Made in Nowhere?
PO KATASTROFIE FABRYKI RANA PLAŻA W BANGLADESKIEJ DHACE, W KTÓREJ ŻYCIE STRACIŁO 1129 OSÓB, PIERWSZY ŚWIAT UŚWIADOMIŁ SOBIE, ŻE PODSZEWKĄ ISTOTNEJ CZĘŚCI MODY JEST WYZYSK ROBOTNIKÓW Z TRZECIEGO ŚWIATA. MAREK RABU, AUTOR KSIĄŻKI ŻYCIE NA MIARĘ. ODZIEŻOWE NIEWOLNICTWO, POSTANOWIŁ SPRAWDZIĆ, ILE NAPRAWDĘ KOSZTUJE T-SHIRT Z METKĄ „MADE IN BANGLADESH".
„Po katastrofie opinia publiczna poświęciła Bangladeszowi więcej uwagi, ale po trzech latach od tragedii w Rana Plaża trwa business as usual" - mówi Rabij, który po tragedii w fabryce pojechał do Bangladeszu, żeby na własne oczy przekonać się, w jakich warunkach produkuje się ubrania, które trafiają potem do naszych szaf. Reporterska książka odziera z naiwności i niewiedzy tych, którzy noszą odzież „Madein Bangladesh", czyli większość z nas.
Książka nie ma być jednak wyrzutem sumienia, tylko wołaniem o sprawiedliwość. Dla robotników takich jak zmarła Shahina, która pracowała 80 godzin tygodniowo za równowartość kilkudziesięciu dolarów miesięcznie. I dla tysięcy innych, anonimowych, których warunki ekonomiczne zmusiły do związania się z branżą mody w Bangladeszu przynoszącą 80 proc. wpływów z eksportu. „Rozmawiałem z dziewczyną, która na linii produkcyjnej zajmowała się brandingiem, czyli doszywaniem metek. Powiedziałem jej, że odgrywa kluczową rolę, bo to dzięki niej ubrania zyskują wartość. Zażartowała, że to argument, żeby żądać podwyżki" - mówi Rabij. Ale czy wszystkiemu, jak sugerowała już kilkanaście lattemu Naomi Klein w książce No Logo, winna jest magia marki?
„W Bangladeszu potrzebna jest zmiana systemowa, strukturalna, prawna. Jeśli przestaniemy kupować ubrania z Dakki, jedynie pogłębimy problem, bo zlecenia koncernów modowych to dla robotników z Bangladeszu być albo nie być" - twierdzi Rabij.
Reporter kierował się podczas pracy prośbą Ziaula, napotkanego w Dakce emerytowanego wojskowego, który podkreślał, że w Bangladeszu robotnicy nie chcą litości, tylko uwagi. Dzięki przemysłowi odzieżowemu w ciągu kilkudziesięciu lat kraj przekształcił się ze średniowiecznego w państwo na fali wznoszącej. I chce się rozwijać nadal. Ale nie za cenę życia. „Robotnicy, z którymi rozmawiałem, wiedzą, że bluzki, które szyją za grosze, mogą być sprzedawane za setki dolarów" - mówi Rabij. Tyle że jeśli właściciele fabryk podniosą płace, podwyższą koszty produkcji. A gdy koszty produkcji przestaną być w Bangladeszu konkurencyjne, najbardziej żarłoczne koncerny zaczną szukać jeszcze tańszej siły roboczej. To kwadratura koła. Problemem nie jest jednak ekscesywna konsumpcja pierwszego świata, a raczej nieumiejętność egzekwowania przepisów, zaniechanie nadzoru, a przede wszystkim nierespektowanie godności człowieka. Choć po tragedii w Rana Plaża fabryki podlegały obowiązkowej kontroli, wciąż wybuchają w nich pożary, a większość wygląda, jakby miała się zawalić. Powstałe w głównej mierze na terenie biurowców, są nieprzystosowane do przechowywania ciężkich sprzętów i przyjęcia tysięcy robotników. Tyle że miejscowym jednostkom kontroli opłaca się przymknąć oko na niedociągnięcia, bo interes się kręci.
To więc koncerny odzieżowe powinny czuć się odpowiedzialne za poprawę warunków pracy w fabrykach, które dla nich szyją. Jeśli będą wymagały przestrzegania standardów przez lokalne władze, mogą nie tylko odmienić los robotników, ale i ukształtować swój wizerunek jako firm eko, fair trade i świadomych, na co zachodni konsumenci wydają się być coraz bardziej wyczuleni.
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |
|
Made in Nowhere?
PO KATASTROFIE FABRYKI RANA PLAŻA W BANGLADESKIEJ DHACE, W KTÓREJ ŻYCIE STRACIŁO 1129 OSÓB, PIERWSZY ŚWIAT UŚWIADOMIŁ SOBIE, ŻE PODSZEWKĄ ISTOTNEJ CZĘŚCI MODY JEST WYZYSK ROBOTNIKÓW Z TRZECIEGO ŚWIATA. MAREK RABU, AUTOR KSIĄŻKI ŻYCIE NA MIARĘ. ODZIEŻOWE NIEWOLNICTWO, POSTANOWIŁ SPRAWDZIĆ, ILE NAPRAWDĘ KOSZTUJE T-SHIRT Z METKĄ „MADE IN BANGLADESH".
„Po katastrofie opinia publiczna poświęciła Bangladeszowi więcej uwagi, ale po trzech latach od tragedii w Rana Plaża trwa business as usual" - mówi Rabij, który po tragedii w fabryce pojechał do Bangladeszu, żeby na własne oczy przekonać się, w jakich warunkach produkuje się ubrania, które trafiają potem do naszych szaf. Reporterska książka odziera z naiwności i niewiedzy tych, którzy noszą odzież „Madein Bangladesh", czyli większość z nas.
Książka nie ma być jednak wyrzutem sumienia, tylko wołaniem o sprawiedliwość. Dla robotników takich jak zmarła Shahina, która pracowała 80 godzin tygodniowo za równowartość kilkudziesięciu dolarów miesięcznie. I dla tysięcy innych, anonimowych, których warunki ekonomiczne zmusiły do związania się z branżą mody w Bangladeszu przynoszącą 80 proc. wpływów z eksportu. „Rozmawiałem z dziewczyną, która na linii produkcyjnej zajmowała się brandingiem, czyli doszywaniem metek. Powiedziałem jej, że odgrywa kluczową rolę, bo to dzięki niej ubrania zyskują wartość. Zażartowała, że to argument, żeby żądać podwyżki" - mówi Rabij. Ale czy wszystkiemu, jak sugerowała już kilkanaście lattemu Naomi Klein w książce No Logo, winna jest magia marki?
„W Bangladeszu potrzebna jest zmiana systemowa, strukturalna, prawna. Jeśli przestaniemy kupować ubrania z Dakki, jedynie pogłębimy problem, bo zlecenia koncernów modowych to dla robotników z Bangladeszu być albo nie być" - twierdzi Rabij.
Reporter kierował się podczas pracy prośbą Ziaula, napotkanego w Dakce emerytowanego wojskowego, który podkreślał, że w Bangladeszu robotnicy nie chcą litości, tylko uwagi. Dzięki przemysłowi odzieżowemu w ciągu kilkudziesięciu lat kraj przekształcił się ze średniowiecznego w państwo na fali wznoszącej. I chce się rozwijać nadal. Ale nie za cenę życia. „Robotnicy, z którymi rozmawiałem, wiedzą, że bluzki, które szyją za grosze, mogą być sprzedawane za setki dolarów" - mówi Rabij. Tyle że jeśli właściciele fabryk podniosą płace, podwyższą koszty produkcji. A gdy koszty produkcji przestaną być w Bangladeszu konkurencyjne, najbardziej żarłoczne koncerny zaczną szukać jeszcze tańszej siły roboczej. To kwadratura koła. Problemem nie jest jednak ekscesywna konsumpcja pierwszego świata, a raczej nieumiejętność egzekwowania przepisów, zaniechanie nadzoru, a przede wszystkim nierespektowanie godności człowieka. Choć po tragedii w Rana Plaża fabryki podlegały obowiązkowej kontroli, wciąż wybuchają w nich pożary, a większość wygląda, jakby miała się zawalić. Powstałe w głównej mierze na terenie biurowców, są nieprzystosowane do przechowywania ciężkich sprzętów i przyjęcia tysięcy robotników. Tyle że miejscowym jednostkom kontroli opłaca się przymknąć oko na niedociągnięcia, bo interes się kręci.
To więc koncerny odzieżowe powinny czuć się odpowiedzialne za poprawę warunków pracy w fabrykach, które dla nich szyją. Jeśli będą wymagały przestrzegania standardów przez lokalne władze, mogą nie tylko odmienić los robotników, ale i ukształtować swój wizerunek jako firm eko, fair trade i świadomych, na co zachodni konsumenci wydają się być coraz bardziej wyczuleni.
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |