ROZDZIAŁ VII.
Pod górą Hancock.
Wyrazem cannon oznacza
Amerykanin głęboki parów skalisty. Nazwa więc Echo-Cannon daje odrazu
obraz miejscowości, do której dotarliśmy teraz. Kolej prowadziła już
dawno tamtędy, ale tor był tylko tymczasowy. Budowa nastręczała tyle
trudności, że do pokonania ich potrzeba było wielu robotników.
Małym bocznym parowem
zjechaliśmy na dół, a tam zaraz spotkaliśmy zajętych rozsadzaniem skały
pierwszych robotników, którzy spojrzeli na nas ze zdziwieniem. Widok
dwóch obcych białych i Indyanina, uzbrojonych od stóp do głów, tak ich
zaniepokoił, że zaraz odłożyli narzędzia i za broń pochwycili.
Dałem ręką znak, by się nie bali i podjechałem ku nim cwałem.
— Good day! — pozdrowiłem ich. — Odłóżcie strzelby! Jesteśmy przyjaźnie dla was usposobieni.
— Co wy za jedni? — spytał jeden z nich.
— Jesteśmy myśliwymi i przybywamy do was z bardzo ważną wieścią. Kto dowodzi w Echo-Cannon?
— Właściwie inżynier pułkownik Rudge. Jego jednak niema, dlatego musicie zwrócić się do płatniczego mr. Ohlersa.
— Gdzie jest kolonel Rudge?
— Wyruszył za bandą railtroublerów, która zniszczyła pociąg.
[103] — A więc przecież! Gdzie jest mr. Ohlers?
— Tam w obozie, w największej chacie.
Pojechaliśmy w oznaczonym
kierunku, śledzeni ciekawym wzrokiem robotników. Już po pięciu minutach
stanęliśmy w obozie. Składał się on z domów blokowych rozmaitej
wielkości, lecz podłużnych i zbudowanych z nieociosanych kamieni.
Otaczał to wszystko mur z takich samych kamieni, lecz dość mocny, a
wysoki może na pięć stóp. Wejście, utworzone przez mocno zbitą bramę,
było teraz otwarte.
Ponieważ żadnej chaty nie
zauważyłem, przeto zapytałem zajętego przy murze robotnika o
płatniczego. Ten wskazał mi duży kamienny dom. W obozie zastaliśmy ludzi
niewielu. Ci, których zobaczyliśmy, zdejmowali szyny z wozu.
Zsiadłszy z koni, weszliśmy do
budynku, którego wnętrze składało się tylko z jednej izby. Tu leżało
mnóstwo pak, beczek i worów, co dowodziło, że to był skład żywności.
Obecny był tam tylko jakiś mały, chudy, człowieczek, który podniósł się
ze skrzyni, gdy nas zobaczył.
— Czego tu chcecie? — zapytał
na mój widok cienkim głosem, poczem odskoczył, ujrzawszy Winnetou. —
Indsman! Wszelki duch pana Boga chwali!
— Nie bójcie się, sir! — rzekłem. — Szukamy płatniczego mr. Ohlersa.
— To ja nim jestem — odparł, patrząc trwożliwie z poza stalowych okularów.
— Właściwie chcielibyśmy
widzieć się z kolonelem Rudgem, ale ponieważ jego niema, a wy go
zastępujecie, to pozwolicie, że wam przedłożę nasze żądanie.
— Słucham! — rzekł z tęsknem ku drzwiom spojrzeniem.
— Czy kolonel puścił się w pogoń za zgrają railtroublerów?
— Tak.
— Ilu ludzi wziął z sobą?
[104] — Czy musicie to wiedzieć?
— Koniecznem to nie jest. Ilu ludzi macie jeszcze tutaj?
— Czy i to musicie wiedzieć?
Podczas tego pytania przysunął się bliżej do drzwi.
— Właściwie teraz jeszcze nie potrzebuję wiedzieć — odpowiedziałem. — Kiedy pułkownik wyruszył?
— Czy to także musicie wiedzieć? — pytał coraz trwożliwiej.
— Zaraz wam objaśnię, dlaczego...
Zatrzymałem się przy ostatniem
słowie, gdyż nie miałem już do kogo dalej mówić. Mały master Ohlers,
wysoce przerażony, w kilku niezwykłych skokach przebiegł obok nas,
wyleciał za drzwi i zatrzasnął je za sobą. Zgrzytnęły żelazne sztaby,
świsnęła zasuwa w potężnym zamku, jednem słowem zostaliśmy pojmani.
Oglądnąłem się i popatrzyłem na
obu towarzyszy. Poważny Winnetou ukazał wszystkie zęby, białe jak kość
słoniowa, gruby Fred zrobił minę, jak gdyby połknął cukier z ałunem, a
ja roześmiałem się głośno i serdecznie z powodu tej niespodzianki.
— A więc jesteśmy w więzieniu, lecz nie oddzielnie! — zawołał Walker. — Ten człowiek uważa nas za opryszków!
Na dworze zabrzmiał głos
świstawki sygnałowej, a kiedy przystąpiłem do okna, podobnego do
strzelnicy, ujrzałem robotników, wpadających przez bramę, którą
natychmiast zamknięto. Naliczyłem szesnastu ludzi, którzy stali z
płatniczym z tej strony muru otaczającego i przyjmowali jakieś rozkazy,
poczem rozbiegli się do domów, prawdopodobnie po strzelby.
— Wkrótce zacznie się egzekucya — oznajmiłem towarzyszom. — Co będziemy robili do tego czasu?
— Zapalimy cygaro — rzekł Fred.
Sięgnął do otwartego pudełka z cygarami, leżącego na jednym z tobołów, wyjął jedno cygaro i [105]zapalił. Ja poszedłem za jego przykładem, tylko Winnetou odmówił sobie tej przyjemności.
Niebawem otworzono ostrożnie drzwi, a cienki głos płatniczego ostrzegł nas już z daleka:
— Nie strzelajcie draby, bo was zastrzelimy!
Potem wszedł na czele swoich ludzi, którzy ze
strzelbami, gotowemi do
strzału, zatrzymali się w drzwiach, on sam zaś stanął za potężną beczką i
z poza tej warowni pokazał nam groźnie swoją długą flintę.
— Kto wy jesteście? — spytał
głosem człowieka, pewnego siebie, myśląc zapewne, że pod osłoną swoich
ludzi i beczki jest nienaruszalny.
— Szczególna zmiana! —
roześmiał się Walker. — Przedtem nazwaliście nas drabami, a teraz
pytacie, kim jesteśmy. Wyleźcie z za tej beczki, to z wami pomówimy!
— Ani mi się śni! A więc, kto wy jesteście?
— Myśliwi z preryi.
Ponieważ Walker widocznie chciał w naszem imieniu odpowiadać, przeto ja zachowałem się milcząco.
Płatniczy pytał dalej:
— Jak się nazywacie?
— To nie należy do rzeczy!
— A zatem opór! Już ja wam język rozwiążę! Możecie mi wierzyć! Czego chcecie w Echo-Cannon?
— Ostrzec was.
— Ostrzec? Ach! Przed kim?
— Przed Indyanami i railtroubłerami, którzy postanowili napaść na Echo-Cannon.
— Pshaw! Nie bądźcie śmieszni!
Wy sami należycie do zbójów kolejowych i chcecie nas podejść. Ale źle
wybraliście się z tem do nas!
Zwróciwszy się zaś do swoich ludzi, dodał:
— Pochwyćcie ich i zwiążcie!
— Zaczekajcie jeszcze chwilkę! — rzekł Fred.
Równocześnie sięgnął do kieszeni. Domyślając się, że wyjmie swoją łegitymacyę detektywa, zauważyłem:
[106] —
To niepotrzebne, Fredzie! Zobaczymy, czy siedmnastu kolejarzy ośmieli
się co zrobić trzem westmanom. Kto tylko palec na nas skrzywi, będzie
trupem!
Zrobiłem najgroźniejszą minę,
na jaką mnie było stać, zarzuciłem rusznicę na plecy, wziąłem w każdą
rękę po jednym rewolwerze i postąpiłem ku wejściu, a Winnetou i Walker
za mną. W chwilę po tej demonstracyi zniknął waleczny płatniczy. Schylił
się za beczkę, jak mógł najgłębiej, i tylko jego strzelba wskazywała,
gdzie w razie potrzeby należy szukać mr. Ohlersa.
Kolejarzom widocznie podobał się przykład dowódzcy bo utworzyli szpaler i pozwolili nam przejść bez przeszkody.
Tacy to byli ludzie, którzy
mieli stawić opór Ogellallajom i rozbójnikom! Widoki zatem na dni
najbliższe wcale nie były pocieszające.
Ja odwróciłem się i oświadczyłem kolejarzom:
— Teraz moglibyśmy was otoczyć,
panowie, ale nie uczynimy tego. Wydobądźcie z za beczki swego mr.
Ohlersa, ażebyśmy się mogli należycie porozumieć. To jest konieczne,
jeżeli chcecie, żeby was Siouksi nie sprzątnęli!
Z pewnym trudem udało im się
wreszcie wydobyć płatniczego na światło dzienne, a ja przedstawiłem
grożące im niebezpieczeństwo. Gdy to wszystko płatniczy usłyszał, zbladł
tak, że podobny był do kredy.
— Sir, teraz wam wierzę —
zaczął głosem niepewnym — gdyż opowiadano nam, że na miejscu
nieszczęścia wysiedli jacyś dwaj ludzie i strzelali do skowronka. Ten
więc gentleman jest mr. Winnetou? Składam swe uszanowanie, sir! —
ukłonił się przytem Apaczowi głęboko. — A ten dragi master, to mr.
Walker, którego nazywają grubym Walkerem? Składam swe uszanowanie, sir! A
teraz chciałbym także poznać wasze nazwisko!
Podałem mu oczywiście swoje nazwisko rodowe, a nie preryowe.
[107] —
Składam swe uszanowanie, sir! — rzekł także z ukłonem ku mnie. —
Sądzicie zatem, że kolonel zobaczył kartkę i czemprędzej nadejdzie?
— Przypuszczam.
— Bardzoby mnie to ucieszyło, wierzcie mi!
Byłbym mu także uwierzył bez zapewnienia i przysięgi.
— Rozporządzam tylko
czterdziestu ludźmi — mówił dalej — a większa ich część zajęta teraz na
torze. Czy nie byłoby najlepiej opuścić zaraz Echo-Cannon i cofnąć się
do najbliższej stacyi?
— Co wam do głowy przyszło,
sir! Czy jesteście zającem? Co w takim razie pomyśleliby o was
przełożeni? Utracilibyście natychmiast posadę!
— Wiecie co, sir? Dla mnie życie więcej warte, niż stanowisko. Zrozumiano?
— Wierzę, wierzę. Ilu ludzi ma pułkownik?
— Stu i to najdzielniejszych.
— O tem się przekonałem!
— A ilu było Indyan?
— Przeszło dwustu z railtroublerami.
— O biada! Oni nas wystrzelają co do nogi! Nie widzę innego środka prócz ucieczki.
— Pshaw! Która z poblizkich stacyi jest najwięcej zaludniona?
— Promontory. Będzie tam teraz około trzystu robotników.
— To zatelegrafujcie i każcie sobie przysłać stu uzbrojonych ludzi!
Płatniczy wytrzeszczył na mnie oczy i usta otworzył, a potem zerwał się, klasnął radośnie w ręce i zawołał:
— Doprawdy! To dziwne, że ja nie pomyślałem dotychczas nad tem!
— Jesteście, jak się zdaje,
wielkim geniuszem strategicznym. Niech ci ludzie przywiozą z sobą także
żywność i amunicyę na wypadek, gdyby wam jej zabrakło. A pamiętajcie, że
wszystko musi się odbyć w [108]największej
tajemnicy, żeby czerwoni wywiadowcy nie zauważyli, żo ich zdradzono.
Każcie także tak się zachować ludziom z tamtej stacyi! Jak daleko stąd
do Promontory?
— Dziewięćdziesiąt jeden mil.
— Czy będzie tam maszyna z wagonami?
— Jest zawsze.
— Jeśli więc teraz
zatelegrafujecie, możecie jutro do dnia mieć już posiłki. Jutro
wieczorem nadejdą wywiadowcy, a do tego czasu my potrafimy zabezpieczyć
obóz. Wasi robotnicy niech się teraz zabiorą do pracy nad podniesieniem
muru otaczającego obóz o trzy stopy. Ludzie z Promontory pomogą jutro.
Należy mur tak wysoko wyprowadzić, żeby Indyanie nie mogli zaglądnąć i
przekonać się, ilu mamy ludzi.
— Zobaczą to z góry, sir!
— O to bądźcie spokojni! Ja
wyjdę naprzeciw wywiadowców, a gdy ich spostrzegę, dam wam znać o tem.
Wtedy ukryją się robotnicy w domkach, Indyanie zaś będą sądzili, że mają
do czynienia tylko z niewielu ludźmi. Dziś jeszcze powbijamy pod murem
pale, a na nich wzniesiemy deski, na których staną nasi ludzie, ażeby
móc strzelać podczas napadu. Jeśli się dobrze domyślam, to już jutro w
południe będzie pułkownik tutaj, a wtedy będzie nas razem z ludźmi z
Promontory dwustu czterdziestu przeciwko dwustu nieprzyjaciołom. My
będziemy ukryci za murem, a czerwoni będą bez osłony i nie spodziewają
się obrony. Byłoby więc rzeczą nie do uwierzenia, gdybyśmy ich zaraz
pierwszą salwą nie odprawili tak do domu, żeby im się odechciało do nas
wracać.
— A potem puścimy się za nimi w pogoń! — radował się płatniczy, gdyż moje zarządzenia dodały mu dużo odwagi.
— To się dopiero pokaże! A
teraz śpieszcie się, bo musicie jeszcze: postarać się dla nas o
przekąskę i nocleg, zatelegrafować do Promontory i postawić swoich ludzi
przy budowie muru.
[109] —
Wszystko natychmiast wypełnię, sir! Ani myślę umykać przed czerwonymi.
Co do was, to dostaniecie wieczerzę, z której będziecie zadowoleni. Ja
sam byłem kiedyś kucharzem. Zrozumiano?
Wszystkie moje zarządzenia
wykonano dokładnie. Konie nasze dostały dobrej paszy, a nas uraczył
master Ohlers, widocznie lepiej obeznany z chochlą aniżeli z flintą.
Ludzie pracowali nad murem jak cyklopi, nie odpoczywając nawet w nocy.
Kiedy rano wstałem i zobaczyłem robotę, zdumiałem się nad jej postępem.
Ohlers posłał zatrzymującym się
tu nocnym pociągiem ustne wiadomości do Promontory, ale jego depeszę
uwzględniono już przedtem, gdyż nie w nocy wprawdzie, ale już wczesnym
rankiem przybyło owych stu ludzi, wioząc z sobą potrzebną broń, amunicyę
i żywność.
Teraz wspólnemi siłami zabrano
się do roboty i około południa mur był już zupełnie gotów. Za moją radą
napełniono wszystkie beczki wodą i postawiono je pod murem. Tylu ludzi
musiało zaspokajać pragnienie, a nie wiadomo było, czy nie trzeba będzie
przebyć małego oblężenia lub gasić ognia.
O zamierzonym napadzie dano znać stacyom sąsiednim, ale pociągi miały kursować regularnie, aby nie zwracać uwagi nieprzyjaciół.
Po obiedzie Winnetou, Walker i
ja opuściliśmy obóz, aby wyglądać wywiadowców. Objęliśmy tę służbę,
ponieważ ufaliśmy najwięcej samym sobie, a zresztą nikt z kolejarzy nie
zgłosił się do tej niebezpiecznej wycieczki. Ułożyliśmy się, że w obozie
pęknie petarda, gdyby który z nas powrócił z wiadomością, że widział
wywiadowców.
Musieliśmy się bowiem
podzielić. Indyanie mieli nadejść z północy, a stamtąd, wedle objaśnień
płatniczego, prowadziły trzy drogi, któremi mogli się zbliżyć. Ja
obrałem preryę. na zachód, Winetou środkową, a Walker wschodnią, którą
przybyliśmy do Echo-Cannon.
Wspiąwszy się na stromą ścianę skalną, wszedłem w bór i podążałem na północ brzegiem bocznego parowu. [110]W
trzy kwadranse dostałem się na miejsce, które się nadawało do mego
zamiaru. Tam bowiem na szczycie wzniesienia rósł olbrzymi dąb, a obok
niego wysmukła jodła. Wylazłszy na jodłę, przeskoczyłem ostrożnie z niej
na gruby konar dębu i usiadłem na nim.
Skan zawiera grafikę nie w PD. Przytuliwszy
się do pnia dębowego, ukryłem się w ten sposób zupełnie. Z dołu
niepodobna było mnie dostrzec, przed moimi oczyma zaś leżała okolica,
tak wyraźna i otwarta, że widziałem jaśniejsze miejsca na trawie i morze
leśnych wierzchołków.
Siedziałem tak na straży kilka
godzin i nie zauważyłem nic uderzającego, ale czujność moja tem się nie
znużyła. Wreszcie ujrzałem na północy stadko gawronów, zrywających się z
drzew. Mógł to być wprawdzie [111]przypadek,
te ptaki jednak nie wzniosły się zwartą gromadą, aby polecieć na jakiś
obrany pnnkt, lecz rozprószyły się w powietrzu, krążyły przez pewien
czas nad wierzchołkami, jakby bezradne i opadły nieco dalej ostrożnie.
Widocznie ktoś je spłoszył.
Wkrótce powtórzyły się te ruchy
ptaków jeszcze kilka razy. Teraz już wiedziałem napewno, że ktoś, kogo
się bały gawrony, skradał się przez las i to niemal prosto ku mojemu
stanowisku. Zlazłem pospiesznie z drzewa i pomknąłem w tym kierunku,
zacierając ślady za sobą.
W ten sposób dostałem się w
bukową gęstwinę, która mi się wydała nieprzebytą. Położywszy się tam na
ziemi, czekałem. Niebawem przeszło, niedosłyszalnie jak widma, około
sześciu Indyan obok mojej kryjówki. Ani jednej gałązki na ziemi nie
dotknęli nogami, gdyż złamanie jej mogłoby szmer wywołać.
Byli to wywiadowcy z wojennemi barwami na twarzach.
Zaledwie mnie minęli,
wyskoczyłem z gęstwiny. Oni musieli przemykać się dalej tamtędy i powoli
posuwać się naprzód, badając krok za krokiem, co ich bardzo
zatrzymywało, ja natomiast mogłem iść prosto, przez miejsca całkiem
otwarte, nie obawiając się, żeby mię nie odkryto. Z tego powodu musiałem
ich znacznie wyprzedzić. Wróciłem przyśpieszonym biegiem i w niespełna
kwadrans zesunąłem się po stromej ścianie Cannonu ku obozowi.
Wrzało tam życie jeszcze
ruchliwsze, niż przedtem. Zauważyłem także odrazu, że przybyli nowi
ludzie. Idąc jeszcze torem, zobaczyłem ku swemu wielkiemu zdumieniu
Winnetou, jak szedł z góry. Zaczekałem nań i zapytałem, gdy się do mnie
zbliżył:
— Mój czerwony brat przybywa razem ze mną. Czy widział co?
— Winnetou wraca już — odrzekł
Apacz — gdyż mógł swoje stanowisko spokojnie opuścić wobec tego, że mój
brat Szarlih odkrył już wywiadowców.
— Skąd Winnetou wie o tem?
— Winnetou siedział na drzewie i przez lunetę [112]zobaczył
daleko na zachodzie drugie drzewo. Wiedząc, że mój brat jest mądry, był
Winnetou pewny, że Szarlih na nie wylezie. W długi czas potem ujrzał
Winnetou dużo punktów na niebie. Były to ptaki, uciekające przed
wywiadowcami. Mój brat niewątpliwie także to zauważył i śledził
wywiadowców. Wódz Apaczów powrócił więc do obozu, bo wywiadowcy
nadeszli.
Był to nowy dowód bystrości tego Indyanina.
Zanim weszliśmy do obozu, spotkaliśmy człowieka, którego nie widzieliśmy tu przedtem.
— Ach, sir, wracacie z
poszukiwań? — zapytał. — Moi ludzie spostrzegli was, gdyście schodzili
ze skały i donieśli mi o tem. Nazwisko moje znane wam zapewne. Jestem
kolonel Rudge i pragnę złożyć wam wielkie podziękowanie.
— Na to czas jeszcze, sir —
odrzekłem. — Teraz należy przedewszystkiem zapalić petardę, w celu
ostrzeżenia mego towarzysza. Wydajcie także rozkaz, żeby się ludzie
ukryli, gdyż za kwadrans będą już wywiadowcy Ogellallajów przypatrywali
się z góry obozowi.
— Well, to się stanie! Wy tymczasem wejdźcie do środka, a ja zaraz się tam zjawię.
W kilka chwil potem zagrzmiał
wystrzał tak silny, że go Walker musiał usłyszeć. Następnie powchodzili
robotnicy do domów, a tylko kilku, zajętych pozornie pracą, krzątało się
koło toru.
Rudge przyszedł do nas do składu zapasów.
— Cóżeście widzieli, sir? — zapytał.
— Sześciu Ogellallajów, szpiegów.
— Well, postaramy się o to,
żeby się zawiedli w swoich nadziejach! Wszyscy, jak jesteśmy tutaj,
winniśmy wam i waszym towarzyszom największą wdzięczność. Powiedzcie,
jak mamy ją wam okazać!
— W ten sposób, że wcale nie będziecie o niej mówili, sir. Czy znaleźliście moją kartkę?
— Znalazłem.
— I posłuchaliście przestrogi?
— Zawróciliśmy natychmiast. W przeciwnym razie [113]przecież
nie moglibyśmy jeszcze być tutaj. Sądzą, że w samą porę przybyliśmy do
obozu. Na kiedy spodziewacie się railtroublerów i Ogellallajów?
— Uderzą na nas jutro w nocy.
— No, to mamy jeszcze czas
lepiej się poznać, sir — roześmiał się Rudge. — Chodźcie wraz ze swoim
czerwonym przyjacielem! Będziecie dla mnie miłymi gośćmi!
Zaprowadził mnie i Winnetou do
innego budynku, podzielonego na kilka izb, z których jedna stanowiła
jego mieszkanie. Miejsca było tam dla nas podostatkiem. Pułkownik Rudge
była to dzielna osobistość, której można było wierzyć, że nie boi się
Indyan. Wnet nabraliśmy nawzajem do siebie zaufania, a Winnetou, którego
pułkownik znał z imienia oddawna, znalazł także przyjemność w jego
towarzystwie.
— Chodźcie, panowie, ukręcimy
szyjkę jakiej butelce, skoro nie możemy na razie zrobić tego czerwonym —
rzekł inżynier. — Rozgośćcie się swobodnie i niech wam się zdaje, że
jesteście u swego dłużnika. Gdy nadejdzie wasz towarzysz, gruby Walker,
niech zasiądzie tu z nami.
Byliśmy pewni, że od teraz
śledzono ze skał nasze ruchy, dlatego zachowywaliśmy się odpowiednio.
Niebawem powrócił Fred. Nie widział on także nic, ale sygnał usłyszał
wyraźnie.
Przez dzień nie mieliśmy nic do
roboty, ale czas nam się mimoto nie dłużył. Rudge dużo przeżył i umiał
dobrze opowiadać. Gdy nastał wieczór i czerwoni nie mogli już nas
widzieć, ukończono przygotowania obronne, za których zarządzenie
pochwalił mnie kolonel ku memu wielkiemu zadowoleniu.
Tak przeszła noc i dzień
następny. Było to w czasie nowiu. Zmierzch wieczorny zasłaniał zwolna
parów ciemnością, potem zaczęły błyszczeć gwiazdy, rozjaśniając okolicę
na tyle, że można było objąć okiem dość szeroki pierścień dokoła muru.
Każdy z ludzi uzbrojony był w rusznicę i nóż, a wielu oprócz tego w rewolwery. Ponieważ Indyanie [114]urządzają
zwykle napady po północy, na krótko przed świtem, przeto tylko kilku
robotników stało na ławach, a reszta leżała w trawie, rozmawiając z
cicha.
Na dworze nie ruszył się
najlżejszy wietrzyk, ale był to spokój zwodniczy. O północy wszyscy
wzięli strzelby i zajęli wyznaczone im miejsca na ławach. Ja stałem z
Winnetou przy bramie, trzymając w ręku tylko sztuciec Henryego, jako
odpowiedniejszy w tym wypadku, a rusznicę zostawiłem w mieszkaniu
pułkownika.
Rozdzieliliśmy się równomiernie
na wszystkie cztery strony muru w sile dwustu dziesięciu ludzi,
ponieważ trzydziestu wysłano do ukrytej doliny celem pilnowania koni.
Czas ciągnął się powoli jak
ślimak. Niejeden pomyślał zapewne, że obawy nasze były daremne, gdy wtem
dało się słyszeć coś, jakby uderzenie kamyczka o szynę. Zaraz potem
wpadł mi w ucho ów prawie niedosłyszalny szmer, który człowiek
niewprawny mógłby wziąć za powiew lekkiego wietrzyka... To nadchodzili
Indyanie.
— Baczność! — szepnąłem memu sąsiadowi.
On podał dalej to słowo, a w
przeciągu minuty wszyscy byli ostrzeżeni. Prawie znikome, do widm
podobne, cienie pomykały nocą na prawo i na lewo, nie sprawiając
najmniejszego szmeru. Naprzeciwko nas utworzył się front, który wydłużał
się coraz to bardziej, aż wkońcu otoczył cały obóz. W następnej chwili
musiało się zacząć oblężenie.
Cienie zbliżały się coraz
bardziej. Gdy znajdowały się może w odległości sześciu kroków od muru,
zabrzmiał w ciemności silny donośny głos:
— Selkhi Ogellallah! Ntsagé sisi Winnetou natan Apaches! Shne ko! Śmierć Ogełlallajom! Tu stoi Winnetou, wódz Apaczów! Ognia!
Podniósł swoją srebrem obitą
rusznicę, a gdy z niej błysnęło, zajaśniało nagle dokoła całego obozu.
Równocześnie huknęło przeszło dwieście wystrzałów, tylko ja nie
wystrzeliłem, chcąc zaczekać na skutek salwy, która [115]spadła
na nieprzyjaciół tak nagle i śmiertelnie, jak sąd z niebiosów. Przez
długą chwilę panowała najgłębsza cisza, potem jednak zerwało się owo
okropne wycie, które, zda się, zdolne byłoby stargać nerwy i zmiażdzyć
kości. Z początku niespodziewana nasza salwa odebrała niemal mowę
Ogellallajom, a teraz brzmiało przez cały Cannon jakby z tysiąca
szatańskich gardzieli.
Skan zawiera grafikę nie w PD. — Jeszcze raz ognia! — zakomenderował pułkownik, którego głos słychać było nawet wśród tego dyabelskiego wycia.
Huknęła druga salwa, a potem
zawołał Rudge: — Dalej za mur i kolbami! W jednej chwili powyskakiwali
wszyscy za mur. Jeśli kto nawet bał się poprzednio, poczuł teraz w sobie
odwagę lwa. Ani jeden Indyanin nie spróbował przez mur się przedostać.
Ja nie ruszałem się nigdzie z mojego stanowiska. Przed murem rozwinęła się mściwa walka, która nie [116]mogła
jednak trwać długo, gdyż szeregi przeciwników były tak strasznie
przerzedzone, że jako jedyny środek ocalenia pozostawała im ucieczka.
Koło mnie przemykały się ciemne postaci. To jeden, potem drugi, wreszcie
za nimi inni railtroublerzy uciekali z przeciwnej strony obozu, gdzie
dotąd się znajdowali.
Teraz dopiero przydał mi się
sztuciec, z którego mogłem dwadzieścia pięć razy strzelić bez nabijania.
Posłałem jednak za napastnikami tylko ośm kul, gdyż więcej celów nie
miałem. Nietknięci nieprzyjaciele uszli, a reszta leżała na ziemi, lub
usiłowała powlec się dalej. Nie udało im się to jednak, gdyż otoczono
ich, a kto się nie poddał, tego zabito.
Wkrótce potem zapłonęły liczne
ogniska przed murem i oświetliły miejsce okropnego żniwa śmierci,
dokonanego w tak krótkim czasie. Ja odwróciłem się i poszedłem do
mieszkania pułkownika. Ledwie usiadłem, zjawił się Winnetou. Spojrzałem
nań ze zdumieniem, mówiąc:
— Mój czerwony brat przyszedł bez skalpów swoich wrogów, Siouksów-Ogellallajów?
— Winnetou nie weźmie już ani
jednego skalpu — odpowiedział. — Od czasu, kiedy słyszał muzykę z góry,
będzie zabijał wrogów, lecz nie będzie obcinał im włosów. Howgh!
— Ilu padło z twej ręki?
— Winnetou nie będzie już liczył głów poległych. Na cóż ma liczyć, skoro mój brat nie chciał zabić nikogo?
— Skąd wiesz o tem?
— Czemu milczała strzelba
mojego brata, dopóki biali mężowie nie przebiegli obok niego? A dlaczego
mierzył im tylko w nogi? Tylko tych Winnetou zliczył. Jest ich ośmiu;
leżą teraz na dworze pojmani, ponieważ nie zdołali umknąć.
Liczba ta odpowiadała istotnemu
stanowi rzeczy. Trafiłem zatem dobrze i osiągnąłem swój cel, dostawszy w
ręce kilku zbójów, między którymi był może także [117]Haller. Poległych czerwonych nie chciałem widzieć, jako człowiek i... chrześcijanin.
Niebawem wszedł Walker.
— Charles, Winnetou, wyjdźcie! Mamy go! — zawołał z radością.
— Kogo? — spytałem.
— Hallera!
— Ach! Kto go pochwycił?
— Nikt. Z powodu rany nie mógł
się ruszać. To dziwne! Ośmiu railtroublerów jest rannych, a wszyscy w to
samo miejsce, a mianowicie w kłąb. Każdy padł i został na miejscu.
— To istotnie dziwne, Fredzie!
— Ani jeden z rannych Ogellallajów nie chciał się poddać, a tych ośmiu prosiło o pardon.
— Czy rany ich niebezpieczne?
— Nie wiadomo. Nie było jeszcze
czasu ich zbadać. Dlaczego siedzicie tutaj? Wyjdźcie! Sądzę, że
najwyżej z ośmdziesięciu nieprzyjaciół uszło z życiem!
To było straszne! Ale czy
zasłużyli na coś lepszego? Ci ludzie otrzymali nauczką, o której pewnie
przez długie lata pamiętano w ich szczepie. Podczas walki rozgrywały się
sceny, których opis zgrozą napełniłby nawet najbardziej obojętnego
człowieka, a kiedy nazajutrz wczesnym rankiem ujrzałem wysoko spiętrzone
trupy, musiałem się z dreszczem odwrócić. Mimowoli przyszły mi na myśl
słowa jednego z nowszych uczonych, że człowiek jest największym
drapieżnikiem.
Dopiero popołudniu przybjył
koleją lekarz, który rannych opatrzył. Dla Hallera nie było ratunku. On
sam wobec stwierdzenia, że rana jego jest śmiertelna, nie okazał nawet
najmniejszej skruchy. Walker, który był przy badaniu Hallera, wpadł do
mnie i zawołał głosem przerażenia:
— Charles, wstawaj! Trzeba stąd ruszać!
— Dokąd?
— Do Helldorf-settlement.
To słowo mnie przeraziło.
[118] — Poco? — spytałem.
— Ogellallajowie mają tam napaść.
— Boże! Czy to możliwe? Skąd wiecie o tem?
— Haller to powiedział. Siedząc
przy nim, rozmawiałem z kolonelem i wspomniałem o wieczorze, spędzonym w
Helldorf-settlement. Na to roześmiał się Haller szyderczo, wyrażając
zdanie, że nie doczekają już takiego wieczoru. Gdy go przyparłem
pytaniami, wyznał, że Indyanie chcą napaść na tę osadę.
Skan zawiera grafikę nie w PD. — Boże niebieski! Fredzie, przyprowadźcie prędzej Winnetou i konie! Ja pójdę jeszcze do Hallera.
Nie widziałem jeszcze tego
człowieka w tym obozie. Gdy wszedłem do domu, w którym znajdowali się
jeńcy, stał przy nim właśnie pułkownik. Ranny leżał [119]śmiertelnie blady na skrwawionym kocu i patrzył na mnie zuchwałym wzrokiem.
— Jesteście Rollins, czy Haller? — spytałem.
— Co was to obchodzi?
— Więcej, aniżeli sądzicie! — rzekłem.
Byłem pewien, że na pytanie wprost nie odpowie, dlatego musiałem począć sobie inaczej.
— Nie pytajcie mnie o nic i wynoście się! — zawołał.
— Nikt może nie ma tyle prawa do odwiedzenia was co ja — powiedziałem. — Kula, która was życia pozbawia, pochodzi odemnie.
Na to rozszerzyły mu się oczy, krew uderzyła do twarzy, blizna napęczniała.
— Psie! Czy mówisz prawdę? — krzyknął.
— Tak.
Teraz ryknął słowo, którego niepodobna powtórzyć, ja jednak zachowałem spokój.
— Chciałem was tylko zranić —
odparłem na to — a usłyszawszy, że czeka was niechybna śmierć, żałowałem
was i czyniłem sobie wyrzuty. Ale teraz, widząc, jaki z was łotr,
jestem zupełnie spokojny, nabrałem bowiem przekonania, że wyświadczyłem
światu dobrodziejstwo, zadawszy wam śmiertelną ranę. Wy, ani wasi
Ogellallajowie nie wyrządzą już nikomu szkody!
— Tak ci się zdaje? zapytał, błyskając długimi zębami jak zwierz drapieżny. — Idźno do Helldorf-settlement, he!
— Pshaw! Tam jest wszystko dobrze zabezpieczone!
— Zabezpieczone? Tam niema już
kamienia na kamieniu. Ja sam wybadałem tę miejscowość, potem
postanowiono wziąć naprzód Echo-Cannon, a następnie Helldorf-settlement.
Tu nam się nie poszczęściło, ale zato tam lepiej się uda, a settlerzy
tysiącem mąk zapłacą za to, czego wy tu dopuściliście się względem moich
i Ogellallajów!
— To właśnie chciałem wiedzieć!
Panie Haller, jesteście zatwardziałym, ale także bardzo głupim
grzesznikiem. My pojedziemy teraz do Helldorfu, aby ocalić [120]co
się da, jeśli zaś Ogellallajowie zabrali z sobą settlerów, to my ich
wydobędziemy, czego nie moglibyśmy dokazać, gdybyście wy milczeć umieli.
— Kata wydobędziecie, nie ich! — zawołał ze złością w głosie.
Na to podniósł głowę jego towarzysz i sąsiad, który nieustannie we mnie się wpatrywał, i rzekł:
— Wierz mi, Rollinsie! Ten ich uwolni. Ja go znam. To Old Shatterhand!
— Old Shatterhand! — zawołał
zagadnięty. — All devils, teraz rozumiem, skąd się wzięło tych ośm
strzałów. Wobec tego pragnę gorąco...
Odwróciłem się szybko i
odszedłem, by nie słyszeć przekleństw tego złoczyńcy. Kolonel poszedł za
mną i zapytał zupełnie zdumiony:
— Czy to prawda, że jesteście Old Shatterhand?
— Tak. Ten człowiek spotkał
mnie na jednej z wypraw myśliwskich. Ja przystępuję odrazu do rzeczy i
proszę was, żebyście mi dali swoich ludzi. Muszę pójść na pomoc do
Helldorf-settlement.
— Hm, czcigodny sir, to jest
niemożliwe. Sam poprowadziłbym tam wszystkich moich ludzi, ale jestem
urzędnikiem kolejowym i znam swoje obowiązki.
— Ależ sir, czy ci biedni
osadnicy mają zginąć? Jakbyście się potem usprawiedliwili, gdyby się to
stało wskutek waszego zaniedbania?
— Posłuchajcie, sir! Mnie nie
wolno opuścić mego obozu, chyba, gdy idzie o jego dobro. Nie mogę także
nakazać moim robotnikom, żeby z wami poszli. Pozwolę sobie jedno tylko
uczynić. Zgadzam się na to, żebyście wy z moimi ludźmi pomówili. Który z
nich zechce na ten czas porzucić pracę i do was się przyłączyć, tego
nie zatrzymam. Konie, broń, amunicyę i trochę żywności dostaniecie także
pod warunkiem, że konie i broń otrzymam później z powrotem.
— Dziękuję wam, Sir! Jestem przekonany, że to jest wszystko, co możecie w tym wypadku uczynić. Nie [121]gniewajcie się, że wam Judzi odciągam od pracy, ale to jest konieczne.
W dwie godziny potem pędziłem
na czele około czterdziestu dobrze uzbrojonych drogą, którą tak nie
dawno przybyliśmy z Helldorf-settlement.
Winnetou nie powiedział ani
słowa, lecz ogień, gorejący w jego oczach, mówił więcej od słów. Jeśli
rzeczywiście napadnięto na tę młodą osadę, wówczas biada sprawcom
napadu!
Znając drogę, nie zatrzymywaliśmy się nawet w nocy, a podczas jazdy milczeliśmy prawie zawzięcie.
Nazajutrz popołudniu stanęliśmy
na krawędzi kotliny, w której leżało Helldorf-settlement, Pierwszy rzut
oka pouczył nas, że nas Haller nie okłamał. Przybyliśmy niestety za
późno!
— Uff! — zawołał Winnetou i wskazał na wzgórze. — Już niema Syna dobrego Manitou. Ja poszarpię te wilki, Ogellallajów!
Rzeczywiście spalono i zburzono
nawet kapliczkę, a krzyż zrzucono z góry. Pojechaliśmy co tchu ku
zwaliskom i zsiedliśmy z koni. Tu kazałem stanąć robotnikom, aby mi
tropu nie popsuli. Pomimo poszukiwań nie zdołałem odkryć ani śladu żywej
istoty. Wtedy zwołałem ludzi, by mi pomogli przerzucić zgliszcza. Nie
znaleźliśmy szczątków ludzkich i to nas pocieszyło w naszem strapieniu.
Skoro tylko Winnetou zsiadł z konia, wydostał się po zboczu na górę, a po chwili powrócił, niosąc w ręce dzwonek.
— Wódz Apaczów znalazł głos z góry — rzekł — i zakopie go tu, dopóki nie przyjdzie tu jako zwycięzca.
Zbadałem pośpiesznie razem z
Walkerem brzegi jeziora, aby zobaczyć, czy przypadkiem nie potopiono
osadników, lecz przekonaliśmy się, że to się nie stało. Nadto
poszukiwania nasze dowiodły, że na osadę napadnięto w nocy. Zwycięzcy
opanowali bez walki mieszkańców, a potem udali się z łupem i z jeńcami
ku granicy Idaho i Wyomingu.
[122] —
Słuchajcie, ludzie, nie wolno nam stracić ani chwili! — zawołałem. —
Bez wypoczynku musimy iść tropem, dopóki go będziemy widzieli, a dopiero
w nocy rozbijemy obóz. Naprzód!
Z temi słowy dosiadłem znowu
szpaka, a towarzysze poszli za moim przykładem. Apacz jechał na czele,
nie odrywając wzroku od tropu. Prędzej można go było zabić, niż
odciągnąć od tych śladów, takie wzburzenie ogarnęło jego i nas
wszystkich. Było nas czterdziestu przeciwko ośmdziesięciu, ale w takim
nastroju nie liczy się wrogów.
Mieliśmy jeszcze pełne trzy
godziny dnia i ubiliśmy przez ten czas tyle drogi, że mogliśmy potem
pozwolić sobie na zasłużony odpoczynek.
Nazajutrz pokazało się, że
Ogellallajowie znajdowali się o trzy czwarte dnia przed nami, a potem
zauważyliśmy, że przez całą noc nie przerywali pochodu. Powód tego
pośpiechu łatwo było odgadnąć. Oto Winnetou wykrzyknął był podczas
napadu na Echo-Cannon swoje imię, przez co wzbudził w nich obawę, że
będą ścigani.
Ponieważ konie nasze dokazały
dotąd nadzwyczajnych rzeczy, przeto nie mogliśmy ich w dalszym ciągu
zbytnio natężać, lecz postanowiliśmy oszczędzać ich sił, a wskutek tego w
pierwszych dwu dniach nie zbliżyliśmy się do ściganych.
— Czas bieży — rzekł Walker. — Przyjdziemy za późno!
— Ja nie tracę nadziei —
odpowiedziałem. — Jeńców zachowano na pal męczeński, a los ten spotka
ich dopiero wtedy, gdy Ogellallajowie przybędą do swoich wsi.
— Gdzie te wsi teraz się znajdują?
— W Quacking-aspridge — odparł Winnetou. — My jednak dopędzimy tych rozbójników znacznie wcześniej.
Trzeciego dnia natrafiliśmy na niemałą przeszkodę: [123]trop się rozdzielił. Jedna połowa biegła wprost ku północy, a druga zbaczała na zachód. Pierwsza była liczniejsza.
— Chcą nas zatrzymać! — rzekł Fred.
— Niechaj biali mężowie staną — rozkazał Winnetou. — Tego śladu nie wolno nikomu naruszyć!
Następnie dał mi znak, który
zrozumiałem natychmiast. Oto ja miałem się przypatrzyć tropowi,
prowadzącemu wprost, on zaś skierowanemu na lewo. Udaliśmy się więc
konno obydwaj, każdy w swoim kierunku, a tamci musieli czekać.
Jechałem z kwadrans. Liczbę
koni, które tędy szły, trudno było oznaczyć, gdyż jeźdźcy postępowali w
szeregu jeden za drugim, ale z głębokości i z kształtu odcisków kopyt
wnosiłem, że było ich niewiele ponad dwadzieścia. Podczas badań
zauważyłem w piasku kilka małych, cienkich, okrągłych plam, obok zaś po
obu stronach szczególny układ suchych ziarn piasku, a przed tymi znakami
miejsce, wyglądające tak, jak gdyby jakimś szerokim przedmiotem
posuwano po piasku. Powróciłem natychmiast cwałem i zastałem już
Winnetou, czekającego na mnie.
— Co mój brat widział? — zapytałem go.
— Nic, oprócz tropu jeźdźców.
— Naprzód! — zawołałem wtedy do towarzyszy i równocześnie skręciłem konia i pośpieszyłem przodem.
— Uff! — zawołał Apacz.
Dziwił się mojej pewności i
poznał po niej, że niewątpliwie znalazłem dowód, iż jeńców powleczono w
tym kierunku. Przybywszy na to miejsce, zatrzymałem się i spytałem
grubasa:
— Mr. Walker, wy jesteście dobrym westmanem. Przypatrzcie się temu śladowi i powiedzcie, co on może znaczyć!
— Ślad? — spytał. — Gdzie?
— Tu!
— Ach! Cóż to za ślad! To wiatr przeszedł po piasku!
[124] —
Pięknie! Przejdzie on chyba jeszcze nie raz po tym piasku. Założę się z
wami, że Winnetou z tych ledwie dostrzegalnych znaków wywnioskuje to
samo co ja. Niech mój czerwony brat spróbuje!
Apacz zsiadł, schylił się, rzucił na ziemię badawcze spojrzenie i oświadczył:
— Mój brat Szarlih obrał dobrą drogę, gdyż tędy pojechali jeńcy.
— Po czem to można poznać? — spytał Fred na pół z niedowierzaniem, a na pół z gniewem, że mu bystrość jego nie dopisała.
— Niech się mój brat dobrze
przypatrzy! — powiedział. — Te krople, to krew; na prawo i lewo leżały
ręce, a ku przodowi ciało dziecka...
— Które — wtrąciłem ja — spadło z konia tak, że mu krew poszła z nosa!
— Ach! — zawołał grubas.
— To nietrudno było zobaczyć, ale przekonamy się jeszcze, że coś innego zada nam więcej trudu. Naprzód!
Miałem słuszność. Może po dziesięciu minutach, przybyliśmy na grunt skalisty, gdzie nie było śladów.
Wszyscy musieli się zatrzymać,
aby nam nie utrudniać badań. Wtem wydał Apacz radosny okrzyk i przyniósł
mi grubą, żółto zabarwioną nitkę.
— Cóż wy na to, Fredzie? — spytałem.
— To nitka z koca.
— Słusznie! Przypatrzcie się
ostrym jej końcom. Czerwoni porozcinali koce i owinęli koniom kopyta,
ażeby nie zostawiały śladów. Musimy się teraz wysilić do ostateczności!
Szukając dalej, znalazłem na
trawie, rosnącej już na gruncie piasczystym, źle zatarty ślad
indyańskiego mokassyna. Położenie stopy wskazywało nam dalszy kierunek.
Idąc nim dalej, zauważyliśmy
dalsze znaki, a w końcu doszliśmy do przekonania, że Indyanie posuwali
się tu bardzo powoli. Po jakimś czasie ślady znów stały się wyraźne.
Koniom zdjęto z kopyt osłony, a obok [125]końskich śladów biegły odciski nóg ludzkich, co dowodziło, że Ogellallajowie szli odtąd pieszo.
To zastanowiło mnie w wysokim
stopniu. Zamyślony jechałem dalej, wtem Winnetou zatrzymał konia,
spojrzał w dal i zrobił ruch, jak gdyby sobie coś przypomniał.
— Uff! — zawołał — Jaskinia w górze, zwanej przez białych Hancock.
— Dlaczego ona przyszła ci na myśl? — zapytałem.
— Winnetou wie już teraz
wszystko! W tej jaskini ofiarowywują Siouksi swoich jeńców Wielkiemu
Duchowi. Ci Ogellallajowie się rozdzielili. Wielka część jedzie na
prawo, aby zwołać rozprószone siły plemienia, a mniejsza prowadzi jeńców
do jaskini. Posadzono po kilku na jednym koniu, a Ogellallajowie idą
obok.
— Jak daleko stąd do tej góry?
— Moi bracia dostaną się tam wieczorem.
— To niemożliwe! Góra Hancock leży pomiędzy górnym Snake-River a Yellowstone-River!
— Niech mój brat zważy, że są dwie góry Hancock!
— Czy Winnetou zna właściwą?
— Tak.
— I jaskinię?
— Tak. Winnetou zawarł w tej
jaskini przymierze z ojcem wodza Koitse, a ten Ogellallaj złamał je
potem. Moi bracia opuszczą teraz trop i powierzą się wodzowi Apaczów!
Będąc pewnym siebie, dał
koniowi ostrogę i popędził cwałem, a my za nim. Jechaliśmy przez długi
czas dolinami i parowami, aż nagle góry się rozstąpiły, a przed nami
ukazała się zarosła trawą równina, otoczona tylko na widnokręgu górami.
— To jest I-akoin akono „krwawa prerya“ zwana tak w języku szczepu Tehua — objaśnił Winnetou, nie zwalniając szybkiej jazdy.
A więc to była ta straszna krwawa prerya, o [126]której
tyle słyszałem! Tutaj to plemiona Dakoty sprowadzały jeńców, puszczały
ich i ścigały na śmierć. Tutaj zginęły tysiące niewinnych, przy palu, na
ogniu, od noża i zakopania w ziemi. Tu nie zapuszczał się obcy
Indyanin, a tem mniej biały, my zaś zdążaliśmy przez tę równinę tak
swobodnie, jak gdybyśmy się znajdowali na najspokojniejszym obszarze.
Tylko Winnetou mógł tutaj być naszym przewodnikiem.
Konie zaczynały się już męczyć
tą gonitwą. Wtem wynurzyła się przed nami odosobniona grupa kilku jakby
zsuniętych do siebie gór. U ich stóp, zarosłych lasem i krzewiną,
daliśmy spocząć koniom.
— To jest góra Hancock — rzekł Winnetou.
— A jaskinia? — spytałem ja.
— Jest po drugiej stronie góry.
Za godzinę zobaczy ją mój brat. Niech mój brat pójdzie za mną, lecz
niech zostawi swoje strzelby!
— Ja sam?
— Tak. Jesteśmy na miejscu śmierci. Tylko dzielny mąż tu wytrzyma. Niechaj nasi bracia ukryją się pod drzewami i czekają!
Góra, u której stóp stanęliśmy
teraz, była wulkanicznym wytworem, a miała może trzy kwadranse drogi w
szerokości. Odłożyłem rusznicę i sztuciec i poszedłem za Winnetou, który
zaczął piąć się na zachodnie zbocze góry, zmierzając zygzakiem ku
szczytowi. Była to droga uciążliwa, a przewodnik mój odbywał ją z taką
ostrożnością, jak gdyby za każdym krzakiem spodziewał się
nieprzyjaciela. Trwało to rzeczywiście z godzinę, zanim wydostaliśmy się
na górę.
— Niech mój brat będzie całkiem cicho! — szepnął Winnetou.
Potem położywszy się na brzuchu, czołgał się powoli przez zarośla.
Ja posunąłem się za nim, lecz
omal nie cofnąłem się z przestrachem, gdyż zaledwie wychyliłem głowę z
pomiędzy gałęzi, ujrzałem stromą, lejkowatą, przepaść krateru, którego
krawędzi mogłem ręką dosięgnąć. Otchłań [127]ta,
głęboka prawie na stopięćdziesiąt stóp, porosła była tylko zrzadka
krzakami i tworzyła na dole płaszczyznę obejmującą około czterdziestu
stóp szerokości. Tam leżeli poszukiwani przez nas mieszkańcy osady
Helldorf z powiązanemi nogami i rękoma. Z trudem opanowałem wrażenie,
jakie ta straszna niespodzianka na mnie wywarła, i policzyłem
nieszczęśliwych. Nie brakowało nikogo, ale pilnowała ich liczna straż
Ogellallajów.
Zbadałem cały obwód wygasłego
krateru, czy nie dałoby się zejść na dół. Sterczało tam tylko kilka
wyskoków skalnych, do których można było przyczepić potężną linę.
Należało tylko obmyśleć sposób usunięcia straży.
Winnetou cofnął się, a ja uczyniłem to samo.
— Czy to jest ta jaskinia? — spytałem.
— Tak.
— A gdzie jest właściwe miejsce?
— Po stronie wschodniej, ale tamtędy nikt się nie dostanie.
— To zejdziemy tędy. My mamy lassa, a nasi robotnicy kolejowi zaopatrzeni są w dostateczną ilość sznurów.
Winnetou skinął głową, poczem
zaczęliśmy schodzić. Nie rozumiałem zupełnie, dlaczego Indyanie nie
strzegli zachodniej strony góry, bo wtedy bylibyśmy nie mogli zbliżyć
się tam niepostrzeżenie.
Gdyśmy się znaleźli przy
towarzyszach, słońce zapadało już za widnokręgiem i zbliżyła się pora
przygotowań naszych. Wszystkie sznury spleciono w jedną linę. Winnetou
wybrał sobie dwudziestu najzwinniejszych ludzi, a resztę przeznaczył do
strzeżenia koni. Dwom z pozostałych polecił w trzy kwadranse po naszem
odejściu wskoczyć na konie, objechać górę od wschodu i daleko od niej
rozniecić kilka ognisk, lecz tak, żeby się nie zajęła prerya, potem
czemprędzej powrócić. Te ogniska miały uwagę Indyan odwrócić od nas, a
skierować na preryę.
Słońce wreszcie zniknęło zupełnie, zachód zabarwił [128]się
jasnemi barwami, które później przeszły w głęboką purpurę, wreszcie
pobladły i zamieniły się w szarość wieczorną,. Winnetou opuścił miejsce,
na którem znajdowaliśmy się dotąd. Wydał mi się on w ostatnich
godzinach zupełnie innym niż zwykle. Jego silny i pewny wzrok stał się
szczególnie niespokojnym. Na gładkiem zazwyczaj czole ukazały się
zmarszczki, które świadczyły o jakiejś obawie, czy myślach, tak
poważnych, że mogły zburzyć jego tak podziwianą przezemnie równowagę
umysłu. Coś go gnębiło. Wydało mi się więc, że miałem nietylko prawo,
lecz i obowiązek spytać go o przyczynę tego stanu jego duszy. Poszedłem
też, by go poszukać.
Skan zawiera grafikę nie w PD. Winnetou stał na skraju lasu, oparty o drzewo i patrzył nieruchomo na zachód na chmurowisko, [129]którego
wyzłocone brzegi bladły coraz to bardziej. Jakkolwiek ja stąpałem
bardzo cicho i pomimo zadumy, w jaką on popadł w tej chwili, nietylko
usłyszał moje kroki, lecz wiedział nawet, kto się doń zbliżał. Nie
oglądając się ku mnie, rzekł:
— Mój brat Szarlih szuka swego przyjaciela. Dobrze robi, gdyż niebawem go już nie ujrzy.
Położyłem mu rękę na, ramieniu, mówiąc:
— Czy duszę mego brata Winnetou opanowały jakieś cienie? Niech je odpędzi!
On zaś podniósł rękę i wskazał na zachód:
— Tam płonął ogień i żar życia, a teraz to znikło i robi się ciemno. Idź tam! Czy zdołasz odpędzić kładące się tam cienie?
— Nie, lecz światło wczesnym rankiem powróci i dzień nowy nastanie.
— Dla góry Hancock zaświta
jutro dzień nowy, ale nie dla Winnetou. Słońce jego zgaśnie, jak zgasło
tamto i nie zejdzie już nigdy. Najbliższa jutrzenka uśmiechnie się doń
już na tamtym świecie.
— To są przeczucia śmierci,
którym się mój kochany brat Winnetou nie powinien oddawać! Prawda,
dzisiejszy wieczór będzie dla nas bardzo niebezpieczny; lecz ileżto razy
patrzyliśmy już śmierci w oczy, a jednak, ilekroć po nas wyciągnęła
rękę, cofała się przed naszem pogodnem i silnem spojrzeniem! Odpędź
smutek, który cię trapi! Powód jego leży tylko w cielesnych i duchowych
wysiłkach ostatnich dni.
— Winnetou nie pokonają żadne
wysiłki i żadne znużenie nie odbierze mu pogody ducha. Brat mój Old
Shatterhand zna mnie i wie, że zawsze pragnąłem wody poznania i wiedzy.
Ty mi ją podałeś, a piłem z niej dowoli. Wiele się nauczyłem, więcej
aniżeli moi bracia, pozostałem jednak mężem czerwonym. Biały podobny
jest do zmyślnego domowego zwierzęcia, którego instynkt się zmienił,
Indyanin natomiast do dzikiego, które nietylko swoje bystre zmysły
zachowało, lecz także duszą słyszy i czuje. Dzikie zwierzę wie dobrze,
kiedy śmierć się [130]zbliża.
Ono ją nietylko przeczuwa, lecz także wie o jej przybyciu i kryje się w
największej gęstwinie leśnej, aby tam skonać samotnie. To przeczucie,
tę świadomość, która nigdy nie zwodzi, ma Winnetou w tej chwili.
Lecz ja przycisnąwszy go do siebie, usiłowałem go przecież uspokoić:
— A mimoto ciebie zwodzi. Czy miałeś już kiedy to przeczucie?
— Nie.
— A zatem to dziś po raz pierwszy?
— Tak.
— Jak więc można je znać? Skąd wnosisz, że to przeczucie śmierci?
— Ach, ono takie wyraźne, takie
wyraźne! Ono mi szepcze, że Winnetou zginie od kuli, która ugrzęźnie w
mej piersi, albowiem tylko kula może mnie powalić. Przed nożem lub
tomahawkiem obroniłby się wódz Apaczów z łatwością. Niechaj mi mój brat
wierzy: dziś odchodzę do wiecznych ostę...
Utknął w połowie ostatniego
wyrazu. Chciał wyrzec: „do wiecznych ostępów“, stosownie do wierzeń
indyańskich. Cóż go wstrzymało od wypowiedzenia tych słów? Ja domyślałem
się przyczyny. Przez pożycie zemną stał się wewnętrznie
chrześcijaninem, chociaż o tem nie wspominał. Objął mnie teraz ramieniem
i tak dalej mówił:
— Odejdę dzisiaj tam, gdzie
wstąpił ongiś Syn dobrego Manitou, aby nam przygotować mieszkania w domu
Ojca, i gdzie za mną przyjdzie kiedyś mój brat Old Shatterhand. Tam się
znów zobaczymy. Nie będzie wtedy już żadnej różnicy pomiędzy białemi i
czerwonemi dziećmi jednego Ojca, który wszystkie jednaką otacza
miłością. Zapanuje wieczny pokój, ustanie mordowanie i dławienie ludzi,
którzy byli dobrzy i w pokoju przyjmowali białych, za co ich jednak
wytępiono. Dobry Manitou weźmie wagę w swoje ręce, by odważyć uczynki
białych i czerwonych, oraz krew, która popłynęła niewinnie. Winnetou zaś
stanie przy tem i prosić będzie [131]o łaskę i miłosierdzie dla morderców swojego narodu i swoich braci.
Przycisnął mnie do siebie i
zamilkł. Byłem głąboko wzruszony, gdyż i mnie jakiś głos mówił, że jego
instynkt go nie zwodzi, że może tym razem prawdziwem jest jego
przeczucie. Mimoto starałem się inaczej wyjaśnić powody jego obecnego
stanu:
— Mój brat Winnetou uważa się
za silniejszego, aniżeli jest. Jest najdzielniejszym wojownikiem swojego
szczepu, ale przecież tylko człowiekiem. Nie widziałem, by kiedy
osłabł, ale dziś jest znużony, gdyż zbyt wiele natężaliśmy się w
ubiegłych dniach i nocach. To przygniata duszą i osłabia wiarę w samego
siebie, powstają posępne myśli, które znikną, skoro tylko ustąpi
znużenie. Niech mój brat spocznie! Niech położy się obok tych, którzy
pozostaną pod górą!
On zaś potrząsnął zwolna głową i odrzekł:
— Tego brat Szarlih nie mówi poważnie.
— O i owszem! Widziałem jaskinię i zmierzyłem ją okiem dokładnie. Wystarczy, gdy sam poprowadzą naszych ludzi.
— A ja nie mam być przytem? — zapytał, a oczy jego nagle nabrały blasku.
— Zrobiłeś dość, teraz powinieneś wypocząć.
— A ty nie zdziałałeś jeszcze więcej, o wiele więcej, aniżeli ja i inni? Nie zostanę!
— Nawet, gdy cię o to poproszę, zażądam tego jako ofiary na rzecz naszej przyjaźni?
— I wtedy nie! Czy ma potem kto zarzucić mnie, że Winnetou, wódz Apaczów, obawiał się śmierci?
— Nikt nie poważy się tego powiedzieć!
— Jeśliby nawet wszyscy
zamilkli i nie policzyli mi tego jako tchórzostwa, zostałby przecież
jeden, którego wyrzut okryłby mnie rumieńcem.
— Któż taki?
— Ja, ja sam! Temu Winnetou,
któryby spoczywał, kiedyby jego brat Szarlih walczył z pogardą śmierci,
krzyczałbym nieustannie w uszy, że przystał do tchórzów [132]i
że niegodzien już nazwy wojownika i wodza walecznego narodu. Nie, ja
nie chcą słyszeć o tem, żebym miał zostać. Mój brat Shatterhand gotów po
cichu zaliczyć mnie między kujoty! Czy Winnetou ma znienawidzieć sam
siebie? Nie, po dziesięćkroć, stokroć i po tysiąckroć wolę śmierć!
Ten wzgląd nakazał mi
oczywiście milczenie. Winnetou umarłby na duchu i na ciele wskutek
własnego zarzutu tchórzostwa. Po chwili mówił dalej:
— Tyle razy znajdowaliśmy się w
obliczu śmierci, a mój brat był na nią zawsze przygotowany i zapisał w
swej książeczce, co ja powinienbym zrobić, jeśliby zginął w walce. Mam
wziąć tę książkę, przeczytać i wykonać. Blade twarze nazywają to
testamentem. Winnetou sporządził także testament, lecz nic jeszcze o tem
dotąd nie wspomniał, ale dziś to uczynić musi, przeczuwając blizkość
śmierci. Czy chcesz być wykonawcą?
— Bardzo życzę sobie, żeby nie
sprawdziło się twoje przeczucie, ażebyś jeszcze wiele, wiele słońc
widział na ziemi. Gdybyś jednak kiedyś umarł, a ja znałbym twoją wolę
ostatnią, wykonanie jej byłoby moim najświętszym obowiązkiem.
— Nawet gdyby było bardzo trudnem i połączonem z wielkiemi niebezpieczeństwami?
— Tak Winnetou nie pyta chyba naprawdę. Poślij mnie w objęcia śmierci, a pójdę!
— Wiem to, Szarlih! Dla mnie
wskoczyłbyś w otwartą jej paszczę. Tylko ty jeden potrafisz zrobić to, o
co cię poproszę. Czy przypominasz sobie, że ongiś, kiedy nie znałem
ciebie tak dobrze jak dzisiaj, rozmawialiśmy o bogactwie?
— Bardzo dokładnie to pamiętam.
— Czułem wtedy po twoim głosie,
że przecież inaczej myślałeś, aniżeli mówiłeś. Złoto miało wielką
wartość dla ciebie. Nieprawdaż?
— Istotnie niebardzo się pomyliłeś.
— A teraz? Wyznaj prawdę!
— Każdy biały ceni wartość mienia, lecz ja nie [133]pożądam martwych skarbów i uciech powierzchownych. Prawdziwe szczęście opiera się jedynie na skarbach zebranych w sercu.
— Wiedziałem, że dziś tak
powiesz. Wiadomo ci, że ja znam wiele miejsc, gdzie znajduje się złoto w
żyłach, jako nuggety i jako piasek. Wystarczyłoby wskazać ci jedno
miejsce, a zostałbyś człowiekiem bogatym, nawet bardzo bogatym, lecz nie
osiągnąłbyś szczęścia. Dobry, biały Manitou nie stworzył ciebie do
używania bogactw. Twoje silne ciało i twoja dusza są do czegoś lepszego.
Jesteś mężem i winieneś nim pozostać. Dlatego zawsze trwałem przy
postanowieniu, żeby nie powiedzieć ci o żadnym pokładzie złota. Czy
gniewasz się na mnie za to?
— Nie — odrzekłem, zgodnie z
prawdą w tej chwili. Stałem wobec najlepszego z przyjaciół, on zaś
widział śmierć przed sobą i powierzał mi swoją wolę ostatnią. Jakże
mógłbym w tej chwili okazać nizką żądzę złota?
— Zobaczysz jeszcze złoto, dużo
złota — mówił dalej — lecz ono nie przeznaczone dla ciebie. Jeśli umrę,
odszukaj grób mego ojca. Kopiąc u jego stóp od strony zachodniej,
znajdziesz testament Winnetou, który wtedy już nie będzie przy tobie.
Tam zapisałem moje życzenia, a ty je spełnisz.
— Słowo moje jest jako
przysięga! — zapewniłem go ze łzami w oczach. — Żadne niebezpieczeństwo,
chociażby największe, nie powstrzyma mnie od wykonania tego, co
napisałeś!
— Dziękuję ci! Rozmowa nasza
skończona, nadszedł czas do ataku. Nie przeżyję tej walki, pożegnajmy
się więc, mój drogi, kochany bracie! Dobry Manitou niechaj ci wynagrodzi
to, czem dla mnie byłeś. Serce moje czuje więcej, aniżeli słowa mogą
wyrazić! Nie płaczmy, bo jesteśmy mężami! Pochowaj mnie w górach
Gros-Ventre nad brzegiem rzeki Metsur na koniu, w pełnem uzbrojeniu i z
moją strzelbą srebrzystą, która nie powinna przejść w niczyje ręce. A
jeśli potem wrócisz do ludzi, z których żaden nie będzie cię tak kochał,
jak [134]ja
cię kocham, to pomyśl czasem o swoim przyjacielu i bracie Winnetou,
który cię błogosławi, ponieważ ty byłeś dlań błogosławieństwem!
On, Indyanin, położył mi ręce
na głowie. Słyszałem, jak z trudem powstrzymywał szlochanie.
Przyciągnąłem go oburącz do siebie i wybuchnąłem, płacząc:
— Winnetou, mój Winnetou, to tylko przeczucie, cień przemijający. Ty musisz zostać przy mnie, ty nie możesz odejść!
— Odchodzę — odrzekł cicho, ale stanowczo, wyrwał się z moich objęć i zwrócił się ku obozowi.
Idąc za nim, szukałem w mózgu
napróżno środka do nakłonienia go, żeby nie wziął udziału w czekającej
nas walce. Nie wymyśliłem żadnego, bo żadnego nie było. Cobym był
wtenczas i dziś jeszcze dał za to, gdybym był mógł znaleźć jakie
wyjście!
Byłem do głębi wzruszony, a on
także pomimo władzy nad sobą nie mógł opanować wzruszenia. Głos bowiem
drżał mu, gdy wzywał ludzi:
— Już całkiem ciemno. Ruszajmy! Niech moi bracia idą za mną!
Wspięliśmy się jeden za drugim
na górę, tą samą drogą, którą przedtem Winnetou odbył ze mną. Ciche
wdrapywanie się było teraz w ciemności o wiele trudniejsze, aniżeli
przedtem i godzina upłynęła, zanim dostaliśmy się do krateru. W dole
płonęło olbrzymie ognisko, a przy jego świetle ujrzeliśmy jeńców i ich
dozorców. Ani słowo, ani dźwięk, nie dochodził do nas na górę.
Przymocowaliśmy najpierw linę
do głazu i czekaliśmy na pojawienie się ognisk. Wkrótce ukazało się na
wschodzie pięć płomieni, podobnych do ognisk obozowych. Z zaciekawieniem
popatrzyliśmy w głąb kotła. Nie pomyliliśmy się, gdyż niebawem wyszedł
jeden z dzikich ze szczeliny i powiedział coś do drugich. Na to oni
zerwali się natychmiast i udali się za nim do szczeliny, aby się ogniom
przypatrzyć.
[135] Nasza godzina wybiła. Pochwyciłem początek sznura, aby być pierwszym, ale Winnetou wziął mi go z ręki.
— Wódz Apaczów prowadzi — rzekł. — Niech mój brat idzie za nim!
Umówiliśmy się, że nasi pójdą
za nami w takich odstępach, żeby, gdy lina dostanie do ziemi, tylko po
czterech naraz znajdowało się na niej. Winnetou pierwszy uczepił się
liny. Ja zaczekałem, aż on dotarł do pierwszego wyskoku i poszedłem za
nim, a za mną Fred. Spuszczaliśmy się w dół o wiele prędzej, aniżeli
sądziliśmy pierwotnie, gdyż ledwie mogliśmy się utrzymać. Na szczęście
lina była mocna na tyle, że urwaniem się nie groziła.
Oczywiście, że strącaliśmy w
głąb mnóstwo kamieni, czego z powodu ciemności nie podobna było uniknąć.
Zdaje się, że kamień uderzył jedno z dzieci, gdyż zaczęło krzyczeć.
Natychmiast ukazała się w szczelinie, oświetlonej ogniskiem, głowa
Indyanina, który widocznie usłyszał, że spadają kamienie. Spojrzał w
górę i wydał głośny okrzyk ostrzegawczy.
— Naprzód, Winnetou! — zawołałem. — Inaczej wszystko przepadło.
Ludzie, znajdujący się na
górze, zauważyli, co się działo na dole i spuścili linę czemprędzej. W
pół minuty potem byliśmy już na ziemi, ale równocześnie błysnęły ku nam
ze szczeliny dwa strzały. Winetou runął na ziemię.
Stanąłem, nie mogąc kroku zrobić z przerażenia.
— Winnetou, mój przyjacielu — zawołałem — czy cię kula trafiła?
— Winnetou umrze — odparł z bólem Apacz.
Na to porwała mnie wściekłość, której nie zdołałem się oprzeć. W tej chwili właśnie schodził za mną Walker.
— Winnetou umiera! — rzekłem doń. — Dalej na nich!
Nie tracąc czasu na zdejmowanie
sztućca z ramienia, ani na pochwycenie noża lub rewolweru, rzuciłem się
z podniesionemi pięściami na pięciu Indyan, którzy [136]tymczasem wypadli ze szczeliny. Najpierwszy z nich był wodzem. Poznałem go natychmiast.
— Koitse, giń! — krzyknąłem doń.
Palnąłem go pięścią w skroń, a
on padł na ziemię jak kłoda. Stojący obok niego dziki podniósł już na
mnie tomahawk. Wtem blask ognia oświetlił moją twarz, a on opuścił z
przerażeniem topór wojenny.
— Ka-ut-skamasti — grzmocąca ręka! — zawołał głośno.
— Tak, tu jest Old Shatterhand, giń! — odpowiedziałem jemu na to.
Nie poznawałem samego siebie. Za drugiem uderzeniem padł drugi Indyanin.
— Ka-ut-skamasti! — powtórzyli Indyanie z wahaniem.
— Old Shatterhand — zawołał także Walker. — To wy, Charles? O, teraz pojmuję wszystko. Wygraliśmy. Naprzód!
Dostałem nożem w plecy, ale nie
czułem tego. Dwaj dzicy padli od strzałów Freda, a trzeciego jeszcze ja
powaliłem. Tymczasem schodziło naszych coraz to więcej, im więc mogłem
już Indyan pozostawić. Sam zwróciłem się do Winnetou i ukląkłem obok
niego na ziemi.
— Gdzie mego brata ugodziła kula? — spytałem.
— Ntsage tche — tu w pierś — odrzekł cicho, kładąc lewą rękę na prawej stronie piersi, czerwonej od krwi.
Wydobyłem z za pasa nóż i
odciąłem mu po prostu santylową derę, która się była wysoko podsunęła.
Tak, kula weszła do płuc. Porwał mnie ból, jakiego nie doznałem przez
całe życie.
— Jest jeszcze nadzieja, mój bracie — pocieszałem go.
— Niechaj mnie mój brat weźmie na swoje kolana, żebym się mógł przypatrzeć walce! — prosił.
Spełniłem jego prośbę. On
siedząc w tej postawie, widział jak każdego Indyanina, skoro się tylko
który pokazał w szczelinie, braliśmy w nasze ręce. Zwolna [137]zeszli
na dół wszyscy nasi ludzie. Jeńcy uwolnieni z więzów zaczęli głośno
okazywać radość i wdzięczność. Lecz ja nie zważałem na to wszystko;
patrzyłem tylko na umierającego przyjaciela. Z rany krew przestała już
płynąć. Przeczuwałem, że teraz przyjdzie wewnętrzny krwotok.
— Czy mój brat ma jeszcze jakie życzenie? — zapytałem go.
On zamknął oczy i nic nie
odpowiedział, ja zaś trzymałem w rękach jego głowę, nie ruszając się ani
o włos. Stary Hillman i inni wyswobodzeni osadnicy pochwycili
rozrzuconą dokoła broń i wtargnęli do szczeliny. Lecz i to mnie nie
obchodziło, gdyż wzrok mój spoczywał na bronzowych rysach twarzy i
zamkniętych oczach Apacza. Później przystąpił do mnie Walker, także
zakrwawiony i oznajmił:
— Wszyscy pogaszeni!
— Ten także zgaśnie! — odrzekłem. — Oni wszyscy nic nie znaczą wobec tego jednego!
Apacz leżał ciągle jeszcze bez
ruchu. Zacni i dzielni kolejarze i osadnicy stali dokoła głęboko
wzruszeni. Nareszcie otworzył Winnetou oczy.
— Czy mój dobry brat ma jeszcze jakie życzenie? — powtórzyłem.
On zaś skinął głową i rzekł z cicha:
— Niechaj mój brat Szarlih
zaprowadzi tych ludzi w góry Gros-Ventre. Nad rzeczką Metsur leżą takie
kamienie, jakich oni szukają. Oni zasłużyli na to.
— Może co jeszcze polecisz?
— Niechaj mój brat nie zapomni
Apacza i modli się za niego do wielkiego, dobrego Manitou. Czy ci jeńcy
mogliby mimo pokaleczenia wspiąć się na górę?
Potwierdziłem to pytanie, chociaż widziałem, że ich ręce i nogi ucierpiały bardzo od więzów.
— Winnetou prosi ich, żeby mu zaśpiewali pieśń o Królowej niebios!
Oni usłyszeli te słowa. Nie czekając mej prośby, dał im stary Hillman znak. Oni wdrapali się na wyskok [138]skalny
tuż nad głową Winnetou, aby spełnić ostatnią wolą mego przyjaciela.
Oczy jego poszły za nimi i zamknęły się, gdy stanęli na górze.
Umierający ujął mnie za obie ręce i zaczął nadsłuchiwać pieśni:
Już światło dzienne mrok przysłania,
Zwolna zapada cicha noc.
Gdybyż, jak dzień ten od świtania
Mogła przeminąć cierpień moc!
Do twoich stóp ślę prośby moje,
A ty je nieś przed Boga tron,
Madonno, niech cię modłów zdroje
I ich nabożny wita ton:
Ave, ave Maria!
Gdy zaczęto drugą zwrotkę,
oczy jego otworzyły się nanowo i zwróciły z łagodnym wyrazem zadowolenia
ku gwiazdom. Pieśń rozbrzmiewała dalej:
Promienie wiary mrok przysłania,
Nastaje zwątpień czarna noc,
Nadziei w Bogu z lat zarania
Chce nam coś ukraść świętą moc.
Madonno, niechaj ze mnie świeża
W starości nawet ufność tchnie,
Strzeż mojej harfy i psałterza,
Tyś me zbawienie, światło me.
Ave, ave Maria!
Winnetou przycisnął ręce moje do swej zranionej piersi i szepnął:
— Szarlih, prawda, że teraz nastąpią słowa o śmierci?
Nie mogłem ani słowa przemówić. Skinąłem tylko głową, płacząc, a tymczasem zaczęła się trzecia zwrotka:
Naraz blask życia mrok przysłania,
Wszystko otula śmierci noc,
Dusza na skrzydłach drży rozstania,
Musi pójść w niezbłaganą moc.
Madonno, rękom Twym powierzę
Ostatnich błagań trwożny szał,
Uproś, bym skonał w świętej wierze,
A potem z martwych wiecznie wstał.
Ave, ave Maria!
[139] Kiedy
przebrzmiał ostatni dźwięk pieśni, chciał Winnetou coś powiedzieć, lecz
już nie zdołał. Przyłożyłem mu ucho prawie do samych ust, on zaś
wyszeptał ostatnim wysiłkiem niknącego życia:
— Szarlih, ja wierzę w Zbawiciela. Winnetou jest chrześcijaninem. Bądź zdrów!
Przedśmiertne drżenie
przebiegło po jego ciele, strumień krwi wypłynął z ust. Wódz Apaczów
uścisnął jeszcze raz moje ręce i wyprężył się cały. Palce jego otwarły
się, uścisk na rękach zwolniał... mój przyjaciel nie żył.
Cóż mogę jeszcze o tem
opowiedzieć? Prawdziwy smutek nie lubi słów! O, gdyby rychło nadszedł
czas, w którymby takie krwawe historye opowiadano jako przebrzmiałe
podania!
Staliśmy niejednokrotnie oko w
oko ze śmiercią, dziki Zachód nakazuje być w każdej chwili przygotowanym
na nagły koniec. A jednak na widok trupa najlepszego z przyjaciół,
jakich kiedykolwiek miałem, omal mi serce nie pękło. Mój stan duchowy
nie da się opisać. Jak niezwykły był z niego człowiek! A teraz, zgasł,
zgasł, tak nagle! Taksamo wygaśnie wkrótce cała jego rasa, której on
najszlachetniejszym był synem.
Nie spałem przez całą noc, nie
mówiąc do nikogo ani słowa. Oczy moje gorzały, choć ani łza się nie
potoczyła z nich. Winnetou leżał na moich kolanach taksamo jak umarł. O
czem ja wtedy myślałem, co czułem? Któżby się o to pytał? Gdyby to było
możliwem, jakżeż chętnie byłbym się z nim podzielił dalszem życiem, a
żył tylko połowę tego życia! Tak, jak on teraz na moich, tak umarł
Klekih Petra na jego kolanach, a potem i siostra jego Nszo-czi.
Nie zawiodło go zatem
przeczucie śmierci. Przewidując ją, oznaczył miejsce, na którem chciał
być pochowanym. Ponieważ osadnicy spodziewali się tam znaleźć
półszlachetne kamienie, o które im chodziło, przeto chętnie nam
towarzyszyli, co nadzwyczajnie ułatwiło mi przeniesienie zwłok
ukochanego zmarłego.
[140] Nazajutrz
rano opuściliśmy górę, gdyż lada chwila mogli wrócić dzicy. Zwłoki
Apacza owinięto w koc i przymocowano do konia. Stąd do gór Gros-Ventre
były tylko dwa dni drogi. Skierowaliśmy się w tę stronę jak
najostrożniej, żeby Indyanie nie odkryli naszych śladów.
Skan zawiera grafikę nie w PD. Wieczorem
drugiego dnia dojechaliśmy do rzeczki Metsur. Tam złożyliśmy na wieczny
spoczynek Indyanina wśród modłów chrześcijańskich i z honorami,
należnymi tak wielkiemu wodzowi. Siedzi on w pełnem uzbrojeniu wojennem
na zastrzelonym w tym celu koniu wewnątrz usypanego na nim kurhanu. Nie
powiewają z niego skalpy zabitych nieprzyjaciół, jak to się zwykle widzi
na grobowcach wodzów, lecz ze szczytu widnieją trzy krzyże.
[141] W
dolinie znalazły się nietylko obiecane kamienie, lecz w jednem miejscu
nawet pokład złotego piasku, który railroaderom wynagrodził sowicie tę
jazdą. Część ich postanowiła założyć tu razem z settlerami osadą pod
nazwą Helldorf. Reszta powróciła do Echo-Cannon, gdzie się dowiedzieli,
że rozbójnik Haller umarł z powodu rany. Innych pojmanych razem
napastników ukarano.
Dzwonek, zakopany przez
Winnetou, zabrano do nowej osady, gdzie settlerzy zbudowali kapliczkę.
Ilekroć zabrzmi jego jasny dźwięk, a pobożni osadnicy zaśpiewają Ave
Maria, wspominają wodza Apaczów, w przekonaniu, że spełniło się to, o
co, umierając, prosił przez ich usta.
Madonno, rękom twym powierzę
Ostatnich próśb gorący szał,
Uproś, bym skonał w świętej wierze,
A potem z martwych wiecznie wstał.
Ave, ave Maria!
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |