Mózg (Brown Fredric)
Fredric Brown
ROZDZIAŁ 1
Mózg użył swego zmysłu postrzegania, by zbadać dziwne i obce środowisko, w którym się znalazł. Nie miał organów wzroku ani słuchu. Dysponował znacznie doskonalszymi zmysłami. Mógł w szczególny sposób bardzo wyraźnie widzieć na odległość około dwudziestu jardów wokół siebie i mniej ostro na dwadzieścia następnych. Nie przeszkadzały mu znajdujące się w polu widzenia przedmioty. Mógł oglądać korę z obu stron pnia, mógł patrzeć w głąb ziemi równie łatwo jak w każdym innym kierunku. Jego niezwykle precyzyjna zdolność odczuwania drgań sięgała nawet dalej.
Nie tylko widział, ale i „słyszał” robaki ryjące w glebie. Był zaskoczony: taka forma życia nie występowała na żadnym ze znanych mu światów. Nie wydawały się jednak groźne, podobnie jak ptaszki w koronach drzew. Te były prawie znajome.
Skrzydlate formy egzystencji rozwijają się według zbliżonych wzorów na wszystkich ciepłych planetach o atmosferze wystarczająco gęstej, aby umożliwiała naturalny lot.
Lecz jakże monstrualne były tu drzewa! Kilkakrotnie przewyższały największe, jakie do tej pory widział. Około dziesięciu jardów dalej zauważył dziwne czworonożne zwierzę. Spało w norze, którą prawdopodobnie samo wykopało. Spało, a zatem Mózg mógł opanować jego centralny układ nerwowy, czyniąc zeń swego żywiciela. Nie miałby jednak z tego pożytku. Tam gdzie są małe stworzenia, prawie na pewno występują też duże, silniejsze i z większą pojemnością mózgu. Może nawet…
Tak! Powtórne oględziny otoczenia ujawniły rzecz, której wcześniej nie zauważył. Kilka jardów dalej, w trawie, leżał zardzewiały scyzoryk ze złamanym ostrzem. Ktoś go zgubił albo wyrzucił. Nie rozpoznał w owym przedmiocie scyzoryka, ale cokolwiek to było, z pewnością było sztuczne. A zatem musiała je wytworzyć istota inteligentna. Poczuł niebezpieczeństwo. Istoty rozumne mogą być wrogie, a on był przecież mały i słaby. Musiał się dowiedzieć o nich czegoś więcej, najlepiej zaskakując jakiś okaz we śnie i wchodząc w jego umysł. To z pewnością skuteczniejszy sposób poznania niż najdokładniejsza obserwacja.
Znajdował się na odkrytej przestrzeni, niebezpiecznie blisko czegoś, co wyglądało na ścieżkę. Musiał przenieść się co najmniej o jard w wysoką trawę, by zniknąć z pola widzenia. Takie ukrycie byłoby, rzecz jasna, bezużyteczne, gdyby chodziło o jego własny gatunek lub o jakąś inną rasę o podobnie zbudowanych narządach zmysłów. Istniała jednak szansa, jedna na tysiąc, że tutejsze stworzenia myślące dysponują jedynie wzrokiem. Jak wiedział, na żadnej z tysiąca znanych planet zmysł postrzegania i zmysł wzroku nie rozwinęły się jednocześnie. Albo jedno, albo drugie. A tutaj i ptaki, i małe czworonożne zwierzę — wszystko miało oczy.
Próbował lewitować, żeby przesunąć się o jard. Bez powodzenia. Nie zdziwiło go to. Z pewnych oznak wnioskował już wcześniej, że trafił na glob o silnej, w porównaniu z jego rodzimym światem, grawitacji. W dodatku gatunek, do którego należał, nawet na własnej planecie prawie utracił zdolność lewitacji. Wymagała ona wysiłku, a odkąd wszyscy posługiwali się żywicielami, znacznie łatwiej było używać ich zdolności ruchowych, gdy zachodziła taka potrzeba, niż samemu lewitować. A nie użytkowana zdolność zanika, podobnie jak mięsień w bezruchu ulega atrofii.
Był zatem bezradny do chwili, w której znajdzie żywiciela na tyle silnego, aby go przesunął.
Jedyne stworzenie śpiące w okolicy, jedyne, które mógł opanować i uczynić żywicielem, było zdecydowanie za małe — ważyło może o połowę mniej niż on. Mógłby co prawda próbować zredukować swój ciężar, usiłując lewitować, podczas gdy czworonożne…
Nagle, na granicy zasięgu zmysłu postrzegania, wyczuł coś i skoncentrował całą uwagę na tym kierunku. Jeśli nadchodziło niebezpieczeństwo, nie miał czasu na eksperymentowanie z czworonogiem, który mógł go przenieść do kryjówki.
Z początku było tylko drganie, wibracja wywołana jakby stąpaniem czegoś względnie dużego. Był też inny rodzaj drgań, który dobiegał za pośrednictwem powietrza, a nie gruntu. Taki, jakim posługują się zazwyczaj istoty inteligentne używające dźwięku jako środka komunikowania się. Dawało się rozróżnić dwa źródła dźwięku: o drganiach wyższych i niższych. Słowa, rzecz jasna, nie miały dla Mózgu znaczenia. Nie mógł też zgłębić myśli stworzeń. Porozumiewał się telepatycznie jedynie z osobnikami swojego gatunku.
W zasięg jego postrzegania weszły dwa okazy. Oba duże, ale jeden nieco większy. Niewątpliwie były przedstawicielami jakiegoś gatunku inteligentnego, gdyż nosiły ubrania, a tylko istoty inteligentne na pewnym szczeblu ewolucji noszą odzież. Szły wyprostowane; miały po dwoje rąk oraz nóg. Miały też dłonie, co czyniło je doskonałymi żywicielami, ale nie starczało czasu, by o tym myśleć. Teraz problem stanowiło przetrwanie, dopóki nie dopadnie się takiego stworzenia we śnie.
Należały do odmiany dwupłciowej. Zauważył to, bo choć jego zmysł postrzegania zarejestrował ubranie, nie zatrzymał się na nim. Mógł przestudiować ich organy wewnętrzne równie łatwo jak nagie ciała. Okazy bez wątpienia były ssakami różnej płci.
Najważniejsze, że się zbliżały, że szły ścieżką i że wkrótce przejdą tuż koło niego. Niemal na pewno go zobaczą.
Zdesperowany rzucił się na mózg jedynego dostępnego żywiciela — tego małego czworonożnego stworzonka. Nie marnując czasu na badanie, poderwał je do szaleńczego wypadu z nory i zmusił do zastąpienia drogi obcym. Nie wiedział, co się stanie dalej, ale nie miał nic do stracenia. Był mniej bezradny z małym i słabym żywicielem niż bez żadnego. Może, choć to mało prawdopodobne, niewielkie formy biologiczne są niebezpieczne dla dużych i silnych. Może to jest jadowite albo groźne z jakichś innych powodów. W jego galaktyce zdarzały się przecież planety, na których małe stworzenia potrafiły — w ten czy w inny sposób — sterroryzować większe. Równie możliwe było, że dwunogi uznają drobnego czworonoga za pożywienie i spróbują go złapać. Jeśli tak, to miał nadzieję, że stworzonko umie szybko biegać. Gdyby pognali za nim, on sam pozostałby nie zauważony. Żeby ocaleć, należałoby zatem pozwolić im schwytać i zabić czworonożną istotę.
W każdym razie stworzenie musi zginąć. Mógł opanować żywiciela tylko we śnie, a opuścić go wyłącznie w razie jego śmierci. Czworonóg był zbyt słaby i wątły, by się nim dłużej posługiwać.
* * *
Charlotte Garner stanęła nagle. Tommy Hoffman, którego trzymała pod rękę, musiał się również zatrzymać i zaskoczony, omal nie stracił równowagi. Spojrzał na nią: obserwowała ścieżkę.
— Popatrz, Tommy, mysz polna. Zobacz, co ona wyprawia.
Chłopiec poszedł za jej wzrokiem.
— Niech mnie diabli!
Tuż przed nimi, pośrodku ścieżki, siedziała w pozie świstaka myszka polna. Machała szaleńczo przednimi łapkami, jakby usiłując im coś zasygnalizować. Małe bystre oczka patrzyły wprost na nich.
— Nie widziałam jeszcze czegoś takiego — powiedziała Charlotte. — Wygląda przyjaźnie. Wcale się nie boi. Może ktoś ją oswoił, a potem się jej pozbył, ona zaś nadal ufa ludziom.
— Może. Pewnie tak. Też nie widziałem jeszcze czegoś takiego. No, dobrze, myszko, odsuń się, żebyśmy cię nie stratowali.
— Poczekaj chwilę. — Charlotte wyjęła rękę spod jego ramienia. — Idę o zakład, że uda mi się ją podnieść. Jest najwyraźniej oswojona.
Zanim skończyła mówić, schyliła się, wyciągnęła rękę i schwytała zwierzątko mocno, ale delikatnie. Charlotte miała szybki refleks. Zrobiła to, zanim Tommy zdążył zaprotestować (o ile w ogóle miał taki zamiar) i zanim myszka zdołała uciec (o ile w ogóle chciała uciekać).
— Och, Tommy, ona jest śliczna.
— W porządku, jest śliczna, ale nie masz chyba zamiaru zabrać jej ze sobą? Nie możesz jej trzymać, kiedy będziemy…
— Zaraz ją puszczę, Tommy. Chciałam się tylko przekonać, czy da się złapać. I popieszczę ją troszkę. Ach! — Upuściła myszkę. — Ugryzła mnie!
Zwierzątko uciekło na drugą stronę ścieżki, zatrzymało się i odwróciło, jakby sprawdzając, czy nikt go nie ściga. Nawet na nie nie spojrzeli.
— Boli cię, kochanie?
— Nie, to ledwie uszczypnięcie. Tylko mnie wystraszyła. — Spojrzała przypadkiem w dół. — Tommy, patrz!
Myszka wracała. Tym razem biegła w kierunku chłopca. Dopadła go i zaczęła się wspinać po nogawce. Strzepnął ją ręką. Potoczyła się kilka kroków. Znów zaatakowała, o ile miał to być atak. Tym razem Tommy był przygotowany. Podniósł stopę i opuścił ją. Rozległo się słabe chrupnięcie. Kantem buta odrzucił na bok to, co pozostało ze stworzonka.
— Tommy! Czy musiałeś…? Zwrócił ku niej pociemniałą twarz.
— Charl, musiała oszaleć, żeby mnie dwa razy zaatakować. Posłuchaj, jeśli ugryzła cię do krwi, musimy szybko wracać do miasta. Weźmiemy ze sobą to, co po niej pozostało, żeby można było stwierdzić, czy przypadkiem nie była wściekła. Gdzie cię ugryzła?
— W pierś, w lewą pierś, kiedy przytuliłam ją do siebie, ale nie sądzę, żeby do krwi. Mam przecież sweter i stanik. To było raczej uszczypnięcie niż ugryzienie. Prawie nie bolało. Ona mnie tylko nastraszyła, żebym ją puściła.
— Musimy sprawdzić. Zdejmuj… Nie, jesteśmy prawie na miejscu. Minuta nie ma znaczenia, a ktoś mógłby tędy przechodzić.
Chwycił ją za ramię i ruszył długim krokiem, tak że ledwie mogła za nim nadążyć.
— Popatrz, żółw — powiedziała. Nie zwolnił.
— Dość już zabaw ze zwierzątkami na dzisiejsze popołudnie. Pospiesz się, kochanie.
Kilka kroków dalej skręcili ze ścieżki za drzewa i krzaki, do miejsca, które kiedyś odkryli i uznali za swoje. Była to polanka porośnięta miękką trawą i ze wszystkich stron osłonięta krzewami. Doskonała kryjówka, wystarczająco odległa od ścieżki, żeby nie można ich było usłyszeć, gdyby mówili normalnym głosem. Miała wszystkie zalety i żadnej wady bezludnej wyspy. Była równie malownicza jak ustronna i łatwo dostępna dla młodych, zdrowych ludzi, dla których dwumilowa przechadzka stanowiła niemęczącą przyjemność.
Oboje byli młodzi, zdrowi i bardzo zakochani. Tommy Hoffman miał siedemnaście lat, a Charlotte Garner szesnaście. W dzieciństwie razem się bawili, teraz razem chodzili do tej samej klasy, bo Tommy, który niezbyt przykładał się do nauki, nie przeszedł kiedyś do następnej klasy i zatrzymał się na poziomie edukacji Charlotte. Oboje ukończyli właśnie drugą klasę liceum.
Zakochali się rok temu, a pół roku temu zdecydowali się pobrać. Mówili już o tym ze swoimi rodzicami i nie napotkali sprzeciwu, jedynie termin ślubu wzbudził opór. Tommy chciał bowiem natychmiast rzucić szkołę i się ożenić. Nie byłoby problemu, przekonywał. Ojciec był wdowcem, a on jedynym dzieckiem. Mieszkali w całkiem pokaźnym wiejskim domu (pan Hoffman przewidywał liczną rodzinę, gdy go budował), tak że byłoby miejsce i dla Charlotte, i dla dzieci, jeśliby je mieli. Tommy, który wiele wiedział o prowadzeniu gospodarstwa i bezwarunkowo chciał zostać rolnikiem, mógłby po prostu pomagać ojcu. Charlotte zajęłaby się prowadzeniem domu i razem zarabialiby więcej niż tylko na utrzymanie. I nie inaczej będzie za dwa lata, kiedy ukończą liceum. Po co więc czekać? Na co rolnikowi dyplom szkoły średniej? Przecież ojciec, zauważył Tommy, ma tylko wykształcenie podstawowe i bardzo dobrze sobie radzi. Ponadto ani on, ani Charlotte nie chcą ukończyć szkoły. Nie dlatego, żeby jej nie lubili, ale dlatego, że nie sądzą, aby im coś dała. Bo i po co historia lub algebra rolnikowi albo jego żonie?
Jak zwykle w tego rodzaju rozmowach, gdy obie strony dobrze się rozumieją, skończyło się na kompromisie. Nie muszą zatem kończyć szkoły i tracić dwóch lat. Jeśli poczekają rok, uczęszczając w tym czasie do liceum, Tommy ukończy osiemnaście lat, a Charlotte siedemnaście i wówczas będą mogli przerwać naukę i się pobrać.
To było pół roku temu. Zostało im jeszcze sześć miesięcy. Z czym innym przestali czekać w ubiegłym miesiącu. Powstrzymywali się (dotyczyło to raczej Charlotte) do dnia, w którym — idąc przez las — natrafili na to maleńkie rajskie ustronie. Tego dnia pogoda była piękna, miejsce urocze, pocałunki słodkie, a pieszczoty szalone. Natura zwyciężyła. Nie było łez ani żalów, gdyż to pierwsze doświadczenie dla obojga okazało się cudowne. Oczywiście, nie mając skali porównawczej, nie wiedzieli o tej cudowności. Było im po prostu wspaniale. Nie mieli też ani wtedy, ani teraz skrupułów moralnych. Wychowano ich w przekonaniu, że seks poza małżeństwem jest złem, ale to, co przeżyli, nie było złe. Czyż i tak nie mieli się już wkrótce pobrać? Tymczasem mogli się uważać za małżeństwo w oczach Boga. Jeśli istnieje Bóg, którego obchodzą takie sprawy, bez wątpienia uzna ich za małżonków.
Byli tu po raz trzeci. Tym razem atak myszy polnej sprawił, że zaczęli inaczej.
— Szybko, Charl — niecierpliwił się Tommy. — Ściągnij ten sweter, a ja tymczasem odepnę stanik. Jeśli masz najmniejsze zadrapanie tam, gdzie ten… gdzie to bydlę cię ugryzło, będziemy musieli wrócić, i to biegiem.
Pozbyli się swetra, potem biustonosza. Oboje dokładnie obejrzeli lewą pierś. Była bardzo ładna i kształtna. Podobnie prawa. Obie były całe i bez zadrapań.
— Dzięki Bogu — Tommy odetchnął z ulgą. — Czy to w ogóle boli?
Dla sprawdzenia nacisnęła koniuszkiem palca pierś tuż nad sutką.
— Tyle tylko, że mogę stwierdzić, gdzie to było. — Opuściła rękę i uśmiechnęła się do niego. — Możesz tu pocałować, żeby nie bolało, jeśli potrzebujesz pretekstu.
Tommy nie potrzebował pretekstu. Oboje wiedzieli, że to, co się zbliża, będzie co najmniej tak wspaniałe jak poprzednio, a może nawet jeszcze wspanialsze, gdyż po chwili przerażenia oboje doskonale się odprężyli.
I rzeczywiście, było cudownie, ale tym razem, choć o tym nie wiedzieli, niezupełnie tak samo.
Tym razem obserwował ich stwór, którego „wzrokowi” nie przeszkadzały zasłaniające widok drzewa i krzaki; stwór znacznie bardziej przerażający niż najgorszy koszmar, jaki kiedykolwiek im się przyśnił.
ROZDZIAŁ 2
Mózg przyglądał się chciwie. Nie z lubieżności; nie zrozumiałby nawet znaczenia tego słowa. Sam był bezpłciowy; Zaimka „on” używamy tylko dla wygody. Jego gatunek reprodukował się przez podział. Osobnik dzielił się i powstawały dwa. Na Ziemi zachowują się tak tylko niższe formy biologiczne, na przykład bakterie.
Patrzył jednak pożądliwie, jakby z lubieżności. Gdy zobaczył i zrozumiał, co tamci robią, zrodziła się w nim nagle nadzieja. Mógł w krótkim czasie uzyskać odpowiedniego żywiciela. Znał (trochę z obserwacji, trochę z nabytej wiedzy) około tysiąca światów, których mieszkańcy, jak te dwa stworzenia, byli dwupłciowi i kopulowali mniej więcej w zbliżony sposób. Każdy z tych gatunków odczuwał silną potrzebę snu po akcie płciowym. Stosunek nie wyczerpywał ich co prawda fizycznie, ale powodował poczucie zmęczenia i nasycenia emocjonalnego.
Jeśli któreś z nich zaśnie — znalazł żywiciela. Jeśli zasną oboje, postanowił wybrać samca, jako że był zdecydowanie większy i silniejszy. Prawdopodobnie także bardziej inteligentny.
Po chwili odprężyli się i znieruchomieli na chwilę. Jego nadzieja wzrosła. Potem poruszyli się, pocałowali kilka razy i wymruczeli kilka słów. Wreszcie zastygli w nieco innych pozycjach i ucichli.
Samica zasnęła pierwsza. Mógł wejść w jej umysł, ale czekał na samca, który — z zamkniętymi oczami, powolnie, regularnie oddychając — wyraźnie był na granicy snu.
Potem samiec zasnął i Mózg wszedł w jego umysł. Odbyła się krótka zażarta walka, gdy ego — to co było Tommym Hoffmanem — próbowało dać odpór. Takie zmagania są nieuchronne, kiedy przejmuje się kontrolę nad istotą myślącą. Nie tak jak w wypadku zwierząt — opanowanie czworonoga godzinę temu zajęło Mózgowi zaledwie mikrosekundę. Im inteligentniejszy gatunek, tym cięższa walka. Stopień jej natężenia zależy również od inteligencji osobnika w ramach tego samego gatunku.
Ten przypadek zajął mu około sekundy — była to przeciętna dla umiarkowanie inteligentnej jednostki.
Posiadł zatem ciało Tommy’ego. To co było Tommym Hoffmanem, nadal egzystowało, ale zamknięte i bezradne, niezdolne do powodowania własnym organizmem i korzystania z własnych zmysłów, którymi teraz władał Mózg. Mógł się on uwolnić tylko poprzez śmierć — Tommy’ego albo przez samounicestwienie.
Miał do dyspozycji wszystkie wspomnienia żywiciela i całą, jaka ona tam była, jego wiedzę. Potrzebny był mu tylko czas, żeby to przyswoić, zrozumieć i poczynić jakieś plany. Do dzieła!
Najpierw należało ukryć siebie — własne ciało, w bezpiecznej kryjówce. W każdej chwili przecież mógł nadejść jakiś człowiek (myślał teraz, posługując się słownictwem Tommy’ego) i go uszkodzić.
Pominął wszystko inne i zaczął szukać w pamięci chłopca odpowiedniego ukrycia. Znalazł takie. Pół mili głębiej w las, w zboczu wzgórza, była mała, ale dobrze zamaskowana jaskinia. Tommy odkrył ją, gdy miał dziewięć lat.
Myślał o niej jako o „swojej” jaskini i nigdy jej nikomu nie pokazał. Nikt zatem nie wiedział o jej istnieniu, a ponadto miała piaszczyste podłoże.
Po cichu, tak aby nie obudzić dziewczyny (mógł ją, rzecz jasna, udusić, ale stanowiłoby to dodatkową komplikację; nie miał współczucia dla istot niższych, lecz nie zabijał dla kaprysu), wstał i ruszył w stronę ścieżki. Czas był ważny — w każdej chwili mógł przecież ktoś się pojawić, nie kazał więc żywicielowi się ubrać. Tommy miał na sobie tylko niebieskie skarpetki; reszta ubrania: buty, slipy, spodnie, koszula, leżały na kupce obok miejsca odpoczynku.
Zanim opuścił polankę, spojrzał za siebie, by się upewnić, czy dziewczyna nadal śpi. Spała, zupełnie naga, nawet bez skarpetek, bo nosiła sandały na bose stopy. Wiedział z umysłu Tommy’ego, dlaczego się nie ubrali po akcie: słońce przyjemnie grzało ich obnażone ciała, a ponadto chłopak miał nadzieję, że po krótkiej drzemce, po jakiejś półgodzinie, „odbędzie następną rundę”, jak to nazywał w myślach. Wyraźnie tym stworzeniom kopulacja sprawiała niemałą przyjemność, podobnie jak widok i dotyk nagiego ciała, aczkolwiek publicznie pokazywały się w ubraniach.
Na ścieżce zmobilizował się i ruszył truchtem w stronę jaskini, którą zlokalizował w umyśle Tommy’ego. Tam znajdzie schronienie, przynajmniej na razie.
Sondując myśli żywiciela, zrozumiał — co go wcześniej zaskoczyło — dlaczego Tommy i dziewczyna, zauważywszy go, nie zatrzymali się. Zewnętrznie bowiem, widziany z góry, przypominał żyjące na Ziemi (znał teraz nazwę planety) zwierzę zwane żółwiem. Na pierwszy rzut oka był podobny do okazu długiego na pięć cali, z kończynami i głową ukrytymi w skorupie. Żółwie były powolne i pozbawione intelektu. Nie szkodziły ludziom, a ci też pozostawiali je raczej w spokoju. Co prawda, były jadalne — przywołał z pamięci żywiciela przepis na zupę żółwiową i jej smak.
Człowiek jednak, który poluje na żółwie, nie połakomiłby się na okaz jego wielkości. Ważąc około dwóch funtów (tyle co on), zwierze takie zawierałoby zaledwie kilka uncji jadalnego mięsa: porcja niewarta wysiłku włożonego w zabijanie i patroszenie, chyba że dla głodującego.
To przypadkowe podobieństwo oraz zachowanie myszy polnej, która była jego żywicielem, uratowały mu życie. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności postąpił słusznie. Młodzi przestraszyli się myszki, nie mieli też ochoty polować na nią. Dopiero ukąszenie dziewczyny, gdy podniosła stworzonko, i zaatakowanie chłopca wzbudziły ich obawę, że zwierzątko ma coś, co się nazywa wścieklizną, i że mogło zarazić Charlotte. Ta obawa spowodowała, że Tommy zaciągnął przyjaciółkę na miejsce schadzki, żeby sprawdzić, czy ma ślady ukąszenia. W przeciwnym razie zapewne kontynuowaliby spacer i z powodzeniem mogliby się zatrzymać, gdy dziewczyna powiedziała: „Popatrz, żółw”.
Dokładniejsze oględziny, najpierw z góry, wykazałyby że jest nie znaną im odmianą żółwia. Wówczas mogliby go podnieść i stwierdzić, że wcale nie jest żółwiem. Zamiast pancerza grzbietowego i brzusznego miał gładką pokrywę, bez otworów na nogi i głowę. Mogliby nawet spróbować ją rozłupać, żeby zobaczyć, co jest w środku, i to byłby jego koniec; nawet gdyby znalazł sobie żywiciela, nie uchroniłoby go to przed śmiercią. Psychiczny przerzut, dzięki któremu kontrolował umysły, nie miał niezależnej egzystencji.
Kazał Tommy’emu biec, aż do końca ścieżki, potem — wiedząc, że nie zdoła utrzymać tempa — przeszedł w trucht.
Wejście do jaskini było wąskie, trzeba było się wczołgać. Mózg stwierdził z zadowoleniem, że krzaki zasłaniają otwór.
W środku panował półmrok, ale nawet oczami Tommy’ego można było widzieć. Zmysł odbioru Mózgu, niezależny od oświetlenia, działał tylko wtedy, gdy był on we własnym ciele. Przebywając natomiast w umyśle żywiciela, musiał korzystać z jego organów wzroku.
Jaskinia była nieduża. Miała około dwudziestu stóp długości i nie więcej niż sześć stóp w najszerszym miejscu, w pobliżu środka; było to jedyne miejsce, gdzie można się było wyprostować. Tutaj Mózg kazał Tommy’emu położyć się i wygrzebać dziurę w piasku. Na głębokości dziewięciu cali jego (czy raczej chłopca) ręka trafiła na skałę. Kazał ułożyć się w dziurze, zasypać i starannie wygładzić powierzchnię. Potem Tommy wycofał się na czworakach, zacierając ślady, które pozostawił wchodząc.
Kazał mu usiąść przy wejściu, za osłoną krzewów, i czekać.
Teraz nie było już pośpiechu. Był bezpiecznie ukryty i mógł się zająć trawieniem informacji zawartych w umyśle Tommy’ego, katalogować je i na ich podstawie układać plany na dalszą przyszłość. Dla żywiciela — na bliższą. Już wiedział, że umysł chłopca nie jest tym, którego mu potrzeba. Mógł się przydać na razie. Żywiciel miał przypuszczalnie przeciętny dla swego gatunku iloraz inteligencji, (tak przynajmniej myślał o sobie Tommy). Miał też tylko niepełne wykształcenie, a cała jego wiedza sprowadzała się do znajomości paru podstawowych reguł i prawideł.
Ale Tommy mógł się przydać — na razie.
ROZDZIAŁ 3
Charlotte Garner obudziła się jak kociątko. Nagle przeszła do stanu jawy. Była przytomna, zanim otworzyła oczy. Poczuła nieprzyjemne zimno i zaczęła się trząść. Spojrzała na niebo i od razu wiedziała, dlaczego chłód ją obudził: kładła się spać w słońcu, teraz zaś była w cieniu. Słońce chyliło się ku zachodowi. Przesłaniały je gęste krzaki otaczające polankę. Zaniepokojona podniosła zegarek. Przestraszyła się jeszcze bardziej: spali pełne trzy godziny! Nawet gdyby ruszyli natychmiast, spóźnią się na obiad pół godziny. Prawdopodobnie rodzice też zaczęli się już niepokoić.
Odwróciła się szybko, żeby obudzić Tommy’ego. Nie było go, choć jego rzeczy leżały tam, gdzie je zostawił. Przeraziła się, ale zaraz uświadomiła sobie przyczynę jego nieobecności. Na pewno obudził się parę minut wcześniej i zanim się ubrał, odszedł na bok, żeby załatwić naturalną potrzebę. Nie mógł, nie powinien, odejść daleko bez ubrania z innych powodów. Zaraz wróci.
Nie nosił zegarka, nie wiedział więc, że już tak późno. Wstała i strzepnęła źdźbła trawy, które przylgnęły do jej ciała. Potem szybko się ubrała. Miała tylko cztery sztuki garderoby — majtki, biustonosz, sukienkę i sweter, toteż nie zajęło jej to wiele czasu. Potem usiadła, zapięła sandały na bosych stopach i wstała znowu.
Nadal ani śladu Tommy’ego. Ale jeszcze nie zaczęła się denerwować. Chcąc, żeby się pospieszył, zawołała go kilka razy. Nie było odpowiedzi. Hm! Mało prawdopodobne, żeby odszedł poza zasięg głosu. Chyba już wracał i po prostu nie chciało mu się odpowiadać. Stwierdziła, że ma jeszcze trochę trawy we włosach, podeszła więc do ubrania Tommy’ego, wyciągnęła grzebyczek z kieszeni jego koszuli, przyczesała krótko obcięte włosy i odłożyła go na miejsce.
Tommy’ego nadal nie było. Zaczęła się niepokoić. Nie sądziła jednak, żeby coś mu się stało. Znowu go zawołała, tym razem znacznie głośniej. I znów: „Gdzie jesteś? Odpowiedz!”
Nasłuchiwała, ale tylko lekki wietrzyk zaszumiał wśród liści. Czyżby Tommy chciał ją nastraszyć? Nie, chybaby tego nie zrobił. Co zatem mogło się stać? Nagi, tylko w skarpetkach, nie mógł przecież nigdzie pójść. Może zemdlał albo miał wypadek? Omdlenie jednak wydało jej się wykluczone — Tommy był okazem zdrowia. A zatem wypadek. Jeśli tak, to musiał utracić przytomność (nie śmiała nawet pomyśleć o śmierci), bo gdyby zwichnął lub nawet złamał nogę, odpowiedziałby na wołanie. Więcej — wtedy sam by ją obudził. Miała lekki sen i na pewno usłyszałaby go krzyczącego z niewielkiej odległości.
Poważnie zaniepokojona opuściła polankę i zaczęła krążyć po okolicy. Zaglądała pod każdy krzak i za każde drzewo. Poszła też w kierunku ścieżki, choć tam by na pewno nie zawędrował w celu, dla którego — jak sądziła — ją opuścił. Nawet nie dopuszczała do siebie myśli o innej przyczynie jego nieobecności.
Co jakiś czas wołała go. Krążyła po lesie, a kiedy po półgodzinie uświadomiła sobie, że jest sto jardów od punktu wyjścia i w tym promieniu przeszukała dokładnie wszystko, przestraszyła się nie na żarty. Wątpliwe, żeby odszedł tak daleko.
Zdała sobie sprawę, że potrzebuje pomocy. Półbiegnąc pospieszyła do domu. Starała się utrzymać najszybsze, na jakie ją było stać, tempo na trzymilowym odcinku. Bez względu na to, co o tym pomyślą i jak zareagują, będzie musiała powiedzieć rodzicom prawdę o sobie i Tommym, niczego nie ukrywając, gdyż ubranie chłopaka stanie się podstawą poszukiwań. To zresztą nie miało teraz znaczenia. Ważne było tylko, żeby Tommy się odnalazł.
Zmęczona, zadyszana i rozczochrana, potykając się, wpadła do jadalni. Rodzice słuchali właśnie radia. Ojciec wyłączył odbiornik i popatrzył na nią gniewnie.
— Która to godzina? Już miałem… — Przyjrzał się twarzy dziewczyny. — Co się stało, Charl?
Wyrzuciła z siebie wszystko. Raz tylko przerwała jej matka pełnym zgorszenia głosem:
— Chcesz powiedzieć, że ty i Tommy…
— Będziemy się o to martwić później, mamusiu. Daj jej skończyć — uciął ojciec.
Jed Garner podniósł się.
— Zadzwonię do Gusa. Zaraz wyruszamy na poszukiwanie. Weźmiemy też Bucka.
Podszedł do telefonu i połączył się z Gusem Hoffmanem, który mieszkał na sąsiedniej farmie.
Ojciec Tommy’ego słuchał z ponurą miną. Gdy Garner skończył, powiedział tylko:
— Zaraz tam będę.
Odwiesił słuchawkę. Przez chwilę stał i myślał, potem podszedł do kosza na brudną bieliznę, znalazł skarpetkę syna i włożył ją do kieszeni. Buck znał zapach chłopca, ale musiał mieć coś, za czym mógłby węszyć. Da mu tę skarpetkę do powąchania i każe tropić.
Zdjął smycz z gwoździa w kuchni i włożył do drugiej kieszeni. Buck był dobrym tropicielem, ale miał jedną wadę — trzeba go było trzymać na smyczy. Podążając śladem, biegł tak szybko, że jego pan nie mógł za nim nadążyć.
Gus Hoffman upewnił się, czy ma zapałki, wziął latarnie, sprawdził, czy jest w niej nafta, i wyszedł kuchennymi drzwiami.
Buck spał na dworze, w budzie, którą zbudował dla niego Tommy. Duży brązowo-biały mieszaniec, świetny pies myśliwski, miał już siedem lat, nie był więc pierwszej młodości, ale nadal pełen wigoru.
— Idziemy, Buck — rozkazał Hoffman.
Pies podążył za nim. Okrążyli dom i szli na przełaj przez pola. Zapadał zmierzch.
Sąsiedzi wyszli mu na spotkanie we trójkę. Jed Garner też trzymał latarnię. Pod pachą miał strzelbę.
Nie było powitań. Hoffman zwrócił się do Charlotte:
— Czy to ta ścieżka, która przechodzi w drogę tuż za mostkiem?
— Tak, panie Hoffman, ale idę z wami. Muszę wam pokazać to miejsce, gdzie… gdzie byliśmy. Tam są jego rzeczy.
— Nie pójdziesz, Charl — oświadczył zdecydowanie ojciec. — Pomijając inne powody, jesteś zanadto zmęczona tym trzymilowym biegiem i będziesz tylko opóźniała marsz.
— Buck poprowadzi nas do ubrania — dodał Hoffman — a potem naprowadzi się go na trop. Powiedziałaś trzy mile… Ścieżka zaczyna się około mili stąd, czyli jeszcze dwie mile w las. Zgadza się?
Charlotte skinęła głową.
— Chodźmy więc — Hoffman zwrócił się do Garnera.
— Poczekaj, Gus. Dlaczego nie wziąć samochodu? Przejedziemy pierwszą milę. W ten sposób zaoszczędzimy czas.
— Zapomniałeś o Bucku. To ostrzelany pies, ale boi się samochodu. Jeśli wepchniemy go do wozu, będzie próbował wyskoczyć i tak się cholernie tym przejmie, że nie będzie z niego pożytku. Musimy pójść pieszo. Ruszajmy.
Obaj mężczyźni szli wzdłuż drogi. Księżyc jasno świecił. Latarnie nie były na razie potrzebne. Zresztą nie było jeszcze zupełnie ciemno.
— Po co wziąłeś flintę, Jed? — zapytał Hoffman. — Ślub pod pistoletem?
— Nie, do diabła. Po prostu w nocy, w lesie pewniej się czuję ze strzelbą, nawet jeśli wiem, że nic na mnie nie wyskoczy. — Po chwili dodał: — Właśnie myślałem, że jeśli znajdziemy Tommy’ego…
— Znajdziemy go.
— W porządku. Jak go znajdziemy, jeśli jest zdrów i cały, nie każemy dzieciom czekać tych sześciu miesięcy. Jeśli bawią się w tatę i mamę, to niech, do diabła, robią to po bożemu. Chyba nie chciałbyś, żeby twój pierwszy wnuk urodził się zaraz po ślubie, co? Bo ja bym nie chciał.
— Jasne — przyznał Hoffman.
Szli jakiś czas w milczeniu. Potem dojrzeli światła samochodu jadącego drogą w ich kierunku. Hoffman szybko się schylił, chwycił psa za obrożę i odciągnął go na pobocze.
— Poczekajmy, aż przejedzie. Buck mógłby uciec. Ruszyli, gdy wóz ich minął.
Kiedy dotarli do ścieżki, było już zupełnie ciemno. Przyświecał im księżyc. Zatrzymali się, żeby zapalić latarnię. Pod drzewami potrzebowali światła.
Szli dalej.
— Dokąd, u diabła, mógł pójść Tommy? — zastanawiał się Garner. — Był całkiem goły.
— Nie zastanawiaj się, tylko szukaj — burknął Hoffman.
Posuwali się dalej w milczeniu, wreszcie odezwał się Gus:
— Uszliśmy już chyba milę tą drogą, co o tym sądzisz?
— Myślę, że tak, może trochę więcej.
— Lepiej niech teraz prowadzi Buck. Twoja mała mogła źle obliczyć odległość. Żebyśmy tylko nie poszli za daleko.
Odstawił latarnię i przypiął smycz do obroży psa. Potem potrzymał przed jego nosem brudną skarpetkę Tommy’ego.
— Szukaj!
Buck obwąchał ścieżkę i natychmiast ruszył. Poszli za nim. Hoffman trzymał smycz w jednej ręce, a latarnię w drugiej. Garner zamykał pochód. Pies szedł bez przerwy, ale niezbyt szybko. Smycz nie była napięta.
Około mili dalej (Charlotte dobrze jednak oceniła odległość) Buck zboczył lekko ze ścieżki i zaczął coś obwąchiwać. Hoffman schylił się, żeby to obejrzeć.
— Zdechła mysz polna. Zmiażdżona. Dalej, Buck, do roboty — odciągnął psa na ścieżkę.
— Charlotte wspominała o tym, kiedy na ciebie czekaliśmy — zauważył Garner. — Nie wydało mi się to ważne, więc nic ci nie mówiłem, ale to znaczy, że jesteśmy tuż koło tego miejsca. Myślę o miejscu, gdzie… gdzie poszli spać.
— Co ci mówiła o tej myszy? Garner opowiedział.
— Cholernie śmiesznie się zachowała. Słuchaj, a co, jeśli była wściekła? Nie ugryzła Charl, to znaczy nie skaleczyła jej, ale Tommy strzepnął ją z nogawki spodni. Mógł uderzyć palcem w jej ząb i skaleczyć się, nawet o tym nie wiedząc. To mogła być…
— Do diabła, Jed, wiesz przecież, co to wścieklizna. Gdyby Tommy był zakażony, nie podziałałoby to na niego tak szybko ani w taki sposób. To trwa całe dni.
Hoffman potarł policzek.
— Wszystko jedno. Kiedy znajdziemy Tommy’ego, obejrzę jego ręce. Jeśli jest choćby zadrapanie, zabierzemy tę mysz w drodze powrotnej. Dam ją do badania. Jazda, Buck, idziemy.
Trzydzieści kroków dalej pies znów zboczył ze ścieżki. Tym razem jednak nie zatrzymał się. Podprowadził ich do miejsca, gdzie kępy krzewów tworzyły zwartą ścianę, i zaczął się przepychać do przodu. Hoffman rozsunął gałęzie i podniósł latarnię.
— To tutaj. Jego rzeczy ciągle tu są. Podeszli z Garnerem i zaczęli się przyglądać.
— Niech to diabli! — zaklął Hoffman. — Miałem nadzieję… — Ale nie dokończył zdania. Miał nadzieję, że ubrania nie będzie, że Tommy wrócił tu, kiedy Charlotte odeszła, i udał się do domu inną drogą, lecz teraz dostrzegł drugą, znacznie bardziej niebezpieczną możliwość, że chłopiec ciągle gdzieś się błąka, zupełnie nagi. Gus bał się teraz bardziej niż wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszał opowieść dziewczyny. Ubranie wyglądało tak… pusto. Do tej pory to wszystko przypominało zły sen. Teraz rodził się koszmar.
Buck obwąchał gorliwie odzież i trawę, na której leżał Tommy, a potem, trawersując, ruszył w stronę krzaków. Hoffman podążył za nim.
— Chodźmy, Jed. Znowu złapał wiatr. Tędy szedł Tommy.
— Wziąć ubranie? Hoffman zawahał się.
— Weź, przyda się, kiedy go znajdziemy. Nie będziemy musieli wracać.
Poczekał, powstrzymując Bucka, aż Garner zrobi węzełek i przyłączy się do nich.
Poszli najpierw w stronę ścieżki, potem na ukos, na północny zachód. Buck ciągnął teraz mocno. Trop był świeży, ponadto człowiek ubrany tylko w skarpetki zostawia mocniejszy zapach niż obuty. Na ścieżce jest zwykle wiele różnych śladów. Teraz był tylko jeden.
— Spokojnie — mruknął Hoffman, gdy razem z Garnerem ruszyli za rwącym do przodu psem.
ROZDZIAŁ 4
Mózg odpoczywał. Starannie skatalogował i zapisał sobie w pamięci to, co zawierał umysł jego obecnego żywiciela.
Wiedział o planecie Ziemia wszystko, co i Tommy. Wystarczająco dużo, żeby stworzyć z grubsza naszkicowany obraz. Wiedział, jakie są rozmiary globu (aczkolwiek nie w liczbach), że pokrywa go słona woda, czyli morza, choć są i obszerne połacie lądów — kontynenty. Wiedział też, że świat dzieli się na kraje, znał ich nazwy, przybliżoną powierzchnię i lokalizację najważniejszych.
Znajomość topografii i geografii lokalnej była znacznie lepsza. Dowiedział się, że znajduje się na dzikim myśliwskim terytorium, ale tylko o cztery mile na północ od najbliższego miasta, które nazywa się Bartlesville i ma około dwóch tysięcy mieszkańców. Leży w stanie Wisconsin, który jest częścią kraju o nazwie Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Najbliższe większe miasto, około pięćdziesięciu pięciu mil na południowy wschód, to Green Bay. Trochę ponad sto mil na północ od niego znajduje się jeszcze większe — Milwaukee, a coś około dziewięćdziesięciu mil na południe od Milwaukee — prawdziwa metropolia, jedno z największych miast — Chicago. Mógł sobie wyobrazić te miejsca. Tommy je odwiedził. Ale nic poza tym. Chicago było najodleglejszą miejscowością, którą chłopak widział. Natomiast Bartlesville i okolicę znał bardzo dobrze. Świetnie się składało, bo ten obszar mógł się stać teatrem działań Mózgu przez najbliższe dni. Oprócz topografii znał teraz florę i faunę krainy. Miał pamięciowe obrazy wszystkich stworzeń, dzikich i domowych, mieszkających w tym rejonie. Znał ich możliwości i słabości. Gdyby przyszło mu jeszcze raz użyć zwierzęcego żywiciela, wiedziałby, co wybrać.
Najważniejsza była informacja, że człowiek jest jedynym myślącym gatunkiem na Ziemi i że stworzył naukę, i to całkiem nieźle rozwiniętą. Wiadomości naukowe Tommy’ego były prawie żadne — znał trochę podstawy elektrotechniki, akurat tyle, żeby założyć dzwonek u drzwi. Wiedział jednak, że istnieje nauka, że są naukowcy i co najważniejsze, że jedną z gałęzi nauki jest elektronika. Znaczenie tego słowa było wprawdzie dla niego niezbyt jasne, wiedział jednak (i nawet miał) aparat radiowy, nieobca też była mu telewizja. Ponadto słyszał o radarze, choć nie wiedział, jak działa. Ale tam, gdzie istnieją podobne urządzenia, elektronika musi być rozwinięta.
Ostatecznym celem Mózgu stało się posiąść kontrolę nad elektronikiem; nad kimś, kto nie tylko znał temat, ale też miał dostęp do aparatury i jej części. Osiągnie ten cel zapewne w paru posunięciach, za pośrednictwem tymczasowych żywicieli. To jest realne, musi tylko ułożyć dobry plan. Potem będzie mógł wrócić do domu.
Przybył z planety krążącej wokół gwiazdy odległej o siedemdziesiąt trzy lata świetlne w kierunku konstelacji Andromedy. Jego słońce było zbyt słabo widoczne z Ziemi, by mogło uzyskać nazwę. Miało tylko numer w ziemskich katalogach astronomicznych.
Nie przybył tu z własnej woli. Został wysłany. Nie jako wywiadowca, szpica inwazji (chociaż było to niewykluczone, jeśli uda mu się wrócić), ale jako wygnaniec. Był przestępcą.
Wyjaśnienie, na czym polegała jego zbrodnia, wymagałoby opisania systemu społecznego tak całkowicie obcego naszemu, że prawie niezrozumiałego. Wystarczy powiedzieć, że popełnił przestępstwo, a karą było wygnanie.
Nie przybył na statku kosmicznym. Przysłano go — nazwijmy to tak — promieniowaniem siły. To słaby opis, ale równie dobrze oddający rzeczywistość jak każde inne proste sformułowanie w jakimkolwiek ziemskim języku. Transmisja była natychmiastowa. Umieszczono go w aparacie projekcyjnym, a w sekundę później leżał obok ścieżki w lasach na północ od Bartlesville w stanie Wisconsin. Nie poczuł nawet wstrząsu przy lądowaniu.
Planetę zsyłki wybrano przypadkowo, nie wiedząc, czy jest zamieszkana, czy w ogóle nadaje się do zamieszkania. Była jedną z miliardów planet w galaktyce, które jego gatunek umieścił na mapach, ale nigdy nie pofatygował się, żeby je zbadać. Zresztą, nie sposób było spenetrować wszystkich — poznaniu dostępna była zaledwie mała ich cząstka.
Jego współplemieńcy sporządzali mapy planetarne równie łatwo jak my gwiezdne. Zawdzięczali to odpowiednikowi teleskopu, opartemu na zwiększaniu zasięgu zmysłu odbioru, a nie wzroku. Dzięki temu mogli „widzieć” planety tak dobrze, jak my widzimy gwiazdy.
Był zatem tutaj i chciał wrócić do domu. Wydawało się to możliwe z dwóch powodów.
Po pierwsze, miał niewiarygodne szczęście, że znalazł się na planecie zamieszkanej przez istoty inteligentne i do tego dysponujące wiedzą oraz technologią, aczkolwiek nie tak zaawansowane w rozwoju jak jego gatunek. Był to traf jeden na tysiąc. Gdyby przybył na planetę nie zamieszkaną, byłby całkowicie bezradny. Jeśliby to był glob mający biosferę, ale bez życia świadomego (jak Ziemia przed milionem lat) mógłby wprawdzie — teoretycznie — skonstruować projektor, ale szansę byłyby nikłe. Wyobraźmy sobie, jakie trudności musiałby pokonać dinozaur, nawet kierowany intelektem, żeby znaleźć i wytopić german, a później zrobić z niego tranzystor.
Po drugie, jeśli zdoła powrócić, w domu czeka go wybaczenie, a nawet honory. Zesłańcy zawsze mają tę szansę. Udaje się jednemu na sto.
Powracający z wygnania otrzymuje wysokie godności, staje się bohaterem, jeśli przybywa z wiadomościami o gatunku lepiej nadającym się na żywiciela niż używany dotychczas.
Na to właśnie liczył Mózg. Zauważył u Tommy’ego przeciwstawny kciuk — unikat na skalę galaktyczną, który bardzo ułatwiał chwytanie i operowanie przedmiotami. Może uda mu się zbudować projektor wystarczająco duży, żeby zabrać ze sobą jednego osobnika na wzór. Gdyby się powiodło, odpadłaby potrzeba wysyłania wyprawy zwiadowczej. Mogliby od razu dokonać najazdu.
Wszystko to było w jego mocy, jeśli, działając powoli i ostrożnie, uniknie poważniejszych błędów. Wiedział teraz, że jeden już popełnił: zmniejszył wartość obecnego żywiciela, każąc mu działać wbrew ludzkim obyczajom i w ten sposób przyciągając uwagę innych przedstawicieli jego gatunku. Przez pewien czas młody Hoffman stanie się obiektem zainteresowania i podejrzeń, co w rezultacie zmniejszy jego użyteczność. Ludzie zaczną go obserwować, żeby stwierdzić, czy nie robi jeszcze czegoś, co odbiega od normalnych zachowań.
Gdyby poświęcił kilka minut na przestudiowanie myśli Tommy’ego, postąpiłby inaczej. Kazałby chłopcu przenieść się do tymczasowej kryjówki (na przykład w wysoką trawę), ale nie do jaskini. Potem młody człowiek wróciłby, położył się obok dziewczyny i udawał, że śpi. Mózg miałby wtedy czas na zebranie wiadomości o obojgu, o ludzkich działaniach i emocjach, sprawiając przy tym wrażenie, że chłopiec jest zupełnie normalny. Mógłby nawet — po jej obudzeniu — odbyć z Charlotte „następną rundę” (użył eufemizmu ukutego przez Tommy’ego), z której, rzecz jasna, nie czerpałby rozkoszy. Nie czuł bólu, gdy zabijał żywiciela, ale też nie dzielił z nim żadnych przyjemnych doznań. Miałby z dziewczyną stosunek tylko dlatego, że byłoby to zachowanie naturalne dla Tommy’ego.
Potem, tak jak zamierzali, młodzi ubraliby się i wrócili do domu. Mógł kontrolować żywiciela na dowolną odległość. Rankiem więc Tommy wróciłby sam i ukrył go w jaskini, po czym poszedłby do domu, nie budząc niczyich podejrzeń.
Tak powinien był postąpić. Ale teraz było już za późno. Musi wystarczyć plan zastępczy, oparty na pojęciu amnezji, które znalazł w mózgu żywiciela.
Tommy zostanie przed jaskinią na noc. Wczesnym rankiem wróci na polankę, ubierze się (dziewczyna chyba zostawiła rzeczy, jeśli była mocno zdenerwowana) i pójdzie do domu. Opowie prostą historyjkę: zmęczyli się, położyli, żeby odpocząć. Zasnął, a kiedy się obudził o zmierzchu, był w innym miejscu. Nie wiedział, jak się tam znalazł. Nie mógłby zajść tak daleko we śnie, zresztą nie był lunatykiem. Musiał być jakiś powód, że się przemieścił, ale nie pamięta jaki. A zatem — amnezja. Porozmawiałby ze dwa razy z doktorem i nic by z tego nie wynikło. Od tej pory Tommy zachowywałby się normalnie, przynajmniej w obecności innych, tak długo, dopóki byłby użyteczny jako żywiciel. Potem popełniłby samobójstwo albo — gdyby się udało — zaaranżowałby własną śmierć tak, żeby wyglądała na przypadkową.
Oprócz prostoty i spójności historyjka Tommy’ego miałaby jeszcze jedną zaletę: nie byłaby sprzeczna z opowieścią dziewczyny. Mała była dosyć wystraszona, żeby opowiedzieć rodzinie całą prawdę: że poszli spać nago i że uciekł w tym stanie. Ale mogła też zataić część prawdy. Jeśli oboje nie wspomnieliby o ubraniach, ich wersje by się zgadzały. W przeciwnym razie przyznałby z zakłopotaniem, że owszem, był nagi, gdy szedł spać i kiedy się obudził. Wcześniejsze opuszczenie tej części historii byłoby całkowicie zrozumiałe dla każdego.
Tok myśli został nagle przerwany. Oczami Tommy’ego, zerkającymi przez zasłonę z krzaków, zobaczył dwa kołyszące się światła latarń. Uszami chłopca usłyszał pełne podniecenia ujadanie myśliwskiego psa na tropie. Rozpoznał głos Bucka.
Błyskawicznie zrozumiał, co się stało. Ojciec bardziej się przejmował, niż Tommy mógł się spodziewać. Prawdopodobnie Charlotte powiedziała cała prawdę. Zniknięcie chłopca bez odzienia musiało być znacznie bardziej niepokojące, niż gdyby odszedł ubrany. Tommy myślał (albo raczej myślałby, gdyby mógł się posłużyć własnym mózgiem), że przyjdą szukać go dopiero jutro, a nie teraz, po zapadnięciu zmroku. Poza tym nie wziął pod uwagę Bucka.
Zbliżali się: dwóch mężczyzn i pies. Jednym z nich był prawdopodobnie ojciec Tommy’ego, drugim — ojciec Charlotte. Pies doprowadzi ich prosto do jaskini! Musiał ich jakoś odciąć. Nie mógł dopuścić do ujawnienia kryjówki. Byli już o niecałe sto jardów. Pies prowadził ich prosto śladem Tommy’ego.
Chłopiec (a raczej jego ciało) wyskoczył zza krzaków i pobiegł w kierunku latarni. Biegł, aż się znalazł w kręgu światła. Wtedy się zatrzymał. Buck poszczekiwał radośnie i ciągnął smycz, żeby do niego podbiec. Gus Hoffman krzyknął:
— Tommy, co, u diabła…
Za blisko jaskini. Odwrócił się i znowu zaczął biec. Słyszał, jak ruszyli za nim, ciągle wołając:
— Tommy, Tommy, stój!
Słyszał, jak Garner powiedział:
— Spuść psa ze smyczy. Buck go dogoni. I jak ojciec odrzekł:
— Akurat, pobiegnie za nim i zgubimy obu.
Nie mógł biec prosto. Musiał się trzymać prześwitów między drzewami, gdzie było jaśniej w blasku księżyca. Od czasu do czasu, gdy mieli go w zasięgu wzroku, goniący przedzierali się na skróty, wykorzystując światło latarni. Tommy był znacznie szybszy i wkrótce tak się od nich oddalił, że stracili go z oczu. Zaraz Buck znów spróbuje złapać wiatr i podążać jego tropem. To spowolni pościg.
Mógł sobie pozwolić na chwilę odpoczynku. Łapał oddech. Potem ruszył truchtem. Robił duże koło i wracał do punktu startu.
Ponownie zauważył sztuczny obiekt, ale teraz już wiedział, że to scyzoryk.
Miejsce było ocienione i porośnięte gęstą trawą. Wzrok Tommy’ego na niewiele się zdawał. Musiał szukać po omacku rękami. Było to dziwne uczucie, ale wiedział dokładnie, gdzie jest przedmiot, którego szuka, i w końcu palce chłopca zacisnęły się na nim.
Złamał paznokieć Tommy’ego, próbując otworzyć zardzewiałe ostrze. Wreszcie udało mu się innym paznokciem.
Bez wahania chłopiec przeciął sobie nadgarstek, przyłożył scyzoryk do drugiej ręki i przeciął następny. Nacięcia były głębokie, prawie do kości. Krew tryskała strumieniem. Nie położył się, ale w ciągu minuty upływ krwi zamroczył go. Upadł ciężko.
Był martwy, zanim dwaj mężczyźni z psem zdążyli do niego podbiec.
Mózg znalazł się z powrotem w swoim własnym ciele, bezpiecznie zagrzebanym pod dziewięciocalową warstwą piasku na dnie jaskini.
ROZDZIAŁ 5
Tobyła zła noc dla Gusa Hoffmana. Czuwał przy ciele, podczas gdy Jed Garner poszedł po pomoc. Czekając ubrał zwłoki Tommy’ego w rzeczy, które wziął ze sobą Garner. Nie miał zamiaru okłamywać szeryfa co do stanu, w jakim znaleźli chłopaka. Po prostu uważał, że byłoby nieprzyzwoicie, gdyby ciało leżało nagie.
Ojciec Charlotte poszedł prosto do domu. Po drodze minął trzy inne farmy. Chciał, żeby córka dowiedziała się pierwsza o śmierci chłopca, a nie chciał jej tego mówić przez telefon. Zniosła wiadomość spokojniej, niż się spodziewał; głównie dlatego, że była na nią przygotowana. Od chwili, gdy wracała samotnie do domu, czuła instynktownie, że nie zobaczy już Tommy’ego wśród żywych.
Potem Garner zatelefonował do szeryfa w Wilcox, odległej o dwadzieścia mil stolicy hrabstwa. Szeryf przyjechał ambulansem, żeby zabrać ciało do miasta. Przywiózł ze sobą koronera, który miał dokonać oględzin. Garner zaprowadził ich na miejsce i we czterech, zmieniając się, wynieśli na noszach zwłoki Tommy’ego z lasu. Buck był przy nich, dopóki samochód nie ruszył. Potem pognał na przełaj do domu.
W kostnicy w Bartlesville, gdy koroner oglądał ciało, szeryf przeprowadził rozmowę z Hoffmanem i Garnerem.
Potem dołączył do nich koroner i stwierdził, że nie ma wątpliwości co do przyczyny zgonu: utrata krwi z przeciętych nadgarstków, poza tym zauważył tylko zadrapania od krzewów na nogach i ranki na podeszwach stóp. Dokonałby sekcji zwłok, gdyby szeryf sobie tego zażyczył, ale nie sądził, żeby autopsja ujawniła coś więcej. Przyczyna śmierci była oczywista.
Szeryf zgodził się z opinią koronera, ale uznał, że należy kontynuować dochodzenie, choć wynik wydaje się z góry wiadomy: samobójstwo w stanie niepoczytalności. Była jednak nadzieja, że w toku śledztwa ujawnią się okoliczności, które pomogą rozwiązać zagadkę nagłego szału u chłopca nie zdradzającego dotąd najmniejszego objawu niezrównoważenia. Pozostawała jeszcze inna, mniej ważna sprawa — samobójczej broni, czyli złamanego zardzewiałego nożyka. Hoffman był pewien, że nigdy nie należał on do syna. Obaj mężczyźni przysięgali, że widzieli chłopca na krótko, zanim zaczął uciekać, i że wówczas miał dłonie otwarte. Niczego w nich nie trzymał. Musiał znaleźć scyzoryk tam, gdzie go użył, ale skąd mógł wiedzieć, że tam leży, jak go odszukał w ciemnościach?
— Dobrze — odezwał się szeryf. — Zaczynamy śledztwo jutro, o drugiej po południu. Wszystkim odpowiada?
Hoffman i Garner skinęli głowami, ale koroner zapytał:
— Hank, dlaczego tak wcześnie?
— Miałem na myśli, doktorze, że w śledztwie może się ujawnić coś, co zmieni nasz pogląd na sekcję, a jeśli już trzeba ją będzie przeprowadzić, to im wcześniej, tym lepiej. Rozpoczniemy dochodzenie tu, na miejscu, w kostnicy. Równie dobre miejsce jak każde inne. Nie ma potrzeby przenosić się do Wilcox. Słuchaj, Gus, zaraz po zakończeniu postępowania wyjaśniającego zacznij przygotowania do pogrzebu. Pochówek urządź tak szybko, jak ci będzie odpowiadało — jeśli nie będzie sekcji, a wątpię, żeby była. Kto był lekarzem Tommy’ego? Doktor Gruen?
— Tak — odparł Hoffman. — Ale Tommy rzadko go odwiedzał. Był zdrowy.
— I tak trzeba go będzie przesłuchać. I jeszcze kilku nauczycieli Tommy’ego. Ich przepytam najpierw, może zauważyli coś niezwykłego, co nadawałoby się do protokołu. Nie ma sensu powoływać ich na świadków, jeśli nie mają nic do powiedzenia.
Zwrócił się do Garnera:
— Hmm… Jed. Charlotte będzie musiała zeznawać. Postaram się zbytnio jej nie krępować, ale będę musiał z niej wydobyć, że Tommy był nagi, kiedy zniknął, że… hmm… nie miał nawet gatek i że opuścił ją bez sensownego powodu. Chodzi o to, że… mogę opróżnić salę urzędu, gdy będzie świadczyć. Tak będzie dobrze?
Garner podrapał się w głowę i długo się zastanawiał.
— Myślę, że nie, szeryfie. Już teraz mogę odpowiedzieć za nią, że zezna w obecności wszystkich. Do diabła! Cała historia i tak się wyda. Po co udawać, że się tego wstydzimy? Do diabła! Nie zrobili nic złego. Kochali się i byli zaręczeni. A że trochę podokazywali, no cóż… młoda krew. Nie powtarzaj mojej żonie tego, co ci teraz powiem, ale ja i ona zachowywaliśmy się tak samo w ich wieku. A teraz mamy wrzeszczeć na Charlotte? Jeśli zaś miasto, sąsiedzi źle o niej pomyślą… to niech ich diabli wezmą! Sprzedam gospodarkę i się przeprowadzę. I tak zawsze chciałem przenieść się do Kalifornii.
Na tym sprawy stanęły. Gus Hoffman poszedł do domu o pierwszej. Był to najbardziej samotny, najbardziej pusty dom, jaki można sobie wyobrazić. Farmer nie mógł zasnąć. Przypomniał sobie, że w kredensie stoi ponad pół kwarty leczniczej nalewki. Wziął butelkę i szklankę. Nie zwykł pić. Pozwalał sobie na łyczek przy specjalnych okazjach, dla towarzystwa. Teraz miał przed sobą więcej alkoholu, niż normalnie wypijał w ciągu roku. Wystarczy, żeby przynieść zapomnienie na tę noc, najgorszą noc jego życia. Gorszą nawet od tej, gdy umarła mu żona. Od tygodni wiedział, że dogorywa. Był na to przygotowany. Zresztą pozostawał mu Tommy. Chłopczyk miał wtedy trzy lata, ale Gus zatrzymał go na farmie i wychował z pomocą kobiety, która przychodziła codziennie doglądać małego, gdy on pracował.
Teraz był zupełnie sam. Samotny na zawsze. Wiedział, że nie ożeni się powtórnie. Nie był za stary — do pięćdziesiątki brakowało mu roku, ale od śmierci żony nigdy nawet nie pomyślał o współżyciu z inną kobietą. Nie wiedział dlaczego, ale tak było. Rodzaj psychicznej impotencji. Mężczyźni na nią cierpiący zazwyczaj nadal odczuwają pociąg do kobiet, przynajmniej w wyobraźni, a obezwładnia ich dopiero próba kontaktu fizycznego. Ale Gus Hoffman nie czuł nawet pożądania. Nie bawiła go też myśl o małżeństwie z rozsądku, by zyskać pomoc w gospodarstwie i towarzyszkę życia. Nie chciał kobiety w domu. Charlotte jako synowa — to co innego. Cieszył się na myśl o tej zmianie.
Wszystkie nadzieje pokładał w Tommym. Był powściągliwy w wyrażaniu uczuć i nie okazał, jak ucieszyła go decyzja syna, że po ślubie pozostanie na farmie. Chciał mieć wnuki. A nigdy już nie będzie ich miał. Był teraz ostatni z rodu.
Chyba że… Przy trzeciej szklance nalewki nagła nadzieja rozbłysła mu w głowie… Chyba że już ma wnuka! Charlotte może być w ciąży i nawet nie wiedzieć o tym. Wątpliwe, żeby młodzi podejmowali jakieś środki ostrożności.
Zapragnął dowiedzieć się tego natychmiast. Wstał od kuchennego stołu, żeby podejść do telefonu. Usiadł znowu, gdy uświadomił sobie, że nie może dzwonić do Garnerów w środku nocy z takim pytaniem. Nie powinien ich w ogóle o to pytać. Będzie czekał, żywiąc nadzieję, jak długo zdoła. Tymczasem myśl o tym złagodzi nieco jego smutek i samotność. Miał nawet pewien plan. Kiedy Garner się dowie, że Charlotte jest w ciąży, z pewnością wyprzeda się i wyprowadzi. Powiedział, że tak zrobi, jeśli miasto albo sąsiedzi wezmą córkę na języki. Miłostkę mogliby jej jeszcze wybaczyć, ale nieślubnego dziecka z pewnością nie darują. Wtedy Gus Hoffman też sprzeda gospodarstwo i pojedzie z nimi do Kalifornii czy choćby na Księżyc. Może uda się namówić Garnera na wspólne kupno farmy. Wówczas zamieszkaliby razem. A gdyby nie chcieli, żeby im się kręcił po domu, zrobiłby sobie kwaterę w stodole. Pomagałby wychowywać wnuka. Albo wnuczkę — godził się nawet na to. Jeśli zaś Jed nie chciałby, żeby kupili wspólne gospodarstwo, on nabędzie najbliższe, jakie zdoła. Może nawet w bezpośrednim sąsiedztwie? Cena, dzięki Bogu, nie grałaby roli. Miał dwanaście tysięcy dolarów w banku i inwestycjach, oprócz tego, co dostałby za tę farmę. A nadarzyło mu się już kilka wcale korzystnych propozycji.
Dopił nalewkę i uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu, a na pewno po raz pierwszy, odkąd ukończył trzydzieści lat, jest pijany. Kiedy wstał, musiał się trzymać mebli, żeby nie upaść. Nie trudził się wchodzeniem na górę i rozbieraniem. Dotarł do kanapy w saloniku i zdjął buty. To była ostatnia czynność, którą zapamiętał.
Tak minęła noc. Nastał ranek. Obudził się o świcie. Zrobił kawę i wmusił w siebie trochę owsianki. Wydoił krowy i wystawił bańki dla mleczarza. Wykonał jeszcze kilka innych czynności. Zabrało mu to dwie godziny, ale nadal było wcześnie. Zostało jeszcze sporo do zrobienia — w gospodarstwie zawsze znajdzie się robota — nic jednak takiego, co mógłby odłożyć na późne popołudnie, po śledztwie. Teraz myślał o czymś znacznie ważniejszym niż praca w obejściu.
Sprawdził, czy ma jeszcze w kieszeni smycz Bucka i skarpetkę Tommy’ego. Potem przywołał psa i poszedł do Jeda Garnera. Sąsiad okopywał ogródek za domem. Kiedy zobaczył nadchodzącego Hoffmana, przerwał pracę i oparł się o motykę.
— Cześć, jak Charlotte?
— Ciągle śpi, mam nadzieję. Nie kładła się tej nocy Bóg wie, jak długo. Co masz w zanadrzu, Gus?
— Wpadłem, żeby ci powiedzieć, dokąd idę. Z powrotem tam, gdzie… gdzie byliśmy w nocy.
— Po co?
— Chcę się rozejrzeć za dnia po tym miejscu, w którym znaleźliśmy ubranie Tommy’ego, i po tym, gdzie znaleźliśmy jego. Z latarniami mogliśmy coś przeoczyć. Nie wiem co, ale jeśli mamy cokolwiek znaleźć, to najlepiej teraz, zanim zacznie się śledztwo.
— Racja — przytaknął Garner.
— Jeszcze jedno. Biorę Bucka. Idę tam, gdzie po raz pierwszy zobaczyliśmy Tommy’ego, jak biegł w naszą stronę. Zobaczę, czy pies zdoła wytropić, skąd biegł i gdzie był wcześniej. Nie wiem, czy to mi coś powie, ale muszę się przekonać.
— Idę z tobą — zadecydował Garner. — Nie mam specjalnej ochoty do pracy. Myślę, że ty też. Poczekaj, powiem Maw.
Gus Hoffman czekał. Potem obaj ruszyli w drogę.
* * *
Mózg był na siebie zły, że uległ panice i zabił swojego pierwszego, jak dotąd jedynego ludzkiego żywiciela. Później, gdy się uspokoił, doszedł do wniosku, że zrobił to niepotrzebnie. Owszem, powinien był odwieść mężczyzn od jaskini, ale potem nie trzeba było zabijać chłopaka. Gdy byli już w bezpiecznej odległości, należało upaść i udawać, że śpi albo jest nieprzytomny. Obudzony, Tommy zdziwiłby się, że jest w tym miejscu i że leży nagi. Niczego by nie pamiętał od chwili, gdy zasnął u boku dziewczyny na miejscu schadzki. Wtedy wprawdzie diagnoza nie ograniczyłaby się do stwierdzenia prostej amnezji, ale — po ucieczce na widok szukającego go ojca — stwierdzono by zapewne tymczasową niepoczytalność. Lecz nawet z takiego powodu nie zamyka się w szpitalu psychiatrycznym. On zaś się tego obawiał i właśnie to podejrzenie skłoniło go do uśmiercenia Tommy’ego — uwięziony, chłopak byłby przecież całkowicie bezwartościowy jako żywiciel. Wiedział też z pamięci chłopca, że tego rodzaju lecznice podejmują daleko idące środki ostrożności uniemożliwiające pacjentom popełnienie samobójstwa. Mógłby wtedy utkwić w mózgu młodego człowieka na dobre. Tym bardziej że nieudany zamach samobójczy bez wątpienia skończyłby się w wyściełanej celi bez klamek.
Dopiero po fakcie pomyślał, że przecież nie izolowaliby chłopca z tak błahego powodu. Gdyby zachowywał się normalnie, poddaliby go czasowej obserwacji, niezbyt długiej ani dokładnej. Porozmawiałby z nim lekarz i skierował go do specjalisty. I tak byłoby znakomicie, bo psychiatry nie było ani w Bartlesville, ani w Wilcox (o ile Tommy się nie mylił). Konieczna zatem byłaby wyprawa do Green Bay albo nawet do Milwaukee. W obu miastach powinny być duże biblioteki publiczne, przydatne do jego celów. Na pewno znalazłby chwilę wolnego czasu, a gdyby go pilnowali, uciekłby i zebrał trochę niezbędnych wiadomości.
Nie da się ukryć — mówiąc słowami Tommy’ego: dał plamę. Nie winił się jednak zanadto. Niezwykle trudno jest zrozumieć natychmiast wszystkie tajniki zupełnie obcego świata, zupełnie obcej kultury, zwłaszcza gdy jedyne o niej informacje pochodzą z umysłu niezbyt rozgarniętego i nie przykładającego się do nauki chłopca, którego nie obchodzi nic oprócz rolnictwa. Tak… Tommy byłby doskonałym farmerem.
Mózg był teraz bezpieczny, ale znajdował się w bardzo niewygodnym położeniu. Następny człowiek żywiciel był niemal nieosiągalny. Ludzie przychodzili do tego lasu zwykle na polowanie, ale szansa, że ktoś zaśnie odpowiednio blisko — w zasięgu jego zmysłu postrzegania — była nikła.
Musi najpierw posłużyć się zwierzęciem, żeby przeniosło go w pobliże ludzkich domostw. Transport wiąże się z ryzykiem, ale trzeba je podjąć. Nie spotkał jeszcze odpowiednich zwierząt, wiedział jednak od Tommy’ego o ich istnieniu. Jeleń czy niedźwiedź poniosłyby go w pysku bez trudu. Możliwa byłaby również podróż powietrzem. Idealnie nadałby się do tego jastrząb, który potrafi unieść kurczę cięższe niż on sam. Albo sowa. Tommy wiedział, jak ten ptak poluje — spada na mysz i porywa ją do góry. Nie było jednak jasne, z jakim ciężarem sowa może latać.
Pomyślał, że w zasadzie ptaki byłyby najlepsze. Jeleń albo niedźwiedź miałyby kłopot z płotami, a jeśli na podwórku byłby pies, szczekaniem obudziłby domowników. Jastrząb zaś krążący w środku nocy pozostałby nie zauważony. Zostawiłby ładunek na dachu, a potem zabiłby się albo dałby się zabić. Wtedy Mózg mógłby wybierać spośród śpiących mieszkańców. Pierwszą czynnością nowego żywiciela byłoby zabranie ciała Mózgu z dachu i znalezienie dlań bezpiecznego schowka.
Nie było pośpiechu; tym razem przemyśli każdy szczegół i nie popełni więcej błędów. Jak do tej pory, żadna sowa ani jastrząb nie znalazły się w zasięgu jego zmysłów. Nie spostrzegł też jelenia ani niedźwiedzia. W pobliżu biegały tylko myszy polne, króliki i inne małe stworzonka leśne. Zbadał je dokładnie. Nigdy nie wiadomo, czy taka istota nie mogłaby posłużyć do jakichś specjalnych celów, na przykład do wygrzebania tunelu pod ogrodzeniem.
Wystarczy, że raz obejrzy jakieś zwierzę z zewnątrz i od środka, żeby potrafić samemu, a nie dzięki wiadomościom zaczerpniętym z umysłu Tommy’ego, znaleźć żywiciela danego gatunku w promieniu dziesięciu mil. Weźmy dla przykładu królika. Mózg musiał się tylko skoncentrować na obrazie zwierzaka, wyrobionym dzięki uważnym oględzinom egzemplarza, a już miał żywiciela, jeśli choć jeden okaz spał w odpowiedniej odległości. Jeśli było ich kilka, wchodził w móżdżek najbliższego. To samo dotyczyło innych zwierząt. Wcześniej czy później jastrząb, sowa, jeleń lub niedźwiedź znajdą się w zasięgu jego oddziaływania. Miał duży wybór potencjalnych zwierzęcych żywicieli. Nie można jednak tego było powiedzieć o stworzeniach dysponujących intelektem — w wypadku tej planety o ludziach. Podczas przejmowania ich umysłów podświadomie stawiają oni opór. Wywiązuje się walka trwająca czasem kilka sekund. Żeby zwyciężyć, Mózg musi skoncentrować wszystkie swoje siły i zaatakować osobnika śpiącego w granicach jego zmysłu postrzegania.
Ta reguła potwierdziła się prawie na wszystkich zamieszkanych planetach, które jego gatunek odwiedził albo zajął. Wyjątki zdarzały się rzadko. Ubiegłej nocy stwierdził, że Ziemia do nich nie należy.
Na początek spróbował skoncentrować się na polnej myszy. Za prototyp posłużyło mu zwierzątko, które było jego pierwszym ziemskim żywicielem. Doświadczenie okazało się dokuczliwe. Zabicie zwierzątka zajęło mu prawie godzinę. Najpierw próbował rozpędzić je i rozbić mu głowę o drzewo albo o kamień. Było jednak za lekkie, brakowało mu bezwładności. Uderzenie tylko ogłuszyło mysz. Nie umiała wspinać się na drzewa na tyle dobrze, żeby osiągnąć wysokość odpowiednią do wykonania śmiertelnego skoku.
Wyprowadził ją więc na otwartą przestrzeń i kazał jej biegać w kółko po ścieżce przy pełni księżyca. Miał nadzieję, że ruch przyciągnie uwagę sowy albo jakiegoś innego nocnego drapieżnika, ale żadnego nie było akurat w okolicy. Wreszcie zrobił to, od czego powinien zacząć: przejrzał wspomnienia Tommy’ego i stwierdził, że w pobliżu jest płytki strumyczek. Mysz polna natychmiast pobiegła do wody i się utopiła.
Był znów w jaskini, w swoim ciele. Rozpoczął drugi eksperyment. Wiedział, że kilka mil na południe od ściany lasu znajdują się śpiący ludzie. W tym kierunku leżało miasteczko Bartlesville z setkami śpiących teraz mieszkańców. Posługując się Tommym jako wzorem, skoncentrował się na człowieku, jakiejkolwiek śpiącej istocie ludzkiej. Nic się nie zdarzyło. Eksperymentował dalej. Może uda mu się z jakimś konkretnym osobnikiem, jeśli nie powiodło się z całym gatunkiem. Wczoraj przecież zbadał również Charlotte. Znów skoncentrował się i ponownie na próżno.
Nie mógł wiedzieć, że dziewczyna jeszcze nie spała. Poszła do łóżka, ale ciągle płakała w poduszkę. To zresztą nie miało znaczenia. Nie udałoby się, nawet gdyby Charlotte była pogrążona w śnie. Rodzaj ludzki nie stanowił wyjątku od reguły, która uzależniała możliwość opanowania istoty inteligentnej od odległości.
Po tym wszystkim odpoczął. Nie spał, bo jego gatunek nie znał snu. Zaprzestał tylko aktywnego myślenia i planowania. I tak musiał czekać, aż nadarzy się okazja zbadania potencjalnego żywiciela bardziej przydatnego niż króliki, myszki i inne stworzonka, które przemieszczały się w zasięgu jego zmysłu postrzegania. Tej nocy nie nadeszło żadne większe zwierzę.
Ale teraz słyszał, czuł wibrację zwiastującą zbliżanie się czegoś dużego. Dwa, nie — trzy okazy. Dwa dwunożne i jeden czworonożny, znacznie większy od królika. Maksymalnie rozszerzył zakres postrzegania. Znaleźli się w jego zasięgu w ciągu paru minut. Była to ta sama trójka, która ostatniej nocy przybyła tropem Tommy’ego — jego ojciec, ojciec Charlotte i Buck. Pies ciągnął smycz i rwał prosto w stronę jaskini. Byli na tropie Tommy’ego. Ale dlaczego? Wprawdzie przewidział możliwość takiego postępowania, lecz zlekceważył ją. Nie widział przyczyny, dla której chcieliby odkryć kryjówkę chłopaka, gdy ten już nie żył. Mózg nie miał teraz żywiciela, który mógłby go obronić albo przenieść w inne miejsce. Na podorędziu nie było też żadnego większego zwierzęcia. Nagle pomyślał o króliku. Jeśli jakiś śpi nie opodal, każe mu przebiec psu przed nosem i odciągnąć go od tropu. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że to nie pomoże. Pies był przecież na smyczy. Gdyby chciał pobiec za przynętą, mężczyźni powstrzymają go i każą mu znów tropić.
Był bezradny. Niczego już nie zdoła zrobić, jeśli go odkryją. Mimo to nie wpadł w panikę. Wszak szansę znalezienia go były niewielkie. Oczywiście odszukają grotę, wejdą do niej, ale nie mają powodu, żeby kopać. Będą się zastanawiać, po co tu Tommy przyszedł, lecz kopać nie będą. Tego mógł być pewien.
Buck prowadził ich wokół krzaków do wejścia. Zatrzymał się na chwilę, żeby obwąchać miejsce, gdzie chłopiec kucał, a potem ruszył do pieczary. Hoffman odciągnął go.
— Do diabła! — zaklął Garner. — Jaskinia, to tu przyszedł. Żałuję, że nie wzięliśmy dubeltówek i reflektorów. To wejście jest w sam raz dla niedźwiedzia.
Mózg rozumiał wszystko. Znał teraz mowę tych istot. Zanim posiadł ludzkiego żywiciela, słowa były dla niego nic nie znaczącymi dźwiękami — jak wtedy, gdy słyszał rozmowę Tommy’ego i dziewczyny na ścieżce i na polance.
— Wszystko jedno — powiedział Hoffman. — Wchodzę.
— Poczekaj, Gus, idę z tobą. Bądźmy rozsądni. Odepnij Buckowi smycz i każ mu wejść najpierw. Jeżeli jest tam jakieś niebezpieczeństwo, on ma, do diabła, większe szansę, żeby wynieść skórę cało, niż my. W końcu nie będzie się czołgał na czworakach.
— Całkiem rozsądnie.
Hoffman zdjął smycz i Buck skoczył do jaskini. Zatrzymał się pośrodku. Tu doszedł Tommy, tu ślad się urwał. Pies położył się na piasku.
Mężczyźni nasłuchiwali chwilę.
— Chyba wszystko w porządku — szepnął ojciec chłopca. — Nic nie mogło załatwić go tak szybko, żeby nie zdążył zaskomleć. Wchodzę.
Wczołgał się na czworakach, a za nim Garner. Gdy dotarli do środkowej części jaskini, gdzie leżał pies, wyprostowali się. Było mroczno, ale trochę widzieli.
— Więc to tu — rzekł Garner. — Myślę, że doszedł do tego miejsca, skoro Buck tu się zatrzymał. Nic tu nie ma. Przynajmniej czysto i chłodno. Usiądźmy, odpoczniemy przed powrotem.
Usiedli. Mózg zbadał psa. Po raz pierwszy miał taką okazję. Jak dotąd Buck był największym potencjalnym zwierzęcym żywicielem, jakiego mógł dokładnie obejrzeć.
Odtąd Buck albo inny, najbliżej śpiący pies może być jego, jeśli tylko będzie potrzebował psa.
Buck odpoczywał po tropieniu. Zasnął. Mózg rozważnie czekał. Gdy wejdzie w psa, będzie dysponował tylko jego zmysłami.
— Staram się odgadnąć, po co tu przyszedł — zastanawiał się Hoffman.
— Pomieszało mu się w głowie i tyle. Prawdopodobnie odkrył tę jaskinię, gdy był dzieckiem, i zapamiętał ją. Przyszedł tu, żeby się schować przed… przed czymkolwiek. Nie odgadniesz, co ktoś ma w głowie, jeśli mu się w niej pomieszało.
— Możliwe. Ukrywał się lub może przyszedł tu, żeby coś ukryć albo wykopać coś, co schował wcześniej. Nie wiem, co to mogło być, ale tu jest sypki piasek. Łatwy do kopania, nawet rękami.
— Co by to mogło być?
— Nie wiem, ale jeśli coś tu znajdziemy…
Walka była odrobinę dłuższa niż w móżdżku myszy. Znalazł się w Bucku niemal natychmiast. Pies podniósł głowę.
Teraz się zastanawiał. Chyba nie zdołałby zabić obu mężczyzn, ale udałoby mu się ich pogryźć, zanim go obezwładnią lub zabiją. To na pewno powstrzymałoby ich przed kopaniem w piasku, przynajmniej na razie. Prawdopodobnie pospieszyliby do miasta, do lekarza, jeśli nie z powodu ran od ugryzienia, to ze strachu przed wścieklizną — takim samym, jaki odczuwali Tommy i dziewczyna po ataku myszy.
— Nie teraz, Gus — odezwał się Garner. — Niczego nie znajdziesz ani się nie dowiesz. Ale jutro tu z tobą wrócę. Teraz jest za ciemno, żeby coś zobaczyć bez latarni. Jeśli już mamy coś zrobić, zróbmy to dobrze, no nie? Pójdzie szybciej, jak będziemy mieli szpadel i grabie. Zresztą nie mamy już czasu. Jeśli wyruszymy natychmiast, będziemy w domu tuż przed obiadem. Potem trzeba się będzie trochę ogarnąć przed śledztwem.
— Chyba masz rację, Jed. Musimy to odłożyć. No, ale przynajmniej dowiedzieliśmy się czegoś, co można będzie zeznać: dokąd Tommy poszedł i gdzie był, póki nie zobaczył naszych latarń.
Pies znowu opuścił głowę. Ludzie wyczołgali się z jaskini. Poszedł za nimi, potem truchtał u boku Hoffmana, jak zrobiłby prawdziwy Buck. Szli tak dwie mile w stronę szosy. Wtedy rzucił się nagle wzdłuż drogi, ale na wschód, w kierunku przeciwnym do tego, w którym zdążali. Nie wrócił prosto do groty. Nie chciał wzbudzić choćby cienia podejrzeń, że mógłby tam pobiec. Hoffman wołał go, ale on nie zwracał na to uwagi i pędził dalej.
Kiedy był już za zakrętem, poza zasięgiem wzroku mężczyzn, przeszedł w trucht i wrócił do lasu. Choć nie było tu ścieżki, Mózg — niezależnie od predyspozycji Bucka — miał doskonały zmysł orientacji. Pognał prosto do jaskini.
W środku wykopał dołek, wyniósł w pysku to, co znalazł, i położył delikatnie przed grotą. Potem wrócił, zasypał dziurę i wytarzał się, żeby zatrzeć ślady. Wyszedł znowu i wziął w pysk skorupę Mózgu. Nie była cięższa od kuropatwy, a on trzymał ją tak ostrożnie, jakby transportował postrzelonego ptaka.
Pospieszył w las, unikając traktów, a nawet ścieżek wydeptanych przez zwierzęta. Szukał miejsc dzikich, odosobnionych. W wysokiej, gęstej trawie, osłoniętej krzewami, znalazł wydrążony pieniek. Dobra kryjówka, jak na razie. Położył Mózg na skraju otworu i łapami wepchnął go głębiej, poza zasięg wzroku. Potem pobiegł dalej w tym samym kierunku. Gdyby ktoś z psem podążał jego tropem, po prostu przeszedłby koło pieńka, nie zatrzymując się. Sto jardów dalej pies usiadł. Mózg rozważał sytuację. Gdyby ludzie wrócili do jaskini i przekopali ją, już go nie znajdą, ale czy zachować jeszcze Bucka jako żywiciela? Postanowił nie trzymać go dłużej. Pies wykonał już swoje zadanie. Jeśliby pozostawał nadal w jego mózgu, nie mógłby zbadać innych potencjalnych żywicieli. Teraz potrzebny mu był jastrząb, sowa lub jeleń.
Buck potruchtał przed siebie, powoli zmieniając kierunek, dopóki nie znalazł się na szlaku wiodącym do szosy.
Czekał na poboczu, aż zbliży się samochód. W ostatnim momencie, zanim kierowca zdążył nacisnąć hamulec, wyskoczył prosto pod koła.
Minutę później (tyle trwała agonia Bucka) Mózg znów był we własnym ciele. Przemyślał wszystko, czego dokonał, i doszedł do wniosku, że tym razem nie popełnił błędu.
I pewnie nie popełniłby. Ale nie mógł tego przewidzieć. Powinien kazać psu czekać na inny samochód. Kierowcą wozu, który zabił Bucka, był bowiem Ralph S. Staunton, doktor habilitowany, profesor fizyki w Massachusetts Institute of Technology.
Doktor Staunton nie robił wrażenia na pierwszy rzut oka. Był małym, drobnym pięćdziesięcioletnim mężczyzną o siwiejących, krótko ostrzyżonych włosach. Miał jednak silne, żylaste i sprawne ciało, a także umysł, który czynił go młodym. Zwracały uwagę jego oczy — oczy młodzieńca. Kiedy był rozbawiony, co zdarzało się często, promieniały jak szare diamenty.
Teraz, na wakacjach, ubierał się wygodnie i trochę niedbale; nawet się przy tym nie golił. Trudno było domyślić się w nim jednego z najwybitniejszych uczonych w kraju.
ROZDZIAŁ 6
Klnąc pod nosem, Staunton gwałtownie zahamował. To nie była jego wina. Nie mógł uniknąć przejechania tego psa. Przykra sprawa, mimo wszystko. Co się stało? Oszalał i biegł na ślepo? Zjawił się nagle, znikąd. Wypadł z krzaków na poboczu. Jeśli nie widział samochodu, to musiał go słyszeć — tylko ten wóz hałasował w okolicy. Furgonetka była stara i warkotliwa. Staunton kupił ją dwa tygodnie temu, po przylocie do Green Bay. Zapłacił za nią takie grosze, że gdyby nawet miał ją oddać na złom, i tak mniej by go to kosztowało niż wynajęcie samochodu na sześciotygodniowe wakacje w Wisconsin.
Wyłączył zapłon, wysiadł i poszedł na tył wozu. Miał nadzieję, że pies jest martwy. Nie miał szans na przeżycie. Koła przejechały przez środek ciała. Wzdrygał się na myśl, że zwierzę będzie cierpiało, zanim zdechnie. Leżało dwadzieścia kroków za samochodem. Tyle wyniosła droga hamowania. Pies leżał bez ruchu. Gdy Staunton się zbliżył, zobaczył, że jeszcze żyje. Bok poruszał mu się konwulsyjnie. Doktor wrócił do wozu. Nie miał ze sobą broni. W tej sytuacji musi wystarczyć łyżka do zdejmowania opon. Ale okazała się niepotrzebna — pies tymczasem zdechł. Leżał z wytrzeszczonymi ślepiami i zakrwawionym pyskiem. Nie oddychał.
— Przykro mi, stary — smutno westchnął Staunton. — Powinienem teraz zawiadomić twojego przyjaciela.
Pochylił się, żeby odciągnąć psa na pobocze, ale zmienił zamiar. Wyprostował się i pomyślał chwilę. Zwierzaka trzeba będzie zakopać. Jeśli go teraz zostawi, to nim wróci z wędrówki po Bartlesville, mrówki i myszołowy zdążą dobrać się do trupa i robota przy grzebaniu będzie znacznie gorsza. Nie miał szpadla w furgonetce, poświęcił więc stary brezent. Rozpostarł płachtę na drodze, położył na niej psa i zawinął kilka razy. Potem włożył pakunek na tył wozu.
Robiąc w mieście zakupy w kilku punktach, opisał zwierzę: brązowo-biały pies myśliwski, samiec. Za trzecim razem ktoś mu powiedział, że to musi być pies Gusa Hoffmana. Zastanie go teraz w mieście, bo Hoffman ma uczestniczyć w dochodzeniu w sprawie syna, który zeszłej nocy popełnił samobójstwo. Ciało leży w miejskiej kostnicy.
Staunton nigdy nie brał udziału w śledztwie. Był ciekaw, jak się je prowadzi. W urzędzie poczuł się zaskoczony: na sali wszystkie krzesła były zajęte. Kilku ludzi stało pod ścianą. Fizyk przyłączył się do nich.
Zeznawała Charlotte Garner. Zainteresowanie Stauntona wzrosło. Zafascynowały go jej spokój, odwaga i szczerość, z jaką mówiła o więzach, które łączyły ją z Tommym Hoffmanem. Zresztą historia sama w sobie była niesamowita. Dziewczyna opowiadała, jak po przebudzeniu się znalazła samo ubranie, a chłopca nie było. Skończyła na tym, jak szukała i wołała Tommy’ego, a potem pobiegła do domu, żeby zawiadomić rodziców. Koroner chciał jej już podziękować, ale musiała wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Odpowiadając na pytania, nie miała okazji wspomnieć o epizodzie z myszą polną. Chciała uzupełnić zeznanie, bo — jak sądziła — mysz mogła ugryźć Tommy’ego, kiedy wspinała się po jego nogawce, a on strzepnął ją ręką i może wtedy zaraził się jakąś formą wodowstrętu…
Koroner pozwolił jej dokończyć, ale zanim wezwał następnego świadka, objaśnił przysięgłym symptomy hydrofobii i wspomniał o jej dość długim okresie inkubacji. Ukąszenie myszy prawdopodobnie nie mogło tak nagle wpłynąć na Tommy’ego, a w każdym razie nie w ten sposób. Ponadto, jeśli nawet mysz była wściekła, co wyjaśniałoby jej dziwne zachowanie, to nie ugryzła chłopca. Na skórze dłoni bowiem nie było śladów. Miał zadrapania na nogach od biegania boso po lesie, ale żadna z ranek nie była skutkiem ugryzienia.
Następny zeznawał Gus Hoffman, po nim Jed Garner. Ich relacje były identyczne, bo przez cały czas przebywali razem.
Staunton słuchał uważnie, szczególnie gdy wspominano o psie: Buck idący za tropem chłopca ostatniej nocy, Buck prowadzący do jaskini tego ranka. Na końcu zeznawał szeryf. Opisał, jak go wezwano i jak poszedł do lasu z obu mężczyznami, żeby wynieść ciało Tommy’ego.
Przysięgli z koronerem przeszli do innego pokoju, po czym wrócili niemal natychmiast z gotowym werdyktem: samobójstwo w stanie przejściowego obłędu. Ludzie zaczęli wychodzić.
Staunton przepychał się do Gusa Hoffmana, właściciela psa, ale ten zniknął w jednym z pokojów urzędu koronera, zapewne po to, by omówić przygotowania do pogrzebu. Garner i jego córka poszli razem z nim.
Fizyk złapał więc szeryfa. Przedstawił mu się i poinformował o przejechaniu psa.
— Może to i lepiej, szeryfie, że mówię o tym panu, a nie panu Hoffmanowi. Hm… to musi być dla niego straszny cios: stracić syna. I do tego jeszcze strata psa. Może lepiej pozwolić mu sądzić, że pies po prostu uciekł albo się zgubił? Powoli uświadomiłby sobie, że nie wróci. Co pan o tym sądzi?
Szeryf podrapał się w głowę.
— No, hm… — zawahał się.
— Mógłbym coś zaproponować? — zapytał Staunton. — Czy zechciałby pan wypić ze mną drinka w barze naprzeciwko? Miałby pan trochę czasu, żeby to przemyśleć, a ja chciałbym przy okazji porozmawiać o tym samobójstwie. Zainteresowała mnie ta sprawa.
— No cóż, na jednego znajdę czas. Teraz muszę jeszcze coś załatwić, ale za dziesięć minut dołączę do pana.
W barze, który już zwiedził i który nie wydał mu się zbyt zachęcający, Staunton zamówił piwo i zapalił fajkę. Zimny napój smakował mu. Właśnie kończył pić, gdy nadszedł szeryf.
— Niezłe piwo — szeryf odwrócił się do baru i krzyknął: — Hej, Hank! Przynieś nam dwa duże! — Przemyślałem sprawę, jak tu szedłem — zwrócił się do Stauntona. — Chyba ma pan rację. Nie trzeba dobijać Gusa. Jest zupełnie załamany. Ale… czy zostawił pan psa przy drodze? Mógłby go zobaczyć, gdy będzie wracał do domu. Albo spostrzeże go ktoś inny i doniesie Hoffmanowi.
Doktor pokręcił głową.
— Leży w moim wozie. Zawinięty w brezent. Zakopię go po przyjeździe do domu.
Ponownie zapalił wygasłą fajkę.
— Cholernie mi przykro z powodu psa, ale naprawdę nie mogłem tego uniknąć. Wybiegł nagle, wprost pod koła. Nie miałem nawet czasu, żeby wcisnąć hamulec.
— Dziwne — zadumał się szeryf. — Buck zawsze się bał samochodów. Uciekał w pole, kiedy jakiś nadjeżdżał. Bał się tak, jak niektóre psy boją się strzałów.
Staunton wytrzeszczył oczy.
— Dobry Boże! Szeryfie, musiał zatem się wściec. Biegł jak opętany. Mieliście tu więcej takich przypadków?
— Żadnego w ostatnich paru latach, a może i dawniej. — Szeryf wyraźnie nie był zainteresowany tematem.
Staunton przyglądał się wielkiej, okrągłej twarzy. Zastanawiał się, czy stróż prawa jest głupi. Chyba nie; inteligencja przeciętna, ale bez wyobraźni. Mógł uznać dziwne zachowanie myszy i psa za nieważne i zadowolić się analizą zachowania Tommy’ego. Owszem, było ono nienormalne, ale w końcu chłopak zwariował, a wariaci postępują nieobliczalnie. Tak pewnie rozumuje szeryf i wszyscy inni, mniej lub bardziej zainteresowani sprawą.
Zaraz, o co to on chciał zapytać szeryfa w związku z dochodzeniem? A, tak…
— Hm… szeryfie, trochę się spóźniłem i nie słyszałem raportu lekarskiego. Czy była sekcja zwłok?
— Sekcja? Nie, a po co? Nie ma wątpliwości, że chłopak sam się zabił. Przeciął sobie żyły w nadgarstkach. Żadnych innych śladów, oprócz zadrapań od krzaków na nogach i drobnych ran na podeszwach stóp.
Fizyk otworzył usta i znów je zamknął.
— Starałem się odgadnąć — odezwał się szeryf — gdzie się pan zatrzymał. W domu na samym końcu tej drogi, dziesięć mil stąd?
— Zgadza się. Nazywają tę chałupę domem starego Burtona. Była tam kiedyś farma, ale teraz wszystko zarosło. Mój przyjaciel z Bostonu kupił to, żeby mieć dom na wakacje. Tego lata nie mógł przyjechać i zaproponował mi, żebym skorzystał.
— A tak, facet, zdaje się, nazywa się… Hastings. Spotkałem go parę razy latem. Przyjechał pan z żoną?
— Jestem sam. Nie ożeniłem się. Co jakiś czas muszę się odizolować. Rozumie pan, kiedy się naucza…
— Czego pan uczy… Staunton?
— Może pan do mnie mówić: doktorze. Wykładam fizykę na MIT. Specjalizuję się w elektronice. Zajmuję się też trochę programem satelitarnym. To mi zajmuje połowę wakacji, ale resztę mam dla siebie.
— Mówi pan, że pracuje przy rakietach? — W głosie szeryfa wyczuwało się respekt.
— Nie przy samych rakietach. Głównie przy detektorach i sieci transmisyjnej w satelitach, która przesyła informacje o radiacji, promieniach kosmicznych… takich tam sprawach. Pomagałem w zaprojektowaniu pewnych części baterii słonecznych przy jednym obiekcie. Ale teraz bardziej interesuje mnie łowienie ryb. O milę na wschód od domu jest strumyk…
— Znam go, mieszkałem tam. Powinien pan — i pański przyjaciel Hastings — przyjechać tu kiedyś w sezonie łowieckim. W lasach na północ od farmy jest mnóstwo jeleni.
— Obawiam się, że kiepski ze mnie myśliwy, szeryfie. Co prawda wziąłem ze sobą karabin i pistolet, ale tylko po to, żeby postrzelać do celu. Mam jeszcze śrutówkę, bo Hastings ostrzegał, że mogą być grzechotniki, ale jak dotąd żadnego nie spotkałem. Napijemy się jeszcze piwa?
— Dobrze — szeryf podniósł dwa palce w kierunku barmana.
— Mieliście tu jakieś inne dziwne przypadki śmierci? Stróż prawa popatrzył na fizyka ze zdziwieniem.
— Nie wiem, co pan ma na myśli, mówiąc „dziwne”. Ot, parę nie rozwiązanych zabójstw w ciągu kilku lat. Ale to były morderstwa na tle rabunkowym. Nic w nich nadzwyczajnego.
— Żadnego samobójstwa albo morderstwa w przypływie szału?
— Hm… Nie, odkąd pełnię urząd. To prawie sześć lat. Ale co w tym dziwnego, że ludzie wariują? Zdarza się…
— Tak, lecz obłęd zazwyczaj rozwija się według pewnego wzoru, a Tommy Hoffman. No, tak…
— Sugeruje pan, że to nie było samobójstwo?
— Ależ nie, po prostu zastanawiam się, jaki to był rodzaj psychozy i dlaczego chłopak tak nagle dostał napadu. Był, powinien być, szczęśliwy i odprężony. Mała drzemka po… po całkiem przyjemnych doznaniach. To po prostu nie trzyma się kupy. No, dobrze, zostawmy to. Mówił pan, szeryfie, że łowił w moim strumyku. Jakiej muchy używał pan na pstrąga?
Kiedy skończyli drugie piwo, stróż prawa oznajmił, że musi wracać do Wilcox, i wyszedł. Staunton zamówił sobie jeszcze jedno i siedząc nad nim z wygasłą fajką w zębach, zatopił się w myślach. Czy ma odrzucić hipotezę, że te trzy śmierci — myszy polnej, chłopca i psa, układają się w niemal niewiarygodną sekwencję? Szeryf, zdaje się, był innego zdania, ale…
A może robi wiele hałasu o nic? Po kolei zatem. Mysz zachowała się dziwnie. Najpierw stanęła słupka i machała łapkami, jakby chciała chłopca i dziewczynę przed czymś przestrzec. Potem pozwoliła się podnieść i ugryzła Charlotte. Wypuszczona zaczęła uciekać, ale zaraz wróciła i zaatakowała młodzieńca, tym samym popełniając samobójstwo.
Następnie Tommy Hoffman. Też nagły obłęd, który zaczął się we śnie albo zaraz po przebudzeniu u boku dziewczyny. W rezultacie również samobójstwo. Staunton pomyślał, że owszem, ludziom zdarza się popełniać samobójstwo wskutek obłędu, czytał jednak sporo o psychologii chorób umysłowych i nigdzie nie znalazł opisu przypadku nagłej i całkowitej utraty poczytalności bez wcześniejszych objawów i bez przyczyny inicjującej zaburzenia — jakiegoś urazu, którego rezultatem był napad szału.
Teraz pies. Oczywiście, mógł mieć wściekliznę i dlatego pędził jak szalony. Ale jeśli nie miał, jeśli był zdrowy? W takim razie też popełnił samobójstwo, wpadając pod jego furgonetkę. Szeryf powiedział mu, że Buck panicznie bał się samochodów. Ta informacja z pewnością nie wyjaśniała zachowania psa.
Zwierzęta, z wyjątkiem lemingów, nie popełniają samobójstw.
Staunton szybko wypił do dna resztę piwa i, wstając od stołu, wystukał popiół z fajki. W Green Bay są laboratoria, w których może sprawdzić, czy Buck był wściekły.
Miasto leży w odległości zaledwie czterdziestu pięciu mil. Jest dopiero trzecia. Ma psa w furgonetce i mnóstwo czasu. Zresztą, od tygodnia nie oddalał się z Bartlesville więcej niż o dziesięć mil. Wieczór w Green Bay będzie przyjemną odmianą. Pójdzie do dobrej restauracji, a potem do kina, jeśli będą grali coś wartego obejrzenia.
Pojechał. Między wizytą w laboratorium (gdzie zapłacił z góry: o wyniku mieli go zawiadomić telefonicznie najpóźniej następnego dnia) a obiadem kupił kilka tanich książek — kryminałów. Poważne lektury stanowiły treść jego pracy. Na wakacjach czytywał tylko dla rozrywki.
Obiad mu smakował. Stanowił odmianę w stosunku do jego własnej kuchni i był lepszy niż cokolwiek, co mógł dostać w Bartlesville. Obejrzał francuską farsę z Brigitte Bardot. Miał kłopoty ze śledzeniem wątku. Wkrótce przestał się tym martwić i po prostu oglądał aktorkę. Film bardzo mu się spodobał.
Trochę po dziesiątej wrócił do domu na końcu drogi, którego użyczył mu jego przyjaciel Hastings. Był to obszerny budynek, niegdyś serce farmy. Miał trzy sypialnie na piętrze (ale tylko dwie umeblowane) i łazienkę. Na parterze były trzy pokoje, duża kuchnia, jadalnia i dodatkowe pomieszczenie, którego używał jako magazynu — trzymał w nim broń i sprzęt rybacki. Elektryczności dostarczał generator w piwnicy, napędzany przez silniczek benzynowy, którym co jakiś czas można też było pompować wodę ze studni do zbiornika na dachu. Nie było telefonu, ale Stauntonowi to nie przeszkadzało. Był z tego nawet zadowolony. Wokół domu i na południe od niego rozciągały się kiedyś pola uprawne. Z jakichś powodów porzucono je dwadzieścia lat temu. Teraz, oprócz podwórka przy domu, wszystko zarosło i różniło się od lasu na północ od drogi tylko wielkością drzew i gęstością chaszczy.
Była to przyjazna i wygodna siedziba. Do tego wieczoru.
Staunton wyjął puszkę piwa z lodówki i zaczął czytać jedną z książek przywiezionych z miasta. Nie mógł się jednak skupić. Był czymś zaniepokojony. Po raz pierwszy, odkąd przyjechał, poczuł się samotny. Pokonał chęć zaciągnięcia stor, aby nikt i nic nie mogło go obserwować z zewnątrz.
Ale jaki powód miałby ktokolwiek, żeby tłuc się do ostatniego domu przy drodze i zaglądać w okna? I o co mu chodziło, gdy pomyślał o czymś, co mogłoby go obserwować? Czymś zdolnym do patrzenia przez okno jest tylko zwierzę. Miałby się przejmować, że zwierzęta go podglądają? Oskarżył się o śmieszność, uznał winnym i skazał na otwarcie następnej puszki piwa. Postarał się skoncentrować na treści kryminału.
Przyłapał się na tym, że książka jest otwarta na dwudziestej stronie, a on niczego nie pamięta z poprzednich stronic, które prawdopodobnie przeczytał. Zaczął jeszcze raz. Powinien to być niezwykle ekscytujący kryminał — morderstwo już na pierwszej stronie.
Ale jakoś go to nie brało. Przeszkadzała mu historia Tommy’ego Hoffmana. Chłopak wstał nagi, tylko w niebieskich skarpetkach, opuścił swoją dziewczynę i pobiegł do jaskini o piaszczystym podłożu; tam się przyczaił, dopóki nie zobaczył zbliżających się świateł — latarń niesionych przez własnego ojca i ojca ukochanej, i nie usłyszał szczekania Bucka. Potem uciekł i krążył, aż wrócił na miejsce startu. Podniósł zardzewiały nóż i podciął sobie żyły w obu nadgarstkach…
Książka była teraz otwarta na stronie piętnastej, lecz Staunton pamięcią znowu sięgał zaledwie do pierwszej. Zdesperowany, rzucił kryminał na podłogę i począł się zastanawiać.
Postanowił do jutrzejszego popołudnia, do chwili otrzymania informacji z laboratorium, nawet nie myśleć o sprawie Hoffmana. Zadzwoni do Green Bay z Bartlesville. Jeśli pies miał wściekliznę, co wyjaśniałoby jeden z trzech przypadków, zapomni o tej historii na zawsze i przyjemnie spędzi pozostałe pięć tygodni wakacji, nie zawracając sobie głowy czymś, co było przypadkowym zbiegiem okoliczności, a nie czekającą na rozwiązanie zagadką kryminalną… Ale jeśli Buck nie był wściekły…
Wypił jeszcze jedno piwo na dobranoc i poszedł do łóżka. Po chwili już spał.
ROZDZIAŁ 7
Mózg ciągle leżał w wydrążonym pniu. Nie zmienił miejsca pobytu, odkąd poprzedniego dnia zostawił go tu pies, zanim rzucił się pod samochód.
Od tego czasu miał tylko jednego żywiciela, a to z potrzeby dokonania rekonesansu. Chciał mieć lepszy obraz okolicy, niż uzyskał z umysłu Tommy’ego — obraz z lotu ptaka. Przed świtem opanował więc wronę. Znał jej nazwę z wiadomości zawartych w głowie chłopca. Spała na drzewie tuż nad nim. Wypróbował wzrok ptaka w nocy — był kiepski. Poczekał, aż się rozwidni, pofrunął wysoko i się rozejrzał. Leciał najpierw wzdłuż drogi, dokładnie zapamiętując położenie wszystkich mijanych domów. Ze wspomnień Tommy’ego wiedział, ilu ludzi mieszka w każdym z nich i mniej więcej, co to za jedni. Leciał na wschód, aż do końca drogi. Według młodego Hoffmana ostatnie gospodarstwo było puste. Ale Tommy się mylił — na podwórku stała furgonetka.
Potem wrona zatoczyła koło i poleciała wzdłuż drogi do Bartlesville, mijając farmy Garnera i Hoffmana. Mózg pozwolił jej odpocząć chwilę nad drzewie przy skraju miasta, a potem zaczął krążyć nad miejscowością. Porównywał wiadomości chłopaka z tym, co sam zobaczył.
Najbardziej interesował go zakład naprawy sprzętu elektrotechnicznego. Człowiek, który go prowadzi, z pewnością zna choćby podstawy elektroniki i z tego względu będzie dobrym żywicielem, przynajmniej w pierwszej fazie realizacji jego planu. Ale Tommy nie wiedział, jak ów właściciel się nazywa i gdzie mieszka, choć był pewien, że nie sypia w warsztacie. Zebranie wiadomości wymagałoby wielu poszukiwań. Ponadto, gdyby swoim nosicielem uczynił zwierzę, przetransportowanie i ukrycie własnego ciała gdzieś w mieście, w bliskości śpiącego rzemieślnika, byłoby zanadto ryzykowne.
Kiedy wrona nie była mu już potrzebna, kazał jej roztrzaskać się o chodnik. Nie musiał wracać drogą powietrzną. Jego umysł natychmiast znalazł się we własnej skorupie ukrytej w wydrążonym pniu.
Został tam, ale nie próżnował. Stwierdził, że trafnie dokonał wyboru drugiej kryjówki. Znajdowała się głęboko w lesie, w bardziej odludnym miejscu niż jaskinia. W zasięgu jego zmysłu postrzegania przechodziło znacznie więcej stworzeń, i to na tyle blisko, że mógł je dokładnie zbadać. Najpierw przemknął jeleń, potem niedźwiedź, żbik, skunks. Były też ptaki, w tym dwa, które już znał — sowa i jastrząb, duże drapieżniki zdolne do uniesienia go, a zatem zapewniające transport powietrzny w nocy lub w dzień, zależnie od potrzeb. Od tej chwili każde z tych zwierząt, jeżeli dopadnie je śpiące w promieniu dziesięciu mil, może zostać jego żywicielem.
Gdy w okolicy nie było akurat większej zwierzyny, badał mniejszą. Nawet węże, choć nie wzbudziły w nim specjalnego zainteresowania — przemieszczały się i umierały powoli. Trudny do zabicia żywiciel był kłopotliwy. Żeby uśmiercić takiego, musiał tracić czas na podpełznięcie do drogi, potem czekać na samochód, a wreszcie na śmierć węża, który zresztą żył jeszcze przez chwilę mimo pogruchotanego kręgosłupa.
Tak spędził czas do popołudnia, kiedy to zaczęło się dziać coś, co zapowiadało jego następne posunięcie. Poczuł głód, a dokładniej — jedzenie miało bowiem dla niego inne znaczenie niż dla ludzi — zaczął odczuwać brak pokarmu. Czas upływał mu tak szybko, odkąd w swoim świecie dokonał czynu, za który go wygnano, że zapomniał, kiedy po raz ostatni pobierał pożywienie. Musiał to robić raz na kilka miesięcy. Wydawało mu się, że ma jeszcze dużo czasu i zdąży uporządkować swoje sprawy na Ziemi, zanim głód znów się odezwie, ale się przeliczył.
Jego gatunek ewoluował w wodzie. Pokarm zdobywał, absorbując mikroorganizmy bezpośrednio z otoczenia. W związku z tym nie miał rozwiniętego systemu trawiennego. W wyniku ewolucji wykształciły się skorupy ochronne, które — pomimo wzrastającej odporności — były wystarczająco porowate, by kontynuować przyswajanie. Zanim jednak wytworzył się pancerz, jedyną bronią, którą dysponowali przedstawiciele gatunku przeciwko naturalnym wrogom, była szybkość. Na planecie o niskiej grawitacji, w łagodzącym ciążenie środowisku wodnym, zdolność lewitowania w dowolnym kierunku dawała zdumiewające rezultaty podczas ucieczki. Ta cecha, razem ze zmysłem odbioru, wiązała się trwale z gatunkiem w całym dającym się prześledzić procesie ewolucji.
Zdolność kontrolowania innych umysłów, czynienia z odmiennych stworzeń żywicieli, rozwinęła się później, wraz ze świadomością. Wyprowadziła najzdolniejsze osobniki z głębin na wody szelfu. W innym kierunku postępowała ewolucja na kontynentach. Organizmy żyjące na lądzie, które czasami spały wystarczająco blisko brzegu, by dać się opanować, lepiej nadawały się na żywicieli niż to, co pływało w oceanach. Miały ręce dość podobne do małpich. Kierowane intelektem, potrafiły wytwarzać narzędzia. Zresztą, gdyby człowiek mógł kontrolować umysł małpy, ona też wytwarzałaby przedmioty niemal równie wydajnie jak Homo sapiens.
Używając odpowiednich żywicieli, gatunek, do którego należał Mózg, rozwinął cywilizację i naukę. Początkowo jego przedstawiciele musieli prawie przez cały czas pozostawać w morzu. Na lądzie mogli działać wyłącznie za pośrednictwem żywicieli. W końcu opanowali technikę, która usuwała tę trudność. Odkryli, że sporadyczne zanurzenie w odżywczym roztworze pozwala na tysiąckroć szybsze i skuteczniejsze przyswajanie pokarmu niż ciągłe przebywanie w wodzie. Teraz, z pomocą żywicieli, mogli już oderwać się od dotychczasowego środowiska i zaspokajać głód raz na kilka miesięcy. Niektórzy z nich jednak nadal mieszkali w oceanach. Były to dość prymitywne plemiona, równie oddalone w rozwoju cywilizacyjnym od lądowych współbraci jak australijscy aborygeni czy afrykańscy Pigmeje od laureata Nagrody Nobla.
Najwyżej rozwinięte grupy gatunku odżywiały się przez zanurzenie w roztworze od tylu tysięcy lat, że straciły zdolność absorbowania pokarmu z wody. W przybliżeniu przypominało to sytuację człowieka, którego tak długo karmiono dożylnie, że jego organy trawienne uległy atrofii i nie potrafiłby już utrzymać się przy życiu, odżywiając się normalnie.
Mózg mógłby znaleźć pokarm w lesie za pośrednictwem odpowiednio kierowanych zwierząt. Musiałby tak postąpić, gdyby nie napotkał gatunku rozumnego. Operacja polegająca na spożytkowaniu długiego łańcucha zwierzęcych żywicieli byłaby długa i żmudna. Człowiek w przeciętnie wyposażonej kuchni mógł przygotować odpowiedni roztwór znacznie szybciej. Składniki nie odgrywały szczególnej roli — ciało Mózgu przyswajało tylko to, czego potrzebował, a smak nie miał dla niego znaczenia, ponieważ był pozbawiony tego zmysłu. Pożywienie musiało być tylko bogate w białko. Mogła to być zatem zupa, najlepiej rosół, lub sos z mięsa. Nawet mleko miało pewną wartość, ale musiałby je chłonąć znacznie dłużej.
Kiedy tylko zdał sobie sprawę, że musi jak najszybciej zaspokoić głód, postanowił zrobić to natychmiast. Pobranie żywności na kilka miesięcy warte było niewielkiego ryzyka związanego z opanowaniem istoty ludzkiej wcześniej, niż z początku zamierzał.
Rozważał wybór odpowiedniego obiektu. Najlepszy byłby ktoś mieszkający samotnie, ktoś, kto nie musiałby wyjaśniać swojego postępowania innym, gdyby przyłapano go na robieniu dziwnych rzeczy w kuchni, w środku nocy.
Samotnie mieszkającą osobą był Gus Hoffman, ojciec Tommy’ego, ale jego gospodarstwo było nazbyt oddalone; każda dodatkowa mila zwiększała ryzyko. Najbliżej natomiast położone zabudowanie zajmowało tylko dwoje ludzi, starsze małżeństwo, Siegfried i Elsa Grossowie. Mąż, jak to zwykle u Niemców, dominował w związku. Gdyby żona się obudziła i zeszła do kuchni, żeby zobaczyć, co on robi po nocy, każe jej po prostu wracać do łóżka.
Oczywiście, najlepiej byłoby, gdyby spała, bo jeśli Gross podczas działania ściągnie na siebie uwagę, wiele straci jako żywiciel. Ale wyjście z takiej sytuacji nie stanowiłoby problemu.
Atak nastąpi w nocy. W związku z tym najlepszym środkiem transportu będzie sowa. Najpierw, rzecz jasna, Mózg sprawdzi, czy udźwignie ciężar jego ciała. Gdyby się do tego nie nadawała, wybrałby jastrzębia. W takim wypadku musiałby zbadać również jego zdolności widzenia w nocy. Nie chciał, żeby żywiciel wpadł na drzewo, gdy będzie go niósł w szponach. A gdyby i jastrząb się nie nadawał… Nie było sensu rozważać teraz wszystkich ewentualności. Alternatywne plany będą konieczne, jeśli oba ptaki okażą się nieodpowiednie do jego celu.
Zanim się ściemniło, gdy większość nocnych stworzeń już spała, skoncentrował się i wszedł w mózg sowy. Był pewien, że teraz mu się powiedzie, aczkolwiek dokładny wybór pory doby nie był zbyt istotny. Znał już na tyle mieszkańców Ziemi, żeby wiedzieć, iż ich sen nie podlega sztywnym regułom. Aktywny w czasie dnia człowiek śpi w nocy, ale bywa, że zdrzemnie się — jak Tommy i dziewczyna — przed zapadnięciem zmroku. Zwierzęta, które mają lżejszy sen, wykazują nawet skłonność do drzemki poza stałymi okresami wypoczynku. Buck zasnął w jaskini w chwilę po tym, jak się położył, jeleń, który przechodził nie opodal Mózgu, poskubał trochę trawę i zasnął na stojąco. Dopiero po paru minutach obudziło go nagłe stukanie siedzącego na pobliskim drzewie dzięcioła. Ta sama reguła dotyczyła zapewne również stworzeń nocnych. Po zdobyciu i pożarciu łupu (wszystkie były, zdaje się, drapieżnikami) drzemały one przez chwilę. Mózg może zatem zdobyć żywiciela za dnia czy w nocy, bez względu na to, jak rozkładają się jego czynności życiowe.
Gdy już opanował sowę, pozwolił jej na powrót zasnąć. Musiał odpocząć przed czekającym go zadaniem. Obudził ją, gdy się ściemniło; i tak by to sama zrobiła. Potem kazał jej lecieć. Wypróbował siłę skrzydeł, umiejętność manewrowania i nabierania wysokości. Nie przejmował się takimi sprawami w wypadku wrony — miała lecieć prosto i wysoko. Natomiast sowa, która niosła jego ciało, musiała trzymać się blisko ziemi, wymijać drzewa i przelatywać pod ich koronami. Biorąc poprawkę na ziemską grawitację — jak sądził, czterokrotnie silniejszą niż na jego planecie — obliczył, że upadek z sześciu stóp nie wyrządziłby mu krzywdy. Gdyby spadł z wysokości półtora raza większej na miękkie trawiaste podłoże, też nic by mu się nie stało. Dopiero upadek z poziomu wierzchołka drzewa mógłby być zgubny. Chyba że szczęśliwie trafiłby na amortyzator w postaci gęstego krzaka.
Zdolność manewrowania sowy okazała się jednak znakomita. Wypatrzył jej oczami kamień odpowiednich rozmiarów — ważył prawdopodobnie więcej niż on sam i miał podobny, spłaszczony kształt. Naprowadził ptaka na obiekt i kazał uchwycić go szponami. Start był trudny, ale lot z brzemieniem poszedł łatwo, chwyt zaś był pewny. Przeleciała jeszcze kawałek, żeby mógł się upewnić, a potem — na jego rozkaz — odrzuciła kamień i usiadła na drzewie obok wydrążonego pnia.
Czekał do dziesiątej — miał równie doskonałe poczucie czasu jak orientację w terenie. Ocenił, że podróż, biorąc pod uwagę okrężną drogę i slalom wśród drzew, zajmie około godziny. O jedenastej na farmie z pewnością będą spali.
Gdy nadszedł czas, kazał sowie sfrunąć z drzewa i wyjąć się z dziury w pniaku. To było trudne. Przez moment nawet zastanawiał się, czy nie powinien zabić ptaka i znaleźć innego żywiciela, na przykład królika, który wpełznąłby z drugiej strony otworu i wypchnął go na zewnątrz. W końcu jednak sowie udało się sięgnąć krótkimi nogami, wystarczająco głęboko, by zacisnąć pazury na brzegu skorupy i wyciągnąć go ze schowka.
Podróż trwała dłużej, niż przewidywał. Sowa nie była przystosowana do tak drugiego lotu z obciążeniem. Kiedy czuł, że mięśnie skrzydeł się męczą, pozwalał jej opaść i odpoczywać przez chwilę. Oczywiście, nie ze względu na wygodę ptaka — nie był rozmyślnie okrutny, ale współczucie miał tylko dla istot swojego gatunku. Powodowały nim troska o własne bezpieczeństwo oraz brak czasu na szukanie nowego żywiciela w połowie drogi. Osiągnął farmę Grossów tuż przed północą.
Kazał sowie położyć skorupę w trawie pod płotem i oblecieć gospodarstwo kilka razy, by zbadać teren i wybrać stosowną kryjówkę. W domu było ciemno i cicho. Nie wyglądało na to, żeby w podwórku był pies — jedna przeszkoda mniej. Najlepsze schronienie znajdzie chyba pod drewnianymi schodami prowadzącymi do drzwi kuchennych. Dodatkową korzyść stanowiła bliskość stajni. Będzie miał okazję poznać zwierzęta, które tam przebywają. Jak do tej pory — nie licząc psa — miał do czynienia tylko z dziką zwierzyną. Nowe doświadczenia spożytkuje być może w przyszłości. Kto wie, co się jeszcze przydarzy? Zwierzęta domowe mogą się przydać do jakichś specjalnych celów. W każdym razie, oprócz odrobiny czasu, nic nie straci na spenetrowaniu budynku.
Sowa wróciła i przeniosła Mózg za płot, pod schody. Potem ptak wepchnął go głęboko, poza zasięg wzroku.
Na tym kończyła się przydatność nocnego drapieżnika. Sowa wzbiła się wysoko, by z całej siły uderzyć w ścianę domu, prawdopodobnie znacznie twardszą niż ziemia. Uderzenie mogło obudzić domowników, ale to nie miało znaczenia. Prędzej czy później i tak się położą, a tymczasem on zbada stajnię i wszystkie zwierzęta, które się w niej znajdują.
Sowa zanurkowała. W ostatniej jednak chwili zdarzyło się coś nieprzewidzianego. Widząc przed sobą ścianę, ptak zamknął oczy. Była to nie kontrolowana reakcja mięśni. Mózg nie miał czasu, żeby ją sprostować. Zapomniał o tym szczególe. A powinien pamiętać. To samo przecież zdarzyło się w czasie samobójczego pikowania wrony na ulicy w Bartlesville. Nie zwrócił wtedy na to uwagi. Sowa, lecąc przez ostatnie sekundy na ślepo, rozbiła szybę w oknie na pierwszym piętrze i wpadła do środka.
Leżała na podłodze ciągle żywa, z lekka tylko oszołomiona i ze złamanym skrzydłem. W pokoju obok pstryknął wyłącznik. Drzwi się otworzyły, wpuszczając smugę światła, która prawie oślepiła ptaka. No, niezupełnie, trochę bowiem widział. Siegfried i Elsa Grossowie stali w progu i się gapili. Oboje byli we flanelowych koszulach nocnych.
— Cholerna sowa — odezwał się Gross. — Wpadła przez okno. Wezmę flintę i…
— Siegfried, ale dlaczego ją zabijać? Przecież jest pożyteczna, łowi myszy i…
Sowa zebrała siły. Udało jej się wstać. Była gotowa do ataku, jeśli to miało doprowadzić do jej śmierci. Kobieta podeszła o krok, ale mąż odezwał się twardo:
— Do łóżka, Elsa! Ugryzie cię albo podrapie pazurami, jak będziesz próbowała ją podnieść. Te cholery są fałszywe. Zresztą zobacz, ma złamane skrzydło.
Oboje zniknęli z pola widzenia. Za chwilę mężczyzna pojawił się w progu sam, z karabinem kalibru dwadzieścia dwa w rękach. Wycelował prosto między oczy ptaka.
Sowa spokojnie czekała na wystrzał.
Mózg był znowu w swojej skorupie, ale ciągle obserwował przebieg wypadków. Tym razem za pomocą zmysłu postrzegania — tysiąckroć skuteczniejszego na tę odległość niż wzrok.
Gross szturchnął zabitą sowę lufą karabinu, potem podniósł ją i wyrzucił przez rozbite okno. Wrócił do sypialni i odstawił broń do kąta. Żona była już w łóżku. Wyłączył światło i położył się obok niej.
— Cholerna sowa — mruknął. — Musiała zwariować albo co. W dodatku ślepa.
— Ale oczy…
— Ludzie albo zwierzaki mogą oślepnąć, a ich oczy wyglądają jak trzeba. Pamiętasz tego konia, co go zastrzeliliśmy pięć lat temu, bo oślepł. Oczy wyglądały dobrze. Z sową mogło być tak samo.
— Chyba masz rację. Zostawiłeś ją tam?
— Wyrzuciłem przez okno. Zakopię jutro. Cholera!
Znowu zaczął utyskiwać.
— Muszę jechać do miasta po nową szybę.
— Nie ma pośpiechu przy tej pogodzie, Siegfried. Można poczekać do zakupów w przyszłą sobotę. Przypnę pluskiewkami kawałek gazy, żeby nie naleciało much. Gdybyś założył zasłonę…
— Po co, kiedy nie używamy tego pokoju, a okno przez cały czas było zamknięte? Zresztą sowa i tak wpadłaby przez zasłonę i musiałbym na powrót ją zakładać. Nie zauważyłaś, o której się obudziliśmy?
— Parę minut po północy.
— No, śpijmy.
W sypialni zapanowała cisza. Mózg zaprzestał obserwacji. Nawet jeśli mężczyzna zasnął od razu, kobieta musiała zapaść w głęboki sen — tak głęboki, żeby się nie obudziła, gdy mąż będzie schodził na parter. Tymczasem jednak Mózg zajął się stajnią.
Po jednej stronie znajdowały się kojce dla świń, po drugiej był kurnik, wybieg dla kurcząt. Świnia nie rokowała nadziei na bycie dobrym żywicielem, zresztą gdyby nawet opanował jej centralny układ nerwowy, przez cały dzień przebywałby w chlewie i nie mógłby się nią posłużyć. To samo dotyczyło kurcząt. Stworzenia przebywające w zagrodach mają trudności z popełnieniem samobójstwa. Niezmiernie denerwujące, a czasem i niebezpieczne jest przebywanie w żywicielu, którego nie można się pozbyć, gdy już wypełnił swoje zadanie.
Wewnątrz stajni, oprócz kilku myszy, były trzy krowy, koń i kot. Nie trudził się badaniem myszy. Nie mogły zdziałać więcej niż jego pierwszy ziemski żywiciel. Zresztą, wszędzie było ich pełno.
Krowy wydawały się lepsze. Zajął się jedną. Była przynajmniej silnym zwierzęciem. Odpowiednio kierowana, mogła wydostać się z każdej obory, używając rogów do podważenia haczyka, albo po prostu wyważyć drzwi łbem. Gdyby wrota były za mocne, po prostu by się zabiła, a więc nic by na tym nie stracił. Mogła też być bardzo sprawną maszyną do zabijania, niebezpieczniejszą nawet od byka. Wreszcie łatwo ją było opanować za dnia. Często drzemała, skubiąc trawę, albo spała głęboko w cieniu drzew. Mało który płot wytrzymałby szarżę tego zwierzęcia.
Następnie zbadał konia. I ten mógłby się przydać w pewien sposób. Może nawet bardziej niż krowa. Biegał od niej znacznie szybciej. Mógł przeskakiwać przez niższe płoty i obalać wyższe. A jego kopyta były równie śmiercionośnym orężem jak krowie rogi.
Wreszcie kot. Przestudiował jego budowę i, tak jak to czynił poprzednio, porównał wyniki badań z wiadomościami zgromadzonymi w mózgu Tommy’ego. Stopniowo uświadomił sobie, że dla pewnego, bardzo ważnego, celu znalazł doskonałego żywiciela.
Kot może być jego szpiegiem. Nie zauważony, potrafił się zakraść prawie wszędzie. Poruszał się szybko i cicho, w nocy widział niemal tak dobrze jak sowa, a za dnia znacznie lepiej. Miał też świetny słuch. W okolicy i w mieście włóczyło się mnóstwo kotów, a ponieważ sypiały o różnych porach, nie było trudno je opanować.
Miał dużo czasu, postanowił więc wypróbować jeden okaz, by się przekonać o jego możliwościach. Opanował mózg śpiącego w stodole Mruczka.
Otworzył jego oczy. Tak, zwierzę dobrze widziało w ciemnościach, choć nieco gorzej niż sowa. Podprowadził kota do okna, posługując się jego ciałem — wskoczył na parapet i wydostał się na zewnątrz. Przy nikłym świetle młodego księżyca widział doskonale.
Przebiegł kilka razy wokół domu, by się przekonać, że zwierzę rzeczywiście porusza się bezszelestnie — nawet na wysypanej żwirem ścieżce prawie nie było go słychać. Sprawdził szybkość. Na krótkich dystansach kot przemieszczał się błyskawicznie i z łatwością mógł wyprzedzić psa. Natomiast w długiej gonitwie dałby się złapać, chyba że wcześniej znalazłby ukrycie albo wdrapał się na drzewo, a wspinał się znakomicie. Mózg sprawdził i to na rosnącym za stajnią drzewie.
Z wysokiej gałęzi zobaczył światło w oknie na piętrze pobliskiego domu. Nie miał co prawda zamiaru dłużej trzymać kota, ale nadarzyła się świetna okazja, by wypróbować jego zdolności szpiegowskie.
Kazał mu zejść z drzewa i ruszyć przez pola do sąsiednich zabudowań. Kot przemykał jak cień.
Z bliska Mózg stwierdził, że światło pali się w dwóch oknach tego samego narożnego pokoju. Dlatego z farmy Grossów, z boku, widział tylko jedno. Drugie było tuż nad werandą. W pobliżu rosło drzewo. Kot wspiął się na nie i przeskoczył na dach werandy, po czym zakradł się do okna i usiadł na zewnętrznym parapecie.
Oczy szybko przystosowały się do światła w pokoju. W łóżku leżało dziecko i kaszlało chrapliwie. Kobieta w szlafroku i pantoflach pochylała się nad nim, a chudy mężczyzna w wymiętej piżamie stał w progu. Z ich rozmowy — kot słyszał ją mimo zamkniętego okna — Mózg dowiedział się, że dziecko ma krup. Mężczyzna zastanawiał się, czy dadzą sobie radę sami, czy lepiej zadzwonić po doktora Gruena.
Sama scena nie zainteresowała Mózgu. Wiedział teraz, że właściwie ocenił wartość kota jako doskonałego szpiega, tropiciela faktów.
Gdyby nie musiał się teraz pożywić, zatrzymałby go na całą noc i wykorzystał następnego dnia, by zebrać więcej wiadomości o innych gospodarstwach. Wysłałby go nawet do miasta, żeby wyśledził dom właściciela warsztatu naprawy sprzętu elektrotechnicznego. Ale najpierw musiał się najeść. Kotów w okolicy nie brakowało, mógł ich znaleźć do woli. Teraz pozbędzie się tego. Kontrolował go już od godziny, dłużej, niż zamierzał. Dokonał przeglądu mózgu stworzenia, by znaleźć najszybszą i najlepszą metodę uśmiercenia go. Znalazł ją.
W obejściu był zły pies, trzymany na łańcuchu w stajni. Nie miało to co prawda znaczenia, ale zdziwił się, dlaczego go uwiązano. Jako stróż stawał się w ten sposób bezwartościowy.
Kot zeskoczył z dachu nad werandą i pobiegł do stajni. Okno było otwarte. Kiedy pies zobaczył go na parapecie, zaczął wściekle ujadać. Kot odczekał, aż jego oczy przywykły do ciemności i mógł wyraźnie zobaczyć swojego naturalnego wroga, po czym wskoczył do środka, podbiegł i lekkim łukiem rzucił się prosto w rozwarty pysk psa.
ROZDZIAŁ 8
Mózg sondował dom. Upewniał się, że w budynku nie ma żywej duszy oprócz Grossa i jego żony. Gdyby był pies, mógłby zaszczekać i obudzić kobietę, kiedy jej mąż będzie szedł po schodach. Na szczęście psa nie było; był tylko kanarek w zakrytej klatce, w saloniku na dole. Ale Gross nie musi tam zachodzić.
W sypialni na górze małżonkowie spali głęboko.
Mózg wszedł w umysł Grossa. I znów odbyła się straszna, ale krótkotrwała walka. Ku rozczarowaniu Mózgu trwała nawet krócej niż w wypadku Tommy’ego. Nowy żywiciel był głupszy od chłopca, który nie zdał z klasy do klasy, który nie miał żadnych wiadomości z dziedziny nauk ścisłych, chyba że prowadzenie gospodarstwa uznamy za dziedzinę wiedzy. Po starszym mężczyźnie spodziewał się więcej. Ale Grossowi nauka była całkowicie obca. Na tematy ogólne też wiedział mniej niż Tommy Hoffman. Ukończył zaledwie sześć klas szkoły podstawowej. Oprócz własnej farmy niewiele go obchodziło. Nie miał nawet radia. Jedyną jego lekturę stanowił jakiś tygodnik i magazyn rolniczy. Czytał je z pewnym wysiłkiem.
Mózg nie wstał od razu. Kazał mężczyźnie leżeć spokojnie, dopóki się w pełni nie zorientuje w zawartości jego umysłu. Chciał zebrać dane, zanim zacznie działać.
Natomiast znalazł odpowiedzi na dwa ważne pytania. Obie go zadowoliły. Po pierwsze: Elsa Gross spała zawsze bardzo mocno. Mało co mogłoby ją obudzić. W kuchni na dole trzeba będzie tylko uważać, żeby czegoś nie zrzucić i nie narobić zbędnego hałasu.
Po drugie: w lodówce stał słoik z rosołem i pół miski gęstej galaretki z mięsa. Zmieszane i lekko podgrzane dla uzyskania płynnej konsystencji, oba specjały złożą się na doskonały roztwór odżywczy. Gdyby nie zastał gotowego pożywienia albo — zastępczo — przynajmniej jakichś odpowiednich konserw, musiałby poszukać mięsa i gotować je z godzinę, aby otrzymać wywar uboższy w składniki odżywcze niż pokarm mieszany.
Tyle wiadomości na razie wystarczy. Resztę, jeśli odszuka coś interesującego w głowie Grossa, zbada później. Znajdzie na to czas, gdy zanurzona w roztworze skorupa będzie chłonąć białko.
Siegfried Gross wymknął się cicho z łóżka i boso, na palcach, podszedł do drzwi. Otworzył je, a potem zamknął za sobą najciszej, jak mógł. Znalazł w ciemnościach drogę do schodów i zszedł do kuchni. Dopiero tam włączył światło.
Po cichu wyciągnął słoik i miskę z lodówki. Nalał rosołu na dużą patelnię mogącą pomieścić skorupę Mózgu, wyskrobał stężały sos i wymieszał składniki. Włączył kuchenkę gazową i postawił patelnię na małym ogniu. Podgrzewał dekokt, od czasu do czasu nabierając trochę na łyżkę i próbując, czy ma odpowiednią temperaturę. Gdy galareta już się rozpuściła, a mikstura była dość ciepła dla Mózgu, którego skorupa wytrzymywała temperaturę od minus pięćdziesięciu i niżej do punktu wrzenia wody, zgasił palnik pod patelnią. Wyszedł, nie zamykając drzwi, by światło z kuchni oświetlało mu drogę, i wyjął ciało Mózgu spod schodów. W kuchni umieścił je ostrożnie na patelni z podgrzanym płynem i spojrzał na zegar, by kontrolować czas absorpcji, po czym — na otrzymany rozkaz — usiadł i czekał. Tymczasem Mózg dokonał przeglądu jego wiedzy i wspomnień.
To, co zobaczył, odstręczyło go od myśli zachowania obecnego żywiciela na dłużej.
Siegfried Gross w sześćdziesiątym piątym roku życia był zgorzkniałym i samotnym człowiekiem. Utrzymywał poprawne stosunki z kilkoma sąsiadami i kupcami w mieście, ale nie miał przyjaciół. Nikogo nie kochał i nikt nie kochał jego, nawet własna żona. Między małżonkami nie było uczucia od lat. Żyli razem z tej prostej przyczyny, że nawzajem siebie potrzebowali. Elsa nie miała krewnych, z którymi mogłaby zamieszkać, ani możliwości samodzielnego zarobkowania. Siegfried potrzebował pomocy domowej i kogoś do pracy przy inwentarzu. Nie było między nimi nienawiści; tolerowali się nawzajem.
Mieli dwoje dzieci — syna i córkę — ale Siegfried pokłócił się z obojgiem, gdy osiągnąwszy pełnoletność, każde z nich podjęło decyzję przeniesienia się do miasta. Napisali po parę listów do matki, ale Siegfried zabronił jej odpowiadać i wkrótce stracili kontakt z dziećmi.
Przyszłość czekała go niewesoła. Cierpiał na postępujący artretyzm. Już teraz wysiłek sprawiał mu ból. Za kilka lat będzie musiał rzucić pracę na roli i sprzedać gospodarstwo. Nie było obciążone hipotecznie, toteż miał nadzieję dostać za nie tyle, żeby mogli z Elsą przenieść się do domu starców na resztę życia. To była jedyna perspektywa. No i coraz silniejsze bóle, które w końcu uczynią z niego kalekę. Jeśli dożyje.
Gorycz, która towarzyszyła jego życiu, częściowo wynikała z faktu, że nienawidził rządu i kraju, w którym żył.
Obywatelstwo było formalnością. Uważał się za Niemca. Rodzice przyjechali tu z Niemiec, gdy miał cztery lata. Stali się naturalizowanymi Amerykanami ze względów czysto praktycznych, podobnie jak on. I podobnie jak on teraz, w głębi duszy pozostali lojalni wobec swej prawdziwej ojczyzny. Nie mówił po angielsku do siódmego roku życia, dopóki nie poszedł do szkoły. Miał trochę ponad dwadzieścia lat, gdy Stany Zjednoczone wzięły udział w pierwszej wojnie światowej. Próbowano go zaciągnąć do wojska. Przez półtora roku był internowany za odmowę pełnienia służby. Tak naprawdę nie miał nic przeciw wojnie i poszedłby na front, nie chciał jednak walczyć po niewłaściwej stronie. Ucieszyło go dojście Hitlera do władzy. Stał się żarliwym nazistą, ale nie przystał do żadnej organizacji. Gdy Stany Zjednoczone przystąpiły do drugiej wojny, jego poglądy i sposób ich wyrażania stały się gwałtowniejsze. Miał już wtedy ponad czterdzieści lat i pójście do wojska nie wchodziło w rachubę, co jeszcze wzmogło jego bezkompromisowość i głośną żarliwość. Mówiło się nawet o osadzeniu go w obozie, ale władze uznały, że choć gwałtowny w słowach, nie jest groźny i nie będzie sabotował wysiłku wojennego kraju. Zresztą, gdyby miano zamknąć wszystkich sympatyków Hitlera w stanie Wisconsin, należałoby stworzyć obóz wielkości hrabstwa.
Często myślał z rozżaleniem o swoim synu, który opuścił go tuż przed rozpoczęciem wojny. Dzieci uważały się za Amerykanów. Oprócz decyzji o porzuceniu gospodarstwa właśnie to spowodowało zerwanie ich wzajemnych stosunków. Czy syn pozwolił się zaciągnąć albo nawet zgłosił się na ochotnika, by walczyć przeciw Vaterlandowi? Jeśli tak, to miał nadzieję, że zginął.
Aby śledzić na bieżąco wydarzenia wojenne, zaabonował dziennik i kupił radio. Po klęsce Hitlera zrezygnował z abonamentu, a odbiornik rozwalił w przypływie wściekłości siekierą.
Jego marzeniem było wrócić pewnego dnia, nawet na starość, do ojczyzny. Zawsze jednak, gdy finansowo było to możliwe, coś stawało mu na przeszkodzie. Wiedział, że teraz jest już za późno. Jego przeznaczeniem było umrzeć w obcym kraju, w którym przeżył ponad sześćdziesiąt lat wśród obcych ludzi, w zupełnej samotności od pierwszych lat małżeństwa i śmierci rodziców.
Tylko w jeden, jedyny sposób ugodził się ze znienawidzonym krajem: mówił po angielsku i prawie zapomniał niemieckiego. Z początku rozmawiali z Elsą po niemiecku. Ta posłuszna w innych sprawach kobieta okazała się twarda jak głaz w kwestii wyboru języka po urodzeniu się dzieci. Gdy zwracał się do niej w języku ojczystym, odpowiadała w obcym. Nie miał zdolności dydaktycznych; dzieci nauczyły się zaledwie kilku zwrotów po niemiecku. Sam zresztą stopniowo też się przystosował i zaczął mówić po angielsku.
Tego wszystkiego Mózg dowiadywał się dla zabicia czasu, gdy jego ciało pobierało pokarm. Poza tym wszystko, choćby banalne, co dotyczyło obyczaju i procesu rozumowania ludzi, mogło mu się kiedyś przydać. Nie obchodziły go troski i problemy żywiciela. Ważna była tylko jego użyteczność. Zdecydował już, że Siegfried Gross będzie mu potrzebny tylko tej nocy.
Niemiec był samotnikiem, nie utrzymywał z nikim bliższych kontaktów. Nie było sposobu zdobycia za jego pośrednictwem wiadomości bez wzbudzania sensacji. Nie miał telefonu, z nikim nie korespondował. Raz w tygodniu jeździł wozem konnym (nie miał i nie chciał mieć samochodu) do Bartlesville po zakupy. Częściej wyprawiał się tylko wtedy, gdy miał do sprzedania produkt, który nie mógł czekać do soboty. W mieście uczęszczał w wybrane miejsca i nawet wtedy z nikim nie wdawał się w rozmowę, nie plotkował i nie wysłuchiwał nowin. Odkąd Niemcy, po raz drugi za jego życia, poniosły klęskę, nie oddalał się z farmy dalej niż na pięć mil — do Bartlesville.
Siegfried Gross, przy zachowaniu właściwego mu stylu życia, byłby najgorszym z możliwych narzędzi do zbierania informacji. Wykonał swoje zadanie i musi zginąć.
Mózg odkrył już przecież lepszego wywiadowcę — kota. Któryś z przedstawicieli tego gatunku, gdy pozbędzie się Grossa, zaprowadzi go w końcu do człowieka lepiej nadającego się na żywiciela. Nie było pośpiechu. Pobrał już pokarm.
Mózg wybrał z umysłu Niemca informacje na temat sąsiadów. Było ich niewiele i nie miały szczególnego znaczenia. Siegfried nie zdążył się nawet dowiedzieć o śmierci Tommy’ego Hoffmana i śledztwie w tej sprawie; prawdopodobnie nie dowiedziałby się o tym aż do sobotniej wyprawy do miasta.
Mózg znalazł wyjaśnienie zagadki, która go wcześniej nieco zaintrygowała: dlaczego najbliższy sąsiad Grossów trzyma psa tak złego, że musiał uwiązać go na łańcuchu? Sąsiedzi nazywali się Loursat (pochodzili z Belgii), a pies był suką, labradorem, drogim okazem, którego właściciel używał do polowań na kaczki. Niedawno suka zaczęła rzucać się na wszystkich, oprócz jej pana. Odkąd zaatakowała żonę Loursata (na szczęście nie pogryzła jej), została skazana na śmierć, ale od niedawna była szczenna i właściciel miał nadzieję, że nie zagryzie szczeniąt i wykarmi pomiot, zanim ją zastrzeli. Przywiązał więc sukę w kącie stajni i zakazał komukolwiek się do niej zbliżać. Gross wiedział o tym, bo John Loursat, z którym utrzymywał poprawne stosunki, zapytał go, czy nie chce szczeniaka. Niemiec odmówił — nie lubił psów bardziej niż ludzi. Tolerował koty, bo łowiły myszy.
Mózg spojrzał na zegar i stwierdził, że już wystarczająco długo przebywał w roztworze. W umyśle żywiciela nie odbierał wrażeń własnego ciała, musiał więc oprzeć się na pomiarze czasu.
Gross wstał, wyjął skorupę z wystygłej mieszaniny i ruszył do drzwi. Mózg jednak zmienił zamiar, więc żywiciel wrócił do zlewu, opłukał i dokładnie wytarł pancerz. Zapach roztworu mógłby zwabić jakieś zwierzę. Wpełzłoby jeszcze pod schody i może nawet wyciągnęło go spod nich. Sam nie miał zapachu. Wiedział o tym z mózgu Bucka.
Gross wyniósł go na zewnątrz, znowu pozostawiając otwarte drzwi, żeby mieć światło z kuchni. Mózg udoskonalił kryjówkę, każąc żywicielowi rozgrzebać trochę ziemi pod schodami, zakopać skorupę i starannie wygładzić grunt. Potem Gross zatarł ślady bosych stóp przy schodach i wszedł do domu, żeby się zabić.
Najpierw jednak uprzątnął kuchnię. Wylał resztę wywaru, umył naczynia i odstawił je na miejsce. Elsa może być trochę zdziwiona brakiem rosołu i galarety, ale na to już się nic nie poradzi. Zresztą, robiła się coraz bardziej roztargniona. Pewnie pomyśli, że zużyła produkty i zapomniała o tym. Ponadto wstrząs wywołany śmiercią męża odciągnie jej uwagę od rzeczy tak banalnych. Nie będzie go wprawdzie opłakiwała, ale każda nagła zmiana w życiu jest wstrząsem. Później uświadomi sobie, że wyszła na swoje dzięki jego samobójstwu: pieniądze ze sprzedaży gospodarstwa lepiej zabezpieczą starość jednej osobie niż dwom.
Czy powinien o tym wspomnieć w liście pożegnalnym? Bo i to tym razem Mózg przewidział. Wyciągnął naukę ze śmierci Tommy’ego. Powstało wtedy zbyt wiele zagadek. Spowodowały one wyprawę Garnera i Hoffmana do jaskini, a nawet pomysł przekopania podłoża. Chciał, żeby śmierć Grossa była całkowicie normalna, w pełni umotywowana, tak żeby nie wzbudziła niczyich podejrzeń.
Gospodarz wziął bloczek do notatek oraz ołówek i usiadł przy stole kuchennym. Mózg zastanawiał się, jak żywiciel napisałby list pożegnalny, gdyby rzeczywiście chciał popełnić samobójstwo. Nie wspomniałby zapewne tak altruistycznego powodu jak wzgląd na zabezpieczenie Elsy na starość. List byłby krótki, bez żalu i próśb o przebaczenie.
Gross powoli i z trudem pisał gotykiem. Słowa były angielskie, ale ortografia — Grossowa.
„Nie mogie dłużej wytszymać bulu z artretyzmu. Zabijam się”.
Podpisał się, a pod spodem, na pożegnanie znienawidzonego kraju, skreślił ostatnie słowa: „Deutschland über Alles”.
Potem wziął strzelbę z kuchennego schowka, naładował ją, włożył lufę w usta i pociągnął za spust. Krew i mózg splamiły list, ale słowa były nadal czytelne.
Dobrze ukryty pod schodami, Mózg znowu mógł użyć swego zmysłu postrzegania. Słyszał, jak Elsa woła męża w sypialni. Patrzył, jak zapala światło na piętrze, potem w korytarzu i schodzi do kuchni.
ROZDZIAŁ 9
Staunton budził się powoli. Przewrócił się i podniósł rękę, by spojrzeć na zegarek. Było po dziesiątej. Nic dziwnego — poszedł spać bardzo późno. Poprzedniego dnia po południu pojechał do Bartlesville, żeby zadzwonić do laboratorium w Green Bay o odpowiedniej porze. Dowiedział się tego, czego się spodziewał.
Buck nie miał wścieklizny. Oprócz obrażeń, które spowodowały śmierć, sekcja nie wykazała żadnych zmian organicznych, które usprawiedliwiałyby samobójczy skok pod koła.
Staunton westchnął i zadzwonił do Wilcox, chcąc złapać szeryfa. Powinien być zainteresowany. Przynajmniej z urzędu. Ale szeryf był nieosiągalny i nikt nie wiedział, gdzie może przebywać. Staunton zatrzymał się w mieście na obiad. Poszedł do lepszej z dwóch złych restauracji. Potem znowu spróbował skontaktować się z szeryfem. Tym razem zadzwonił i do pracy, i do domu. Ani w jednym, ani w drugim miejscu go nie było.
Spędził trochę czasu w tawernie i dał się nawet namówić na pokera rozpoczynającego się właśnie w pokoiku na tyłach knajpy. Wprowadził go tam i poręczył za niego jeden z miejscowych kupców, Hans Weiss, właściciel sklepu spożywczego, u którego najczęściej się zaopatrywał. Było ich czterech i potrzebowali piątego. Stawki były akurat takie, żeby gra była interesująca — od pięciu do pięćdziesięciu centów. Staunton stracił najpierw dwa dolary bez sprawdzania, potem karta mu poszła i zaczął wygrywać. Dwa razy, około ósmej i przed dziewiątą, próbował — bez powodzenia — złapać szeryfa. Gdy znowu popatrzył na zegarek, była prawie pomoc. Stwierdził, że jest już za późno na telefon. Tymczasem liczba graczy wzrosła do siedmiu, a on zgarnął pulę — około siedemdziesięciu dolarów, nie mógł więc zrezygnować, dopóki ktoś nie zaproponuje, żeby przerwać grę. Trwała aż do wpół do drugiej. O drugiej był w domu z przeszło czterdziestoma dolarami wygranej w kieszeni. Wszyscy się z nim zaprzyjaźnili i otrzymał zaproszenie do następnej gry. Ostatecznie musi dać chłopakom szansę odegrania się. Powinien to zrobić. W końcu był obcym w ich gronie.
Teraz był czwartek rano. Ziewnął i wstał. Właściwie mógłby pojechać do miasta przed południem i zadzwonić do szeryfa. Umówiłby się z nim, gdyby stróż prawa był wolny, na spotkanie w Wilcox. Chyba że szeryf przyjechałby do Bartlesville. Wtedy zaprosiłby go na obiad.
Na śniadanie wypił tylko kawę. Wyjechał o wpół do jedenastej i zadzwonił z drogerii. Tym razem miał więcej szczęścia.
— Mówi Staunton. Chciałbym z panem porozmawiać, gdyby zechciał mi pan poświęcić kilka minut. Będzie pan tutaj, czy mam przyjechać do Wilcox?
— Właśnie wybieram się do Bartlesville, doktorze.
— Świetnie. Zatem zapraszam pana na obiad.
— Doskonale, dziękuję. W której restauracji?
— Spotkajmy się najpierw w bistro. Nie zaszkodzi, jak się napijemy przed posiłkiem.
Szeryf przystał na propozycję i obiecał, że będzie za pół godziny.
Staunton podszedł do lady, żeby dokonać kilku zakupów. Sprzedawca był jednym z pokerzystów z ubiegłej nocy, więc przywitali się po imieniu.
— Słyszałem, jak mówiłeś „szeryfie” do faceta, z którym rozmawiałeś. Mam nadzieję, że nic się nie stało.
— Nie, mam dla niego wiadomość.
— Tylko nie o naszym pokerku. Doktorze, mieszkasz, zdaje się, gdzieś przy drodze za miastem?
Staunton przytaknął.
— Tak, w ostatnim domu. A co?
— Następne samobójstwo przy twojej ulicy. Może już o tym słyszałeś?
Stauntonowi dreszcz przebiegł wzdłuż krzyża.
— Nie, jeszcze nie. Właśnie przyjechałem do Bartlesville. To mój pierwszy postój. Kto to był?
— Stary dziwak nazwiskiem Siegfried Gross. Mała strata. Nikt go nie lubił, a on odpłacał z nawiązką. Mieszka — mieszkał — pięć mil za miastem. To będzie jakieś trzy mile od ciebie.
Staunton trochę jeszcze wypytywał, ale dowiedział się tylko, że Gross zastrzelił się w nocy śrutówką i że zostawił list pożegnalny, w którym wyjaśnił, że popełnia samobójstwo z powodu bólów artretycznych.
Załadował zakupy do samochodu i w zamyśleniu poszedł do tawerny. Barman Mike rozmawiał właśnie z dwoma klientami o samobójstwie. Nie wiedzieli jednak więcej niż sprzedawca w drogerii.
Staunton powoli popijał piwo, dopóki nie zjawił się szeryf. Wtedy opróżnił kufel i razem zajęli ten sam stolik, przy którym siedzieli niedawno, po śledztwie.
— Dziś nie piję piwa — rzekł szeryf znużonym głosem. — Tym razem coś mocniejszego, Mike. Podwójny burbon. Woda osobno.
Doktor zamówił jeszcze jedno piwo.
Szeryf ziewnął.
— Pewnie już pan słyszał o Siegfriedzie Grossie. Musiałem tam pojechać w środku nocy i od tego czasu nie spałem. Ależ jestem zmęczony. Jak tylko zjemy, znowu jadę.
— Mógłbym się z panem zabrać? — zapytał Staunton.
— Jak pan sobie życzy. Czy to o sprawie Grossa chciał pan ze mną rozmawiać, doktorze?
— Nie, nawet o niej nie wiedziałem, kiedy dzwoniłem do pana. To o Bucku. Nie miał wścieklizny.
Szeryf uniósł krzaczaste brwi.
— Pan to sprawdził? Po co, skoro nikogo nie ugryzł? A może się mylę?
— Nie, ale zdziwiło mnie, zwłaszcza gdy powiedział mi pan, że bał się samochodów, dlaczego wbiegł na ślepo pod mój wóz. Wścieklizna by to tłumaczyła.
— Do diabła, doktorze, psy giną pod kołami codziennie. Pewnie tropił królika, który przebiegł przez szosę. Nos miał przy ziemi i nie uważał. Nie wniesie pan chyba sprawy do Sądu Najwyższego z tego powodu, że pies dał się przejechać?
— Też tak sadzę, ale… Szeryfie, nic niecodziennego nie wiązało się ze śmiercią Grossa?
— Straszna jatka. Włożył w usta lufę strzelby i pociągnął za spust. Mózg ochlapał wszystko dokoła. Nasz przyjaciel grabarz ponad godzinę czyścił tę kuchnię. Boże! Co to był za widok!
— Będzie śledztwo?
— Po co? Zostawił przecież list pożegnalny pisany własną ręką. To byłaby tylko strata pieniędzy podatników. No, to wypijmy jeszcze po jednym i chodźmy coś zjeść, dobra?
Dopiero przy deserze i kawie Staunton powrócił do okoliczności samobójstwa Grossa.
— Dziwna rzecz zdarzyła się tej samej nocy — przyznał szeryf. — Sowa wleciała do domu przez okno. To znaczy przez szybę. Około północy. Gross ją zastrzelił, bo miała złamane skrzydło.
— Tą samą śrutówką?
— Nie, psiakrew, użył do tego karabinu kaliber dwadzieścia dwa. To było dwie godziny przed samobójstwem. Myślę, że nie mógł potem z bólu zasnąć i w końcu postanowił załatwić artretyzm tak, jak załatwił sowę. Poszedł do kuchni i zrobił to, co zrobił.
Staunton zmarszczył brwi.
— Czy był jakiś kontakt fizyczny między Grossem a sową?
— Dopóki jej nie zabił — nie. Potem wyrzucił ją przez rozbitą szybę i powiedział żonie, że rano ptaka zakopie. — Szeryf wypił łyk kawy i dodał. — Ich sąsiad, Loursat, zrobił to za niego. I przy okazji zakopał kota. Bo w nocy kot Grossów wszedł do jego stajni i zagryzł go zły pies, którego Loursat tam trzyma.
Stauntona zamurowało. Cichutko, ledwo słyszalnie powiedział:
— „Sowa i kotka wybrały się łódką”.
— Co?
— To z Edwarda Leara. Szeryfie, słyszał pan kiedy, żeby sowy wlatywały przez zamknięte okna?
— Nie znam się specjalnie na sowach, doktorze, ale w ogóle ptakom się to zdarza. Mam u siebie okno widokowe. Raz, dwa razy na tydzień ptaki rozbijają się o nie. Głównie wróble. Zwykle są ogłuszone, ale czasem roztrzaskują sobie łebki. No, myślę, że czas na nas. Chce pan ze mną pojechać?
ROZDZIAŁ 10
Od czasu samobójstwa Siegfrieda Grossa Mózg większość czasu rozmyślnie spędził bez żywiciela, żeby zbadać zmysłem postrzegania, co się dzieje w domu i okolicy. W ten sposób zebrał zaskakujące wiadomości.
Dowiedział się przede wszystkim, że był nieostrożny i wzbudził podejrzenia działaniami opanowanych przez siebie żywicieli ludzkich i zwierzęcych. Głównie ich samobójstwami.
Nie miał pojęcia, jakie zamieszanie wzbudza śmierć człowieka, nawet jeśli samobójca zostawia list pożegnalny. To, co zdarzyło się w domu Grossów po zgonie Siegfrieda, ujawniło mu rewelacyjne dane o ludzkich obyczajach.
Zaczęło się zaraz po wystrzale. Elsa Gross zbiegła po schodach. Była znacznie bardziej wzburzona i roztrzęsiona, niż przewidywał na podstawie wspomnień Grossa o braku uczucia między małżonkami.
Z początku przeżyła niesamowity wstrząs. Gdy najgorsze minęło, włożyła buty, zarzuciła płaszcz na koszulę nocną i pobiegła do najbliższych sąsiadów — tych Loursatów, w których oknie widział wcześniej mężczyznę i kobietę w sypialni chorego dziecka. To ich pies był tak uprzejmy, żeby uwolnić go od kota żywiciela.
Po półgodzinie Elsa Gross wróciła z Loursatem. Z ich rozmowy Mózg się dowiedział, że sąsiad zatelefonował do szeryfa i że spodziewają się go niebawem. Loursat przyszedł, by towarzyszyć kobiecie w oczekiwaniu. Jego żona też by przyszła, ale musiała zostać z dzieckiem, które miało się już lepiej, lecz nadal wymagało opieki.
Sąsiad zaproponował, żeby Elsa Gross poszła na górę i się ubrała. Po jej odejściu obejrzał kuchnię tak dokładnie, jak tylko mógł to zrobić, nie depcząc po plamach krwi. Przeczytał kilka razy list samobójcy i pokiwał głową, niczego jednak nie dotknął.
Potem przeszedł do saloniku — nadal w zasięgu zmysłu postrzegania Mózgu i tam czekał na Elsę. Gdy wróciła, zaczęli rozmowę.
Mózg dowiedział się z niej, że pomimo listu pani Gross była zaskoczona nagłym samobójstwem męża. Owszem, miał artretyzm, ale nie aż taki, żeby chciał się zabić. Koło północy był całkiem normalny, nie narzekał na ból, gdy obudziła ich sowa, która wpadła przez okno. Loursat dopytywał się, więc opowiedziała, jak to było.
— Dziwna sprawa z tą sową — stwierdził. — Nie słyszałem o czymś takim. Jakaś wścieklizna zalęgła się w okolicy, czy co? Słyszała pani o Tommym Hoffmanie?
Trochę po trzeciej nad ranem nadjechał karetką szeryf, przywożąc ze sobą koronera i prosektoryjnego.
Z ich rozmów Mózg się dowiedział, jak poważnie istoty ludzkie traktują samobójstwo jednego z ich gatunku, nawet jeśli denat zostawił list wyjaśniający powody swego czynu.
Następnego dnia dowiedział się jeszcze więcej. Sąsiedzi wpadali, żeby złożyć Elsie wyrazy współczucia i zaproponować pomoc. Ponownie przyszedł Loursat, ze złą nowiną, że kot Grossów dostał się jakoś do stodoły, gdzie był zły pies, który — choć uwiązany na łańcuchu — zdołał zwierzaka uśmiercić. Potem nadeszli inni ludzie i, o dziwo, to ostatnie wydarzenie stało się tematem konwersacji.
Koło południa pani Gross zachciało się rosołu i galarety z mięsa. Mózg domyślił się tego, bo dokładnie przeszukała lodówkę.
Wkrótce potem wrócił szeryf. Przyprowadził kogoś ze sobą. Stwierdził, że musi wszcząć dochodzenie, chociaż — ponieważ jest list pożegnalny — będzie ono tylko formalnością i nie zajmie wiele czasu. Zaproponował, żeby przesłuchanie odbyło się nazajutrz w kostnicy miejskiej. Obiecał, że podrzuci wdowę samochodem, a potem odwiezie ją do domu. Gdy pani Gross będzie w Bartlesville, może przy okazji załatwić w zakładzie pogrzebowym pochówek.
Następnie przedstawił mężczyznę, który z nim przybył. Pan Staunton jest naukowcem przebywającym tu na urlopie. Zainteresował się tajemniczą śmiercią Tommy’ego Hoffmana i stara się ją wyjaśnić. Teraz zdarzyło się drugie samobójstwo. Zastanowiły go pewne zbieżności i chciałby porozmawiać z panią Gross, jeśli ta pozwoli.
Pani Gross pozwoliła; nalegała nawet, że przyrządzi kawę.
Ciekawość tego pięćdziesięcioletniego mężczyzny o przenikliwych niebieskich oczach była wprost nienasycona. Zadał chyba ze sto pytań. Dowiedział się, że z lodówki zniknął rosół i sos z mięsa i że suka Loursatów zagryzła kota. Szczególnie dopytywał się o te właśnie fakty. Wyglądał na zdumionego i podekscytowanego zarazem.
Mózg doszedł do wniosku, że dalece nie docenił ludzkiej dociekliwości. No cóż, jego wiedza o możliwościach intelektualnych człowieka pochodziła z niedojrzałego i prostackiego umysłu chłopca, który nigdy nie stawiał pytań, a świat przyjmował takim, jakim go widział, oraz od sztywnego, dogmatycznego starca, który za nic miał wszystko, co wykraczało poza jego wąskie horyzonty.
Ten Staunton (o ile można było wnioskować z zadawanych przez niego pytań i sposobu przyjmowania odpowiedzi) był kolejną rewelacją dla Mózgu. Ponadto, jak wspomniał szeryf, był naukowcem. Jaką dziedziną wiedzy się zajmował? Sądząc po rodzaju pytań, nie były to nauki przyrodnicze. Wszystko wskazywało na to, że może być znacznie lepszym żywicielem niż specjalista od telewizorów w Bartlesville — raczej mechanik niż naukowiec.
Było już za późno, gdy się zorientował, że powinien podążać ich tropem — Staunton i szeryf właśnie wychodzili. Mógłby się dowiedzieć, gdzie mieszkają, i ocenić ich przydatność. Znajdowali się już prawie poza zasięgiem jego zmysłu postrzegania. Szybko zaczął szukać żywiciela, który mógłby podążyć za samochodem tego Stauntona.
Najpierw pomyślał o koniu, ale natychmiast odrzucił tę ewentualność, choć zwierzę mogło właśnie teraz drzemać w stajni.
Tak, wiele już zdążył się nauczyć. Koń, oczywiście, potrafiłby wydostać się z zamknięcia i pogalopować za samochodem. Ale tak nie zachowują się te zwierzęta na co dzień, a każde przyciągnięcie uwagi do jego żywiciela zagraża planom, które poczynił. Po prostu: konie nie wyrywają się ze stajni po to, by ścigać samochody na drodze.
Może zatem ptak? Najpierw pomyślał o jastrzębiu ze względu na szybkość, ale żaden akurat nie spał w okolicy. Potem o sowie (te stworzenia śpią w dzień), lecz odrzucił myśl natychmiast — nie nadąży za samochodem.
Pozostaje wróbel. Nie wiedział, czy ptaki te szybko latają, ale wokół było ich pełno: z pewnością znajdzie jakiegoś śpiącego w pobliżu.
Dopadł jednego na drzewie koło stajni. Gdy pofrunął w górę, stwierdził, że jest już za późno: samochody rozjeżdżały się w przeciwnych kierunkach. Były już w odległości ćwierć mili. Za daleko dla wróblich oczu, by rozpoznać właściwy wóz. Zresztą ptaszek nie dogoniłby samochodu.
Tym razem ostrożniej pozbył się żywiciela. Poleciał głęboko w las i tam dopiero uderzył z rozpędu główką w pień. Pamiętając wypadek z sową, trzymał oczy wróbla otwarte. Mimo to samobójczy zamach nie od razu się powiódł. Gałązka, zbyt mała, by mógł ją zauważyć, odchyliła tor lotu i zamiast skręcić kark, złamał ptakowi skrzydło. Leżał teraz bezradnie pod drzewem.
Nie było wyboru, musiał czekać cierpliwie. Wróbel zdechnie z głodu albo z pragnienia, jeśli wcześniej nie znajdzie go jakiś drapieżnik. Tymczasem skorupa Mózgu tkwiła bezpiecznie w schowku pod schodami.
Mózg odbierał ból żywiciela, ale go nie czuł. Odczuwał tylko cierpienia własnego ciała. Wynikały one ze zbyt niskiej lub zbyt wysokiej temperatury i przychodziły w momencie śmierci, gdy pękał jego pancerz.
Na szczęście na Ziemi klimat był umiarkowany.
Nie spieszył się teraz. Wchłonął pokarm. Wystarczy mu na kilka miesięcy. Ufał, że w tym czasie zdoła posiąść osobę z wiedzą, pieniędzmi i możliwościami zbudowania elektronicznego urządzenia, którym dostanie się do domu. Żadna z tych cech z osobna nie wystarczy, chyba że użyłby łańcucha żywicieli. A to byłoby trudne i niebezpieczne.
Rozważał ewentualność rozmnożenia się, ale zaraz odrzucił ją jako niepraktyczną. Raz zaczętego procesu podziału nie można zatrzymać. Przez dłuższy czas byłby bezradnym schizofrenikiem z ograniczoną kontrolą nad dwoma organizmami, formującymi się z jego ciała. Nie mógłby wtedy używać żywicieli. To była cena, którą jego gatunek płacił za jednostronnie ukierunkowaną ewolucję. Każda z dwóch powstających istot potrzebowała pomocy drugiej istoty albo innych przedstawicieli gatunku, sterujących żywicielami opiekującymi się nowymi osobnikami przez ziemski rok.
Na niewielu planetach Mózgi mogły się mnożyć bez przeszkód. Istniało zaledwie kilka umiarkowanie rozwiniętych gatunków inteligentnych, które dobrowolnie przyjęły status żywiciela i pozwoliły się wyćwiczyć, jak się zachowywać w czasie, gdy z jakichś przyczyn Mózgi traciły nad nimi okresowo kontrolę.
Zrezygnowany wyczekiwał śmierci wróbla. Mogło to trwać dniami, ale krótko po zapadnięciu ciemności usłyszał trzepot sowich skrzydeł nad głową. Zamachał swoim nie uszkodzonym skrzydełkiem, by przyciągnąć jej uwagę. Drapieżnik zauważył i podleciał. Niecałą minutę później jego bezlitosny dziób zabił kalekiego wróbla, a Mózg znów był zmysłami na farmie Grossów.
Przybył akurat w porę, by usłyszeć stukanie do drzwi i zobaczyć (wszystko to zmysłem postrzegania czyniącym przedmioty zarówno widzialnymi, jak i przezroczystymi) szeryfa stojącego przed drzwiami i Elsę Gross, spieszącą, by je otworzyć. Zdejmowała biały fartuch z prostej czarnej sukienki. Nie musiała wydawać pieniędzy na żałobę. Mózg znał zawartość jej szaf w alkowie na piętrze i wiedział, że prawie wszystkie jej wyjściowe ubrania były czarne.
— Dzień dobry — rzekł szeryf. — Przyjechałem, żeby zabrać panią do przedsiębiorcy pogrzebowego, jeśli jest już pani gotowa.
— Dziękuję, szeryfie, ale pan Loursat z sąsiedztwa będzie tu za pół godziny, żeby mnie zabrać. Nie dzwonił do pana?
— Mógł mnie nie zastać. Byłem w różnych miejscach, nie wracałem prosto z urzędu do domu.
Zdjął kapelusz i potarł czubek łysiejącej głowy.
— No cóż, jeśli nie jest pani potrzebna moja pomoc…
— Niech pan mimo to wejdzie, choć na minutkę. Może napije się pan kawy? Myślę, że ciągle jest gorąca.
— No… dobrze, dziękuję. Chyba wypiję filiżankę. Weszli do domu.
— Proszę tu usiąść, szeryfie. — Pani Gross wskazała wygodne krzesło.
— Przyniosę po filiżance. Śmietanki i cukru?
— Tylko trochę cukru.
Za chwilę była z powrotem. Podała filiżankę szeryfowi i sama usiadła, trzymając drugą na podołku.
— Nie za zimna? Szeryf wypił łyk.
— Doskonała. Nie lubię za gorącej. Czy ma pani jakieś plany? To znaczy, chciałem zapytać, czy zamierza pani sama prowadzić gospodarstwo? Myślę, że byłoby to możliwe, gdyby kogoś wynająć, ale…
— Jestem już na to trochę za stara. Sprzedam farmę, jak tylko nadarzy się okazja. Chyba już, w pewnym sensie, to zrobiłam.
— Komu pani sprzedała, jeśli wolno wiedzieć?
— Pan Loursat ma brata. Pracuje w Menominee, jest mechanikiem, ale wychował się na farmie i pociąga go rolnictwo. Mówił, że kupi sobie gospodarstwo i rzuci pracę w mieście. Pan Loursat ma do niego napisać. Utrzymują bliskie kontakty i myślę, że skorzysta z okazji, żeby kupić tę farmę. Pan Loursat mówił też, że mógłby pożyczyć bratu pewną sumę, gdyby ten nie miał tyle oszczędności, by od razu zapłacić.
— To chyba dobry pomysł, pani Gross.
— Tak, a jeśli to jeszcze trochę potrwa, będę miała pomoc, przynajmniej do końca wakacji. Syn pana Kramera, który mieszka niedaleko, uczy się w liceum, a latem pomaga ojcu. To pracowity chłopiec i zgodził się też pomagać mnie aż do końca lata.
— Też nieźle. Wygląda na to, że jest pani zabezpieczona. Będzie pani mieszkać w mieście, to znaczy tu, w Bartlesville?
— Ja… jeszcze nie wiem.
— O ile sobie przypominam, ma pani syna i córkę?
— Miałam. Siegfried pokłócił się z obojgiem i nie pozwolił mi do nich pisać. Oni też przestali. To było ponad dziesięć lat temu.
— Zna pani ich ostatnie adresy?
— Nie znam dokładnie. Bertha mieszkała w Cincinnati, a Max w Milwaukee, ale to było dziesięć lat temu.
Szeryf uśmiechnął się.
— Wiedziałem, że jak trochę popytam, to znajdę coś, w czym będę mógł pani pomóc. Napiszę do szefów policji w obu miastach. Znajdę przynajmniej jedno z pani dzieci. Może wystarczy po prostu zajrzeć do książki telefonicznej. A jak się znajdzie jedno, to i drugie. Prawdopodobnie są w kontakcie.
— Dziękuję, szeryfie. — Pani Gross uśmiechnęła się, ale nagle zaczęła płakać.
Znowu rozległo się pukanie. Tym razem był to Loursat. Poszła do drzwi, w pośpiechu ocierając oczy.
Za dziesięć minut wszyscy wyszli. Najpierw szeryf, a w chwilę później pani Gross i Loursat, który czekał, by jej pokazać list do brata w Menominee.
Mózg zaczął planować. Miał wiele czasu, zanim gospodyni wróci i położy się spać.
Znał teraz jej zamiary. Mogła być następnym żywicielem. Były jednak pewne „ale”. Po pierwsze, czy uda jej się sprzedać farmę. Po drugie, czy do tego czasu (a potrwa to zapewne kilka tygodni) szeryf zdoła ustalić miejsce pobytu jej dzieci — w Cincinnati, w Milwaukee czy gdziekolwiek indziej, byle tylko w dużym mieście.
Gdy pani Gross wróciła i zasnęła, mógł ją opanować, ale powstrzymał się. Poczeka — będzie miał jeszcze niejedną okazję. Może się okazać, że jej zamiary się nie powiodły: może brat Loursata nie zechce kupić gospodarstwa, może szeryf nie odnajdzie syna ani córki. Wtedy musiałby kazać jej się zabić. Jednakże nawet gdyby odpowiednio to zaaranżował (na przykład wypadek), dwa gwałtowne zejścia w jednym domu byłyby podejrzane.
Zawsze może poczekać na lepszą okazję, o ile taka się nadarzy. Ten szeryf też byłby doskonałym żywicielem. W każdej chwili mógłby podsunąć mu pretekst, żeby pojechał do Milwaukee, gdzie miałby całkowitą swobodę ruchów. Mógłby szukać rzeczy i ludzi, na których Mózgowi zależy. Ponadto szeryf prowadził samochód, więc nietrudno byłoby go zabić, gdy wykona już zadanie. Zginąłby w zderzeniu czołowym. Pomyślano by wtedy, że zasnął za kierownicą albo dostał zapaści. Jeśli zaś popijał… sprawa była jeszcze łatwiejsza.
Opanowanie umysłu szeryfa było jednak wykluczone. Mieszkał i sypiał w Wilcox, stolicy hrabstwa — za daleko na ryzyko przeniesienia skorupy przez zwierzęcego żywiciela.
Tymczasem może nieco poszerzyć wiedzę na temat okolicy, miasta i jego mieszkańców. Właściciel warsztatu naprawy sprzętu radiotechnicznego zawiódł jego nadzieje, ale były i inne możliwości.
A zatem — koty: cichostope, bystrouche maszyny szpiegowskie.
Mózg skoncentrował się na obrazie kota.
ROZDZIAŁ 11
Piątkowy ranek w Bartlesville był pochmurny. Tuż przed południem zaczął mżyć drobny deszczyk. Willie Chandler wyjrzał przez okno swego warsztatu i ucieszył się, że przyniósł ze sobą obiad. Nie będzie musiał iść do restauracji.
Była to chyba jedyna rzecz, która go cieszyła.
Interes szedł kiepsko, a on był zadłużony po uszy. Trzy lata temu popełnił fatalny błąd, sądząc, że Bartlesville jest dość duże, by utrzymać się w nim z prowadzenia warsztatu. Wprawdzie prawie każda rodzina miała tu radio, ale psuły się one bardzo rzadko. Telewizorów było bardzo mało; można było co prawda uzyskać odbiór z Green Bay, ale niezbyt wyraźny na tę odległość. Toteż nawet ci, którzy mieli odbiorniki telewizyjne, używali ich niezbyt często. Willie Chandler miał trzydzieści dwa lata. Był wysoki, chudy i nosił okulary w rogowej oprawie. Uśmiechał się radośnie do wszystkich, więc wszyscy go lubili i oddawali mu do naprawy, co tam mieli. Było tego jednak za mało, by mógł utrzymać się ze swą chorą matką.
Urodził się i wychował w Bartlesville. Jego ojciec miał niezbyt dochodowy sklep spożywczy. Po ukończeniu liceum Willie pomagał mu aż do jego śmierci.
Nigdy mu to nie odpowiadało. Interesował się elektrotechniką. Jako chłopiec próbował majstrować odbiorniki i trochę nawet wiedział, na jakiej zasadzie działają. Po śmierci ojca namówił matkę, żeby sprzedała sklep — jedyną wartościową rzecz, jaką mieli, i za cześć uzyskanych pieniędzy wysłała go do Chicago na czteromiesięczny kurs elektrotechniczny. Matka była jeszcze wtedy sprawna, mógł więc ją opuścić na dłużej. Po ukończeniu kursu większość pozostałych pieniędzy poszła na rozkręcenie interesu.
Do warsztatu nie trzeba było co prawda dokładać, ale zyski dawał żałośnie małe. Rok później matkę częściowo sparaliżowało. Rachunki za leczenie i szpital pochłonęły resztę gotówki. Kilkakrotnie zaciągał pożyczkę w banku. Naciągnął kredyt do punktu, w którym musiał wyprzedawać hurtowo części zamienne. Obecnie warsztat dawał zaledwie tyle dochodu, że wystarczało na powstrzymanie bankructwa spłacaniem odsetek od długu i zakup rzeczy absolutnie niezbędnych do życia. Mieszkali w wynajętym domku. Zazwyczaj zalegali o miesiąc lub dwa z czynszem. W południe przychodziła sąsiadka, by nakarmić panią Chandler. Resztę prac wykonywał Willie.
Gdyby nie matka (która nie zniosłaby podróży, a nie mógł jej zostawić), wyszedłby na swoje, pozwalając bankowi i wierzycielom sprzedać warsztat na aukcji. Wówczas przeniósłby się do dużego miasta, takiego jak Milwaukee czy Minneapolis, gdzie na pewno dostałby pracę pomocnika w dużym warsztacie. Zarobiłby tam znacznie więcej niż obecnie. Na razie jednak nie było nadziei na poprawę stanu zdrowia matki i ich status quo się nie zmieniał. Nie było też szans na uzyskanie innej pracy w Bartlesville. Na rolnictwie się nie znał, zresztą nawet prowadząc gospodarstwo, nie zarobiłby na utrzymanie matki w mieście.
Starał się więc jak mógł i czekał na dzień, w którym matka wydobrzeje, albo… za bardzo ją kochał, by o tym myśleć.
Odszedł od okna do stołu, uprzątnął go trochę i rozłożył obiad: termos z kawą i dwie kanapki — z masłem kokosowym i pasztetem. Przyzwyczaił się do oszczędzania na jedzeniu. Tylko przy specjalnych okazjach kupował mięso na obiad. W domu zazwyczaj jadali tanie hamburgery i gotowe rosoły. Najpierw musiał opłacić wynajem domu i warsztatu. Rzadko mogli sobie pozwolić na dobre jedzenie. Ostatnim razem podjedli sobie nieźle miesiąc temu, kiedy Walterowi Schroederowi zabrakło gotówki i zaproponował, jako zapłatę za naprawę telewizora, dwudziestofuntową szynkę. To był dobry interes. Szynka była dwa razy więcej warta niż naprawa. Jedli ją prawie przez miesiąc.
Prawie już skończył obiad, gdy usłyszał skrobanie. Na parapecie siedział kot i uderzał łapą w futrynę. Był duży i czarny. Zszargany, ociekał wodą, jakby przed chwilą pływał. Willie podszedł do okna i przyjrzał mu się z bliska.
— Czego chcesz, kocie? — Lubił te zwierzaki.
Kot był wymizerowany. Deszcz oblepił mu futerko wokół ciała. Jakby w odpowiedzi na pytanie otworzył pyszczek i chyba miauknął, ale Willie nie usłyszał przez szybę. Jeszcze raz uderzył łapą w futrynę.
— Chcesz się schronić przed deszczem? Rozsądny kotek. — Chandler otworzył okno i kot lekko zeskoczył na podłogę.
— Jesteś głodny? Mogę ci dać tylko trochę chleba z pasztetem.
Usiadł znowu przy stole i odłamał skórkę od kanapki. Kot najpierw ją obwąchał, jakby zdziwiony, a potem zjadł kawałek. Willie wiedział, że kot zje małe kęsy, a wzgardzi dużym. Znał się na tym.
— Pić też się chce? — Przeszukał rupiecie na stole i znalazł blaszane wieczko. Napełnił je wodą z kranu. — Przykro mi, że to nie mleko, ale jeśli bardzo chce ci się pić…
Kot pochłeptał trochę. Willie popatrzył na dwa ręczniki wiszące nad umywalką. Wybrał brudniejszy.
— Nacieranie jest jedyną rzeczą, jaką mogę ci teraz zaproponować. Nie wytrę cię dokładnie, ale przynajmniej nie będziesz ociekał wodą.
Kotu zabieg wyraźnie przypadł do gustu. Ledwie Willie skończył, gdy zadzwonił telefon.
— Tu Willie Chandler, zakład radiowo-telewizyjny.
— Cześć, tu Cap Hayden.
Cap Hayden prowadził sklep i był naczelnikiem poczty.
— Prosiłeś, żebym zadzwonił, kiedy przyjdzie przesyłka z Chicago. Mam ją tutaj.
— Doskonale, zaraz będę.
— Chwileczkę, przynieś ze sobą pieniądze. To jest płatne gotówką. Sześć dolarów i osiemdziesiąt centów. Nie mogę zapisać ci tego na rachunek, bo to pieniądze rządowe dla wydziału poczt. Muszę się tego trzymać. W gotówce.
— Cholera! Słuchaj, zależy mi na tej przesyłce. Jest w niej przewód. Nie mam takiego na składzie. To do telewizora Dolfa Marsha. Prawie go zrobiłem, ale nie mogę dokończyć bez tej części. Dostanę dwadzieścia dolców za robotę. Płaci z miejsca. Nie będę musiał czekać, ale teraz mam tylko trzy dolary i trochę drobnych. Gdybyś mógł pożyczyć mi różnicę, to zwrócę ci, jak tylko Dolf mi zapłaci.
— Dobrze. Ten jeden raz, ale tak, jak mówiłeś. W gotówce, zaraz jak Dolf ci zapłaci.
— Wielkie dzięki, Cap. Na razie.
Willie zdjął płaszcz i kapelusz z wieszaka, podszedł do drzwi i się odwrócił.
— Kocie, przypilnuj interesu, jak mnie nie będzie. Nie zamykam, bo nie ma tu nic, co warto by ukraść. Jeśli ktoś przyjdzie — ale nikt nie przyjdzie — powiedz, żeby poczekał. Zaraz wracam.
Otworzył drzwi, lecz znów się odwrócił.
— Musimy sobie wyjaśnić jedną rzecz. Możesz tu zostać, dopóki pada i masz mokre futerko, ale nie zatrzymam cię na stałe. Wstyd mi to przyznać, lecz mnie nie stać na utrzymanie kota. Jeśli słyszałeś rozmowę, to wiesz, jak jest. Mam nadzieję, że masz dokąd wrócić, bo ja nie chcę kota, dopóki nie będę mógł go odpowiednio karmić. I chociaż to niedużo kosztuje, to przy moich obecnych możliwościach oznacza bardzo dużo pracy. I chyba jeszcze długo tak będzie.
Kot nie odpowiedział, więc Willie wyszedł. Pobiegł do sklepu i na pocztę. Trzymał się blisko budynków, żeby nie przemoknąć do suchej nitki.
Po powrocie zastał kota na stole. Gdy otwierał drzwi, zwierzak zeskoczył na podłogę. Na warstwie kurzu pokrywającej blat zauważył ślady, które wskazywały, że kot trochę tu sobie pospacerował. Widać było, że obejrzał i obwąchał dwa rozmontowane telewizory. Zainteresowały go też części i narzędzia rozrzucone luzem.
Na stole leżała podniszczona książka ze schematami elektronicznymi. Była teraz otwarta na innej stronie, niż ją zostawił.
— Co, kotku, studiujemy elektronikę? Uśmiechnął się, rozbawiony, na samą myśl. Co do książki, musiał się mylić.
Otworzył paczkę, wyrzucił karton i posortował zawartość. Odłożył część do telewizora Dolfa i postukał zachęcająco w brzeg stołu.
— Chodź, popatrzysz, jak pracuję. Nie mam ci za złe, że uczysz się elektroniki. Sam o niej nie wiem za dużo. To znaczy o teorii. Przeszedłem tylko czteromiesięczny kurs. Umiem czytać schematy, ale o tym, dlaczego działają, wiem nie więcej niż ty. No, chodź już.
Znowu postukał w brzeg stołu. Tym razem kot wskoczył.
Leżał spokojnie, zwinięty w kłębek; patrzył uważnie i czujnie, tak jak to tylko koty potrafią.
Willie czuł się samotny, więc mówił do stworzenia podczas pracy. Wydawało mu się, że kot mu współczuje, gdy po wymianie uszkodzonej części aparat nadal nie działał właściwie. Mówił zwierzęciu, co robi, gdy sprawdzał kondensatory i szukał rozlutowanych końcówek.
Potem zaczął opowiadać o swoich kłopotach osobistych. O sklepie, o matce i o wątpliwych perspektywach. Ulżyło mu na duszy, gdy zwierzył się kotu ze spraw, o których nawet nie napomknąłby człowiekowi: matce, bo nie chciał jej jeszcze bardziej zasmucać, a innym, bo wstydził się przyznać do porażki. Pragnął się ożenić, ale w takiej sytuacji materialnej nie mógł się nawet umówić z dziewczyną na randkę. Zwykłe pójście do kina zbytnio obciążyłoby jego ubogi budżet.
Kot był doskonałym słuchaczem. Gdy w końcu zeskoczył ze stołu i podbiegł z miauczeniem do drzwi, Willie wypuścił go bardzo niechętnie.
— Kocie, przychodź, kiedy zechcesz. To samo okno, ten sam znak. Zawsze podzielę się z tobą obiadem.
Deszcz przestał padać. Obserwował, jak kot przebiega jezdnię i znika w uliczce.
Musi mieć gdzieś dom. Pewnego dnia Willie zdecyduje się na własnego kota. Utrzymanie nie może za dużo kosztować. Będzie to pierwszy luksus, na jaki sobie pozwoli, kiedy tylko poprawią się jego finanse.
Nie wiedział, nawet się nie domyślał, że właśnie został osądzony i uznany za zbędnego, że oszczędzone mu zostało doświadczenie, które doprowadziłoby go do rychłej śmierci.
ROZDZIAŁ 12
Staunton spędził ranek na sporządzaniu sążnistych notatek o dwóch samobójstwach i towarzyszących im okolicznościach. Starał się wyciągnąć wnioski z czasu i miejsca wydarzeń, gdy brakowało innych wspólnych elementów. Same notatki nie wystarczały. Miał jeszcze świeżo w pamięci ustalenia śledztwa i rozmowę z Grossową. Chciał spisać dokładnie wszystko, czego się dowiedział. O ile to możliwe, słowo w słowo.
Zdał sobie sprawę, że będzie to diabelnie żmudna robota. Nie miał maszyny do pisania, zresztą i tak słabo się nią posługiwał. Zapełnienie trzech stron odręcznie zajęło mu pół godziny. Uzyskał szczegółowy opis wypadku z psem. Właśnie zamierzał przejść do zeznań Charlotte Garner, gdy poczuł pisarską tremę. Na detaliczne opisanie samych faktów potrzeba trzydzieści do pięćdziesięciu stron. A jeszcze zostaną wnioski. Nie mógł niczego pominąć. Odrzucał tezę o zaistnieniu zbiegu okoliczności. Łączył wszystkie, na pozór przypadkowe, wydarzenia, takie jak samobójstwa zwierząt czy zniknięcie rosołu z kuchni pani Gross. Przyjdzie mu chyba napisać odręcznie książkę.
Powinien jednak wszystko utrwalić na papierze, póki dobrze pamięta. Rozważał możliwość wyprawy do Green Bay w celu kupienia albo wypożyczenia magnetofonu, ale byłoby z tym za dużo zachodu. I tak musiałby wynająć kogoś do przepisywania z taśmy. Lepiej po prostu znaleźć stenografistkę.
Zanim pojedzie do Green Bay, spróbuje w Bartlesville. Będzie tamtędy przejeżdżał. Najlepiej mu doradzi redaktor naczelny „Clariona”, miejscowego tygodnika. Staunton poznał go przy pokerze. Tak, poradzi się Eda Hollisa.
Hollis trzaskał właśnie na przedpotopowym underwoodzie, gdy tuż przed południem zawitał do niego Staunton.
— Chwileczkę, doktorze — dokończył zdanie i podniósł wzrok. — Co słychać? Partyjka wieczorem? Hans już do mnie dzwonił, a ciebie nie można osiągnąć telefonicznie. Dobrze, że wpadłeś. Chcesz nas jeszcze trochę ograć?
— Spróbuję, Ed, ale przyszedłem, żeby cię o coś zapytać. Czy jest tu ktoś, kto zna stenografię i umie pisać na maszynie?
— Oczywiście, panna Talley. Amanda Talley.
— Będzie miała wolne wieczory?
— Teraz nie pracuje, chyba że na zlecenie. Uczy angielskiego w liceum. Latem zostaje w mieście i dorabia sobie stenografią, czasem porządkowaniem bibliotek miejscowych kupców.
— Szybko stenografuje?
— Tak, pracowała kilka razy dla mnie. Uczyła stenografii, księgowości i maszynopisania w szkole handlowej, zanim przeszła do liceum. Nie zerwała z tym zresztą. Próbowała w hrabstwie uzyskać zgodę na założenie u nas klasy handlowej. Jeśli o mnie chodzi, jestem za tym. Napisałem nawet kilka wstępniaków, żeby ją poprzeć. Dlaczego dzieciaki mają jeździć po liceum do Green Bay albo do Milwaukee i płacić za kurs, kiedy mogą mieć to samo na miejscu i za darmo? Więcej na tym zyskają niż na paru innych przedmiotach.
— Kapitalnie. Jeśli uczy angielskiego, powinna pisać ortograficznie. Nie wiesz, czy teraz jest wolna?
— Sprawdzimy.
Ed Hollis sięgnął po słuchawkę, ale zawahał się chwilę.
— Jak długo to będzie trwało? Godzinę, tydzień?
— Mniej więcej cztery godziny dyktowania i dzień, może dwa dni przepisywania na maszynie.
Hollis pokiwał głową i wykręcił numer.
— Panna Talley? Jest u mnie przyjaciel. Ma trochę maszynopisania i stenografii dla pani. Robota na kilka dni. Mogłaby pani to zrobić?
— Świetnie, chwileczkę.
Zakrył ręką słuchawkę i popatrzył na Stauntona.
— Może zacząć, kiedy sobie życzysz. Teraz jest dwunasta. Umówić was na pierwszą? Powiem ci, jak tam dotrzeć. To tylko kilka przecznic.
— Doskonale.
Hollis znów przemówił do słuchawki.
— Przyjedzie do pani gdzieś koło pierwszej. Nazywa się doktor Staunton. Okay, do widzenia.
— Przypomniała, żebym ci powiedział o stawkach. — Uśmiechnął się. — Pewnie myśli, że cię wystraszą. Dziesięć dolców dziennie albo półtora za godzinę.
— Umiarkowanie… jak diabli. Pójdziesz ze mną na obiad, Ed? Muszę jakoś spędzić czas.
— Chciałbym, ale mam akurat robotę na godzinę i kończę pracę na dzisiaj. Obiecałem żonie, że będę w domu po pierwszej.
Dał Stauntonowi adres panny Talley i odprowadził go do drzwi.
Stenotypistka mieszkała w ładnym, dobrze utrzymanym domku. Na podjeździe stał, dopasowany do niego wielkością, volkswagen.
Drzwi otworzyła panna Talley. Była to wysoka, smukła dama, o głowę wyższa od Stauntona. Mogła mieć pięćdziesiąt pięć — sześćdziesiąt pięć lat. Nosiła okulary w drucianych oprawkach i staromodny szary strój, pasujący do jej siwych włosów spiętych z tyłu głowy w kok. Dodajmy tylko kapelusik z piórkiem, parasolkę, a otrzymamy obraz Hildegarde Withers — detektywa w spódnicy. Wyglądała na osobę kompetentną, a poza tym Staunton nie wynajmował jej przecież w charakterze dziewczyny do towarzystwa.
— Doktor Staunton?
Gdy przytaknął, cofnęła się i wpuściła go do domu.
— Zechce pan spocząć, doktorze. Wezmę tylko notatnik i…
— Hm… panno Talley. Myślę, że mógłbym i tu pani dyktować, ale trudniej byłoby mi się skupić. Znacznie wygodniej byłoby u mnie. To około ośmiu mil za miastem. Tam bym pani dyktował, a przepisywałaby pani na maszynie tutaj. Jest jeszcze jedna sprawa. Mieszkam samotnie i… — zaczął się plątać.
Panna Talley uśmiechnęła się lekko.
— To nie ma znaczenia. Tu też jesteśmy sami. Zapewniam pana, doktorze, że nie potrzebuję przyzwoitki. Sama nią jestem — na większości szkolnych tańców i wieczorków. Oczywiście, czas dojazdu…
— Oczywiście. Liczymy od teraz, od pierwszej. Jeśli ma pani pod ręką przybory do stenografowania…
Gdy wyszli, panna Talley uparła się, że pojedzie własnym wozem. Argument Stauntona, że i tak będzie wracał do miasta późnym popołudniem, więc nie sprawi mu kłopotu jej podrzucenie, przyjęła jako uprzejme kłamstwo. W końcu jednak przekonał ją. Pojechali razem furgonetką.
Milczące, tajemnicze koty. Co za wspaniałe zwierzęta. Z ich miękkimi łapami, refleksem i bystrym słuchem dotrą wszędzie nie zauważone.
Używając kilku kotów (po kolei, rzecz jasna) Mózg zwiedził farmy, leżące między domem Grossów a miastem. Pominął tylko dwie, bo na ich podwórkach kręciły się psy. Jeden z nich rozszarpał kota żywiciela.
Pominięcie dwóch gospodarstw nie miało znaczenia. W innych też nie dowiedział się niczego ważnego. Później Mózg zbadał miasto, zaczynając od osoby, która według wszelkiego prawdopodobieństwa powinna być najlepszym żywicielem, czyli od miejscowego znawcy elektroniki, właściciela zakładu naprawy odbiorników. Okazał się beznadziejny. Jeśli nie z innych powodów, to choćby dlatego, że ze względów finansowych był uwiązany do miejsca zamieszkania.
Wielki czarny kot, który uczestniczył w obiedzie Williego Chandlera, spędził resztę popołudnia, penetrując miasto oraz przysłuchując się tu i ówdzie rozmowom, z niewielkim jednak pożytkiem. Podobnie było wieczorem, dopóki Mózg nie przypomniał sobie tego niezwykłego człowieka, który odwiedził farmę Grossów w towarzystwie szeryfa i tak się interesował samobójstwem starego Siegfrieda. Postanowił darować sobie obejrzenie reszty miasta do chwili, aż wyśledzi osobnika nazwiskiem Staunton.
Powinien mieszkać przy tej samej drodze co Grossowie, tylko znacznie dalej od miasta. Kiedy przebywając w ciele wróbla, Mózg podfrunął do drogi, usiłując nadążyć za Stauntonem, zobaczył dwa samochody zmierzające w przeciwnych kierunkach. Były za daleko, żeby je dogonić. Najprawdopodobniej szeryf jechał do swego biura w Wilcox, po drodze zahaczając o Bartlesville. Staunton musiał zatem podążać w przeciwną stronę.
Przed końcem drogi było jeszcze z piętnaście lub szesnaście gospodarstw. Postanowił zbadać je następnego ranka, zanim dokończy przeszukiwanie miasta.
Kazał kotu opuścić Bartlesville. Zwierzę upadło, nie docierając nawet do połowy podmiejskiej drogi. Mózg zrozumiał, że je przemęczył, każąc mu zbyt szybko biec. Było w stanie skrajnego wyczerpania. Na domiar złego krwawiące łapy zostawiały wyraźny ślad. Nawet całonocny odpoczynek nie odnowiłby sił kota na tyle, żeby mógł się on przydać następnego dnia. Zmusił go więc do wstania i przemierzania pola tak długo, aż zwierzę zdechło z wyczerpania pół mili dalej.
Wczesnym rankiem znalazł następnego żywiciela — małego burego kotka, który razem z kilkoma innymi pobratymcami mieszkał w trzecim, licząc od końca drogi, gospodarstwie na wschód od farmy Grossów. Najpierw sprawdził jego pamięć; na szczęście kot buszował po okolicy i dobrze ją znał. Zachowane w mózgu żywiciela obrazy pozwalały na wykluczenie pięciu domów jako miejsc przebywania Stauntona. Można było pominąć jeszcze trzy domostwa położone niedaleko i zacząć od razu sprawdzać najdalej wysunięte na wschód.
Dokładnie oglądał każdą farmę. Starał się przy tym trzymać możliwie blisko drogi, aby nie przeoczyć Stauntona, gdyby ten jechał do miasta.
I tak właśnie się stało tuż po jedenastej, kiedy niedaleko od skraju szosy przemierzał pole między dwiema zagrodami. Usłyszał hałaśliwy warkot samochodu nadjeżdżającego od wschodu. Zdążył na czas, żeby zobaczyć starą furgonetkę zmierzającą w kierunku miasta. Prowadził Staunton.
W następnym gospodarstwie burego kotka osaczył na dachu szopy pies i trzymał go tam prawie godzinę, aż zdenerwowana szczekaniem gospodyni zawołała go do domu. Mózg przejrzał zebrane wiadomości, w tym także wspomnienia Tommy’ego Hoffmana. Był teraz pewien, że Staunton wyjechał z ostatniego domu. Sądząc z jego wyglądu i sposobu mówienia wtedy, u Grossów, bez wątpienia nie był rolnikiem, a na farmie, w której mieszkał, pole leżało odłogiem. Ktoś ze wschodniego wybrzeża, Tommy nie wiedział dokładnie kto, kupił to gospodarstwo i przebywał w nim tylko miesiąc albo dwa w roku, używając go jako bazy wypadowej do łowienia. Prawie na pewno tam właśnie mieszka Staunton.
Przeszukał pobieżnie dwie następne farmy i przeszedł do ostatniego domu.
Tak, w podwórku widniały świeże ślady opon — tu najwidoczniej Staunton trzymał samochód, gdyż nie było garażu, i inne ślady niedawnej bytności gospodarza. Ale czy wyjechał na stałe?
Na szczęście w posiadłości nie było psa, tak że kot mógł, nie spiesząc się, dokładnie zbadać dom. Przez piwniczne okienka na poziomie gruntu dochodził warkot benzynowego generatora i buczenie silnika elektrycznego. To znaczyło, że Staunton powinien wrócić. Ale czy mieszkał sam, czy też zostawił tu kogoś?
Kot okrążył dom w poszukiwaniu wejścia. Nie znalazł go. Niektóre z okien na parterze były uchylone, ale tylko o kilka cali. Jedynie okno na piętrze było szeroko otwarte.
Mózg stwierdził, że będzie musiał zaczekać z dalszymi oględzinami, aż wróci Staunton. Prawdopodobnie nie nastąpi to wcześniej niż przed wieczorem, może więc rozejrzeć się nieco po okolicy. Trzymając się w ukryciu prawie przez cały czas, na wypadek gdyby ktoś jednak przebywał w domu, okrążył kilkakrotnie podwórze. Stał na nim mały drewniany budynek, który kiedyś prawdopodobnie służył jako szopa na narzędzia. Teraz nie miał drzwi i był zupełnie pusty. Pozostały też szczątki fundamentów stajni, która od dawna nie istniała — spaliła się albo pocięto ją na opał.
Zbliżył się jeszcze raz do domu. Tym razem zatrzymywał się przy każdym oknie, nasłuchując ludzkich głosów. Upewnił się, że w środku nie ma nikogo.
Przebiegł na koniec podwórza, gdzie rosły chwasty, i położył się za kępą zielska. Pozwolił żywicielowi zasnąć. Po tym, co się stało z czarnym kotem, zdał sobie sprawę, że nie warto nadużywać fizycznych możliwości żywicieli i do każdej operacji szukać innych. Zresztą zwierzaka natychmiast obudzi odgłos zbliżającego się samochodu.
Oczekiwanie było krótsze, niż sądził. Kot spał dopiero pół godziny, gdy jego czułe uszy powiadomiły Mózg, że samochód wraca. Otworzył oczy żywiciela i przemknął przez zielska.
To była furgonetka Stauntona, prowadził on sam, ale była z nim jeszcze kobieta. Wysoka, szczupła starsza pani.
Mózg znał ją ze wspomnień Tommy’ego Hoffmana, które uczynił swoimi. To była panna Talley, nauczycielka angielskiego w liceum. Uczniowie nazywali ją między sobą Taiły Ho. Czy przyjaźniła się ze Stauntonem? Czy był także nauczycielem? Potem zobaczył, że kobieta ma ze sobą notatnik do stenografii, i przypomniał sobie, że czasami poza godzinami pracy w szkole i podczas wakacji dorabiała stenografią i księgowością. To zatem musiał być powód, dla którego Staunton ją tu przywiózł. Świetnie! Jeśli miał zamiar dyktować jej listy, podsłuchując będzie się można wiele dowiedzieć.
Kiedy weszli do środka, podbiegł do budynku i obszedł go, trzymając się blisko ściany, by nikt go nie zauważył. Pod każdym oknem zatrzymywał się i nasłuchiwał krótko, chcąc odszukać pokój, w którym przebywali. Usłyszał ich wreszcie — tylko głosy, słów nie rozróżniał — pod oknem na tyłach domu. Prawdopodobnie była to kuchnia. Przycupnął, by skoczyć na parapet, jak to robił w innych domach. Stąd usłyszy wszystko, co zostanie powiedziane. Wiedział z doświadczenia, że nic nie straci, gdy go zauważą. Być może, jeśli lubią koty, otworzą okno i zaproszą go do środka, jak to zrobił Willie Chandler. Tak będzie nawet lepiej.
Spróbował skoczyć i ku swej irytacji stwierdził, że brakuje mu kilku cali, by dosięgnąć łapami skraju okna żywiciela. Cholerny kot był za mały. Dorosłe osobniki, które poprzednio miał w swym władaniu, poradziłyby sobie z łatwością. Przez moment rozważał możliwość pozbycia się aktualnego żywiciela i poszukania sobie innego, ale ten inny mógł być za daleko, żeby dokonać operacji, zanim Staunton skończy dyktować. Musi więc zadowolić się tym, co ma.
Szybko podbiegł do drzwi kuchennych. Przyłożył do nich ucho. Były za grube. Znowu słyszał głosy, ale nie rozróżniał słów.
Jeszcze jedna runda wokół domu. Nadal jedyne szerzej otwarte okno było na piętrze. Tym razem zauważył jednak coś, na co przedtem nie zwrócił uwagi. Obok domu rosło drzewo — wiąz. Jedna z jego gałęzi pochylała się w stronę otwartego okna. Zwężający się wyraźnie koniec sterczał cztery stopy nad parapetem. Być może pod ciężarem kota ugnie się na tyle, żeby można było wskoczyć do domu.
Szary kotek szybko wspiął się po pniu i ostrożnie przeczołgał wzdłuż gałęzi. Gdy zbliżał się do końca, gałąź się ugięła. Skok nie powinien sprawić trudności. Najpierw jednak zajrzał do pokoju — była to sypialnia, i upewnił się, że drzwi do niego prowadzące są otwarte. Całe przedsięwzięcie zdałoby się na nic, gdyby znalazł się w zamkniętym pomieszczeniu.
Skoczył. Z parapetu obejrzał się i stwierdził, że — tak jak przypuszczał — nie wydostanie się tą samą drogą.
Gałąź odskoczyła i była za daleko, by mógł ją dosięgnąć z okna. Na pewno jednak znajdzie inny sposób wydostania się z domu. Staunton nie będzie przecież przez cały czas trzymał okien parteru zamkniętych.
Wydostał się na klatkę schodową i zbiegł na dół. Bezszelestnie przemknął wzdłuż korytarza kuchennego. Zatrzymał się tuż przed załomem ściany. Był to świetny punkt obserwacyjny.
Usłyszał otwieranie drzwi lodówki. Teraz dokładnie rozróżniał wypowiadane słowa.
ROZDZIAŁ 13
Na pewno nie napije się pani ze mną piwa, panno Talley? Dyktowanie wysusza gardło, a spisywanie tego wszystkiego pewnie jeszcze bardziej.
Panna Talley uśmiechnęła się lekko. Staunton pierwszy raz widział ją w takim nastroju.
— Jeśli pan nalega, doktorze… Ale musi mi pan obiecać, że zachowa pan to w głębokiej tajemnicy. W małych miasteczkach nauczyciele po prostu nie palą i nie piją.
— Będę dyskretny — obiecał Staunton przez ramię, wyjmując drugą puszkę piwa z lodówki.
— Chciałbym namówić panią i na papierosa, ale niestety, mam tylko fajki do zaoferowania. Hm… nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym palił podczas dyktowania?
— Ale skądże! Nawet lubię zapach fajki, byle nie za blisko, a ta kuchnia jest bardzo przestronna.
— Dzięki temu można się przechadzać. Lubię to. Właściwie przebywam tu cały czas, nie licząc wypadów na ryby i do miasta.
Wrócił z dwiema szklankami piwa. Postawił je na stole — jedną przed panną Talley, druga przed sobą, i usiadł.
— Proszę odłożyć ten ołówek. Nie chce mi się zaczynać w tej chwili. Chyba że woli pani, bym dyktował, niż żebym z panią rozmawiał. Czasami mam wrażenie, że moi uczniowie też to wolą.
— Pańscy uczniowie? Czy pan również jest nauczycielem, doktorze?
— Tak, fizyka w MIT. Specjalizuję się w elektronice i, w mniejszym stopniu, zajmuję się fizyką jądrową.
Panna Talley odłożyła ołówek i przyjrzała mu się dokładnie.
— Staunton… doktor Ralph S. Staunton? Oczywiście! Pan pracował przy tych wszystkich wielkich programach satelitarnych.
Doktor uśmiechnął się.
— Nie przy wszystkich. Doprawdy, pochlebia mi, że słyszała pani o mnie. Interesuje się pani fizyką?
— Jak najbardziej. Szczególnie gdy dotyczy to wypraw na Księżyc i podróży międzyplanetarnych. Od lat jestem zapaloną czytelniczką literatury science fiction.
— Pani?!
— Tak, dlaczego by nie?
Rzeczywiście, pomyślał Staunton, dlaczego by nie. Zagnała go w kozi róg. Z ledwością powstrzymał się, żeby jej nie powiedzieć, że jest ostatnią osobą, którą uznałby za miłośniczkę tego typu literatury. Postanowił więc potraktować jej „dlaczego by nie?” jako pytanie retoryczne.
— Moje lektury eskapistyczne to raczej powieści grozy — powiedział. — Znam kilku naukowców, którzy czytują z przyjemnością science fiction, ale sam, gdy czytam dla rozrywki, staram się uciec od uczoności tak daleko, jak tylko to możliwe.
— Rozumiem — odrzekła panna Talley. — Czy to, co zamierza mi pan podyktować, to rzecz fachowa, czy po prostu korespondencja?
— Ani jedno, ani drugie. I obawiam się, że trudno mi przyjdzie wytłumaczyć, o co mi chodzi. Coś niesamowitego dzieje się tu, w okolicy. Przeprowadzałem, nazwijmy to, małe śledztwo i chcę dokładnie spisać wszystko, czego się dowiedziałem, zanim zapomnę jakichś szczegółów. Panna Talley obrzuciła go wzrokiem.
— Ma pan na myśli samobójstwa?
— Tak, pani też wydają się podejrzane? Myślałem, że wszyscy tutaj, od szeryfa poczynając, nie widzą w nich nic niezwykłego.
— Niezupełnie, doktorze. Nawiasem mówiąc, przypomniałam sobie, gdzie pana widziałam — podczas sprawy Tommy’ego Hoffmana. Stał pan z tyłu. Przechodziłam obok pana, idąc do drzwi.
Staunton napełnił fajkę i zaczął ją ubijać.
— Tak, byłem tam. Nie widziałem pani, bo starałem się nie spuszczać wzroku z Garnera. Chciałem go złapać, zanim wyjdzie. Nie udało mi się, ale porozmawiałem z szeryfem.
— Chce pan powiedzieć, że miał pan jakieś dodatkowe informacje związane z… Och, nie ma sensu o to pytać, doktorze! Wszystkiego i tak się dowiem, gdy pan będzie dyktował. Po co powtarzać dwa razy?
Doktor odczekał, zanim zapalił fajkę.
— Ma pani rację, panno Talley. Ale mówiła pani, że też się tym interesowała, więc mam zamiar najpierw panią wypytać. Może ujawnią się jakieś istotne fakty, których jeszcze nie znam. Chciałbym się o nich dowiedzieć, nim zaczniemy. Będę mógł je dodać do tych, które zebrałem. A zatem, czy wie pani o Tommym Hoffmanie coś, o czym nie było mowy w śledztwie?
— Nie są to właściwie fakty. Po prostu znałam Tommy’ego. Zresztą Charlotte również. Uczyłam ich oboje podstaw języka, a ostatniego roku uczęszczali na moje lekcje literatury angielskiej. Tommy był najnormalniejszym chłopcem, jakiego kiedykolwiek znałam. Niezbyt rozgarnięty, bez zacięcia do nauki, ale normalny i prostoduszny.
I zupełnie zdrowy fizycznie. Rozmawiałam z doktorem Gruenem — przyjmował poród Tommy’ego i zajmował się nim przez całe życie. Mówił mi, że chłopak miał doskonałe zdrowie. Jedyne choroby, jakie przebył — przed laty zresztą — to odra i koklusz.
— Ale to może znaczyć, że doktor latami go nie widywał.
— Owszem, było jednak inaczej. Ostatniej wiosny Tommy odniósł kontuzję, grając w szkole w baseball. Nie, nie był to uraz głowy. Złamał sobie żebro. I leczył go doktor Gruen. W naszej szkole bowiem obowiązuje ścisła i bardzo dobra zasada: uczeń, który odniósł obrażenia w czasie ćwiczeń sportowych, musi przejść dokładne badanie lekarskie, zanim na powrót przyjmie się go do drużyny. Doktor Gruen mówił mi, gdy z nim rozmawiałam w ubiegłym tygodniu, że badał Tommy’ego niespełna dwa miesiące temu i znalazł go w doskonałym stanie zdrowia i świetnej kondycji. Mens sana in corpore sano. Osobiście zaś gwarantuję stan umysłu. Dosłownie i w przenośni — nie wiedział, co to neuroza.
— I wyraźnie — dodał oschle Staunton — nie cierpiał na depresję seksualną. Co pani wie o Charlotte Garner?
— Świetna dziewczyna. Doceniam jej odwagę. Pomimo bowiem wieku i zawodu nie jestem pruderyjna, doktorze. I do tego rozgarnięta; bardziej niż Tommy. Na tyle nawet, żeby nie domyślał się, że to ona była mądrzejsza z nich dwojga.
— Z wyobraźnią?
— Jeśli ma pan na myśli historię o myszy polnej, to musiała ona wyglądać dokładnie tak, jak dziewczyna ją opisała. Nie było tam ani krzty przesady. I podziwiam Charlotte, że zdecydowała się powiedzieć o tym w trakcie śledztwa, mimo że koroner i szeryf uznali ten epizod za nieważny, gdy wcześniej z nią rozmawiali. Nie wiem, na czym polega znaczenie tego szczegółu, ale był on zbyt…
zbyt dziwaczny, żeby nie połączyć go z tym zastanawiającym samobójstwem Tommy’ego.
— Zgadzam się z panią, panno Talley. Czy może mi pani powiedzieć coś więcej? Oczywiście o sprawach, które pominięto w śledztwie.
— Obawiam się, że nie. I bardzo niewiele wiem o śmierci Grossa. Wspomniałam o „dwóch samobójstwach” tylko ze względu na zbieżność tych przypadków, na ich bliskość w czasie i miejscu. Od lat coś takiego nie zdarzyło się w okolicy. Być może nie ma żadnego związku między tymi sprawami. Chodzi mi o to, że Tommy musiał znać Grossa z widzenia i pewnie Gross Tommy’ego też, ale na pewno nie znali się bliżej.
Staunton uśmiechnął się i zaczął manipulować przy fajce.
— A co by pani powiedziała na sześć samobójstw? Dwóch ludzi i czworga zwierząt, poczynając od tej myszy polnej, która najwyraźniej zmusiła Tommy’ego, żeby ją zabił? Co by pani powiedziała na samobójstwa myszy i psa — tego należącego do Hoffmana — w połączeniu ze śmiercią chłopca? I na samobójstwa sowy i kota należącego do Grossa w związku ze śmiercią właściciela? Nie wspominając o mniej ważnym zagadkowym zdarzeniu, o ile jest faktycznie mniej ważne: o zniknięciu z lodówki pani Gross w noc, gdy jej mąż się zabił, kwarty rosołu i miski z galaretą?
Twarz panny Talley była blada, jej oczy szeroko otwarte. Staunton przyjrzał się jej i stwierdził, że to nie strach, tylko ekscytacja.
Odpowiedziała bardzo spokojnie:
— Doktorze Staunton, jeśli pan… jeśli to prawda, lepiej, żeby zaczął pan dyktować, zanim się skręcę z ciekawości.
Podniosła ołówek i otworzyła notes.
Staunton znowu zapalił fajkę i dyktując, zaczął się przechadzać. Mówił z przerwami. Przed wypowiedzeniem każdego zdania zastanawiał się, by wszystko zostało zanotowane po kolei i dokładnie — suche fakty, bez sensacji i przesady. Zajęło mu to półtorej godziny. Kilka minut po trzeciej zakończył opis pierwszych trzech zgonów i negatywnych wyników badania na wściekliznę w laboratorium w Green Bay.
Usiadł naprzeciw panny Talley i wytrząsnął popiół z fajki. W czasie dyktowania napełniał ją dwukrotnie, a zapalał chyba kilkanaście razy.
— Myślę, że powinniśmy trochę odpocząć, zanim zabierzemy się do sprawy Grossa. Musiałem przemaszerować dobre dwie mile, a pani chyba ręka ścierpła.
— Ależ nie, uważam jednak, że zasłużył pan na odpoczynek. Przechodzimy właśnie do zupełnie nowych dla mnie okoliczności. Wiedziałam wszystko o Tommym do momentu, w którym przejechał pan psa. To, co dotyczy Siegfrieda Grossa, nie było mi znane.
— Proszę mi dać dziesięć minut, panno Talley. A tymczasem napijemy się jeszcze po szklaneczce piwa?
Panna Talley miała z początku obiekcje, ale w końcu dała się namówić. Po paru łykach zapytała:
— Ile kopii chce pan mieć?
— Trzy. Dla mnie i dla dwóch moich przyjaciół, których zamierzam poprosić o opinię. Jeden z nich jest wybitnym lekarzem, naukowcem. Chcę go zapytać, czy jest możliwe, by istniała jakaś rzadka choroba przenoszona — tak jak wścieklizna — ze zwierzęcia na człowieka i na odwrót, która prowadziłaby do szaleństwa i zachowań samobójczych. Drugi z nich jest świetnym matematykiem. Specjalizuje się w logice, ale zna się też na rachunku prawdopodobieństwa. Rozwiązał kilka całkiem trudnych zagadnień z tej dziedziny. Poproszę go, żeby obliczył mi szansę na przypadkowość powiązań w tej serii zaszłości. Później, chyba już nie dzisiaj, podyktuję pani listy do nich.
— Czy miałby pan coś przeciwko temu, żebym sporządziła dodatkową kopię dla siebie?
— Ależ bardzo proszę, panno Talley. Uśmiechnęła się.
— To wspaniale. I tak zrobiłabym tę kopię, ale przyjemnie jest mieć pańskie pozwolenie.
Staunton roześmiał się. Otwarty umysł i ciekawość panny Talley dodawały mu ducha, zwłaszcza po zakończonej porażką próbie przekonania szeryfa, że jego śledztwo ślizga się po powierzchni wydarzeń. Podobała mu się też uczciwość, z jaką kobieta przyznała, że zrobiłaby dla siebie kopię, nawet bez jego zgody. W rzeczy samej, polubił tę pannę Talley.
Zaczął nawet myśleć o zaproponowaniu jej posady. Budżet jego wydziału na MIT wzrósł na tyle, że wreszcie można było zatrudnić na pełnym etacie sekretarkę i archiwistkę zarazem. Panna Talley idealnie nadawałaby się na to stanowisko, gdyby tylko udało mu się ją zarekomendować. Zarobiłaby co najmniej tyle co tutaj, a przestałaby się marnować jako nauczycielka angielskiego w prowincjonalnym liceum. Zaczeka jednak z tym trochę, żeby się upewnić. Nie ma pośpiechu.
Gdy skończyli piwo, Staunton zaczął znowu chodzić i dyktować. Skończył o wpół do piątej.
— To wszystko, panno Talley — oznajmił, rozsiadając się na krześle. — Odpocznę parę minut i odwiozę panią do domu.
— Chce pan powiedzieć, że to w ogóle wszystko? Czy wszystko na dzisiaj? Sądziłam, że przejdziemy do wyciągania wniosków z tych faktów.
— Zmieniłem zdanie z prostej przyczyny: nie jestem jeszcze pewien swego rozumowania; w każdym razie nie na tyle, żeby je zapisać. Ponadto wyciąganie wniosków byłoby błędem w obecnej fazie przedsięwzięcia. Moi przyjaciele, o których wspomniałem, lekarz i matematyk, powinni mieć do czynienia wyłącznie z suchymi danymi i rozpatrywać je bez jakichkolwiek wpływów ubocznych… Panno Talley, mam zupełnie szalone pomysły. Nie mogę ich brać poważnie.
— Rozumiem pański punkt widzenia, ale podyktowanie listów nie powinno zająć wiele czasu. Dlaczego by nie uporać się z nimi dzisiaj? Oddam panu tekst razem z listami i z miejsca będzie pan mógł wszystko wysłać.
— Owszem, to ma sens, ale mam już na dziś dosyć dyktowania. Coś pani powiem. Kiedy wpadnę do pani po ten tekst, podyktuję przy okazji oba listy. Nie będą długie. Przepisze je pani na maszynie, gdy będę sczytywał to, co dziś podyktowałem. Napisze się tylko adresy na kopertach i od razu je wyślę. Odpowiada to pani?
— Doskonale.
Panna Talley szybko przekartkowała notes, by sprawdzić, ile stron zapisała.
— Myślę, że przepisywanie zajmie mi dwa dni. Dziś jest wtorek. Mogę panu chyba obiecać, że będę gotowa na czwartek po południu, jeśli popracuję wieczorami.
— Czy zawsze pani pracuje wieczorem?
— Nie, ale to nie jest zwyczajna praca i. nie wezmę za nią zapłaty. Doktorze, to najbardziej fascynujące zajęcie, jakie mi się kiedykolwiek przytrafiło. Nie chcę pieniędzy. A jeśli ma pan zamiar nalegać, żebym je przyjęła, stracił pan popołudnie. Zrobię z tego kopię dla siebie i tyle. Resztę będzie musiał zrobić kto inny.
Staunton westchnął. Wiedział, że nie żartowała i wszelka dyskusja byłaby na nic. No cóż, wyślę jej jakiś prezent z Bostonu, żeby nie mogła odmówić przyjęcia. Oczywiście, gdyby została sekretarką w Instytucie, musiałby zaaranżować to inaczej.
— Świetnie, panno Talley, ale w ten sposób staje się pani moim wspólnikiem i mogę panią prosić o jeszcze większe zaangażowanie.
— Będzie mi miło. Co pan ma na myśli?
— Mogłaby pani posłuchać, co mówią ludzie w mieście. Zwykłem wpadać tam co dzień od czasu śledztwa w sprawie śmierci Tommy’ego, więc gdyby zdarzyło się coś ważnego, będę o tym wiedział bez zwłoki, tak jak się dowiedziałem parę dni temu o samobójstwie Grossa. Ale pomijając ewentualne inne zgony, może zajść coś interesującego, o czym się nie dowiem, coś niezbyt spektakularnego, lecz pasującego do mojego — chciałem powiedzieć: naszego — śledztwa. Wie pani tyle co ja, pani osąd, czy rzecz jest warta uwagi, będzie więc równie trafny jak mój.
— Och, to dla mnie więcej niż przyjemność. Jak się mam z panem skontaktować, gdy się czegoś dowiem? Zdaje się, że tutaj nie ma telefonu?
— Nie ma i teraz tego żałuję. Jedynym miejscem w mieście, do którego stale zaglądam, jest poczta. Odbieram tam korespondencję. Może pani zostawić urzędnikowi wiadomość, żebym zadzwonił. A zatem, ustaliliśmy wszystko i widzimy się w czwartek po południu u pani. Już odpocząłem, jest pani gotowa?
Włożyła notatnik i ołówek do torebki. Wyszli frontowymi drzwiami do furgonetki. Staunton przekręcił kluczyk i wrzucił bieg. Miał już zwolnić sprzęgło, gdy odezwała się panna Talley:
— Właśnie miałam prosić, żeby przedstawił mnie pan swemu kotu, ale zapomniałam. Nie szkodzi.
Doktor, trzymając nogę na pedale, odwrócił się do niej.
— Kotu? Ja nie mam kota. Czy widziała pani jakiegoś w domu?
— Ja… tak… myślę, że tak. Byłam pewna, że… ale… Staunton wyjął kluczyk ze stacyjki.
— Chyba się jakiś zabłąkał. Jeśli zechce pani zaczekać…
sprawdzę. Może powinienem go wypuścić, żeby sobie poszedł do domu, jeśli taki ma.
Wysiadł z samochodu i wszedł do mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Szybko obszedł parter, ale nie spostrzegł kota. Nie wiedział też, którędy zwierzę mogło wejść, a potem wyjść. Kilka okien było wprawdzie uchylonych, ale żadne na tyle, żeby mógł się przez nie przecisnąć kot, chyba że bardzo mały, wtedy jednak nie zdołałby wskoczyć na parapet. Drzwi do piwnicy były zamknięte przez cały dzień. Poszedł na górę. Kota nie było w polu widzenia. Nie zaglądał co prawda pod łóżka, za wannę i do innych ewentualnych kryjówek. Jedyne otwarte okno znajdowało się w jego sypialni.
Zbliżył się do okna i przyjrzał zwisającej nad parapetem gałęzi. Była dość wysoko. Wychylił się i lekko ją pociągnął. Nagięła się łatwo. Tak, nawet mały kotek mógł zgiąć gałąź wystarczająco, aby skoczyć z niej na parapet. Nie mógłby się jednak wydostać tą samą drogą. Ziemia pod oknem była twarda i kamienista. Skacząc na nią, zwierzę — jeśliby się nie zabiło — zanadto by się połamało, żeby móc uciec.
Nagle pomyślał, że kot (jeśli jest jakiś w domu) może chcieć zginąć. Kot Grossa wyraźnie tego chciał, a inne zwierzęta…
Zamknął okno, zszedł na dół i wyszedł z domu. Jeśli zwierzak jest w środku, będzie tam, dopóki on nie wróci. Wtedy się nim zajmie.
Wsiadł do samochodu, włączył silnik i wyjechał z podwórza.
— Nie widziałem żadnego kota, panno Talley. Jest pani pewna, że tam był? Gdzie i kiedy go pani zauważyła?
— Byłam pewna, że go widzę, ale może to tylko złudzenie? To było wtedy, gdy pan dyktował albo raczej gdy robił pan przerwy między zdaniami. Podniosłam głowę i zobaczyłam — lub mi się wydawało — głowę kota przycupniętego za załomem korytarza prowadzącego z klatki schodowej do kuchni. Nic nie mówiłam ani go nie zawołałam, bo nie chciałam przerywać panu toku myśli. A potem zaczął pan znowu dyktować i gdy spojrzałam, kota już nie było. Przerwała na chwilę.
— Teraz myślę, że mi się przywidziało. To był tylko rzut oka, zaraz znów pochyliłam głowę nad notesem. Nietrudno sobie wyobrazić różne rzeczy w takich momentach.
— Też tak myślę.
Staunton mówił lekkim, swobodnym tonem, ale myśli mocno mu ciążyły.
— Zawiadomię panią, jak tylko znajdę tego kota. Przez kilka minut jechali w milczeniu. Potem odezwała się panna Talley:
— Doktorze, czy naprawdę pan sądzi, że może tu panować jakaś choroba… jakaś zaraza przenoszona przez ludzi i zwierzęta, która prowadzi swoje ofiary do samobójczego szału?
— Przyznaję, że nigdy o czymś takim nie słyszałem. To musiałoby być coś bardzo rzadko spotykanego.
— Bardzo rzadko spotykanego i dlatego bardzo dobrze znanego. Właśnie ze względu na wyjątkowość zjawiska któreś z nas na pewno by o tym słyszało lub coś na ten temat czytało.
— Obawiam się, że ma pani rację, pomijając jednak tę możliwość — albo zwykły zbieg okoliczności — czy widzi pani jakieś inne wytłumaczenie?
— Owszem. Pamięta pan, doktorze, wieprze gadareńskie?
ROZDZIAŁ 14
Wieprze gadareńskie… Brzmi znajomo, ale nie pamiętam, skąd to jest.
— Z Biblii, zdaje się ewangelia według świętego Łukasza. Chrystus nawiedził człowieka opętanego przez diabły i nakazał im go opuścić. W pobliżu było stado wieprzy. Chwileczkę, chyba potrafiłabym przytoczyć najważniejszy werset: „Wyszli tedy czarci od człowieka i weszli w wieprze, i pędem wpadło stado z przykra w jezioro, i utonęło”[1 - Przekład J. Wujka.].
Staunton jęknął.
— Panno Talley, proszę mi tylko nie mówić, że wierzy pani w opętanie przez demony.
— Oczywiście, nie wierzę. To znaczy, nie wierzę w demony, ale opętanie…
— Opętanie przez co? Jestem materialistą. Przyznaję, że niektóre eksperymenty wstrząsnęły mną trochę, akurat tyle, żebym dogmatycznie nie zaprzeczał możliwości istnienia telepatii i telekinezy. Hipnoza i sugestia pohipnotyczna są, rzecz jasna, w pełni akceptowane przez naukę, ale nawet najbardziej zwariowany entuzjasta parapsychologii nie powie, że jeden umysł może zawładnąć innym umysłem i powodować nim „od środka”.
— Jeden umysł ludzki — odrzekła stanowczo panna Talley. — Poza Ziemią, we wszechświecie, są miliardy planet. Miliony z nich muszą być zamieszkane. Skąd możemy wiedzieć, jakie możliwości i ograniczenia ma umysł nieczłowieczy? Skąd mamy wiedzieć, do czego obcy, nie-Ziemianin, jest zdolny?
— Hmm…
Staunton zastanawiał się przez chwilę, czy panna Talley nie żartuje. Odwrócił głowę, żeby zobaczyć jej twarz w lusterku wstecznym. Wyglądała spokojnie, ale oczy błyszczały jej z podniecenia.
— Czy nie staramy się wysyłać ludzi na inne planety? — kontynuowała wywód. — Sądzi pan, że jesteśmy najbardziej rozwiniętym gatunkiem w kosmosie? Skąd pan wie, czy tu nie ma jakiegoś obcego?
— No, no… powiedzmy, że nie wiem, ale skąd pani wie, że jest? I dlaczego jeden obcy, a nie wielu?
— Bo tylko jedna osoba naraz była, nazwijmy to z braku innego określenia — opętana. Mysz polna, potem, po jej śmierci, Tommy, pies po śmierci chłopca, sowa po psie, kot… Rozumie pan, do czego zmierzam, doktorze? Nigdy dwa przypadki naraz. Każe swoim żywicielom popełniać samobójstwo, bo wtedy umysł powraca do niego i znów ma wolny wybór innego żywiciela.
Staunton poczuł ciarki na plecach, ale odrzekł swobodnie:
— Doprawdy, ma pani wyobraźnię, panno Talley. Chyba powinienem czytać literaturę science fiction zamiast powieści grozy.
— Chyba powinien pan, ale w tej sprawie nie będzie pan, jak się zdaje, musiał stymulować swojej wyobraźni. Jeśli w pańskim domu rzeczywiście jest kot, być może jest on żywicielem obcego, który nas śledził. Niech go pan zapyta.
Fizyk roześmiał się.
— A potem zabić kota, żeby obcy mógł opanować mnie? Dam pani znać, gdyby mi się to przydarzyło.
Potem jednak, kiedy już wysadził ją przy jej domku i wracał do siebie, był nieco zamyślony i zdenerwowany. To śmieszne, ale co, jeśli…?
Wszedł do domu ostrożnie, zwracając baczną uwagę, czy nic nie wybiegło ze środka. Nie zauważył niczego nadzwyczajnego. Wewnątrz napełnił fajkę tytoniem i zapalił.
W bawialni zasiadł w swoim ulubionym, obitym skórą fotelu. Ustawiony tyłem do największego okna, z lampą obok, mebel ten świetnie nadawał się do lektury za dnia i w nocy. Na oparciu leżała otwarta powieść grozy w tanim wydaniu. Nawet do niej nie zajrzał.
Czy powinien przeszukać dom? Spenetrowanie wszystkich schowków, w których kot mógłby się ukryć, byłoby długą i nudną robotą. Zresztą na parterze inteligentne zwierzę nie musiałoby się nawet chować. W hallu nie było drzwi. Kot mógłby więc po prostu przesuwać się w ślad za nim z pokoju do pokoju. Być może teraz siedzi w kuchni, a gdy usłyszy, że on nadchodzi, przejdzie tutaj — drzwiami z hallu lub z korytarza. Porusza się przecież bezszelestnie, a słuch ma lepszy od niego.
O ile jakiś kot w ogóle tu jest.
A jeśli już jest, dlaczego nie mógłby to być zupełnie zwyczajny kot, który przyszedł tu dla swoich, całkiem zwyczajnych kocich powodów? No, ale… nie co dzień koty włażą bez powodu do cudzego domu, dokonując w tym celu niebezpiecznego skoku z gałęzi na parapet wysoko położonego okna. I jeszcze jedno: dlaczego się ukrywał podczas dyktowania?
Fajka się wypaliła. Opróżnił ją i pomyślał o czymś do jedzenia. Zrobić samemu, czy pojechać do miasta? Jakoś nie miał ochoty przygotowywać sobie obiadu.
Ale ten kot!
Nagle wpadł na pomysł, jak sprawdzić, czy zwierzę rzeczywiście jest w domu — jeśli nie siedzi ciągle w jednym miejscu, lecz przemieszcza się z pokoju do pokoju. Wśród patelń i garnuszków w kredensie było sito do mąki. Staunton używał go kilkakrotnie do panierowania ryb. Wyjął je teraz, wziął trochę mąki i rozsypał u podnóża schodów cienką, prawie niewidoczną warstewkę. To samo zrobił na środku korytarza i w przejściu między bawialnią a kuchnią. Potem, żeby samemu nie wpaść w którąś z dopiero co zastawionych pułapek na kota, wyszedł tylnymi drzwiami i pojechał do miasta.
Poszedł na obiad tam, gdzie — jak wiedział — obsłuży go najbardziej gadatliwa kelnerka w mieście. Nie zawiodła jego oczekiwań. Dowiedział się, że w mieście nie było nowych samobójstw, nie zdarzyły się też dziwne zachowania zwierząt — dzikich ani gospodarskich. Najbardziej wstrząsającym wydarzeniem ostatniej doby był pożar w sklepie spożywczym Smalleya. Szkody okazały się niewielkie. Ustalono, że przyczyną było krótkie spięcie. Poza tym żadnej świni nie wyrosły skrzydła, psy też nie wspinały się na słupy telegraficzne. Specjalnie o to wypytywał, nie dla rozrywki, ale dlatego, żeby w przyszłości w swoich relacjach nie pomijała nienaturalnego zachowania zwierząt.
Właśnie zmierzał do samochodu, gdy ktoś go zawołał. Był to doktor Gruen. Zbliżył się, żeby nie rozmawiać na odległość.
— Potrzebny jest frajer do partyjki pokera. Co ty na to?
— W porządku, mogę się przysiąść na godzinkę czy dwie. Tylny pokój w tawernie?
Gruen skinął głową.
— Idę do Lema. Zaczynamy za jakiś kwadrans.
— Dobrze, akurat tyle czasu, żeby zająć pozycję strategiczną w barze. Wpadnij tam po mnie.
Czas jest względny. Kilka minut w fotelu dentysty może być dłuższe niż kilka godzin przy kartach. Staunton grał, jak mu się zdawało, niedługo, ale gdy partia się skończyła, nagle zdał sobie sprawę, że jest już prawie północ. Znowu zgłodniał. Obie restauracje w Bartlesville były o tej porze nieczynne. Będzie musiał poczekać z jedzeniem, aż dotrze do domu. Tam zrobi sobie kanapkę.
Zaparkował samochód na podwórzu i był już prawie przy drzwiach, gdy przypomniał sobie, że pannie Talley przywidział się jakiś kot.
Wszedł ostrożnie tylnym wejściem. Światło księżyca było tak jasne, że dopóki nie zamknął drzwi, mógł zauważyć każdy przedmiot, wielkości choćby myszy.
Włączył światło w kuchni i się rozejrzał. Przypomniał sobie rozsypaną na podłodze mąkę i podszedł do drzwi.
Zauważył ślady kota.
— W porządku, kocie — zawołał głośno. — Pokaż się, jeśli chcesz jeść albo pić. Nie mam zamiaru na ciebie polować, ale nie wymkniesz się stąd.
Podszedł do lodówki i otworzył ją. Wyjął produkty niezbędne do przyrządzenia kanapki z szynką i razem z butelką piwa przeniósł je na stół.
Myślał intensywnie, jedząc i popijając powoli. Nie podobały mu się własne myśli. Bał się, ale nie wiedział, czego się boi. Nie miał ochoty wyłączyć światła w kuchni i iść w ciemności na górę do łóżka. Choć znał dom tak dobrze, że rzadko używał latarki, zdecydował się jednak wyciągnąć ją z szuflady kredensu. Oświetlał nią sobie drogę przez cały czas, gdy szedł po schodach. Czuł się głupio z tego powodu — kot przecież nie zrobi mu krzywdy — ale nie zgasił latarki.
Nie zauważył niczego ani w hallu, ani na schodach. W sypialni zamknął drzwi, zanim zapalił światło, a potem dokładnie przeszukał pokój. Tym razem zajrzał pod łóżko.
Tutaj kota nie było. I choćby nawet był łagodny i najzwyklejszy w świecie, nie miał prawa tu wejść. Na szczęście w tę chłodną noc można było spać przy zamkniętych drzwiach i oknie. W wypadku okna nie to było najważniejsze, że kot tędy wszedł, ale to, że skoro on skorzystał z tej drogi, równie dobrze może tędy nadejść coś zupełnie innego.
Z jakichś dziwnych powodów żałował, że nie zabrał ze sobą strzelby.
W końcu zasnął głęboko.
ROZDZIAŁ 15
Mózg wpadł w panikę, gdy usłyszał, jak człowiek, którego nazywają doktorem Stauntonem, zawołał: „W porządku, kocie…” Była to reakcja na fakt uświadomienia sobie, że ten najlepszy z możliwych żywiciel jest niebezpieczny — zdaje się bliski odkrycia prawdy. Do tej pory Mózg miał tylko pogardę dla zdolności intelektualnych człowieka.
Staunton byłby najbardziej pożądanym żywicielem — wybitny elektronik, zamożny, z możliwością odbywania odległych podróży, samotny i bez zobowiązań. Mózg ze wzrastającą fascynacją przysłuchiwał się temu, co doktor dyktował, i jego rozmowie z panną Talley.
Być może wyciągał za daleko idące wnioski, ale był pewien, że Staunton ma — lub będzie mógł uzyskać — dostęp do wszelkiego rodzaju potrzebnych urządzeń. Jeśli wszystko się powiedzie, już za kilka tygodni powróci z takim żywicielem do swojego świata jako bohater, odkrywca planety nadającej się do skolonizowania.
Popełnił jednak podstawowy błąd. Niepotrzebnie się schował, gdy panna Talley nagle podniosła głowę i spojrzała na niego. Powinien był pamiętać, że ma się zachowywać jak najzwyklejszy kot. Podniecenie jednak słowami Stauntona sprawiło, że o tym zapomniał. Zauważony, powinien przespacerować się do kuchni, tak żeby go dojrzeli. Gdyby zachował się przyjaźnie, mogliby go nawet pogłaskać — jeśli lubili koty. Może daliby mu miskę mleka, a potem wypuścili, kiedy miaucząc poskrobałby drzwi. W najgorszym razie, gdyby nie lubili kotów, wygnaliby go na dwór. Byłby od wielu godzin wolny, dyskretnie uśmierciłby żywiciela i powrócił do swego własnego ciała pod schodami na farmie Grossów.
Wtedy wybrałby sobie następnego żywiciela, który przeniósłby go tutaj, do Stauntona, w pobliże jego łóżka. Opanowałby wówczas jego mózg, jak tylko doktor zasnąłby.
Tak należało postąpić. Skoro się jednak ukrył, musiał brnąć w to aż do momentu, w którym zdoła wydostać się przez pierwsze otwarte drzwi lub okno. Najgorsze, że Staunton (żeby go cholera wzięła za ten jego spryt) — zaklął, posługując się przyswojonym słownictwem ziemskim — wszystko pozamykał, a teraz, dzięki śladom na rozsypanej mące, wiedział, że kot tu jest.
Czego jeszcze ten człowiek się domyślał? Z pewnością coś podejrzewał, jeszcze zanim opuścił dom, gdyż zastawił tę pułapkę z rozsypanej mąki. Łażąc po pokojach, Mózg nie domyślał się niczego, dopóki nie zwróciły jego uwagi pozostawione ślady łap. Spostrzegł się za późno. Długo myślał, w jaki sposób je zatrzeć. Może zamieść podłogę i rozsypać mąkę powtórnie? Ale jak to zrobić, będąc kotem? Owszem, mógł zlizać mąkę, ale rozsypanie nowej warstewki — równej i cienkiej — było przeszkodą nie do pokonania. Potrafiłby otworzyć drzwiczki kredensu i wyciągnąć sito, ale będąc tak małym i nie mając rąk, nie zdołałby go odpowiednio użyć. Nie było zatem sposobu zatarcia śladów.
Ale prawdziwa panika zaczęła się, gdy po powrocie Staunton zwrócił się do niego jak do istoty myślącej. Czy odkrył — drogą dedukcji bądź kierowany intuicją — że ten kot to wcale nie kot? Wydawało się nieprawdopodobne, żeby wywnioskował to na podstawie tak nikłych przesłanek, ale jednak było możliwe. Przecież Staunton jest naukowcem. Dotychczasowe kontakty Mózgu z umysłami ludzkimi ograniczały się do dwóch przypadków: chłopca, który nie ukończył jeszcze szkoły średniej, i ograniczonego starca półanalfabety. Być może w tym świecie było mnóstwo rzeczy, których istnienia obaj ci ludzie nawet się nie domyślali, a które dla Stauntona były oczywistością. Niewykluczone, że na Ziemi istniały gatunki zdolne do używania żywicieli, tak jak to robiła jego rasa. Może niektóre istoty ludzkie, obdarzone specjalnymi zdolnościami lub odpowiednio wyszkolone, potrafiły powodować bytami niższymi. Znajdzie na to odpowiedź w umyśle doktora, jeśli uda mu się go opanować.
Teraz najpilniejszym zadaniem była ucieczka, wydostanie się z tego domu. Samobójstwo nie wchodziło w rachubę, nawet gdyby nadarzyła się sposobność. To właśnie owa nie dająca się wyjaśnić seria samobójstw wzbudziła naukową ciekawość Stauntona. Jeszcze jedno, popełnione w jego własnym domu i w takich warunkach, mogłoby się stać ostatecznym dowodem potwierdzającym to, co fizyk wiedział lub — jak Mózg miał nadzieję — tylko podejrzewał.
Zrozumiał, że pozostała mu jedna możliwość: wyjść rankiem z ukrycia, pozwolić się zauważyć i robić wszystko, żeby wyglądać jak najzwyczajniejszy kot. Jest to niebezpieczne, ale nie ma innego wyjścia.
Nie bał się, że Staunton go zabije. To natychmiast by go uwolniło. Jeśli uczony cokolwiek wie o żywicielach, ostatnią rzeczą, jaką by zrobił, byłoby zabicie kota. Wtedy bowiem straciłby nad nim kontrolę. Niebezpieczeństwo polegało na tym, że Staunton — świadom tego, o co chodzi — złapie go i podda badaniom. W najlepszym wypadku będzie to strata czasu; może nawet nie uda mu się uciec, dopóki kot nie zdechnie, a koty żyją latami. Gorzej, jeśli fizyk zna testy psychologiczne pozwalające odróżnić stworzenie kontrolowane od wolnego.
A jeśli Staunton udowodni…? Tommy Hoffman wiedział coś, niejasno, o serum prawdy. Jeżeli badacz je zastosuje i zmusi go do nawiązania kontaktu — będzie zgubiony. Ujawni miejsce przebywania własnego bezbronnego ciała w gospodarstwie Grossów i na tym koniec.
Zrozpaczony uzmysłowił sobie, że wystarczy odpowiednio długo przetrzymać kota, by skutki były nieodwracalne. W tym czasie jego ciało zginie z braku pożywienia. Zanurzenie w roztworze, które zaaplikował sobie poprzez działania Grossa, wystarczy na kilka miesięcy, ale nie na rok. Długotrwałe uwięzienie w ciele żywiciela niezdolnego do odpowiednich poczynań oznacza dla Mózgu zgubę.
Przez całą noc myślał, rozważał różne możliwości. Brał pod uwagę skok przez zamknięte okno, w nadziei, że własnym ciężarem stłucze szybę, ale to nie wchodziło w rachubę z tych samych powodów co samobójstwo. Nawet gdyby mu się powiodło, potwierdziłby tylko podejrzenia doktora.
Łudził się, że to tylko podejrzenia, a nie pewność, i że fizyk wypuści go rano. Pozostawała nadzieja i próby przekonania naukowca, że schwytany kot jest po prostu kotem i niczym więcej.
Staunton położył się o pierwszej w nocy, zasnął około drugiej, toteż wstał później niż zazwyczaj, nawet w czasie wakacji. Tuż po dziesiątej rano obudził się z dręczącego snu, w którym starał się zaprojektować urządzenie pomiarowe dla satelity, ale nie pamiętał, co też ono miało mierzyć. Leżał przez chwilę, starając się przypomnieć sobie wcześniejszą fazę snu, która wciąż mu umykała, i nagle przyszedł mu na myśl kot. Zapomniał o śnie i leżał, rozmyślając o kocie.
Sprawa za dnia nie wyglądała tak złowrogo jak w nocy. Czy nie przesadzał, wiążąc obecność zabłąkanego kota z dziwnymi przypadkami śmierci, które zdarzyły się w ostatnich dziesięciu dniach?
Hmm… może, ale nadal było coś, co wymagało wyjaśnienia. Nie ma nic dziwnego w tym, że kot wchodzi do czyjegoś domu z ciekawości albo z głodu przez otwarte drzwi lub okno. Wprawdzie niewiele zwierząt tak czyni, zapewne najrzadziej te, które mają własne domy, ale od czasu do czasu może się tak przecież zdarzyć. W tym wypadku dziwny był sposób wejścia.
Ale i to można wyjaśnić — kot był bezdomny i głodny. Prawdopodobnie wspiął się na drzewo, bo zobaczył śpiącego ptaka i chciał go złapać. Potem, gdy był już na gałęzi, niedoszła ofiara mu umknęła, skusił natomiast widok okna. Wszak każdy kot, nawet włóczęga, wie, że w domach bywa żywność.
Dlaczego jednak ukrył się w hallu, tuż koło korytarza wiodącego do kuchni, tak jakby ich szpiegował, podsłuchiwał ich rozmowę, a i później też się przyczaił…
Och, może jest to kot, który nigdy nie miał domu i boi się ludzi, bo kiedyś źli chłopcy albo jakiś farmer rzucali w niego kamieniami…
Wstał i zaczął się ubierać. Postanowił najpierw znaleźć kota, bez względu na to, ile czasu mu to zajmie. Potem pomyśli, co dalej.
Przypomniał sobie, że w szufladzie komody leży para ciężkich skórzanych rękawic. Wyjął je i wsadził do kieszeni. Jeśli będzie musiał osaczyć kota, a ten będzie walczyć — nawet oswojone zwierzęta czasem tak postępują wobec obcych — rękawice mogą się okazać przydatne. Sądząc po wielkości odcisków łap na mące, nie ma do czynienia z dużym okazem. I z pewnością nie jest to dziki kot. Trop żbika byłby zupełnie inny.
Wychodząc z sypialni, zamknął za sobą drzwi. Polowanie trzeba przeprowadzić metodycznie. Najpierw pokoje na piętrze. Po dokładnym przeszukaniu — zamknięcie drzwi. Na pierwszy ogień poszła łazienka, później pozostałe sypialnie.
Kota nie było.
Zobaczył go, gdy był w połowie schodów. Siedział spokojnie przed drzwiami wejściowymi, tak jak to robią psy i koty, gdy chcą, by je wypuścić na dwór.
Nie wyglądał niebezpiecznie. Mały, szary, najzwyczajniejszy kotek. Nie był wygłodzony ani przestraszony. Spoglądał na niego całkiem przyjaźnie. Miauczał i lekko drapał odrzwia.
Po prostu kot, normalny kot, który prosi, żeby go wypuścić.
Trochę za normalny jak na kota, który tak długo się ukrywał, pomyślał Staunton. Usiadł na stopniu i zaczął mu się przypatrywać. No tak, kot czatuje przy drzwiach, bo chce na dwór.
— Miau!
Staunton pokręcił głową.
— Nic z tego, kocie. Wypuszczę cię później, najpierw chciałbym z tobą trochę porozmawiać. Co sądzisz o zjedzeniu śniadania? Mam właśnie zamiar coś sobie przygotować.
Wstał i poszedł do kuchni, nie oglądając się za siebie.
Kot podążył za nim, w pewnej odległości. Usiadł i patrzył. Nagle przebiegł koło niego, ciągle utrzymując dystans, i podbiegł do drzwi kuchennych. Zaczął je drapać, miaucząc i oglądając się na Stauntona. Znaczyło to: „wypuść mnie”. Jaśniej kot nie mógł tego wyrazić. Po prostu zwyczajny kot.
Doktor pokręcił głową z uporem.
— Nie, kocie, później, nie teraz. Chcę to najpierw przemyśleć.
Wyjął z lodówki mleko, nalał do miski i postawił na podłodze. Kot nie zbliżył się. Siedział przy drzwiach, gdy Staunton przygotowywał sobie śniadanie — smażył jajka i gotował wodę na kawę.
Gdy przeniósł posiłek na stół i usiadł, kot podszedł do miski. Zaczął chłeptać łapczywie.
— Dobry kotek — rzekł fizyk z pełnymi ustami. — Co myślisz o dłuższym pozostaniu u mnie?
Kot nie odpowiedział, a Staunton pomyślał, że mówi na serio. Przyjemnie byłoby trzymać kota, miałby do kogo otworzyć usta. A jeśli nie jest to zwyczajny kot, nadarzała się szansa przeprowadzenia obserwacji.
Rzecz jasna, nie będzie w nieskończoność mieszkał w zamkniętym domu. Udusiłby się, gdy nastaną cieplejsze dni. Może kupić okiennice, w rodzaju tych, które ochraniają na wpół otwarte okna? W okolicy było tak niewiele much, że właściciel domu nie zatroszczył się o dodatkową osłonę okien. Tak, można by zlecić stolarzowi zamontowanie okiennic. Takie małe ulepszenie byłoby formą wyrażenia wdzięczności za pozwolenie korzystania z domu. A poza tym jednak trochę much i ciem kręciło się wieczorami wokół zapalonych lamp. Zestaw okiennic będzie czymś w rodzaju jego wkładu w utrzymanie domu. Chyba powinien to zrobić bez względu na kota.
Nie chciał oczywiście przywłaszczać sobie cudzej własności. Powinien najpierw popytać w mieście, czy komuś nie zginął kot. Jeśli znajdzie właściciela, odda mu zwierzę, które być może jest ulubieńcem dzieci. Chociaż w rejonach rolniczych kotów jest mnóstwo i są tanim towarem. Rozmnażają się tak szybko, że podaż zawsze wyprzedza popyt.
Kiedy będzie wracał do Bostonu, rozejrzy się za jakimś domem dla kotka. Nie powinno to być trudne, zwłaszcza za małą dopłatą. A żywienie jednego kota więcej dla farmera, który już ma ich kilka, z pewnością nie byłoby kłopotliwe, tym bardziej że nawet najbardziej zadomowione zwierzęta utrzymują się same, polując na myszy polne.
— Kocie, mówię poważnie, jak by ci się podobało pozostanie ze mną na dłużej? A przy okazji, jak masz na imię?
Kot nie odpowiadał, ciągle chłepcząc mleko.
— W porządku, nie chcesz mi powiedzieć. W takim razie otrzymasz zupełnie nowe — to, którym cię do tej pory nazywałem: Kot. Jest jak najbardziej na miejscu… mam nadzieję.
Kot wypił tylko połowę mleka, ale nie było w tym nic dziwnego: prawdopodobnie było go za wiele dla stworzenia tej wielkości. Znowu usiadł przy drzwiach.
— Miau!
— Rozumiem cię, Kocie. Zew natury. To oczywiste, jesteś tu już długo, ale fakt, że tak bardzo chcesz wyjść za potrzebą, dowodzi, iż jesteś dobrze wychowany. Zatroszczę się o to.
Skończył jeść i zszedł do piwnicy. Ktoś, kto tu mieszkał, musiał piłować wiele drewna. Na szczęście zostawił spory stosik trocin. Staunton napełnił nimi płytkie pudełko tekturowe odpowiednich rozmiarów, zabrał je do kuchni i postawił w kącie.
— Będziesz musiał skorzystać z tego. Obawiam się, że nie wyjdziesz przez kilka dni.
Kot popatrzył na pudło, ale nie ruszył się od drzwi.
— Miau!
— A może jesteś dachowcem i nigdy nie załatwiałeś się do pudła z trocinami? Nie szkodzi, nauczysz się, jak cię przyciśnie.
Zebrał naczynia do zlewu i zaczął zmywać.
— Wiesz co, Kocie — powiedział przez ramię — poczekajmy kilka dni. Wiele się w tym czasie wyjaśni, a jeśli się polubimy, dam ci wybór. Będziesz mógł wchodzić i wychodzić wedle życzenia albo nawet pójść sobie na zawsze. Odpowiada ci to?
Kot nie odezwał się. Siedział przy drzwiach.
Staunton zajął się swoimi sprawami i przez jakiś czas nie zwracał na kota uwagi.
* * *
Mózg — bezradny, uwięziony w ciele żywiciela, którego nie mógł się pozbyć — siedział przy drzwiach. Parcie na pęcherz i odbytnicę było już bardzo duże, a Staunton wyraźnie nie miał zamiaru go wypuścić. Nie czuł bólu ciała, w którym przebywał, był go tylko obiektywnie świadom. Nie na tym jednak polegał problem. Rzecz w tym, że fizyk zamierzał trzymać go przez kilka dni w zamknięciu, a on musiał w tym czasie pozwolić żywicielowi się wypróżnić. Inaczej wzbudziłby podejrzenia. Tylko jak powinien to zrobić? Na podłogę czy do pudełka? Jeśli będzie udawał kota włóczykija nienawykłego do wymogów domowej higieny i zacznie paskudzić na podłogę, to czy Staunton puści go z obrzydzenia wcześniej, niż gdyby udawał domowego kota?
Chłodno obserwował naukowca. Nie czuł do niego nienawiści. Tego rodzaju uczucia żywił wyłącznie do własnego gatunku.
Nagle pomyślał, że Staunton, który coś podejrzewa, postara się sprawdzić, skąd się kot przybłąkał, kto jest jego właścicielem i kiedy się zgubił. Wtedy wyjdą na jaw inne sprawy, na przykład wyda się, czy był trzymany w domu. Jakakolwiek nieścisłość wzbudzi podejrzenia. Mózg postanowił więc zbadać umysł żywiciela i skoordynować działania ze wspomnieniami.
Badanie zajęło sekundę. Podszedł do pudła z trocinami.
Staunton odwrócił się od zlewu.
— Dobry kotek.
Tak, powinien to zrobić dawno — przejrzeć zawartość umysłu żywiciela i działać według znalezionych tam danych przez cały czas przebywania pod obserwacją. Gdyby zrobił to już wczoraj i ujawnił swoją obecność, zamiast się chować…
No, ta sprawa już załatwiona. Co teraz, żeby odegrać swoją rolę do końca? Położyć się i pospać trochę? Trzeba znaleźć wygodne miejsce. W bawialni stała sofa. Wskoczył na nią i zwinął się w kłębek.
Staunton stał w drzwiach.
— Czuj się, Kocie, jak u siebie. Dlaczego wczoraj się ukrywałeś?
Mózg pozwolił kotu się wyspać, ale sam czuwał. Myślał o tym, jakim był głupcem, wpadając w panikę i chowając się dwukrotnie — najpierw, gdy zauważyła go kobieta, a później, gdy Staunton wrócił do domu po północy.
Miał teraz dużo czasu, przeglądał więc zawartość kociego móżdżku i analizował ostatnie wydarzenia.
Strata czasu jest wprawdzie sprawą kłopotliwą, ale zwłoka nie zapowiada się na nadmierną. Najwyraźniej Staunton nie zamierza wypróbować na nim testów psychologicznych, lecz trzyma go dla przeprowadzenia ogólnych obserwacji. To nie powinna być trudna próba — teraz, gdy już wie, jak postępować.
Zaczynało robić się ciepło, toteż Staunton obszedł parter, uchylając okna; robił to ostrożnie, tak żeby średniej wielkości kot nie mógł się przecisnąć przez szparę.
— Kocie — odezwał się, patrząc na zwierzę — jadę nie na długo do miasta; trzymaj tu straż. Kupię jakieś kocie żarcie — wątrobę czy coś takiego. Skoro tu jesteś, będę twoim żywicielem.
Mózg o mało nie kazał kotu podskoczyć; w porę jednak zdał sobie sprawę, że fizyk używa słowa „żywiciel” w innym znaczeniu. Popatrzył na niego sennie.
Gdy Staunton podszedł do drzwi, zeskoczył z sofy i pobiegł za nim. Nie chciał wychodzić z roli. Doktor schylił się, chwycił go delikatnie za fałd skóry na karku i odsunął nieco, po czym starannie zamknął za sobą drzwi z drugiej strony. Był to pierwszy fizyczny kontakt miedzy nimi.
* * *
W Bartlesville doktor wstąpił najpierw do redakcji „Clariona”.
Hollis podniósł wzrok znad maszyny, w którą walił zapamiętale.
— Cześć, co nowego?
— Nic takiego. Słuchaj, Ed, chciałem cię zapytać, czy znasz kogoś, kto szuka zagubionego kota?
Hollis roześmiał się.
— Kota? Tutaj dają grosz za tuzin kotów. Jeśli któryś sobie pójdzie, nikt się tym nie przejmuje. A co, znalazłeś jakiegoś?
— Tak. Oczywiście mógłbym go zatrzymać, ale nie chciałbym tego robić, jeśli właścicielowi na nim zależy. Może jest, na przykład, ulubieńcem dzieci.
— Aha, o to chodzi. No dobra, mogę zamieścić ogłoszenie w dziale rzeczy zaginionych. Ukaże się w piątek, jeśli przyniesiesz tekst do dwunastej.
Staunton pomyślał chwilę. Daruje sobie powtórne odwiedziny u Hollisa i da mu tekst od razu.
— W porządku. Ogłoszenie będzie brzmiało: „Znaleziono małego szarego kotka”. Dodaj numer skrzynki pocztowej. Za tydzień sprawdzę, czy jest odpowiedź.
Hollis pośpiesznie zanotował tekst.
— Dobra. Chociaż domyślam się, czyj to może być kot.
Byłem w zeszłym tygodniu u Kramerów. Kręcił się tam wśród innych taki szary kociak. To niedaleko ciebie, zapytaj.
— Gdzie to jest?
— W sąsiedztwie Grossów. Wiesz gdzie, bo byłeś tam z szeryfem. Kramerowie mieszkają na wschód od nich, a Loursatowie na zachód.
— Dziękuję Ci, Ed. Wpadnę tam po drodze do domu i sprawdzę. Mimo wszystko daj to ogłoszenie, chyba że cię uprzedzę, żebyś wycofał. No, to na razie.
Robiąc zakupy, Staunton zaopatrzył się w dwie puszki jedzenia dla kotów; każda z nich powinna starczyć na dwa dni. Potem pozwoli kotu wyjść, żeby się przekonać, czy zechce zostać u niego z własnej woli.
Z apteki zadzwonił do panny Talley, by ją zapytać, czy zdąży z pracą na czwartek i czy nie dowiedziała się czegoś nowego. Tak, zdąży na pewno; nie, niczego się nie dowiedziała. Nie miała czasu rozejrzeć się po mieście, bo pracowała. Ponadto chciała się dowiedzieć, czy znalazł kota. Opowiedział jej o wszystkim i o swoich decyzjach związanych z tą sprawą.
Po drodze do domu zatrzymał się na farmie sąsiadującej od wschodu z Grossami. Na werandzie siedziały dwa małe koty. Być może z tego samego miotu co jego kot.
Otworzyła mu pulchna, miła kobieta.
— Jestem Ralph Staunton, mieszkam w ostatnim domu przy tej drodze. Chciałem…
— A tak, słyszałam o panu. I widziałam, jak pan przejeżdżał. Wstąpi pan?
— Chętnie, ale tylko, na chwilę. To nic ważnego, pani Kramer. Słyszałem, że macie państwo szarego kota. Znalazłem takiego, podobnego do tych dwóch na werandzie. Myślałem, że…
— A rzeczywiście, nie widziałam go już ze dwa dni. Zastanawiałam się, co się z nim stało.
— Nic takiego, poza tym, że przybłąkał się do mnie. Chętnie bym go zatrzymał. Nie sprzedałaby go pani?
Roześmiała się.
— Sprzedać? Ależ nie. Może go pan sobie zatrzymać, jeśli pan chce. Mamy jeszcze trzy inne. Nasza stara kotka miała sześcioro kociąt w ostatnim miocie. Udało się rozdać tylko troje. Wkrótce znów się okoci. Obawiam się, że będziemy się musieli jej pozbyć albo zawieźć ją do weterynarza, żeby ją wysterylizował.
— Serdecznie dziękuję, chętnie go zatrzymam. Obiecuję, że gdy będę wyjeżdżał, zabiorę go ze sobą albo znajdę dla niego opiekuna. Wszystko zależy od tego, czy zechce ze mną pozostać.
— Myślałam, że…
— Zamknąłem go na razie w domu. Zobaczę, czy przyzwyczai się na tyle, żeby zostać. Nie mogę go jednak trzymać pod kluczem w nieskończoność. Przekonamy się, czy zostanie. Może wróci do pani. Koty to bardzo niezależne stworzenia.
— Och, mój Boże, chyba ma pan rację. Mam jednak nadzieję, że pozostanie z panem. Przy okazji, nazywa się Jerry.
— Już nie. Dałem mu nowe imię: Kot. Pani Kramer roześmiała się.
* * *
Kot musiał usłyszeć przybycie Stauntona, bo czekał pod drzwiami i próbował przecisnąć się na zewnątrz.
— Nic z tego, Kocie.
Doktor wziął go na ręce i zatrzasnął drzwi nogą.
— Mówiłem ci już, że przez parę dni jesteś w areszcie domowym. Potem sam zadecydujesz, czy wolisz być Kotem u mnie, czy Jerrym u Kramerów. Jak widzisz, wiem już, kim jesteś.
Położył go na sofie, popatrzył chwilę i dodał po cichu:
— …a może nie wiem?
Podszedł do okna, żeby je szerzej otworzyć, i przypomniał sobie, że nie powinien tego robić. Zaraz potem przyszło mu na myśl, że będąc w mieście, zapomniał zamówić okiennice. Będzie tam znowu jutro. Jeden dzień nie ma znaczenia.
ROZDZIAŁ 16
Jeden dzień rzeczywiście nie miał znaczenia. Następnego dnia, w czwartek, znowu był w mieście. Poszedł do Hanka Purdy’ego — jedynego w mieście stolarza budowlanego z prawdziwego zdarzenia. Hank miał już zamówienia na najbliższy tydzień, ale obiecał, że jak tylko się z nich wywiąże, przyjdzie zdjąć miarę i zrobić kosztorys. Staunton mógł znaleźć kogoś innego, żeby wykonał robotę wcześniej, ale wolał Hanka, którego znał z rozgrywek pokerowych w pokoiku za tawerną. Postanowił zaczekać. Zresztą nie miał zamiaru trzymać kota dłużej niż kilka dni, a potem nie będzie już powodu do specjalnego pośpiechu. Pogoda też była umiarkowana i dla prawidłowej wentylacji wystarczyło uchylić okna o kilka cali.
Zatrzymał furgonetkę przed domkiem panny Talley. Musiała go zauważyć, bo otworzyła drzwi, zanim do nich dotarł.
— Proszę wejść, doktorze. Wszystko już przygotowane. Proszę siadać. Przyniosę rękopis i notatnik.
— Dziękuję, panno Talley, ale chyba nie podyktuję dzisiaj tych listów. Postanowiłem jeszcze raz przemyśleć sprawę, nim je wyślę. Zaczekam jeszcze, może się zdarzy coś nowego.
— Jak pan sobie życzy.
Podała mu dużą brązową kopertę.
— Czy chce pan to teraz przeczytać?
— Zrobię to w domu. Teraz wolałbym porozmawiać z panią, jeśli ma pani czas.
Miała czas. Opowiedział jej o kocie.
— Z początku się go bałem — roześmiał się. — Sprawiła to pani swoją opowieścią o opętaniu. Teraz jest zupełnie inaczej. Mam nadzieję, że zostanie ze mną. Chroni mnie przed samotnością. Myślę, że to zupełnie normalny kot, panno Talley.
— A Buck był zupełnie normalnym psem, zanim się rzucił pod pański samochód. Mimo to, co pan powiedział, doktorze, nadal jestem nieco o pana niespokojna. Może to głupstwo, ale się boję.
— Nic mi się nie stanie. Chyba oboje nieco zboczyliśmy na manowce.
— Być może… Doktorze, czy obieca mi pan wysłać te listy do przyjaciół?
Staunton westchnął.
— No, dobrze. Wyślę je. Potrzebuję tylko kilku dni, żeby przemyśleć sprawę.
— Świetnie. Do końca tygodnia popołudniami siedzę w domu. Może pan zawsze przyjść i podyktować je.
Tego wieczora, po zmywaniu, doktor przeszedł do bawialni i usiadł na sofie. Kot już tam był. Staunton wyciągnął rękę i pogłaskał jego gładkie futerko. Odpowiedzią było mruczenie.
— No i co, Kocie? Polubiłeś to miejsce? A mnie polubiłeś? Pomyślmy: teraz jest czwartkowy wieczór. Ustalmy datę i godzinę twojej decyzji. Odpowiada ci poniedziałek? Dam ci jeść po południu. A wypuszczę — jeśli nadal będziesz tego chciał — następnego dnia rano. Będziesz miał czas na zastanowienie, zanim znów poczujesz głód. Pojadę do miasta, ale nie zabawię tam długo. Wrócę koło południa. Nakarmię cię po powrocie. Zgoda?
Odpowiedzią było mruczenie.
— Kramerowie pozwolili mi cię zatrzymać. Ale jeśli zechcesz wrócić, przyjmą cię, dadzą ci jeść i przebaczą. Wiem, kim jesteś. Masz na imię Jerry. Zachowałbyś to imię, gdyby tu był inny kot. Nazwałbym go Tomem. Tom i Jerry. Podoba się? Nieważne. Kogo wolisz, Kramerów czy mnie?
Wstał i przeniósł się na fotel stojący naprzeciw sofy. Patrzył przez pokój na kota.
— Kocie, dlaczego się ukrywałeś? Dlaczego wszedłeś przez okno na piętrze? Nie wiesz, że koty tego nie robią? Do cholery, dlaczego nie zachowywałeś się od początku tak jak teraz?!
Kot przeciągnął się ociężale i znowu zwinął w kłębek. Oczy miał zamknięte.
— Kocie! — ostro powiedział Staunton. Zwierzę otworzyło oczy i popatrzyło na niego.
— Nie zasypiaj przy mnie. To bardzo nieuprzejme, przecież mówię do ciebie. Mieszkałeś po sąsiedzku z Grossami. Znałeś ich kota? Tego, który zabił się w noc samobójstwa Grossa? Nie mów mi, że nie zrobił tego świadomie. Skoczył prosto w paszczę złego psa. Jeśli to nie było samobójstwo, to jak to nazwać?
Kot miał zamknięte oczy, ale Staunton czuł, że nie śpi.
— Sowa zabiła się tej samej nocy. Wiesz coś o tym? A wcześniej, przed samobójstwem Tommy’ego Hoffmana, odebrała sobie życie mysz polna. No i pies. Czy wiesz, że to ja przejechałem tego czworonoga? I że celowo ukrywał się na poboczu, aż mój samochód zbliżył się na odpowiednią odległość — zaledwie kilku jardów — i wtedy wbiegł prosto pod koła? Jestem gotów przysiąc, że to nie był przypadek, zwłaszcza odkąd się dowiedziałem, że pies bał się samochodów. Dwóch ludzi, czworo zwierząt — to ofiary, o których wiemy. Gdyby jeszcze jakiś człowiek popełnił samobójstwo, dowiedzielibyśmy się o tym, ale o innych zwierzętach, szczególnie leśnych, i ich śmierci niczego nie wiemy. Zabiły się świadomie zaraz po tym… Właśnie, zaraz po czym? Po tym, jak posłużyły komuś lub czemuś.
Na dworze grały świerszcze, tysiące świerszczy. Staunton pomyślał, że częstotliwością dźwięków wydawanych przez te owady można mierzyć temperaturę. Świerszcz termometrem. Czy to nie dziwne? Przyroda ma wiele tajemnic. Lemingi — z ich samobójczymi wędrówkami do morza. Zbiorowe szaleństwo? A może wiedzą coś, czego my nie wiemy?
Słuchał świerszczy i wpatrywał się w ciemność otulającą dom. Potem zwrócił się do kota.
— Kocie, dlaczego tamte zwierzęta się zabiły? Może ty też chcesz to zrobić? Może żyjesz tylko dlatego, że nie masz jak popełnić samobójstwa? Poczekaj chwilę, zaraz temu zaradzimy.
Poszedł do małego pokoiku na parterze, który służył za skład. Staunton trzymał tu wędki, buty gumowe, broń i amunicję. Chociaż latem w Wisconsin nie ma sezonu łowieckiego na zwierzynę wartą polowania, przywiózł ze sobą pistolet i karabin, żeby wprawiać się w strzelaniu do celu. Miał też fuzję nowego typu, którą chciał wypróbować.
Wziął pistolet S. & W. Special kalibru trzydzieści osiem i tekturową tarczę strzelecką. Postawił cel na podłodze w korytarzu i podszedł do fotela. Odbezpieczył broń. Kot podniósł głowę, słysząc nagły trzask.
— Spróbujemy, Kocie. Jeśli chcesz stąd wyjść, żeby się zabić, zaoszczędzę ci kłopotu. Jeżeli mnie rozumiesz i życzysz sobie, żebym cię zastrzelił, podejdź tam i usiądź przed tarczą. To wystarczy.
Przez moment kot mrugał sennie, a potem położył głowę i zasnął na powrót albo udawał, że śpi.
Doktor odetchnął. Nie spodziewał się innej reakcji. Jeśli to był… raczej jeśli to nie był kot, naraziłby się na zdekonspirowanie. Zresztą i tak by go nie zastrzelił. Tym bardziej że zapomniał naładować broń.
Odniósł pistolet i tarczę na miejsce i poszedł do kuchni. Postanowił napić się jeszcze piwa, zjeść coś i położyć się spać.
Odgłos otwieranych drzwi lodówki zwabił kota. Rozpoznał dźwięk znany mu z kuchni Kramerów. Nie prosił. Siedział wyczekująco. Może dostanie jakieś resztki.
Staunton wyjął kilka plasterków wątrobianej; jeden rzucił kotu, a resztę zużył do kanapki. Otworzył puszkę piwa i podszedł do stołu. Kot skończył jeść i wrócił do bawialni. Fizyk dał mu do zrozumienia, że więcej nie dostanie. Zresztą zwierzę nie było głodne. Miało tylko ochotę na coś innego niż zwykle.
Staunton wziął latarkę, zanim wyłączył światło. Oświetlał sobie drogę do sypialni, tak jak pierwszej nocy, gdy kot pojawił się w domu. Tym razem jednak powód był inny — nie chciał po ciemku nadepnąć zwierzaka. Kot mógł nie wiedzieć, że ludzie w nocy nie widzą.
Następnego dnia, w piątek, nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Doktor jak zwykle pojechał do miasta. Nie było dla niego poczty, zakupów tego dnia nie robił. Wpadł do redakcji, żeby przeprosić za wycofanie ogłoszenia i porozmawiać z Edem Hollisem. Chciał wiedzieć, czy nie zaszło od wczoraj coś ważnego. Dowiedział się, że Garnerowie znaleźli kupca na swoje gospodarstwo i planowali przeprowadzkę, prawdopodobnie do Kalifornii. Gus Hoffman, ojciec Tommy’ego, dał ogłoszenie do gazety, że sprzedaje farmę.
— Domyślam się — rzekł Hollis — że Charlotte jest w ciąży. Dlatego Garnerowie zdecydowali się przeprowadzić.
— Lepiej nie rób takich przypuszczeń w gazecie. Hollis popatrzył na Stauntona z taką pogardą, że ten zaczął go przepraszać.
— Ale dlaczego Gus Hoffman także się wyprowadza? — zastanawiał się głośno redaktor. Skandal, niewielki zresztą, nie powinien go po śmierci Tommy’ego dotknąć.
— Bałwan z ciebie, Ed. Hoffman przykleił się teraz do Garnerów. Nie ma żony ani dziecka, lecz w drodze jest wnuczek albo wnuczka. Z prawego łoża czy nie, ale to jego krew i wystarczy, żeby zwariować na punkcie takiego berbecia.
— Rzeczywiście, do diabła. Że też o tym nie pomyślałem. Pewnie namówił Garnerów na wspólne kupno odpowiednio dużego gospodarstwa. Charlotte będzie bardzo młodą wdową o nazwisku Hoffman, a Gus zostanie jej teściem. Dziecko też będzie nosiło nazwisko Gusa i stary będzie miał dla kogo żyć.
Staunton miał niewiele spraw do załatwienia w mieście, toteż wrócił całkiem wcześnie i postanowił spędzić resztę popołudnia, łowiąc ryby. Będzie to jego pierwsza wędkarska wyprawa, od kiedy przejechał psa i zaczął się zajmować okolicznościami śmierci Tommy’ego.
Miło mu było zauważyć, że kot zdecydował się pozostać, a przynajmniej — choć doktor za każdym razem podejmował środki ostrożności — nie usiłował wydostać się na zewnątrz. Wyraźnie zaczynał się aklimatyzować.
A może tak było, bo zwierzę rozumiało wszystko, co się do niego mówiło, i wiedziało, że ma obiecaną wolność w poniedziałek? Odsunął od siebie tę myśl i skoncentrował się na przyjemnościach wędrówki nad strumień i zarzucania wędki na pstrągi.
Jak na tę porę dnia połów był całkiem dobry. W ciągu godziny miał w siatce pięć pstrągów średniej wielkości. Poza tym radość sprawiała mu sama czynność łowienia.
Złowił więcej, niż mógł zjeść w ciągu dwóch dni, nawet z pomocą kota. Świeże pstrągi są znacznie smaczniejsze niż przechowywane, nawet krótko, w lodówce.
Po powrocie oczyścił i usmażył trzy ryby. Zjadł dwie. Z trzecią kot rozprawił się tak chciwie, że aż rozbawił Stauntona.
— Kocie, jeśli chcesz, możesz to uznać za łapówkę. Jeżeli zostaniesz ze mną, obiecuję ci pstrągi co trzy dni.
W poniedziałek przy śniadaniu myślał o decyzji wypuszczenia kota. Ciekawe, czy po kilku godzinach przebywania na wolności wróci o ustalonej porze karmienia. W każdym razie nie będzie go dłużej przetrzymywał. Postanowił jednak uściślić i udoskonalić plan. Miał świetną lornetkę. Jak tylko wypuści kota, pójdzie z nią na piętro, skąd będzie go śledzić na odległość. Jeśli pobiegnie do farmy Kramerów — prawdopodobnie odejdzie na zawsze, jeśli zaś w innym kierunku — może wrócić. Gdyby natomiast włóczył się po podwórku i wokół domu, to niechybny znak, że się zadomowił.
Na dworze zaczęło mżyć. Zastanawiał się, czy spadnie deszcz. Jeśli tak, to zwierzę może w ogóle nie zechcieć wyjść. Koty nie lubią wody. Ale mżawka trwała tylko kwadrans. Kiedy przeszła, ziemia była lekko wilgotna.
Dokładnie o dziesiątej poszedł do bawialni, minął kota leżącego na sofie i otworzył drzwi wejściowe.
— No, Kocie, chcesz na dwór?
Kot zrozumiał gesty, jeśli nie słowa, zeskoczył, przeciągnął się i powoli wymaszerował na zewnątrz.
Staunton szybko chwycił lornetkę i pobiegł na górę. Wyjrzał przez okno frontowej sypialni. Kot był w połowie podwórka. Szedł w kierunku drogi. Nie spieszył się, ale i nie marnował czasu. Posuwał się w tempie kota, który wie, dokąd idzie, ale ma jeszcze spory kawałek przed sobą.
Chyba wraca do Kramerów, pomyślał fizyk. Jeśli o to mu chodziło, to dobrze, że tak się stało. Nie tak łatwo znalazłby dla niego przed wyjazdem dom. Z pewnością nie zdobyłby się na porzucenie zwierzęcia. Musiałby je zatem zabrać ze sobą do Bostonu, a to byłby niemały kłopot.
Przy końcu szosy kot się zatrzymał. Odwrócił głowę i przyjrzał się domowi, który właśnie opuścił. Staunton natychmiast się cofnął od okna, ale nadal trzymał zwierzę w polu widzenia. Czy to spojrzenie w tył oznaczało niezdecydowanie? A może chciał sprawdzić, czy jest obserwowany? Mało prawdopodobne, żeby go zauważył.
Kot nie ruszał się z pół minuty. Zastanawiał się albo chciał się upewnić, czy ktoś go śledzi.
Potem ruszył, tym razem trochę szybciej. Nie w dół drogi — do Kramerów, ale na drugą stronę — do lasu. Zniknął z pola widzenia.
Staunton odłożył lornetkę i podrapał się w głowę. Właściwie było to całkiem zwyczajne, ale…
Przypomniał sobie mżawkę, która padała pół godziny temu. Dzięki niej będzie widać odciski łap. Można by pójść za tropem, jak długo się da, i sprawdzić, dokąd kot się udał. Tym bardziej że nie ma dzisiaj nic ważnego do zrobienia, a spacer przyjemnie wypełni mu wolny czas.
Wyszedł bez zwłoki. Zatrzymał się tylko po to, żeby włożyć kapelusz i przewiesić przez ramię płaszcz nieprzemakalny na wypadek, gdyby znów zaczęło padać. Kot zostawił czytelny trop na podwórku. Staunton dokładnie obejrzał ślady, żeby zapamiętać ich kształt i rozmiary. Nie chciał przez pomyłkę tropić innej zwierzyny.
W lesie było gorzej. Ślady nie odcisnęły się w trawie oraz pod drzewami, ponieważ deszcz nie przebił się przez liście i było tam sucho.
Poszło łatwiej, gdy zrozumiał, że kot przemieszczał się po linii prostej.
Staunton zaczął iść szybciej. Fragmenty terenu, gdzie ślady były nieczytelne, przemierzał, nie szukając tropu.
Uszedł już półtorej mili w głąb lasu, gdy trop się skończył na brzegu małego, wąskiego strumyczka. Czy kot go przeskoczył? Starał się odszukać ślad po drugiej stronie. Nie było go tam. Grunt po obu stronach wody był goły i wilgotny, a odciski kocich stóp widniały tylko na jednym brzegu. Widocznie kot nie przeskoczył strumyczka, bo dalszy ciąg tropu byłby równie wyraźny.
Staunton nie śmiał jeszcze wyciągnąć z tego faktu wniosków. Poszedł w dół strumyczka. Prąd był słaby.
Dwadzieścia kroków dalej zobaczył to, czego się obawiał od chwili, kiedy dotarł do strumyka.
W wodzie leżał, utopiony, szary kotek.
Samobójstwo było bardziej oczywiste niż w wypadku psa, który dostał się pod koła, sowy, która wleciała do domu przez szybę, myszy, która zaatakowała Tommy’ego Hoffmana, i tamtego pierwszego kota, który rzucił się na złego psa.
„To” mieszkało z nim kilka dni, odrzuciło jego propozycję z pistoletem, nie próbowało się zagłodzić lub spowodować śmierci w inny sposób.
Czekało, aż będzie mogło dokonać tego czynu nie obserwowane, głęboko w lesie. Gdyby nie zachował cienia podejrzenia i gdyby nie ta krótka mżawka, ciało kotka nigdy nie zostałoby odnalezione.
Czy „to” rozumiało każde słowo, które wypowiadał, i kiedy obiecał wypuścić kota dzisiejszego ranka, rozsądnie postanowiło poczekać trochę i nie dekonspirować się przedwczesnym zamachem na jego życie?
Ale samobójstwo nie było celem. Co zatem nim było?
Kot był kiedyś zwyczajnym kotem — prześledził jego historię. Pies był niegdyś normalnym psem, dopóki nie uciekł od właściciela, by wkrótce znaleźć śmierć pod kołami samochodu.
Czy owo „coś” używało zwierząt do jakichś tajemniczych celów, a potem uwalniało się od nich, skazując je na samobójstwo?
Co było w mózgu kota przez cały ten czas, kiedy z nim mieszkał?
A co z ludźmi — Tommym Hoffmanem i Siegfriedem Grossem? Czy coś się nimi posługiwało, kontrolowało ich umysły, używało ich do czynności zbyt trudnych dla zwierzęcego żywiciela, a potem kazało im się zabijać?
Ale co? I dlaczego?
Przypomniał sobie, jak głaskał kota i cieszył się z jego mruczenia. Co on naprawdę wtedy głaskał?
Wzdrygnął się. Lekka obawa, którą odczuł tej nocy, gdy kot się przed nim ukrywał, teraz zdała się niczym. Oparta była na szczypcie intuicji.
Wówczas tylko się domyślał. Teraz wiedział.
Ale co wiedział? Wiedział, że się boi.
Kawałkiem kija przyciągnął ciało kotka do brzegu. Podniósł je ostrożnie, owinął w stary koc i włożył do furgonetki. Czy zabrać je do laboratorium w Green Bay i poprosić o dokonanie sekcji? Nie podjął jeszcze decyzji. Co właściwie autopsja miałaby wykazać? Tym razem nie było przecież najmniejszego podejrzenia wścieklizny. Jeszcze pół godziny temu, gdy wychodził z domu, kot był zupełnie normalny.
W domu zapalił fajkę i myślał przez chwilę. Uświadomił sobie, co musi zrobić najpierw. Wziął koperty z kopiami zestawień faktograficznych, które dyktował pannie Talley, i pojechał do miasta. Powinien był wysłać je wcześniej. Teraz nada je, gdy tylko dopisze historię Kota i podyktuje listy.
Panny Talley nie było w domu. Na drzwiach wisiała kartka: „Wracam o trzeciej”. Była już pora na posiłek, pojechał więc do centrum, żeby coś zjeść. Potem zabijał czas w tawernie przy piwie. Mógł kilka razy włączyć się do konwersacji, ale nie miał na to ochoty. Z trudem zbierał myśli. Za dużo byłoby naraz do powiedzenia ludziom, z którymi nigdy przedtem nie rozmawiał. Do dyskusji pozostawała panna Talley.
Spojrzał na zegarek. Przyszedł trochę za wcześnie, ale już ją zastał.
Aż krzyknęła, kiedy zobaczyła jego twarz.
— Doktorze! Proszę wejść. Czy coś się stało? Dość ponuro pokiwał głową.
— Historia z kotem. Chciałbym to podyktować jako dodatek do wcześniejszej ewidencji, tej z ubiegłego tygodnia. Jeśli ma pani notatnik…
Panna Talley oczywiście miała. W miarę notowania jej oczy coraz bardziej błyszczały z ekscytacji. Opowiedział wszystko o kocie — od momentu, kiedy zauważyła go stenografistka, do chwili, gdy znalazł jego ciało w strumieniu. Wdał się w szczegóły. Całość zajęła mu ponad godzinę.
Panna Talley podniosła wzrok.
— Doktorze, oprócz wysłania listów musi pan zaraz pójść do szeryfa albo zawiadomić FBI. Trzeba coś zrobić na wypadek, gdyby lokalne władze nie potraktowały tego poważnie.
Staunton pokiwał głową.
— Mam zamiar to zrobić. Powiem pani, jakie mam plany, zanim wyjdę, ale najpierw chcę podyktować listy, które wyślę razem z opisem faktograficznym.
Dyktowanie trwało dłużej, niż się spodziewał. Była prawie piąta, gdy skończył.
— Jak pani sądzi, ile czasu zajmie przepisywanie?
— Kilka godzin, może cztery. Zacznę od razu. Niczego, nie zjem, dopóki nie skończę. Tymczasem pan może pójść do szeryfa i…
— Nie, poczekam na kopię. Dam mu do przeczytania, kiedy się spotkamy. Myślę, że wywrze to na nim większe wrażenie. Oprócz epizodu z szarym kotem nie ma tu dla niego nic nowego. Wolałbym więc, żeby to przeczytał, niż żebym musiał to opowiadać. Poza tym nie mogę pozwolić, aby pracowała pani cały wieczór nic nie jedząc albo marnowała czas na gotowanie. Proszę włożyć płaszcz. Zjemy razem w mieście. Potem panią odwiozę. Przepisze to pani na maszynie, a jutro rano porozmawiam z szeryfem i wyślę listy — lotniczą poleconą. Dzisiaj i tak byłoby za późno.
— Chyba tak, nawet gdyby pojechał pan do Green Bay. Ale nie boi się pan zostać w domu na noc? Wszystkie te historie zdarzyły się przecież przy drodze, przy której pan mieszka. No i ten kot — ostatni przypadek — w pańskim mieszkaniu!
Staunton uśmiechnął się.
— Nic mi się tej nocy nie stanie, panno Talley.
I nic mu się nie stało. Mózg był zajęty czym innym.
ROZDZIAŁ 17
Mózg, uwolniony wreszcie z denerwującego uwięzienia w ciele bezwartościowego na dłuższą metę kotka, znów był we własnej skorupie pod schodami na tyłach domu Grossów. Czuł odprężenie i satysfakcję z tego, czego dokonał. Zanim żywiciela utopił, zabrał go tak daleko w las, że jego ciało nigdy zapewne nie zostanie odnalezione. Staunton byłby zdziwiony, że kot nie wrócił do poprzednich właścicieli, ale nigdy się tego nie dowie, bo najbliższej nocy, w czasie snu, przestanie być Stauntonem. On go dopadnie.
Plan był prosty. Dokładnie go przemyślał, kiedy był kotem i łazikował po domu fizyka, nie mając nic do roboty oprócz odgrywania swojej roli. Był pewien, że dobrze udawał. Przez moment kusiło go, gdy Staunton zaproponował, że go zastrzeli, ale przejrzał podstęp bez trudu. Gdyby usiadł przed tarczą na podłodze, potwierdziłby podejrzenia naukowca. Wtedy uśmiercenie kota byłoby ostatnią rzeczą, którą fizyk by zrobił. Zapewne uwięziłby go i zatrzymał do długotrwałych, intensywnych badań. Żywiłby go prawdopodobnie dożylnie, żeby zapobiec śmierci z zagłodzenia.
Ale to wszystko minęło. Po dzisiejszej nocy będzie naprawdę bezpieczny. Posiądzie umysł jedynego człowieka, który stanowił dlań prawdziwe zagrożenie, a zarazem był najlepszym żywicielem.
Sprawa przejęcia Stauntona pod kuratelę w najbliższym możliwym czasie była dla niego tak ważna, że nie chciał ryzykować użycia zwierzęcego żywiciela do tego celu. Pani Gross jest pewniejsza. Opanuje jej umysł, jak tylko kobieta zaśnie. Poczeka, powiedzmy, do pierwszej, kiedy wszyscy w okolicy będą głęboko spali. Wtedy wdowa zaniesie go w odpowiednie miejsce. Jeśli w domu Stauntona będzie paliło się światło, odczeka, aż zgaśnie, a potem jeszcze godzinę, i ukryje go niedaleko śpiącego fizyka. Następnie wróci do domu, żeby umrzeć. Mózg zaaranżuje wypadek, na przykład jej spadnięcie ze schodów w nocy. W rzeczy samej, śmierć tej kobiety będzie wyglądać podejrzanie po zgonie męża, ale nie szkodzi. Minutę później będzie już miał Stauntona, jedyną osobę naprawdę groźną. Niech się ludzie dziwią. On będzie bezpieczny.
Natężył swój zmysł postrzegania, by zapoznać się z bieżącymi zdarzeniami i ewentualnymi zmianami, które mogły się zdarzyć, podczas gdy jego umysł przebywał gdzie indziej.
Pani Gross była w kuchni; właśnie wygotowywała kamienne słoje do przechowywania produktów.
W stajni i na podwórzu też nic się nie zmieniło, oprócz tego, że brakowało trzech krów. Bez wątpienia były na pastwisku. Wszystko w porządku.
Pani Gross wyszła z domu. Schodząc po kuchennych schodach, przeszła tuż nad Mózgiem. Z pewnym zaciekawieniem, nie mając innego zajęcia, podążył za nią zmysłem percepcji. Okrążyła stajnię i zatrzymała się na granicy zasięgu odbioru wrażeń.
— Jim! — zawołała. — Hej, hej! Jim!
Usłyszał głos wołający coś w odpowiedzi. Był za daleko, żeby rozpoznać słowa.
Przypomniał sobie teraz podsłuchaną rozmowę w domu Grossów, z której wynikało, że chłopiec Kramerów, zachęcony przez ojca, będzie pracował dla pani Gross przez resztę wakacji.
Wiedział, jak Jim wygląda — z pamięci kota Jerry’ego, który należał do Kramerów. Był to krzepki młodzieniec w wieku Tommy’ego Hoffmana. Z pewnością znacznie lepiej nadawałby się na żywiciela niż stara i słaba pani Gross, ale, rzecz jasna, nie spał tutaj.
— Przynieś kilka kaczanów kukurydzy, Jim — wołała pani Gross. — Ugotuję je na obiad, dobrze? I może zerwij parę ogórków, kiedy będziesz przechodził koło grządki.
Obeszła stajnię dookoła i wróciła do domu.
* * *
Jim Kramer zaprzestał zrywania strąków. Wytarł czoło chusteczką i poszedł do skraju pola. Był silny, miał dokładnie tyle lat co Tommy, znał go nawet, choć nigdy nie byli bliskimi przyjaciółmi. Różnili się zainteresowaniami. Tommy pasjonował się rolnictwem, zadowoliłoby go spędzenie reszty życia na farmie. Jim zaś miał ambitniejsze plany. Kiedy zda maturę w czerwcu przyszłego roku, pójdzie do college’u i będzie studiował na kierunku technicznym. Nie zdecydował jeszcze, co wybierze. Prawdopodobnie mechanikę. Alternatywą była chemia politechniczna, ale być może zajmie się nią później, żeby więcej zarobić. Był jednak urodzonym mechanikiem, bardziej zainteresowanym maszynami niż chemią. Rozsądniejsze byłoby studiowanie najpierw czegoś, na czym się już co nieco zna. Potrafił rozebrać na części i złożyć każdy samochód czy traktor, jeśli przedtem choć trochę przy nim majstrował. Po ukończeniu college’u będzie konstruował samochody i inne maszyny. Tymczasem nie miał nic przeciwko pracy na roli i sprawiał się zupełnie dobrze. Cieszył się, że doszła do skutku umowa z panią Gross. Pozwoli mu to zarobić tego lata trochę pieniędzy i odłożyć na czesne w college’u. Płaca nie była szczodra, ale sprawiedliwa. Zajęcie zabierało mu cały dzień. Początkowo próbował — to był pomysł ojca — spędzać pół dnia tutaj, a resztę na farmie u siebie, ale po dwóch dniach stało się jasne, że — aby gospodarstwo Grossów nie podupadło — trzeba w nim pracować od rana do wieczora. Ojciec przyjął to do wiadomości i wyraził zgodę.
Wybrał sześć najlepszych kolb kukurydzy, a potem, po zastanowieniu, jeszcze dwie. Miał wilczy apetyt, a praca na powietrzu jeszcze go zaostrzała. Pani Gross zje zapewne tylko dwie. On zadowoli się sześcioma. Po drodze zerwał jeszcze sześć dużych ogórków — więcej niż trzeba, ale część zachowa na później — i wszedł do domu. Położył wszystko na stole kuchennym.
Gdy już miał odejść, pani Gross powiedziała:
— Zaczekaj, Jim. Niedługo obiad. Ugotowanie tej kukurydzy nie zajmie mi wiele czasu. Wszystko inne jest gotowe. Trzeba tylko pokroić ogórki. Nie płacę ci za to, żebyś chodził tam i z powrotem. Usiądź albo połóż się i odpocznij trochę. Napracowałeś się.
— Świetnie, zdrzemnę się trochę w stajni, dopóki mnie pani nie zawoła.
— W stajni? Dlaczego tam? W pokoju obok jest wygodna sofa. Łatwiej mi będzie cię obudzić. Nie będę musiała wychodzić.
— W porządku.
Poszedł do bawialni i się położył. Wcześniej zdjął buty, żeby nie zabrudzić obicia. Nie był jeszcze zmęczony o tej porze, ale krótka drzemka dobrze mu zrobi. Należał do tych szczęśliwców, którzy łatwo zasypiają o każdej porze doby i budzą się świeżutcy nawet po dziesięciominutowym śnie.
Zamknął oczy i zasnął. W jego umyśle odbyła się nagła, bolesna i bardzo krótka walka.
Leżał nadal. Mózg, korzystając z przerwy, przeglądał jego wspomnienia i przygotowywał się do odegrania roli Jima Kramera w ciągu najbliższych godzin. Nie będzie się musiał posługiwać wątłą niemiecką Hausfrau.
— Jim, gotowe! — zawołała pani Gross z kuchni. — Obudziłeś się?
— Tak — odkrzyknął — sekundkę. — Zdjął nogi z sofy i włożył buty.
W korytarzu przeciągnął się.
— Hmm… pachnie nieźle.
— Siadaj, siadaj. Częstuj się, póki gorące.
Po zjedzeniu swojej porcji wrócił do pracy. Zbieranie strąków zajmie mu większość popołudnia. Jutro zabierze się je do miasta, żeby sprzedać prosto do ciężarówki, która zabierze je do fabryki konserw. Jim Kramer już tego nie dożyje.
Kiedy zagnał krowy z pastwiska i je wydoił, robota była skończona. Poszedł do domu.
Wieczorem, jedząc z rodzicami kolację, Jim był trochę cichszy niż zazwyczaj. Poza tym zachowywał się zupełnie normalnie. Nietypowy dla niego był jedynie sposób spędzenia reszty wieczoru: po uprzątnięciu stołu bowiem wziął z regału wszystkie dziesięć tomów encyklopedii i zaczął je przeglądać. Czytał hasła z różnych woluminów. Ojciec, przechodząc obok, spostrzegł, że jest zatopiony w lekturze artykułu „elektron”, a później „radar”.
— Myślisz o elektronice, Jim? To już nie mechanika albo chemia?
— Po prostu chcę o tym trochę wiedzieć, tato. Elektronika staje się coraz ważniejsza. To może być najlepszy wybór. Jeśli oczywiście będzie mi odpowiadała.
— Może. W każdym razie masz jeszcze rok na podjęcie decyzji.
— Tak, ale to będzie miało wpływ na wybór przedmiotów w ostatniej klasie. Budę otwierają za miesiąc, lepiej więc, żebym już teraz się zdecydował.
— W porządku, Jim. Decyzja należy do ciebie. Wiesz o tym więcej niż ja.
— Poczekaj, tato. Czy możesz mi pożyczyć ciężarówkę jutro rano na kilka godzin?
— Chyba tak. Nie będzie mi potrzebna tak wcześnie. Ale co z twoją pracą dla pani Gross?
— Nie martw się. Jak będę miał ciężarówkę, zdążę ze wszystkim. Muszę zawieźć do miasta i sprzedać dla niej pięć buszli groszku. Jazda wozem konnym do Bartlesville zajęłaby mi tyle czasu, że samochodem zdążyłbym dojechać do Green Bay i z powrotem. Tam dostanę lepszą cenę i załatwię, co mam do załatwienia.
— A co to takiego?
— Chcę pożyczyć kilka książek w bibliotece. Nie ma co grzebać w encyklopedii. Znacznie lepszy będzie jakiś dobry podstawowy tekst o elektronice.
— Rozumiem, Jim. A jeśli nie znajdziesz tego, co potrzeba, w bibliotece, idź do księgarni. Gdyby nie mieli, to zamówią. Zapłacę, nawet za kilka książek.
— Stokrotne dzięki, tato. Myślę, że biblioteka wystarczy. Jeśli zaś nie, to trzymam cię za słowo.
Zebrał encyklopedię i odłożył ją na półkę. Mózg natychmiast zapamiętał wszystko, na co Jim zerknął, choćby przypadkiem. Później oceni, czego się dowiedział.
Przez resztę wieczoru utrzymywał się w roli, słuchając radia podczas lektury subskrypcyjnego wydania Popularnej mechaniki, która nadeszła niedawno z pocztą. O dziesiątej, kiedy rodzice poszli do łóżka, ściszył odbiornik, ale jeszcze trochę poczytał. Jimowi udało się bowiem przekonać rodziców, że nie potrzebuje tyle snu co oni. Kładł się spać godzinę, półtorej po nich. O dziesiątej trzydzieści zrobił nalot na lodówkę, jak to miał w zwyczaju, i poszedł do sypialni. Ale nie po to, żeby spać. Zdjął tylko buty i leżał cicho na pościelonym łóżku, aż fluoryzująca tarcza zegarka wskazała wpół do trzeciej. Wtedy wyszedł po cichutku, trzymając obuwie w ręku, dopóki nie znalazł się za domem.
Księżyc świecił jasno. Była to sprzyjająca okoliczność, ale zarazem zagrożenie — sam bowiem dobrze widział, lecz i jego można było spostrzec. Jutro zginie w wypadku samochodowym na drodze do Green Bay. Mózg postanowił nie spieszyć się. Przypadkowa śmierć w nocy wzbudziłaby podejrzenia i sprowokowała szczegółowe śledztwo. Nie byłoby wskazane, żeby ktoś zeznał, że widział Jima w nocy poza domem. Szybko i cicho chłopak pobiegł do farmy Grossów. Sięgnął pod kuchenne schody i wyciągnął skorupę należącą do stworu, który teraz władał jego ciałem. Wyrównał grunt, tak żeby nic nie wskazywało, że coś tu było zakopane.
Włożył skorupę za koszulę. Gdyby ktoś go zobaczył, nie mógłby zeznać, że coś niósł. Poszedł, obok swego domu, w kierunku zabudowań Stauntona. Dwukrotnie zbaczał z drogi w las. Na dwóch pobliskich farmach były psy podwórzowe, które zaczęłyby szczekać, gdyby przechodził w pobliżu. Ktoś mógłby się obudzić, wyjrzeć przez okno i go zobaczyć.
W domu przy końcu drogi było ciemno. Naukowiec prawdopodobnie spał, ale na wypadek, gdyby leżał bezsennie w łóżku, Jim zdjął buty przed ostatnim etapem wyprawy. Tutaj również stopnie prowadziły do drzwi kuchennych. Kryjówka pod nimi powinna być nie gorsza niż poprzednia. Chłopak zakopał pancerz. Wygładził powierzchnię dokładniej aniżeli na farmie Grossów, by nie pozostawić śladów kopania.
Wrócił do domu tą samą drogą. Wszedł po cichu i na palcach udał się do sypialni. Akcja była zakończona.
Rozebrał się do szortów, bo rano matka przychodziła go budzić. Rozmyślnie zmiął i porozrzucał pościel. Potem leżał spokojnie, aż zawołała go matka. Odpowiedział sennym głosem i, ziewając, usiadł na brzegu łóżka.
Przy śniadaniu udawał śpiącego i ziewnął kilka razy. Gdy matka go zapytała, czy położył się później niż zazwyczaj, odpowiedział, że poszedł do łóżka wcześnie, ale miał kłopoty z zaśnięciem. Spał tylko godzinę, zanim go obudziła.
— Pewnie martwiła cię sprawa wyboru college’u — odezwał się ojciec. — Jim, jeśli spałeś tylko godzinę… nie podoba mi się pomysł wyjazdu do Green Bay. Możesz zasnąć za kierownicą. Dlaczego nie pójdziesz z powrotem do łóżka? Powiem pani Gross, że przyjdziesz do niej po południu. Nie będzie ci tego miała za złe. Wyjedziesz po południu.
Chłopak ziewnął jeszcze raz.
— Dziękuję, tato, ale nie. Robota mnie rozbudzi. Położę się dzisiaj wcześniej, żeby to odespać. Czuję się dobrze.
Półtorej godziny później był za Bartlesville, na drodze do Green Bay. Kiedy ładował groszek na ciężarówkę, pozwolił pani Gross przyłapać się na ziewaniu. Zarówno rodzice, jak i ona zaświadczą, że był senny. Nie będzie wątpliwości, że uderzył w drzewo albo zjechał ze swego pasa i spowodował czołowe zderzenie, bo zasnął nad kierownicą.
Wybrał betonowe przęsła mostu. Wprawdzie zderzenie czołowe gwarantowało większy efekt, lecz oznaczałoby czyjąś dodatkową śmierć. Mózg nie kierował się uczuciem litości, ale taki wypadek byłby po prostu bardziej spektakularny. Więcej by o nim mówiono.
Zbliżał się most. Rąbnął prosto w przęsło, jadąc z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę. Uderzenie było wystarczająco silne.
Mózg znalazł się natychmiast we własnym ciele, pod schodami w domu Stauntona.
Było pięć po dziewiątej.
ROZDZIAŁ 18
Staunton spał nierówno. Przespał może trzy godziny, a gdy się obudził o siódmej i zobaczył, że jest już jasno, postanowił wstać.
Przygotował sobie śniadanie, a potem siedział nad kawą, czekając na odpowiednią porę, żeby móc pojechać do miasta.
W Bartlesville nie miał nic do załatwienia. Nie chciał iść na pocztę ani telefonować do szeryfa, zanim otrzyma teksty od panny Talley. Miał ochotę napić się piwa, mimo że było jeszcze dosyć wcześnie. Tawernę otwierali jednak dopiero o dziesiątej. Wstąpił więc do restauracji, żeby napić się jeszcze kawy.
Kwadrans po dziewiątej postanowił odczekać do wpół do dziesiątej i zadzwonić do panny Talley, by sprawdzić, czy już wstała i czy mogłaby się z nim zobaczyć. Szeryf powinien teraz być w swoim biurze w Wilcox; może do niego zadzwonić i umówić się z nim na później.
Udało mu się złapać stróża prawa i właśnie mieli ustalić czas wizyty, gdy szeryf powiedział:
— Chwileczkę, doktorze, proszę nie odkładać słuchawki. — A minutę później: — Doktorze, nie możemy się spotkać rano; będzie pan musiał zadzwonić do mnie później. Właśnie dostałem wiadomość z radiowozu policji stanowej:
wypadek między Bartlesville a Green Bay. Muszę tam zaraz być. Przykro mi.
Połączenie przerwało się.
Staunton odłożył słuchawkę i patrzył przez chwilę na aparat, zastanawiając się, czy wypadek nie zdarzył się czasem komuś znajomemu. Chyba nie, bo szeryf by o tym wspomniał, chociaż… nie wie on dokładnie, kogo Staunton zna, no i bardzo się spieszył.
Wrzucił następną monetę i połączył się z biurem szeryfa. Odpowiedział zastępca. Staunton przedstawił się i wyjaśnił, że właśnie rozmawiał z jego przełożonym, gdy ten otrzymał wiadomość o wypadku i musieli się rozłączyć. Czy mógłby się dowiedzieć, komu przydarzył się wypadek?
Zastępca szeryfa chętnie udzielił informacji. Zginął uczeń liceum James Kramer. Mieszkał pod Bartlesville. Jechał sam ciężarówką do Green Bay i prawdopodobnie zasnął za kierownicą. Uderzył w betonowe przęsło mostu. Poniósł śmierć na miejscu.
Doktor podziękował i odłożył słuchawkę. Rodzina Kramerów mieszkała w sąsiedztwie Grossów. Teraz sobie przypomniał, że ich syn, licealista w wieku Tommy’ego Hoffmana, miał pracować u pani Gross, dopóki ta nie sprzeda gospodarstwa. To właśnie Kramerowie byli właścicielami szarego kotka, który spędził z nim prawie tydzień — do wczoraj!
A teraz ich syn nie żyje. Zginął w okolicznościach, które łatwo mogą się okazać samobójczymi.
Trzecie samobójstwo człowieka i znów powiązane z samobójstwem zwierzęcia!
Nagle Staunton przestał się bać. Poczuł chłodny spokój. Wiedział, co ma zrobić. I to szybko. Zmarnował już za wiele czasu.
„To” — czymkolwiek było — przekraczało możliwości i kompetencje szeryfa. To był materiał na śledztwo dla FBI i do badań dla najwybitniejszych naukowców. Owszem, porozmawia i z szeryfem, ale reszta odbędzie się ponad głowami lokalnych stróżów prawa, łącznie z policją stanową, choć tej ostatniej FBI użyje do przeprowadzenia rutynowych czynności śledztwa. Może uda mu się zainteresować armię? Szczęśliwie, z racji swoich prac przy programach satelitarnych i księżycowych, znał kilku wysokich oficerów kontrwywiadu i dwóch facetów z FBI. Co ważniejsze, oni znali jego na tyle dobrze, by nie uznać za wariata i poważnie rozważyć przedstawioną im relację, jakkolwiek nieprawdopodobnie by brzmiała.
Zacznie dzwonić do ludzi i nagłośni sprawę, kiedy tylko otrzyma teksty od panny Talley. Przedtem jednak musi jeszcze coś zrobić. Nie zajmie mu to więcej niż godzinę: przeprowadzi się z zagrożonej strefy.
Pomyślał o tym, idąc już do samochodu. Spakuje swoje rzeczy i załaduje je na furgonetkę. Potem zabierze maszynopisy od panny Talley i pojedzie prosto do Green Bay. Tam zainstaluje się w hotelu i zamówi rozmowy zamiejscowe. Jeśli mu się uda, agenci FBI i służby bezpieczeństwa będą w mieście przed końcem dnia. Tymczasem on postara się zdobyć jak najwięcej wiadomości o śmierci Jima Kramera i uzupełni zestawienia faktograficzne. Załatwi to z jakimś miejscowym stenografistą, chyba że panna Talley zechciałaby pojechać razem z nim i kontynuować dzieło. Chyba zechce.
* * *
Mózg stwierdził, że Stauntona nie ma w domu. Był tym trochę zdziwiony, fizyk bowiem rzadko wyjeżdżał do miasta o tak wczesnej porze. Nie poszedł na ryby ani na spacer, bo nie było jego furgonetki. Może zatem…
Zaczął sprawdzać. Wszystkie rzeczy doktora były na miejscu. Talerze w zlewie świadczyły, że jadł śniadanie. Musiał obudzić się wcześniej niż zwykle i dla jakichś powodów wyjechać zaraz do miasta. Nie ma się czym niepokoić. Wróci niebawem. Może zechce uciąć sobie drzemkę?
Wprawdzie spędził w tym domu kilka dni i nocy jako kot, był wtedy jednak pozbawiony zmysłu percepcji. Nie potrafił wówczas zajrzeć do zamkniętych pokoi i schowków ani przeczytać zamkniętych książek bądź listów w kopertach. Teraz uzupełniał owe luki.
Zapisał sobie w pamięci wszystkie szczegóły domostwa. To na użytek w przyszłości. Przebywając w Stauntonie jako żywicielu, nie będzie mógł używać swojego zmysłu postrzegania i uzależni się od względnie ograniczonych ludzkich organów zmysłów, a wszak pozostanie tu tydzień lub dwa tygodnie. Nie wiedział jeszcze dokładnie, jak długo. Podejmie decyzję, gdy przejrzy zawartość umysłu fizyka. Byłoby podejrzane, gdyby doktor nagle wyjechał, jeśli zamierzał pozostać tu do końca lata.
Poczuł wibrację, zanim samochód znalazł się w promieniu jego zmysłu postrzegania. Rozpoznał furgonetkę Stauntona. Fizyk był sam. Zegar kuchenny wskazywał dziesiątą.
Kiedy Staunton wszedł do domu, Mózg — by dopełnić oględzin okolicy — skoncentrował się na samochodzie. Nagle stwierdził, że coś się nie zgadza. Leżał tam, starannie owinięty w starą płachtę, trupek szarego kotka, jego przedostatniego żywiciela. Jak Staunton to odkrył? I dlaczego wozi ze sobą martwego kota? Czyżby tropił go w lesie? Na to wygląda, choć Mózg nigdy nie brał tej możliwości pod uwagę. Zadowolił się krótkim rzutem oka w stronę domu, żeby upewnić się, czy nikt za nim nie idzie. Oczywiście, to ten przelotny deszczyk spowodował, że zostawił wyraźne odciski łap i ułatwił fizykowi tropienie.
Nie szkodzi. Staunton jest w domu i wcześniej czy później pójdzie spać. Wtedy wszelkie podejrzenia stracą znaczenie.
Ale co on teraz robi? Wyjmuje dwie walizki ze składziku, niesie je na górę, wkłada do nich ubrania, żyletki i inne rzeczy z łazienki.
Pakuje się, żeby opuścić dom na stałe, dlatego zabiera wszystko.
Nie można do tego dopuścić. Trzeba go zatrzymać za wszelką cenę!
* * *
Staunton wyniósł walizki do furgonetki i wrócił do domu. Zrobił rundę po pokojach. Zamknął okna i upewnił się, że tylne drzwi są zatrzaśnięte. W kuchni zawahał się, czy wyłączyć dopływ prądu z generatora w piwnicy. Postanowił nie wyłączać — w lodówce jest jeszcze żywność, zepsułaby się za kilka dni. Wróci jeszcze do Bartlesville, chociaż nie sam, i zamieszka gdzie indziej, ale z pewnością pokaże ten dom prowadzącemu śledztwo. Może więc zostawić prąd włączony.
Pozostały jeszcze wędki, broń i amunicja w składziku. Posługując się siatką na ryby, przeniósł pudła z nabojami, potem resztę ekwipunku i załadował to wszystko na furgonetkę. Wrócił jeszcze po broń: pistolet, karabin i dubeltówkę. Włożył pistolet do kieszeni, a długą broń trzymał pod pachą, żeby mieć wolne ręce. Zamknął za sobą drzwi frontowe na klucz i poszedł do wozu.
Sięgał już do klamki drzwi samochodu, gdy zobaczył jelenia. Wspaniały samiec z rozrośniętym porożem stał, nie starając się ukryć, na skraju lasu, w miejscu, w którym zaczynała się droga. Pochylił łeb i zaczął grzebać kopytem, przygotowując się do szarży.
Staunton błyskawicznie wsiadł do kabiny i włączył silnik.
Miał nagłe przeczucie tego, co się zaraz stanie. Był tylko jeden sposób, żeby się przekonać, czy się nie myli. Włączył bieg i ruszył. Żeby się wydostać, musiał przejechać w odległości kilku stóp od jelenia. O ile ten go przepuści.
Rogacz wyraźnie nie miał tego zamiaru. Rozpoczął szarżę w chwili, gdy samochód ruszył. Staunton zahamował i nawet próbował zredukować siłę uderzenia, włączając wsteczny bieg. Nie starczyło czasu. Dwustufuntowy pocisk rąbnął w środek chłodnicy i w chwilę później zamienił się w dwieście funtów martwego jelenia — z rozbitą czaszką, złamanym karkiem i połamanym porożem. Stauntona od poważnego urazu kręgosłupa uratował tylko błyskawiczny rzut ciała na boczne siedzenie.
Silnik zgasł. Prawdopodobnie został uszkodzony, gdyż samochód, będąc na pierwszym biegu, pod wpływem uderzenia cofnął się około dwóch jardów. Staunton wyłączył stacyjkę. Nie próbował zapalić. Najpierw należałoby zaholować wóz do warsztatu i wyposażyć w nową chłodnicę. Nie zdziwiłby się, gdyby stwierdzono inne uszkodzenia.
Karabin był bezużyteczny. Miał za mały kaliber. Nawet z pistoletem i strzelbą nie wybrałby się pieszo do miasta lub choćby do sąsiadów, żeby zatelefonować. Po drodze czekałaby go pewnie seria ataków dokonywanych przez zwierzęta. Na polu, po jednej stronie drogi, były krowy i byki drzemiące w cieniu drzew. Po drugiej stronie, w niemal dziewiczej puszczy, jest więcej jeleni, może ze dwa niedźwiedzie i żbiki. Mogło być gorzej, gdyby wróg znalazł ludzkiego żywiciela. Co by zrobił, gdyby pani Kramer albo, powiedzmy, pani Gross wyszła na drogę z karabinem lub z dubeltówką i zaczęła do niego strzelać? Odstrzeliwać się? Nie potrafiłby wycelować do kobiety, nawet niepoczytalnej. Oczywiście, żadna z nich nie zrobiłaby tego, będąc w pełni władz umysłowych. Zresztą, bez względu na to, ile zwierząt i ludzi zabiłby po drodze, wreszcie coś albo ktoś położyłby go trupem. Wiedział, a raczej czuł, że ma do czynienia z jednym wrogiem, lecz ten wróg jest władny wysłać przeciw niemu nie kończący się łańcuch stworzeń. Nie upora się z nimi wszystkimi.
No, ale przynajmniej skończyła się zimna wojna. Nieprzyjaciel — kimkolwiek jest — już nie udaje. Przed nim, doktorem Stauntonem, przestał ukrywać swoją potęgę. Chce go tu zatrzymać. I może to zrobić. Fizyk sięgnął do siatki na tylnym siedzeniu, załadował strzelbę i pistolet oraz poupychał naboje po kieszeniach.
Ciekawe — nie bał się. Czuł chłodny, analityczny spokój. Wiedział, że musi zachować zimną krew, jeśli chce wygrać tę wojnę. Jego najważniejszym orężem będzie teraz inteligencja. Karabinem można wygrać bitwę, ale nie kampanię.
Po pierwsze, nie dać się zabić. Gdzie będzie bezpieczniej — tu, w samochodzie, czy w domu? Równie bezpiecznie, a na pewno wygodniej na wypadek dłuższego oblężenia, będzie w czterech ścianach. Wróg dał mu do zrozumienia, że go zabije, jeśli spróbuje sprowadzić pomoc. Ale czy odstąpi od tego zamiaru, jeśli Staunton zaakceptuje stan oblężenia?
Nie było to jasne, ale istniały przesłanki, że nieprzyjaciel zechce go zabić tylko wtedy, gdyby starał się opuścić dom. Najwyraźniej nie zależało mu na jego natychmiastowej śmierci, w przeciwnym bowiem razie już byłby martwy. Nie zauważył jelenia, dopóki nie dotarł do samochodu. Zwierzę mogło przecież przypuścić atak wcześniej, bezpośrednio na niego, nie na wóz. Broń miał nie naładowaną. Zrobiło to dopiero wówczas, gdy stało się oczywiste, że chce stąd wyjechać.
Zatem — do domu. Ostrożnie wysiadł z samochodu, z bronią gotową do strzału. Rozejrzał się — żadnej żywej istoty w zasięgu wzroku. Chyba że…
Spojrzał do góry. Sto stóp nad nim dzika kaczka zataczała powolne koła, jak myszołów. Tak kaczki nie latają. Atak z powietrza? Nie pomyślał o tym, gdy rozważał niebezpieczeństwa pieszej wędrówki do miasta. Atak dokonany przez odpowiednio ciężkiego ptaka kamikadze mógł być równie niebezpieczny jak szarża oszalałego byka. Idąc w kierunku domu, nie spuszczał oka z kaczki. Nagle, gdy był w połowie drogi, ptak zanurkował. Podrzucił broń, gotów do strzału, i uskoczył w bok. Nie było potrzeby. Żywy pocisk nie był przeznaczony dla niego. Uderzył w ziemię kilkadziesiąt jardów obok. Rozległ się głuchy odgłos i uniosła się chmurka kurzu. W miejscu uderzenia powstało chyba wklęśnięcie.
Staunton wszedł zadumany do domu i zamknął za sobą drzwi na klucz. Nie, wróg nie chce go zabić, tylko zatrzymać tutaj. Kaczka nie chybiłaby, gdyby celowała w niego. Nieprzyjaciel chciał mu po prostu uświadomić daremność prób ucieczki na piechotę. Nie pragnął jego śmierci, dopóki mógł go tutaj zatrzymać.
Fizyk oparł dubeltówkę o ścianę koło frontowych drzwi. Wyjął naboje z kieszeni i położył je w zasięgu ręki na sofie. Potem usiadł na poręczy mebla i patrzył przez okno.
Na dworze nic się nie działo. A może miał przywidzenia? Może spróbować wyjść i udać się do miasta? Nie, jeśli jeleń nie był dość przekonywającym argumentem, to pozostawała jeszcze dzika kaczka.
Ataki nie powtórzyły się. Pomyślał, że nie nastąpią, dopóki tu będzie i nie spróbuje wyjść na zewnątrz.
O co chodzi?
Podszedł do lodówki po butelkę piwa, ale zmienił zamiar i wrócił na poprzednie miejsce. Alkohol osłabia zdolność rozumowania, a nawet minimalne obniżenie poziomu inteligencji miało teraz podstawowe znaczenie.
Kim był wróg? Istota ludzka, może mutant z nie znaną człowiekowi zdolnością panowania nad innymi umysłami? Może demon? Albo obcy? Jakoś to ostatnie wydało mu się najmniej nieprawdopodobne. Panna Talley mówiła o miliardach nadających się do zamieszkania światach we wszechświecie. Czy życie i intelekt nie mogły się rozwinąć na którymś z nich? Dlaczego Ziemia ma być wyjątkiem? I czy inne inteligentne formy życia nie mogły opanować umiejętności podróży kosmicznych? Czy to właśnie ludziom ma przypaść palma pierwszeństwa?
Tak, to obcy. Najbardziej prawdopodobny i najgroźniejszy wariant.
Ale dlaczego właśnie on, Staunton, stał się obiektem ataku? Czy dlatego, że dużo wiedział i domyślał się wystarczająco wielu rzeczy, by okazać się niebezpiecznym przeciwnikiem? Chyba tak, bez względu na to, co wróg (można go tak nazwać, z braku lepszego określenia) o nim wiedział.
Posługując się szarym kotkiem jako żywicielem, intruz spędził z nim pięć dni. Słyszał, co dyktował pannie Talley, i odkrył jego zamiar wysłania tego do analizy. Obserwował go, gdy Staunton sądził, że sam dokonuje badania.
Bez wątpienia był niebezpieczny dla wroga. Dlaczego zatem ten go nie zabił? Używając w tym celu choćby jelenia lub kaczki kamikadze? Bo potrzebny był żywy, ale tutaj, nie gdzie indziej. Dlaczego?
Ponieważ miał się stać żywicielem. To brzmi prawdopodobnie. Ale dlaczego „to” jeszcze go nie uzależniło?
Na dworze nic się nie działo. Poszedł do kuchni i nastawił wodę na kawę.
Czy musiały zaistnieć jakieś specjalne okoliczności, żeby nieprzyjaciel mógł zawładnąć umysłem swej ofiary?
Nagle pomyślał o możliwym rozwiązaniu zagadki. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że ma rację. Wróg opanował Tommy’ego Hoffmana w czasie snu. Podobnie było z Siegfriedem Grossem. Mniej pewne było, czy Jim Kramer spał, ale mogło tak być. A zwierzęta żywiciele? Prawie wszystkie — zwłaszcza psy i koty — sypiają często i krótko, zarówno w dzień, jak i w nocy.
Jeśli nieprzyjaciel trzyma go tu i czeka, aż zaśnie, by nim zawładnąć, to dlaczego nie zrobił tego ostatniej nocy? I na to jednak pytanie znalazł odpowiedź. Po śmierci szarego kota wróg z jakiegoś powodu uczynił swoim żywicielem Jima Kramera i tym razem zaaranżował śmiertelny wypadek. Widać wolał takie rozwiązanie niż oczywiste samobójstwo. Był to dowód — albo tylko wskazówka — że wróg jest jeden i że może operować tylko jednym żywicielem naraz. Ba, ale żeby mieć tego pewność!
Nagle Staunton powziął pewną myśl. Podniósł strzelbę, podszedł do drzwi i otworzył je. Ostrożnie wyszedł na małą, nie pokrytą dachem werandę i spojrzał w górę.
Ptaki, sześć albo siedem dużych ptaków zataczało koła na niebie. Czyżby się mylił?
Przyjrzał im się dokładniej i z ulgą stwierdził, że to jednak nie są żywiciele. To myszołowy krążyły nad martwym jeleniem. Powoli, szerokimi kołami opadały na padlinę. Zwyczajne ptaki. Nigdy przedtem myszołowy nie wydawały mu się tak piękne.
Zaraz jednak od strony lasu nadleciał inny ptak — wyglądał na kaczkę. Gdy się zbliżył, nabrał wysokości i zaczął nurkować prosto na niego. Mógłby go zestrzelić, ale podejmowanie ryzyka nie miało sensu. Cofnął się szybko i zamknął drzwi. Sekundę później rozległ się głuchy odgłos twardego lądowania na deskach werandy.
Staunton uśmiechnął się ponuro. Podejmując niewielkie ryzyko, zweryfikował przynajmniej jeden ze swoich wniosków. Gdyby wróg potrafił opanować stworzenie nie będące w stanie uśpienia, mógłby bez trudu użyć któregoś z myszołowów krążących w pobliżu — albo wszystkich naraz, jeśliby chciał uporać się z więcej niż jednym żywicielem jednocześnie. Ale on musiał tracić czas na poszukiwania. Kaczka zapewne spała.
Nieprzyjaciel był niebezpieczny, lecz miał słabe punkty.
Sytuacja nie wydawała się jednak beznadziejna. Panna Talley oczekiwała jego przybycia. Prędzej czy później zacznie się martwić na tyle, że zawiadomi szeryfa. Jeśli ten przyjedzie i zostanie zaatakowany, przybędą inni stróże prawa, żeby sprawdzić, co się z nim stało. A jeśli wróg zaatakuje także ich, do akcji wkroczy policja stanowa. Grupa uzbrojonych mężczyzn z pewnością poradzi sobie z każdym atakiem zaplanowanym i kierowanym przez jedną istotę.
W końcu pomoc nadejdzie. Byle nie usnąć do tego czasu.
ROZDZIAŁ 19
Nic się nie działo. Wydawało się, że trwa to wieczność. Nadeszła noc, czas odpoczynku, a Staunton chodził po domu, schodami w górę i w dół, włączając i wyłączając światła.
A potem nagle wszystkie światła zgasły.
Prądnica? Oczywiście. Silnik benzynowy miał jeszcze paliwo; zapas w zbiorniku wystarczyłby na kilka dni. Ale któraś z części urządzenia musiała się zepsuć: albo silnik, albo prądnica.
Wróg ma nowego żywiciela. Może to mysz? Domowa — jeśli takie były w piwnicy, lub polna, która jakoś znalazła drogę do środka. Zapewne przedostała się pod obudowę maszyny i zginęła, zgnieciona przez komutator. Nie było sensu naprawiać urządzenia. Myszy na pewno było więcej. A może to był jakiś owad? Inteligentnie pokierowany, mógł unieruchomić swoim ciałem silnik albo prądnicę i następnie zostać zmiażdżony.
Ciemność.
Przede wszystkim należy zwalczyć senność. Sen to koniec wszystkiego.
Wzeszedł księżyc. Był w trzeciej fazie, ale świecił jasno na bezchmurnym, gwiaździstym niebie. Staunton wyraźnie widział otoczenie domu. Do środka też docierało sporo światła. W bawialni było dość jasno, można było przechadzać się bez ryzyka upadku. Miał wprawdzie latarkę, ale nawet z zapasową baterią nie starczyłaby na całą noc. Musi używać jej oszczędnie.
Jak długo zdoła obyć się bez snu? Może następne dwadzieścia cztery godziny. Mało spał ostatniej nocy i już teraz czuł się zmęczony.
Zgłodniał, lecz postanowił nie jeść. Jedzenie wzmaga senność, szczególnie gdy potrzebuje się wypoczynku. Głodnemu łatwiej opanować zmęczenie, przynajmniej do momentu, w którym brak pożywienia spowoduje osłabienie. Nie może do tego dopuścić. Bez jedzenia łatwiej da sobie radę niż bez snu.
Przechadzał się, starając się skoncentrować. Jak przeprowadzić kontratak?
Co jest piętą achillesową wroga? Czy jest bezcielesny, czy ma własny korpus — być może bezwładny, gdy używa żywiciela? Pomyślał, że wróg musi mieć ciało. Po pierwsze, bo niemożliwa wydaje się myśląca osobowość bezcielesna, a po drugie, bo przypomniał sobie dziwny szczegół związany z samobójstwem Siegfrieda Grossa: tej nocy zniknęły z lodówki słoik rosołu i miska ze stężałym sosem. Trudno, żeby Gross zjadł je w tej postaci, a nie miał żadnych powodów, by je wyrzucać. Były natomiast doskonałymi składnikami odżywczego roztworu, który zaspokoiłby głód kogokolwiek lub czegokolwiek, choćby trochę chemią organizmu przypominającego stworzenia ziemskie. Czy Gross, zanim się zabił, musiał nakarmić wroga? Brzmi to groteskowo, ale co w tym wszystkim nie jest groteskowe? W każdym razie jest to prawdopodobne.
Podszedł do kuchni i przy świetle latarki zrobił sobie następną kawę. Potem wrócił z filiżanką, usiadł na poręczy otomany i gapił się w księżyc.
Gdzie może być ciało wroga? Niewykluczone, że gdzieś blisko. Musi być przecież jakaś granica jego zdolności działania, a dom jest ogniskiem ataku. Może ukrywa się w zasięgu wzroku, może nawet tu, w środku? Nie sądził, żeby nieprzyjaciel podejmował aż takie ryzyko, ale gdyby tak było, istniałaby szansa przeprowadzenia kontrataku. Nie teraz, w nocy, lecz jutro, przy świetle dziennym, przeszuka dokładnie dom, gotów zastrzelić wszystko, co się rusza.
To była długa, bardzo długa i bardzo samotna noc. Najgorsza, jaką spędził w życiu. Ale i ona wreszcie się skończyła.
Gdy się wystarczająco rozwidniło, przeszukał domostwo, pokój po pokoju i na dodatek piwnicę. Nie wiedział oczywiście, czego szuka, jakiej wielkości jest obiekt, jeśli jednak wróg nie miał zdolności przyjmowania kształtu przedmiotów codziennego użytku albo czynienia się niewidzialnym (a mocno wątpił w obie te możliwości), z pewnością w domu go nie było. W piwnicy okazało się, że jego domysły dotyczące awarii prądnicy były słuszne: za obudowę dostało się stworzenie wielkości myszy; została po nim tylko czerwona plama. Mógł oczyścić komutator i uruchomić urządzenie, ale byłoby to bezcelowe. Jeśli bowiem wróg nie chce, żeby miał elektryczność, znowu coś uszkodzi, kiedy tylko Staunton wróci na górę.
W ciągu nocy przemyślał jeszcze jedną możliwość obrony. Niewykluczone, że obcy jest uwięziony w ciele żywiciela i może się z niego wydostać i opanować następnego tylko w wypadku śmierci poprzedniego. Skoro tak, byłaby szansa na zamianę ról. Gdyby udało mu się lekko zranić i schwytać albo po prostu złapać któregoś z żywicieli i zachować go przy życiu w warunkach wykluczających samobójstwo, wróg przez jakiś czas byłby bezradny. W tym czasie zdołałby może dotrzeć cały i zdrowy do miasta.
Ale czy nadarzy się taka sposobność?
Popatrzył na sufit i doznał przypływu nadziei na widok latającej tam ćmy. Czyżby? Ćma nie jest niebezpieczna, może jednak nieprzyjaciel używa jej jako szpiega?
Niedbale wstał i poszedł do składziku. Zamknął za sobą drzwi. Szybko sporządził coś w rodzaju siatki na motyle. Zgiął wieszak w pętle, rozpruł śpiwór i wyciągnął gazę, która pełniła funkcję moskitiery, po czym przymocował ją do drucianego kółka. Przywiązał to wszystko do rączki szczotki. W ten sposób uzyskał coś w rodzaju siatki na motyle.
Ćma nadal krążyła pod sufitem. Umykała mu kilkakrotnie, ale wreszcie ją dopadł, wyjął bardzo ostrożnie, żeby niczego nie uszkodzić, a następnie opróżnił pudełko zapałek i zamknął ją w nim. Powinna żyć wystarczająco długo, żeby ucieczka mu się powiodła. Jeśli oczywiście była to właściwa ćma.
Postanowił zaraz to zbadać. Wziął strzelbę i wyszedł przed drzwi. Rozejrzał się, lecz niczego nie dostrzegł. W powietrzu również.
Głęboko odetchnął i zaczął iść. Zrobił tylko dziesięć kroków, gdy coś zmusiło go do zadarcia głowy. Duży jastrząb wystartował właśnie z okapu i zaczął nabierać wysokości. Zanurkował. Celował tak, by go zabić, a nie tylko zapędzić z powrotem do domu.
Staunton podrzucił dubeltówkę i nacisnął spust w chwili, gdy drapieżnik był kilka stóp nad jego głową — nadlatywał jak pocisk kierowany. To, co z ptaka pozostało, wytrącone z trajektorii, uderzyło w ziemię tuż obok.
Fizyk pobiegł do domu. Zmył krew z twarzy i oczyścił ubranie. Potem otworzył pudełko i wypuścił ćmę. To była tylko zwyczajna ćma, a nie żywiciel. Pomysł miał dobry, ale wróg nie dał się podejść.
ROZDZIAŁ 20
I znów nie działo się nic.
Minuty wlokły się jak godziny. Nie spał już ponad dobę, a i poprzedniej doby przespał z powodu bezsenności nie więcej niż trzy godziny.
Większość czasu spędził, spacerując od okna do okna i wyglądając w przestrzeń. Nogi bolały go ze zmęczenia. Dałby tysiąc dolarów, żeby móc się położyć na kilka minut i odpocząć, ale to byłoby zbyt niebezpieczne. Nie śmiał nawet usiąść i oprzeć się wygodnie. Jeśli już siadał, to albo na poręczy sofy, albo na skraju krzesła w kuchni. Od czasu do czasu wypijał filiżankę kawy. Pił ją teraz zimną. Jakiś czas temu zorientował się, że gorący płyn częściowo niweluje działanie kofeiny i wpływa nań usypiająco.
Ranek wlókł się bez końca. Szeryf albo policja stanowa na pewno się tu zjawią; panna Talley, nie później niż tego ranka, niewątpliwie zawiadomiła władze, że nie przybył na wczorajsze spotkanie i że jest w tarapatach lub grozi mu niebezpieczeństwo.
Nie wytrzyma bez snu. Bał się nawet usiąść. Oczy same mu się zamykały. Zmuszał się, żeby je otworzyć. Chociaż był umiarkowanym nałogowcem, palił fajkę za fajką. Usta zaczęły go piec. Oddałby królestwo za benzedrynę, ale nie miał ze sobą ani tabletki. Nie myśli się o takich rzeczach, kiedy się jedzie na wakacje.
Było prawie południe. Stał przed oknem, marząc o tym, żeby oprzeć czoło o szybę. Nie odważył się jednak tego zrobić. Nagle usłyszał odgłos zbliżającego się samochodu.
Chwycił dubeltówkę i otworzył drzwi; sam pozostał w środku, gotów osłaniać szeryfa czy kogokolwiek innego przed atakiem.
Samochód skręcił w podwórze. Był to mały volkswagen panny Talley. Przyjechała sama.
Zaczął gwałtownie do niej machać, z nadzieją, że jeśli zawróci i szybko się oddali…
Zbliżała się. Nie patrzyła w jego stronę, ponieważ jej uwagę przyciągnął widok furgonetki i martwego jelenia, z którego leniwie podrywały się myszołowy, zmuszone do odlotu przez zbliżający się samochód. Wyłączyła silnik, zanim go zobaczyła.
— Panno Talley! Proszę zawracać i szybko jechać do miasta. Niech pani powiadomi policję i…
Nie było o czym mówić. Usłyszał odgłos kopyt. Wzdłuż drogi szarżował byk. Był oddalony zaledwie o sto stóp. Volkswagen stał w odległości dwudziestu. Nagle Staunton dostrzegł szansę, choć ryzykowną, na zwycięstwo. Jeśli zrani zwierzę, nie zabijając go, na przykład złamie mu nogę, wtedy wróg nie będzie mógł się uwolnić i znaleźć następnego żywiciela…
Krzycząc do panny Talley, żeby została w samochodzie, wybiegł i podniósł dubeltówkę. Jeśli mu się uda dobrze ocenić odległość i strzeli nisko, to może trafi w przednie nogi.
Celował dobrze, ale ze zdenerwowania strzelił trochę za wcześnie. Ładunek zranił byka, lecz nie wstrzymał jego szarży. Zwierzę ryknęło z wściekłością i zmieniło kierunek, biegnąc wprost na niego, zamiast w stronę samochodu. W tym momencie Staunton wystrzelił z drugiej lufy. Byk był o dziesięć stóp. Strzał okazał się śmiertelny. Z rozpędu zwierzę przetoczyło się jeszcze kilka kroków i upadło tuż przed fizykiem. Otworzył drzwi volkswagena.
— Szybko do domu, panno Talley. Mamy minutę, zanim spróbuje ponownie. Nie traćmy czasu.
Pobiegł razem z nią. Strzelba była pusta, naboje zostawił w domu. Przy drzwiach odwrócił się i spojrzał wokół oraz do góry. Jakiś duży ptak, nie myszołów, latał w pobliżu. Jeśli miał zamiar zaatakować, było już za późno. Staunton wszedł do środka i zamknął drzwi.
Ładując dubeltówkę, opowiedział jej szybko, co się działo od wczoraj.
— Och, doktorze, gdybym tylko nalegała… Dzwoniłam wczoraj po południu do szeryfa, ale nie chciał za bardzo uwierzyć, że ma pan kłopoty. Obiecał jednak, że przyjedzie. Udało mi się go złapać ponownie dziś rano. Tłumaczył się, że ma nowe ważne sprawy i będzie mógł tu przybyć dopiero jutro. Domyślam się, że uznał moje zaniepokojenie za wytwór wyobraźni. Nie spieszy mu się teraz.
— Jutro…
Staunton ponuro pokiwał głową.
— Nie wytrzymam tak długo bez snu. A jeśli się nie mylę, gdy tylko zasnę… Wolałbym, żeby pani tu nie przyjeżdżała. Teraz i pani jest w niebezpieczeństwie.
— Sądzi pan, że nie mamy szansy dotrzeć do mego samochodu? Siadłabym za kierownicą, a pan mógłby używać broni.
— Jest szansa, jedna na sto, panno Talley. Bo poza tym, że gdzie jest byk, tam muszą być i krowy, żeby nie wspomnieć o jeleniach w lesie, idę o zakład, iż duży ptak nurkujący z odpowiedniej wysokości przebije dach pani samochodu. Kiedy wyszła pani z domu? Czy sąsiedzi zauważą, gdy nie wróci pani na noc?
— O Boże, obawiam się, że nie. Ilekroć jadę do Green Bay do teatru, zostaję tam po przedstawieniu u siostrzenicy. Nikogo nie zdziwi moja nieobecność w domu. Sąsiedzi nie będą zaniepokojeni. Och! Gdybym wezwała policję stanową… Ale w ogóle o tym nie pomyślałam.
Staunton, zrezygnowany, machnął ręką.
— Proszę się o nic nie winić, panno Talley. To ja popełniłem pierwszy błąd. Dwa pierwsze błędy. Nie powinienem tu pozostawać po samobójstwie szarego kota, a wczorajszego ranka, gdy dowiedziałem się o śmierci Jima Kramera, mogłem darować sobie powrót tutaj po bagaże. Na tym wpadłem.
Westchnął.
— Napijmy się kawy. Piłem zimną, ale teraz, gdy mam do kogo otworzyć usta, zaryzykuję filiżankę gorącej. Nawet usiądę, kiedy będziemy rozmawiali. Może coś wymyślimy. Musimy coś wymyślić.
W kuchni pozwolił sobie oprzeć się o ścianę, podczas gdy panna Talley gotowała wodę na kawę. Mówił dużo, bo i miał dużo do powiedzenia.
— Obcy — rzekła stanowczo panna Talley, gdy wspomniał o wrogu. — Doktorze, dlaczego nie uznać, że walczymy z pozaziemską istotą inteligentną? Cóż innego mogłoby to być?
— Człowiek mutant z wrodzonymi lub nabytymi zdolnościami umysłowymi, o których nawet nam się nie śniło.
— Naprawdę pan w to wierzy?
— Nie, podobnie jak w jedyną inną możliwość: że to demon albo jakiś inny diabeł. Nie zawężałbym jednak pola widzenia. Dopóki się nie przekonam albo dopóki nie przegrani, mam zamiar nazywać go wrogiem. Nie przejmujmy się nomenklaturą, panno Talley. I tak mamy się czym martwić. Po pierwsze i najważniejsze: czy istnieje jakakolwiek szansa? Oczywiście, mogę się mylić, sądząc, że wróg trzyma mnie, a raczej nas, zapuszkowanych tutaj, póki nie usnę.
— Ma pan jakiś pomysł?
Powiedział jej, że zranienie zwierzęcia kontrolowanego przez wroga może im dać czas na ucieczkę.
— Ale to nie takie proste zranić dużego osobnika z dubeltówki tak, żeby nie zaatakował i nie zdołał się zabić. Należałoby złamać mu nogę, by go unieruchomić.
— Nie ma pan karabinu?
— Za mały kaliber. Jest ciągle w furgonetce. Nie warto ryzykować, żeby go przynieść. Byłby akurat, gdybym miał długie naboje karabinowe. Ale mam tylko krótkie, bo zamierzałem wprawiać się w strzelaniu do celu. Mam też pistolet, lecz nie jestem aż tak dobrym strzelcem, by ryzykować strzelanie z niego do szarżującego zwierzęcia. Myślę, że „to” zdało sobie sprawę, co mu grozi, jeśli żywiciel zostanie ranny. Dlatego woli posługiwać się ptakami. Nawet bowiem, gdybym zranił któregoś śrutem w powietrzu, to zabije go sam upadek… O Boże! Jakże jestem śpiący.
— Czy mogę panu jakoś pomóc?
— Proszę tylko mówić albo słuchać. Przy okazji narzuciłem sobie głodówkę, żeby nie zasnąć, ale nie powinno to pani powstrzymać przed zjedzeniem czegoś. Lodówka nie działa od wczoraj, lecz jest dużo konserw.
Kawa była gotowa. Nalała dwie filiżanki i zaniosła je do stołu.
— Dziękuję, nie jestem jeszcze głodna, może jednak powinnam przygotować dwa lub trzy dodatkowe dzbanki kawy?
— Jak pani sobie życzy, ale po co?
— Jeśli udało mu się odciąć elektryczność, może poradzi sobie i z gazem. A pan nie chciałby chyba zostać bez kawy, nawet gdybyśmy oboje mieli ją pić zimną?
— Chyba nie da rady. Potrzebny byłby ludzki żywiciel. Trzeba użyć śrubokrętu, żeby zakręcić zawór na zbiorniku z butanem. W każdym razie nic na tym nie stracimy, jeśli przygotuje pani kawę na zapas.
Postawiła znów wodę na gazie, podeszła do stołu i usiadła naprzeciw Stauntona.
— Co z zaopatrzeniem w wodę? Czy może odciąć dopływ? Dla pewności napełnię kilka wiader.
— To chyba zbędne. Wyjaśnił, jak działa wodociąg.
— Dość łatwo mógłby uszkodzić pompę, która dostarcza wodę do zbiornika na dachu, ale sam zbiornik jest ciężki i masywny. Powinien być napełniony do połowy. To więcej, niż nam potrzeba. Mieści się w nim dwieście galonów.
Wypił łyk kawy.
— Ta rozmowa o wodzie przypomniała mi o czymś. Zimna kąpiel i zmiana ubrania powinny mi pomóc. Nie pomyślałem o tym rano.
— Dobra myśl. Zrobię sobie coś do jedzenia, gdy pan będzie na górze. Jest pan chyba bardzo głodny, lepiej więc nie patrzeć, jak będę jadła.
— Świetnie, ale proszę robić obchód okien co jakiś czas i zawołać mnie, jeśli pani coś zauważy. Zabiorę szlafrok do łazienki, żeby w razie czego móc natychmiast zejść. A teraz sam zobaczę…
Miał zamiar wstać, lecz panna Talley, jak w szkole, kazała mu siedzieć spokojnie, po czym sama przeszła się wzdłuż okien. Złożyła meldunek, że nic nowego nie zaszło, oprócz tego, że myszołowy wróciły na ścierwo jelenia. Żaden z nich nie wybrał byka. Jeleń był dojrzalszy i bardziej im smakował.
Staunton pokiwał głową.
— Nie sądzę, żeby coś się wydarzyło. To gra na przetrzymanie, dopóki któreś z nas nie zechce stąd wyjść. Nie próbował dostać się do domu, a gdyby mu na tym zależało, dawno by to zrobił. Każde większe zwierzę z łatwością wyłamie drzwi, jeśli wcześniej się go nie zastrzeli.
— Albo człowiek. Dziwi mnie, że nie wysłał żadnego przeciw panu.
— Nie było powodu. Chyba żeby chciał mnie zabić, lecz wyraźnie tego nie chce, dopóki tu siedzę. Nawet wolałbym, żeby kogoś nasłał. Przestrzelić nogę szarżującego byka, nie zabijając go przy tym, to niebezpieczna zabawa. Z człowiekiem poszłoby łatwiej.
— Skąd pan wie, doktorze, że nie jestem wrogiem? Bez trudu może mnie pan postrzelić w nogę.
Roześmiał się.
— Nawet o tym nie pomyślałem. Zresztą byk, który pojawił się zaraz po pani przybyciu, jest wystarczającym dowodem. „To” nie może kontrolować więcej niż jednego żywiciela naraz.
Wstał i przeciągnął się, walcząc z ziewaniem.
— Idę zanurzyć się w zimnej wodzie. Obejdę okna na piętrze, gdy wanna będzie się napełniała.
Poszedł na górę. Za pół godziny był z powrotem. Wyglądał na odświeżonego, przynajmniej zewnętrznie. Panna Talley skończyła posiłek. Usiedli w bawialni i mówili na zmianę. Staunton nalegał, że osobiście będzie dokonywał obchodu okien, bo niebezpieczeństwo zaśnięcia na siedząco wzrasta, gdy zostaje sam choć na chwilę. Lepiej, żeby się ruszał.
Godziny ciągnęły się w nieskończoność. Oboje wymyślali dziesiątki podstępów, ale zaraz odrzucali je jako niepraktyczne lub niebezpieczne. Wreszcie Staunton postanowił sprawdzić, czy oblężenie trwa nadal. Wyszedł przed drzwi z dubeltówką. Gdy zobaczył, że krążący wysoko po niebie ptak zaczyna pikować, wystrzelił, nie czekając, aż się zbliży. Odległość była jednak za duża. Musiał strzelić jeszcze raz, gdy ptak był już niebezpiecznie blisko. Gdyby nie uskoczył, zostałby uderzony. Martwy jastrząb rąbnął o próg. Fizyk powtórnie załadował broń, zanim — posługując się lufą — zepchnął ścierwo z werandy.
Krew poplamiła mu buty i mankiety spodni. Poszedł na górę, żeby się przebrać i wziąć jeszcze raz zimną kąpiel. Zostawił wodę w wannie. Po pierwszej bowiem kąpieli uświadomił sobie, że nawet sto galonów, jak oceniał zawartość zbiornika, nie pozwoli na zbyt częste napełnianie wanny. Druga kąpiel niewiele mu pomogła. Omal nie zasnął w wodzie. Był prawie na granicy wytrzymałości.
Powiedział o tym pannie Talley i poprosił ją, żeby przyniosła dzbanek zimnej wody i szklankę. Polecił jej siedzieć tuż naprzeciw niego i chlustać mu wodą w twarz, ilekroć spostrzeże, że zamyka oczy na dłużej niż mrugnięcie. Przyniosła wodę, a na dodatek ręcznik, gdyby musiała spełnić jego prośbę. Przyszło jej to uczynić dwukrotnie w ciągu godziny — za każdym razem, gdy przerywał w połowie zdania i oczy mu się zamykały. Była szósta, gdy zdarzyło się to po raz ostatni. Za godzinę powinno być ciemno. Wątpił, czy zdoła nie zasnąć.
Osuszył twarz ręcznikiem i wstał, lekko się kołysząc.
— Panno Talley. Takie postępowanie nic nie da. Nawet gdybym usiadł na pinezkach, w końcu stracę świadomość. Musimy zrobić jedną z dwóch rzeczy — obie są niebezpieczne, więc wybór zostawiam pani. Pierwsza, wychodzę do miasta albo przynajmniej do najbliższego telefonu. Zabieram dubeltówkę, a pani zostawiam pistolet. Może uda mi się, może przeceniamy niebezpieczeństwo i zasięg działania wroga. A jeśli mnie się powiedzie, pani wyjdzie z tego cało. Przyjedzie tu kilka wozów pełnych policji stanowej, wszyscy ze strzelbami i pistoletami maszynowymi… Jeśli zaś nie…
— Nie — przerwała mu stanowczo panna Talley. — Jeśli już, to jedziemy razem. Ja prowadzę. Albo idziemy pieszo, jeżeli pan uważa, że tak będzie lepiej. Ale właściwie dlaczego mamy iść?
— Bo, po pierwsze, wtedy nie zasnę, a po drugie — będę mógł obserwować niebo. Jak już wcześniej mówiłem, ciężki ptak nurkujący z wysoka może przebić dach pani samochodu. Choć, przyznaję, nie brałem pod uwagę naszej wspólnej wyprawy. Nie wiem, która z tych możliwości jest bardziej niebezpieczna. Teraz wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli po prostu pójdę spać. Tutaj, w tym pokoju, na sofie. Najpierw jednak musimy się zabezpieczyć. Proszę mnie związać. W kuchni jest pięćdziesiąt stóp sznura do bielizny. Starczy pani na dobrą robotę. Chodzi o to, że — po pierwsze — nasz pogląd na to, co się ze mną stanie, gdy zasnę, może być błędny. Po drugie, jeśli wróg mnie opanuje, a ja będę związany, nie zdoła skrzywdzić ani mnie, ani pani, panno Talley. Ponadto uniemożliwi mi to popełnienie samobójstwa, a nieprzyjacielowi znalezienie innego żywiciela. To zaś znaczy, że będzie pani mogła bezpiecznie pojechać do miasta i sprowadzić pomoc.
— Jaką… jaką pomoc, kiedy pan będzie…
— Najpierw zobaczymy, co się stanie, a potem pomyślimy. Jeśli dotrze pani do miasta, nie będzie już pośpiechu. Proszę skontaktować się z najwyższymi, dostępnymi pani, władzami, opowiedzieć, co tu zaszło, i dodać do tego mój tekst. Niech pani zadzwoni najpierw do FBI i postara się o połączenie z Rogerem Price’em albo z Billem Kellermanem. To moi przyjaciele i prawdopodobnie potraktują panią poważnie. Zapamięta pani nazwiska, czy mam je zapisać?
— Roger Price albo Bill Kellerman. Zapamiętam. Ale skąd mam wiedzieć, że bezpiecznie dojadę do miasta? Chyba że zaraz po zaśnięciu obudzi się pan i zacznie postępować jak szaleniec.
— Jeśli tak, to sprawa będzie jasna. Jeśli nie, musi pani podjąć takie ryzyko jak ja niedawno. Wyjdzie pani na werandę z dubeltówką i… sprawdzi, czy nastąpi atak. Jeżeli nie, jest szansa, że się uda. Albo… chwileczkę, nie ma w ogóle ryzyka. Gdy będę związany, pani po prostu poczeka do jutra na szeryfa. Tak będzie bezpieczniej. Powinienem był od razu o tym pomyśleć. Jestem taki senny, że zaczynam bredzić.
— Dobrze — powiedziała panna Talley — to bardziej mi się podoba niż pomysł wyprawy — samotnej czy we dwoje — do miasta. Idę po sznur.
Poszli do kuchni. Odmierzył odpowiednią długość, podczas gdy ona szukała noża.
W bawialni Staunton wyjął pistolet z kieszeni i razem z amunicją położył na półce. Dubeltówkę oparł o ścianę przy drzwiach.
— Proszę to trzymać z dala ode mnie. Nóż także. Zwiąże mi pani najpierw ręce na plecach, potem położę się, a pani skrępuje kostki.
Odwrócił się do niej z założonymi rękami.
— Gdybym oszalał i próbował rozerwać więzy, proszę zamroczyć mnie rękojeścią pistoletu. Ale niech się pani postara nie zabić mnie. Jeśli bowiem będę już pod kontrolą wroga, moja śmierć go uwolni i pozwoli wybrać nowego żywiciela. Wówczas może opanować nawet panią, jeżeli zaśnie pani przed przybyciem szeryfa.
Panna Talley manipulowała przy więzach.
— Jest pan pewien, że wyprawa do miasta byłaby mniej bezpieczna?
— Pewien nie jestem, ale tak przypuszczam.
— Dobrze. Nie za ciasno?
— Nie. Nie mogę sięgnąć węzła palcami. To doskonale. Teraz się kładę. Postaram się nie zasnąć, dopóki nie zwiąże mi pani nóg w kostkach.
Ledwie wytrzymał. Gdy tylko uznał, że więzy są odpowiednie, westchnął i zamknął oczy. Natychmiast zasnął głęboko.
Panna Talley obserwowała go przez chwilę. Potem, żeby się przekonać, czy wróg jest już w mózgu doktora Stauntona i tylko pozwala mu dalej spać albo udawać, że śpi, wzięła dubeltówkę i stanęła w otwartych drzwiach, patrząc w górę. Coś dużego i czarnego pikowało w jej kierunku. Cofnęła się i zamknęła drzwi. Usłyszała głuche uderzenie o werandę.
* * *
Odgłos spowodowany był upadkiem myszołowa. Jednego z kilku, które ucztowały na zabitym jeleniu i właśnie odlatywały na drzemkę w koronach pobliskich drzew. Był to trzeci z kolei, którego Mózg użył.
Zdenerwowało go niespodziewane przybycie nauczycielki. Był wysoko w górze, gdy zauważył nadjeżdżającego volkswagena. Szybko zanurkował, zabił ptaka i opanował śpiącego nie opodal byka. Pogalopował za volkswagenem. Najpierw chciał zniszczyć samochód, ale kiedy Staunton wypalił do niego po raz pierwszy, zrozumiał, że mierzy za nisko, żeby go zranić i obezwładnić. Zmienił więc kierunek szarży i runął na fizyka, żeby ten go zabił w obronie własnej.
Potem, przebywając we własnym żółwiopodobnym ciele, ukrytym pod kuchennymi schodami, przysłuchiwał się rozmowie tak długo, aż stwierdził, że oboje zdają sobie sprawę z daremności prób przedostania się do miasta lub choćby do najbliższego telefonu. Nie musiał w związku z tym niszczyć samochodu.
Odprężył się zatem i nadal ich obserwował. Był zdziwiony, że domyślili się tak wielu rzeczy. Nie martwiło go to. I tak nie mogli zrobić użytku z posiadanej wiedzy.
Potem dowiedział się, że panna Talley prosiła szeryfa o przybycie. Co prawda miało to nastąpić dopiero jutro, ale niewykluczone, że stróż prawa zmieni zamiar i przyjedzie wcześniej albo przyśle jeszcze dziś swego zastępcę. Gdyby miał nadjechać następny samochód, musiał o tym wiedzieć w porę, żeby mieć czas na przygotowania. Prawdopodobnie zniszczy wóz i zabije kierowcę, kiedy ten wyjdzie na zewnątrz. Nie może dopuścić do wzmocnienia załogi domu.
Obchód okien, dokonywany przez Stauntona i pannę Talley, dawał Mózgowi czas na używanie ptaków do obserwacji okolicy. Po każdym takim locie zabijał żywiciela, by móc dalej słuchać rozmów prowadzonych w domu.
Właśnie zbierał się do kolejnego lotu, gdy fizyk oznajmił, że dłużej nie wytrzyma. Będzie to zatem jego ostatni zwiad powietrzny. Postanowił trochę go przedłużyć i dlatego nie był świadkiem całej rozmowy, a następnie krępowania Stauntona.
Kiedy już miał roztrzaskać myszołowa, ze zdziwieniem stwierdził, że tym razem w drzwiach stanęła z dubeltówką panna Talley. Zanurkował natychmiast.
Gdy był już we własnej skorupie, zdziwił się jeszcze bardziej, widząc doktora śpiącego i związanego. To, że spał, nie było dlań niespodzianką; zdumienie budził fakt, że był związany!
Diabelnie sprytne i podstępne. Żadne z nich nawet o tym nie wspomniało, kiedy ich podsłuchiwał. Musieli nagle wpaść na ten pomysł, a potem błyskawicznie go wykonać.
Gdyby teraz wszedł w umysł Stauntona, byłby bezradny w jego unieruchomionym ciele. W końcu jednak doszedł do wniosku, że nie ma niebezpieczeństwa. Kobieta nie może w nieskończoność więzić fizyka. Jeśliby teraz opanował jego mózg i pozwolił ciału spać nadal, mógłby zrobić niezły użytek z czasu, badając zawartość pamięci żywiciela. Potem, powiedzmy w połowie nocy, obudziłby się i zagrał rolę Stauntona tak dobrze, że panna Talley — niczego nie podejrzewając — rozwiązałaby go. Później zaś… ale zostawmy plany na przyszłość.
Zaatakował.
Spotkał się z czymś nowym — nie chodziło o jakość, lecz o czas i natężenie. Do tej pory każdy umysł odpierał jego napaść przez ułamek sekundy. W wypadku zwierzęcia była to drobna potyczka, w mózgach trzech do tej pory kontrolowanych ludzi — krótka, gwałtowna bitwa.
Tu zaś była zażarta walka. Trwała kilka sekund dłużej niż wszystkie poprzednie. Przez ten czas Staunton mógł częściowo kontrolować swoje ciało. Udało mu się podnieść niemal do pozycji siedzącej i wysapać:
— Pod schodami. Podobne do…
To było wszystko. Mózg już go miał.
* * *
Fizyk położył się ponownie. Oddychał głęboko. Potem otworzył oczy. Spotkał wzrok panny Talley. Powiedział od niechcenia:
— Miałem chyba jakiś koszmar. Pewnie z przemęczenia. Czy krzyczałem?
Panna Talley milczała przez chwilę. Potem rzekła bardzo spokojnie:
— Owszem, krzyczał pan, doktorze — jeśli jest pan jeszcze doktorem Stauntonem. Powiedział pan, cytuję: „pod schodami, podobne do…” To wszystko. Co to był za koszmar?
— Dobry Boże, panno Talley. Jak miałem to zapamiętać? Coś o szarżującym byku. A tak, we śnie starałem się przed nim ukryć, wpełzając pod schodki prowadzące na frontową werandę. Nie miałem broni. Myślę, że znowu zasnę. Tym razem bez snów.
Zaniknął oczy.
— Doktorze, mówił pan, że „wróg”, jak go pan nazywa, ukrywa się w pobliżu. Przeszukał pan dom, a zatem i klatkę schodową. Zresztą wyraźnie powiedział pan „schody”, a nie „klatka schodowa”. Trzy stopnie prowadzą na werandę, a trzy inne do drzwi kuchennych. Idę sprawdzić, póki jest jeszcze widno.
— Panno Talley, to śmieszne. Jakiś koszmar… Mówił w przestrzeń — panna Talley była już na zewnątrz. Zabrała ze sobą pistolet, dubeltówkę i latarkę. Wprawdzie był ciągle dzień, ale pod schodami może być ciemno.
Rozejrzała się, czy nic jej nie zagraża. Nie przypuszczała, żeby nastąpił teraz atak, lecz wolała się upewnić. Przeszukała przestrzeń pod schodami. Nic nie znalazła, postanowiła jednak dokładnie obejrzeć, a nawet przekopać to miejsce, gdy tylko sprawdzi stopnie prowadzące do drzwi kuchennych. Przeszła na tył domu.
Na pierwszy rzut oka pod schodami niczego nie było. Potem w świetle latarki odkryła miejsce, w którym ziemia była poruszona. Jakby ktoś ją rozkopał, a potem na powrót ubił. Tak, jest ślad ludzkiej dłoni!
Nie zważając na to, że pobrudzi sobie ubranie, położyła się na brzuchu i wcisnęła głowę oraz ramię pod schodki. Ziemia była spulchniona. Łatwo dała się rozgrzebać. Panna Talley dotknęła czegoś. Mogła to być skorupa żółwia. Ale żółwie nie ryją, zwłaszcza w suchym podłożu. Wyjęła to „coś” i wyciągnęła na zewnątrz. Rzeczywiście, było podobne do żółwia. Nie miało tylko otworów na głowę, ogon i nogi. Wyglądało obco.
Rzuciła to z odrazą, przytknęła lufę pistoletu do pancerza i wystrzeliła.
Dał się słyszeć agonalny krzyk Stauntona. Pobiegła do bawialni. Zapomniała dubeltówki, ale pistolet nadal trzymała w ręku.
Doktor leżał na podłodze. Był spokojny. Uśmiechał się łagodnie.
— Udało się, panno Talley. To był on. Ziemscy lekarze będą mieli teraz zabawę, dokonując sekcji zwłok pierwszej formy życia pozaziemskiego, jaka trafiła im do rąk. Mózg w skorupie. Niewiele więcej. Nie miał nawet organów trawiennych. Absorbował żywność przez osmozę. Proszę mnie jeszcze nie rozwiązywać. Chyba wszystko jest w porządku, ale lepiej nie kusić licha. Niech mi pani pozwoli mówić. O Boże! Tyle mam do powiedzenia. To takie ważne. Mam wrażenie, że nigdy już nie zasnę.
Westchnął.
— Biedne stworzenie. Chciał tylko dostać się do domu. Nie byłoby z korzyścią dla gatunku ludzkiego, gdyby mu się to udało. Widzi pani, panno Talley, on był w moim mózgu. Dostał się tam po krótkiej walce, kiedy starałem się go odeprzeć i udało mi się powiedzieć te kilka słów, które pani tak dobrze zinterpretowała — ciarki przeszły go na samo wspomnienie. — Lecz i ja byłem w jego mózgu. Wiem wszystko to, co on wiedział. Łącznie z tym, czym się kierował przy wyborze żywicieli, ale to długa historia.
— Skąd był? Z którejś planety naszego Układu?
— Nie, przybył z daleka. Z planety odległej gwiazdy. Chce pani usłyszeć, czego jeszcze się dowiedziałem?
Nawet nie musiała przytaknąć. Wyraz jej twarzy mówił sam za siebie.
Staunton mówił cicho, z powagą.
— Zupełnie nowa dla nas wiedza, coś, czego nawet się nie spodziewaliśmy. Możemy odstawić rakiety. Są już przestarzałe, Z wiedzą, którą posiadłem, za rok będziemy w kosmosie, za dwa lata zaczniemy kolonizować planety, nie tylko w naszym Układzie Słonecznym, ale wszędzie. Odległość nie ma znaczenia. Możemy zacząć od Alpha Centauri albo jakiejś innej gwiazdy równie łatwo, jak wybrać się na Księżyc.
Każdy będzie mógł polecieć, dokąd zechce, gdy tylko zwiad ustali, że planeta nadaje się do zamieszkania i jest bezpieczna. Nawet ludzie w naszym wieku.
Panno Talley, czy zechce pani zostać moją sekretarką i prawą ręką, gdy będziemy czynili przygotowania? A, powiedzmy, za trzy lata wybrałaby się pani ze mną na przejażdżkę po planetach? Na początek byłyby to krótkie skoki na Marsa i na Wenus, później zaś udalibyśmy się dokądkolwiek, dokądkolwiek we wszechświecie. Może na ziemiopodobne planety w naszej Galaktyce? Dokąd chciałaby pani najpierw, panno Talley?
Wierzyła mu, ale rozwiązałaby go nawet wtedy, gdyby miała wątpliwości.
Zapytał jeszcze raz, siedząc już na sofie, bo nie uzyskał dotąd odpowiedzi:
— Umowa stoi, panno Talley?
Odpowiedziała krótkim, żarliwym „tak”.
Nie słyszał — spał jak zabity.
Panna Talley patrzyła na niego dłuższą chwilę. Potem podeszła do drzwi i wyszła na werandę. Nie miała broni. Była bezpieczna.
Patrzyła na niebo. Widać było pierwsze gwiazdy, najjaśniejsze. Potem, gdy całkiem się ściemni, pojawią się tysiące innych. Najjaśniej świecił Syriusz. Patrzyła, dopóki łzy nie zaćmiły jej wzroku.
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |