Królewski lipień
Lubił tą niewielką pomorską rzeczkę. Wprawdzie czasy jej świetności dawno minęły, gdy, jak to obrazowo ujmował, lipienie wyskakiwały na brzeg, w obawie przed nadepnięciem przez brodzących wędkarzy, ale nadal warto było ją odwiedzić. Co pewien czas elektryzowały wędkarzy sygnały o złowieniu dużych lipieni i rzeczka przeżywała najazd „łowców okazów”. Potem wszystko wracało do normy i można było kilometrami wędrować po jej brzegach, nie napotkawszy wędkarza.
Dojechał do zwalonego mostku i zaparkował samochód. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie popełnił błędu i nie powinien przenieść się w górę rzeki, pod chruścianą śluzę lub pojechać w dół, do domku dróżnika. Dawno już tam nie był. To miejsce, jednak, darzył irracjonalną sympatią, chociaż wyniki nie były ani lepsze, ani gorsze, niż na innych odcinkach rzeki.
Czasy, gdy w pogoni za rybą zmieniał miejsca połowu, już dawno minęły. Bardziej cenił sobie obecnie komfort samotnego łowienia i wędrówki po brzegach rzek.
Wdrapał się na fragment zwalonego mostku i spojrzał na rzekę. Od ostatniego jego pobytu wypłyciła się i jakby zmalała. Pomyślał, że może pomniejszył ją upływ czasu. Zawahał się, czy nie przenieść się niżej, na głębsze zakola, lecz ostatecznie zwyciężył sentyment.
Przebrał się w neopreny, uzbroił wędzisko i ruszył w dół rzeki. Przeszedł chyba 50 metrów, zanim dojrzał pierwszy dołek. Nic w nim nie złowił. Podobnie, jak w następnym i kolejnych. Nieliczne dołki rozsiane były na dużej przestrzeni.
Zawrócił do góry. Minął mostek i odetchnął z ulgą. Rzeka była tu zdecydowanie głębsza i ciekawsza. Po kilku minutach doszedł do zakola, które zawsze odwiedzał po tym, jak spiął mu się tu medalowy lipień, w ostatniej fazie holu. Przeszedł na drugą stronę rzeki, nieco poniżej zakola, by nie spłoszyć ryb spływającym mułem.
Rozpoczął łowienie na początku zakola. Już pierwsze przepłynięcie nimf sprowokowało lipienia do ataku. Niestety spiął się po kilku sekundach holu. Za chwilę sytuacja powtórzyła się – branie, hol i zwiotczenie żyłki. Wyciągnął zestaw z wody i obejrzał starannie haczyki. Mimo że nie stwierdził żadnych przyczyn wypinania się lipieni, na wszelki wypadek naostrzył groty.
Doszedł do końca zakola. Rzeka zwężała się w tym miejscu ograniczona korzeniami drzew rosnących po jej obu stronach. Odczuwał narastające podniecenie. Rzucił nimfy powyżej przewężenia i poprowadził je jak najbliżej korzeni drzewa pod przeciwległym brzegiem. Zwolnienie spływu nimf było zbyt delikatne i krótkie, aby zdążył zaciąć, zbyt wyraźne, jednak, by je zlekceważyć. Ponowił rzut i poczuł lekkie przytrzymanie nimf w nurcie rzeki. Natychmiast zaciął i poczuł pulsujący ciężar.
To był on kardynał, szara eminencja tej rzeczki. Nawet nie widząc go, był przekonany, że ponownie ma na haczyku tą samą dużą rybę, która rok temu uwolniła się tuż przy podbieraku, w ostatnim szaleńczym zrywie. Nigdy potem nie miał już w tym miejscu brania, mimo że wracał tam wielokrotnie
Ryba krążyła w dołku. Nawet nie próbował jej podciągnąć ku powierzchni, w obawie, przed gwałtownym młynkiem lub pełnym furii zrywem. Stał nieporuszony w miejscu, z wygiętym w pałąk wędziskiem i tylko żyłka marszcząca lustro wody i terkot kołowrotka świadczyły, że toczy się walka z niewidocznym przeciwnikiem. Trwało to na tyle długo, że stracił rachubę czasu. W pewnym momencie ryba podpłynęła ku powierzchni i zobaczył olbrzymiego lipienia z nastroszoną płetwą. Był piękny. Łuski na bokach i płetwa grzbietowa mieniły się kolorami tęczy tak, jak u lipieni na Sanie. Ryba zobaczywszy człowieka ruszyłamajestatycznie w dół rzeki. Nie był to gwałtowny zryw, czy paniczna ucieczka, lecz raczej dostojny spacer. I tylko wizgot kołowrotka świadczył o sile przeciwnika.
Ryba zatrzymała się przy wylocie z dołka pod baldachimem gałęzi. Znowu przez długie minuty stała w jednym miejscu, po czym zawróciła ku środkowi kryjówki. Była to dziwna walka. Ryba powoli spływała w dół i równie spokojnie ruszała w górę rzeki, po czym, przez długie minuty, zatrzymywała się w jednym miejscu. Żadnych młynków na powierzchni, szarpnięć, gwałtownych ucieczek, pełnych impetu zrywów. A mimo to odczuwał, jak nigdy dotąd, olbrzymie psychiczne i fizyczne zmęczenie.
Wreszcie zobaczyłbiały bok ryby, która wypłynęła na powierzchnię. Nie mogąc uwierzyć, że walka dobiega końca i obawiając się podstępu ze strony lipienia, odczekał chwilę, zanim zaczął powoli podciągać go ku sobie. Wkrótce ryba znalazła się na wyciągnięcie podbieraka. Leżała bezwładnie na powierzchni wody, nie dając znaków życia.
Przez chwilę patrzył na olbrzymiego lipienia. Emocje opadły i mógł podziwiać tą piękną rybę. Nie sięgnął po podbierak. Zdecydowanie podciągnął lipienia ku rozległej płyciźnie przy brzegu. Następnie położył wzdłuż ryby wędzisko i zarysował lakier w miejscu, gdzie kończył się jej pyszczek. W chwilę potem włożył ją do wody i ostrożnie uwolnił od haczyka bacząc by nie zetrzeć śluzu z łusek. Lipień nadal nie ruszał się. Popchnął go w głębsze miejsce i ustawił tak, by nurt wody obmywał mu skrzela. Trwało to jeszcze chwilę, nim lipień powoli odpłynął, ruszając płetwami. Był już spokojny - rybie nic się nie stało - to było tylko chwilowe wyczerpanie walką.
Wrócił na brzeg. Przyłożył miarkę do wędziska i głęboko westchnął. Lipień mierzył 51 centymetrów.
Nie było mu ani przez chwilę żal, że uwolnił tą medalową rybę. Był przekonany, że dokonał słusznego wyboru. Walka zakończyła się pokonaniem przeciwnika. Cóż może być przyjemniejszego niż darowanie mu życia po wykazaniu swojej wyższości i biegłości w walce.
Siadł na pniaku drzewa i zerwał źdźbło trawy. Patrzył na rzekę żując słodki koniec łodyżki. Myślami wracał do dziesiątków wypraw nad tą rzekę, których ukoronowaniem była dzisiejsza królewska ryba. Myślał o początkach swojej przygody z wędką, gdy każda ledwo wymiarowa ryba traktowana była z nabożnym podziwem. Potem przeżywał okres fascynacji sportem, gdy nie liczył się kontakt z przyrodą, lecz walka z innymi zawodnikami, gdyemocje związane ze złowieniem ryby zastąpione zostały gorączką przed startową, a wędkarska przygoda chłodną kalkulacją. Doszedł do takiej wprawy, że przed zawodami nie zastanawiał się, czy złowi rybę, ale ile mu to zajmie czasu.
Od dawna nie startował w zawodach, ustępując miejsca młodszym od siebie. Niepostrzeżenie na nowo odkrył smak wędkarskiej przygody i bliskiego kontaktu z przyrodą. Znów zaczął cenić samotność nad wodą, wielokilometrowe piesze wędrówki brzegami rzek, cieszył się sukcesami i porażkami. Stracił rachubę czasu. Gdy wstał z pniaka, zaczęło już szarzeć. Odciął nimfy i ruszył w kierunku samochodu
©® GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |