Ewolucja perfum, czyli jak zmieniała się ich stylistyka, na przełomie dziejów…
Dawno dawno temu, nim perfumy wyewoluowały do mniej więcej tego czym są dziś – już w okresie Mezopotamii, okadzano się, a wręcz wędzono dymem wonnych żywic (mirra, kadzidło) i nacierano ciało wonnymi olejkami. To były proste monoscenty, czyli pachniało się głównie pojedynczą nutą zapachową. Z czasem (późniejsze Bizancjum, Starożytny Egipt i Rzym), różne części ciała zaczęto perfumować dedykowanymi/ zastrzeżonymi dlań olejkami – często decydując się na kilka rodzajów wonności jednocześnie. Można przyjąć że ten zwyczaj, początkowo zastrzeżony wyłącznie dla władców (królowie i faraonowie), kapłanów i wyższych kast społecznych – to taki pierwszy zalążek tego, co dziś określamy mianem kompozycji zapachowej. Takie autorskie perfumy, były prostym połączeniem czystych esencji naturalnego pochodzenia, głównie kwiatowych, przyprawowych i ziołowych.
w Starożytnym Egipcie faraonowie nasączali sobie brody (ich doczepiane atrapy) wonnymi olejkami, podobnie postępowano z innymi częściami ciała
Nieco później, gdy wonności (głównie arabskie, choć chętnie przyjęte przez późniejsze cywilizacje, np. Starożytny Rzym) zadomowiły się i spopularyzowały, w niemal wszystkich warstwach społecznych – nastały mroki Średniowiecza. Wraz z upadkiem kultury i cywilizacji Rzymu i nastaniem kilkunastu wieków uwstecznienia – rzemiosło perfumeryjne w zasadzie upadło i tylko nieliczni wciąż używali wonności, głównie władcy i szlachta. Wonnych olejków nie stosowano dla próżnej i grzesznej przyjemności – a bardziej w charakterze leczniczych medykamentów, mających rzekomo pomóc na wszelkie dolegliwości. Tu warto wspomnieć chociażby o datowanej na XIV wiek, Wodzie Królowej Węgier (Larendogra) – bodaj najstarszym znanym z nazwy pachnidłem, a będącym połączeniem olejków z rozmarynu i tymianku. Brzmi skromnie? Wierzcie mi, w tamtych przaśnych czasach, to była rozpusta i full wypas, godny samej królowej.
Starożytny Rzym kochał perfumy, perfumowano nimi wszystko i wszystkich, a płatki kwiecia i wodę różaną stosowano jako odświeżacze powietrza
Dopiero Oświecenie i późniejsze epoki, to nieśmiały powrót sztuki perfumeryjnej, nim nastąpił kolejny olfaktoryczny przełom – znany nam po dziś dzień, w postaci Kolnisch Wasser (1709), czyli Wody Kolońskiej (tu w kontekście grupy olfaktorycznej, a nie stopnia koncentracji perfum). Dopiero wtedy perfumy i sztuka perfumeryjna, zaczęła znów nieśmiało trafiać pod strzechy zwykłych ludzi, choć głównie zamożnych mieszczan. Branża, a w zasadzie rzemiosło sukcesywnie rozkręcało się, głównie za sprawą mecenatu możnych i arystokracji – na powrót odkrywając dawne receptury i wskrzeszając zapomnianą spuściznę Orientu. To były czasy, gdy na europejskich salonach królowały kompozycje, oparte głównie na kwiatach (róży i jaśminie) i ziołach (rozmaryn, szałwia, tymianek, lawenda, kolendra), drewnach (sandałowiec, bo szał na paczulę to XIX wiek i lata 60-te XX wieku) i przyprawach (cynamon, anyż, muszkat, kardamon, goździk) oraz rześkie (cytrusowo ziołowe) Wody Kolońskie, które szczególnie umiłował sobie i rozsławił Napoleon Bonaparte. Ponoć tak bardzo lubił ich orzeźwiającą woń, że nawet na polu bitwy towarzyszył mu adiutant – który ze względu na ich nietrwałość, co rusz reaplikował wodzowi kolejną dawkę.
Wodę Królowej Węgier, ponoć wedle oficjalnej receptury – wciąż produkuje nasza rodzima Pollena Aroma
Niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, ale tak naprawdę kompozycje orientalne rządzą po dziś dzień – i wciąż stanowią około 70% zasobów na perfumeryjnych półkach. Z czasem nastała moda na ciężki, fizjologiczny orient – sowicie podrasowany cywetem, piżmem i kastoreum, rzecz jasna pochodzenia organicznego. Przyczyna była prozaiczna, gdyż takie perfumy nader dobrze tuszowały „fizjologiczne odory„, roztaczane przez stroniące od wody i mydła elity. Piżmo szczególnie umiłowała sobie Maria Antonina, żona ściętego w 1793 roku Ludwika XVI. Królowa kochała je tak bardzo, że jej komnaty w Wersalu, pachniały piżmem jeszcze przez wiele dziesięcioleci od jej śmierci, również na gilotynie. Kompozycje orientalne królowały w zasadzie niepodzielnie, nim w 1882 roku, wylansowano kompozycje paprociowe (fougere), której pierwszym i produkowanym po dziś dzień przedstawicielem – jest Fougere Royale, marki Houbigant. Miałem okazję wąchać to pachnidło w wersji vintageowej (flakon mający kilkadziesiąt lat) i bynajmniej nic nie stracił ze swej atrakcyjności i aktualności.
oryginalna Woda Kolońska wywodzi się z Kolonii
Nieco później nastąpił kolejny przełom, gdy w 1917 roku miały swą premierę pierwsze perfumy szyprowe (kompozycja Chypre od Coty), którą przyćmiła – a może i dopełniła inna rewolucja, a mianowicie wprowadzenie do perfumiarstwa aldehydów i substancji syntetycznych (nie tyle zamienników, co w celu urozmaicenia dostępnej palety zapachowej). Wraz z nastaniem ery zapachów aldehydowych, których najbardziej znanym przykładem jest Chanel No 5, nastała moda na potężne, orientalno kwiatowe killery, zawierające coraz to większą ilość składników – co bynajmniej wcale nie było specjalnie wyczuwalne, za to miały potężną nośność i trwałość. Kilka dekad po aldehydowcach, powstały już całkiem współczesne Antaeusy, Kourosy i Monsieury, czyli szlagiery od Chanel, YSL, Cacharel, Ralph Lauren, Guerlain, Dior, Givenchy, Azzaro, Caron, Davidoff i Joop. Dominowały niepodzielnie od początku lat 70-tych, aż po schyłek lat 90-tych.
zdjęcie promujące Coty Chypre, pierwsze na świecie perfumy szyprowe
I tu dochodzimy do bodaj najbardziej zmiennych, płodnych i dynamicznych czasów schyłku minionego wieku – gdy moda na zabójcze i przerysowane killery zaczęła sukcesywnie słabnąć. Zostały wyparte przez znacznie mniej inwazyjne, nowocześniejsze i dużo prostsze w odbiorze, casualowce. Lata 10-te XXI wieku, to moda na energetyzujące świeżaki (tę niewątpliwie przeniósł i przeszczepił na europejski grunt Calvin Klein – próbując powielić model, który doskonale sprawił się za oceanem). Jakby powiedziała Wiedźma z Podgórza, nastał trend na urocze i słitaśne soczki owocowe. Lekkie, delikatne i skrajnie niezobowiązujące kompozycje, oparte głównie na lakonicznych drewienkach i wysoce ulotnych nutach owocowych. Niestety to co działa bez pudła w ojczyźnie Facebooka i pizzy z ananasem, niekoniecznie musi działać na Europejczyków. Wszak mamy diametralnie rozbieżne gusta i oczekiwania odnośnie perfum – więc z założenia lekkie i nietrwałe kompozycje, sygnowane z myślą o preferencjach amerykanów, poza początkowym zachłyśnięciem się nowością, nie cieszyły się dłuższą popularnością.
zdjęcie vintageowego flakonu z Fougere Royale, pierwszych perfum paprociowych
Jak wiadomo rynek nie znosi próżni oraz stagnacji i jakoś trzeba sprzedaż pobudzać – więc w okolicach roku 200X pojawiły się pierwsze, wówczas obrazoburcze i zarazem przełomowe kompozycje z dominującą nutą oudową. Ale w rozlewniach perfum musiało odparować wiele spirytusu, nim echo premiery kultowego YSL M7, przerodziło się w modę na oudomanię. To swoisty precedens, bo moda na oud (agar) jakże powszechna od stuleci w krajach bliskiego wschodu, porwała bez reszty serca europejskich giaurów (niewiernych). Na punkcie oudu zwariował cały świat, zarówno nisza i mainstream. Każdy chciał uszczknąć swój kawałek z oudowego tortu, co skończyło się niekontrolowanym zalewem i w efekcie przesytem kompozycji oudowych. Nie samym oudem człowiek żyje, więc dla przeciwwagi, wszyscy liczący się producenci, przerzucili się na sygnowanie kompozycji wieczorowych, z nieśmiertelnym Black, Night i Midnight w nazwie. Niestety często okazało się to pustym i czczym marketingiem, bo i te zapachy nijak, lub w niewielkim stopniu odstawały od upierdliwie lansowanej mody na uniwersalne casualowce. Casualowce mają to do siebie, że sprzedają się wyśmienicie, bo podobają się wszystkim – stąd zapewne upór i konsekwencja brandów, w sygnowaniu kolejnych.
grafika promująca pierwsze perfumy aldehydowe i jednocześnie najbardziej rozpoznawalne perfumy na świecie – Chanel No 5
Po oudzie i zapachach „wieczorowych„, przyszła moda na ciężkie brzmienia orientalno przyprawowe, wywołane rewolucyjną premierą Paco Rabanne 1 Million. Ten zapach (przyznaję, że dość kontrowersyjny), wywołał kolejny szał i modę na kompozycje „Paco podobne„. Producenci perfum dosłownie prześcigali się w kreowaniu własnych wersji, mniej lub bardziej podobnych do przełomowego i chwytliwego oryginału. Często z groteskowym i karykaturalnym skutkiem, ale przecież liczą się wyłącznie rosnące słupki sprzedaży. Równolegle swój renesans i reedycję przeszły najbardziej rozpoznawalne klasyki, a na rynku zaroiło się od zapachów sportowych i usportowionych. Przynajmniej w teorii, bo o przydatności zapachu do celów sportowo rekreacyjnych – bardziej decyduje ich skład i nośność, a nie widzimisię działu marketingu. Producenci wynaleźli sobie kolejnego konika, na którym dało się łatwo zarobić, ponieważ do „sportowca„, nie trzeba się zanadto przykładać. Konsekwentna w promowaniu logotypu i krzewienia kultu marek, doprowadziła do sytuacji, gdy klienci nauczyli się kupować nie produkt, a wypromowany i wysoce rozpoznawalny logotyp (rozpoznawalną metkę, znaczek, logo) – więc jakość i krój kompozycji, w zasadzie przestał mieć znaczenie. I warto nadmienić, że ów model na lakoniczność i spłycanie brzmień obowiązuje nadal – niezależnie od rodzaju i segmentacji produktu, od niszy aż po mainstream.
może i wygląda niepozornie i niewinnie, ale silnie fizjologiczna woń tych perfum dosłownie kruszyła ściany
Czasy się zmieniają, a klienci szybko się nudzą – ale producenci perfum, bynajmniej nie zasypiają gruszek w popiele. Mają kolejnego asa w rękawie, czyli ultra niezobowiązujące, lakoniczne, purystyczne, rachityczne oraz pozbawione polotu i wyrazu, skrajnie niezobowiązujące świeżaki oraz casualowce. Tu prym wiedzie seria L’Homme od YSL oraz wypusty od Gucci, Lacoste i Hugo Bossa. Oparte głównie na lekkich jak piórko drewienkach i subtelnych słodkościach. Doprawdy niektóre środki piorące i kosmetyki pachną intensywniej i ciekawiej. Dla przeciwwagi, starano się kontynuować wariację trendu wieczorowego, lansując modę na tzw. zapachy klubowe – min. CH VIP, Armani Code, D2 Potion, Joop Wild, Davioff The Game, Burberry Rhythm i podobne. Po chwili znów wszystkim się to przejadło, bo na rynku zaroiło się od przerysowanych i identycznie pachnących perfum – więc wymyślono modę na intensyfikowanie wszystkiego co żyje. Wkrótce rynek został zalany wersjami Intense i Extreme całego arsenału, jaki mają w ofercie producenci perfum. Nie wiadomo czy to tylko owczy pęd, czy postawili to sobie za punkt honoru – ale perfumeryjne półki, zostały dosłownie zasypane przez zintensyfikowane odpowiedniki klasyków i bynajmniej niewiele mających wspólnego z brzmieniem oryginału. Taka Prada Luna Rossa i Pour Homme Extreme, mają niewiele wspólnego z brzmieniem swych protoplastów. Ale tu nie chodzi o zaprezentowanie wersji rzeczywiście zintensyfikowanej – a wykreowanie szumu wokół marki i ślepe podążanie za modą i trendami.
pierwszy komercyjny oudowiec ever to kultowy już za życia, YSL M7. Niestety wyprzedził swą epokę tak bardzo, że YSL zdołało go wycofać z oferty, nim ludzie na dobre go pokochali. Na szczęście jest wciąż produkowany, w nieco odmienionej odsłonie M7 Oud Absolu z linii La Collection.
Ostatnio odnotowałem kolejny zamach na portfele klientów. Tym razem chodzi o modę na lansowanie Colognes i wersji Fresh oraz kontynuację wątku banalnych casualowców na każdą okazję. Ze zgrozą zaobserwowałem, że ów uwsteczniający trend podchwyciły również najbardziej znamienite marki, z Guerlain, Diorem i Chanel na czele. To trochę przypomina sinusoidę oscyloskopu, tudzież graficzne przedstawienie epok i er w historii ziemi. Raz wciskają nam świeżaki, potem jakąś siekierę (zwykle pseudo) i znów to samo. Najnowszy trend, to zajawka na edycje perfumowane znanych i kultowych klasyków. Tu pod względem jakości i treści bywa różnie, trafiają się prawdziwe perełki i wprost po mistrzowsku zaaranżowane remake – ale jest też sporo koniunkturalnej popeliny. Gwoździem to trumny wielu kultowych kompozycji są postępujące reformulacje – rzekomo w trosce o nasze zdrowie, ale mam na ten temat własną teorię. Świadomie nie chcę tych trendów dzielić na perfumy mainstreamowe, niszowe i massmarketowe, gdyż w dzisiejszych czasach ich terytoria przenikają się na wskroś i ich rzeczywiste zaszeregowanie (reprezentowana jakość sama w sobie) – ma niewiele wspólnego z ich realną segmentacją, a coraz częściej decyduje o tym wydumany marketing i czyjeś ambicje.
Jedna z najbardziej kontrowersyjnych, głównie za sprawą brzmienia i nachalnej kampanii reklamowej, premiera ostatniej dekady. Ten zapach przebił swą wirusową popularnością wszystko co pachnie, wywołując sobą modę na powielanie jego specyficznego i dość przerysowanego brzmienia. Niestety jego popularność przebrzmiała, wraz z nasyceniem się rynku jego licznymi klonami.
Czym jeszcze producenci spróbują nas zaskoczyć? Zachęcam Was do zgłaszania własnych typowań i „kreatywnego wróżenia z fusów„. Ale coś mi podpowiada, że skoro teraz jest „ciężko” (Parfum), to następnym „przełomowym” posunięciem – będzie renesans iście homeopatycznych świeżaków i dyskretnych casualowców.
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |