Smutek bobrowego zakrętu
Głęboki zakręt rzeki był bardzo niedostępny. Z prawej strony dostęp do brzegu rzeki broniło głębokie bagno, porośnięte gęstymi dwumetrowymi trzcinami, z lewej gąszcz krzaków i splątanych drzew ze zwisającymi nad powierzchnię wody gałęziami. Na samym łuku zakrętu zbudowały swoją siedzibę bobry. Miejsce było o tyle piękne, co niedostępne do wędkowania. Próbowałem je obłowić wielokrotnie, zarówno za pomocą spinningu, jak i muchy. Zawsze coś jednak było nie tak, jak trzeba. A to, gdy podchodziłem z góry, wydawało mi się, że ryby od razu się płoszą, a to, gdy podchodziłem z dołu, nie trafiałem rzutami przynęty tak, jakbym chciał. Czułem niedosyt. Nigdy w tym miejscu nie widziałem śladu potokowca, co wydawało się tym dziwniejsze, że kryjówka była doskonała, a zarówno poniżej, jak i powyżej bobrowego zakrętu udawało mi się już wielokrotnie pstrągi łowić.
Pewnej wiosny nadszedł wreszcie długo oczekiwany czas rójki jętki majowej. Jak zwykle przepatrywałem zakręty ulubionego odcinka w poszukiwaniu oczekiwanego zassania. Kilkakrotnie podchodziłem też do zakrętu z żeremiem. Jak zwykle nic tam nie żerowało. Po kolejnej wizycie, już pod koniec okresu rójki jętki, przechodziłem obok bobrowego zakrętu i nagle zobaczyłem właściwy zbiór. Serducho zaczęło bić mocniej - widać było po rozchodzących się kołach, że ujawnił się mieszkaniec tego rewiru. To jednak nie poprawiło mi znacznie humoru, bowiem po dłuższym namyśle okazało się, że podanie muchy w rozsądny sposób nie jest w ogóle możliwe. Jednak tak po prostu się poddać, nie leżało w mojej naturze. Postanowiłem spróbować następującej metody - przejść przez bagno, delikatnie rozchylić trzciny i podać jętkę pstrągowi prosto na łeb. Złowienie ryby wydawało mi się mało realne, a jej nie spłoszenie przy podchodzeniu jeszcze mniej...
Po dziesięciu minutach taplania się w błocie, gdy ruszające się bagno powodowało dziesięciocentymetrowe fale na gładkiej wcześniej powierzchni wody, a wszystko, co się rusza powinno już dawno uciec od powodowanego przeze mnie hałasu, dotarłem do brzegu rzeki w miejscu żerowania ryby. Jakie było moje zdziwienie, gdy dwa metry ode mnie, w krystalicznie czystej wodzie, zobaczyłem stojącego spokojnie w nurcie mojego pstrąga. Przetarłem oczy. Był tam nadal! Swoim zachowaniem przeczył tradycji całego pstrążego rodu. Jeszcze większe zdziwienie wywołał fakt, że pstrąg podniósł się do przepływającej w pobliżu jętki i zjadł ją praktycznie pod moimi nogami, po czym wrócił do dna i stał dalej. Stałem jak sparaliżowany bojąc się wykonać jakikolwiek ruch. Odpiąłem delikatnie jętkę zahaczoną o przelotkę wędki i nie wykonując żadnego rzutu po prostu położyłem ją ręką na wodzie metr od nóg. Po chwili nurt zabrał jętkę, która zaczęła płynąć w kierunku ryby. Pstrąg, tak jak poprzednio, podniósł się z dna i zjadł moją muchę. Zaciąłem odruchowo. Obustronne zdziwienie i błyskawiczny sus ryby w dół rzeki uzmysłowiły mi, że nie mam do czynienia z małą rybką, a na dodatek nie mam szans na przemieszczanie się po bagnie w dół rzeki. W tym czasie pstrąg dokładnie spenetrował wszelkie zakamarki swojej siedziby - zawinął żyłkę za patyk, pływał jak szalony od jednego brzegu do drugiego i testował wytrzymałość żyłki próbą popłynięcia za łuk zakrętu. Nie popełniłem jednak żadnego błędu w holu i po kilku minutach rybę spokojnie wylądowałem w trzcinach.
Pstrąg miał 48 centymetrów, był gruby i prześlicznie ubarwiony. Jakiś czas zastanawiałem się nad tym, czy rybę wypuścić, czy zabić. Postanowiłem zabić... i do tej pory żałuję. Za każdym razem, gdy przechodzę koło tego zakrętu jest mi wstyd przed samym sobą. Od tamtej pory znowu wydaje mi się martwy, ale jakoś bardziej. Pozostała bobrowa rodzina i żal po utracie mieszkańca, który tak długo chronił się w niedostępnym rewirze przed upartym wędkarzem. Od tamtego czasu złowiłem kilkadziesiąt potokowców z tej rzeki, ale już żadnego nie zabiłem. Wciąż jednak tkwi we mnie smutek bobrowego zakrętu.
©® GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |