ROZDZIAŁ VI.
Helldorf-settlement.
Koń, którego mi odstąpił
Winnetou, okazał się doskonałym biegunem. Jeździec, nie znający wcale
indyańskiej tresury, nie utrzymałby się ani chwili na siodle, ale ze mną
pogodził się mój wierzchowiec w bardzo krótkim czasie. Przez to, że tak
łatwo opanowałem konia, zyskałem bardzo na powadze u grubego Freda,
który od czasu do czasu mierzył mnie szczególnym wzrokiem. Widocznie nie
mógł zrozumieć tego wyszczególnienia, jakiem darzył mnie Winnetou.
Walkerowi ta nadzwyczajna przyjaźń słynnego Apacza dla nieznanego
myśliwca wydawała się zapewne prawdziwym cudem.
Stary Viktory trzymał się
bardzo dobrze, posuwaliśmy się więc naprzód dość szybko. Już około
południa dotarliśmy do ostatniego obozowiska rozbójników, czyli dzieliło
nas jeszcze od nich pół dnia drogi.
Ślady, które nam były
drogowskazem, opuściły tymczasem rzeczkę i przeniosły się do długiej
bocznej doliny, którą sączył się mały potok. Winnetou badał odtąd ślady
znacznie uważniej, a oczy jego starały się przeniknąć skraj lasu,
schodzącego ze zboczy na dno doliny. Wkońcu zatrzymał się nawet i
zwrócił się do mnie, jechaliśmy bowiem jeden za drugim, a on był
pierwszy.
— Uff! — zawołał. — Co mój brat Szarlih sądzi o tej drodze?
— Ona poprowadzi nas aż na grzbiet wzgórz.
[074] — A potem?
Po drugiej stronie będzie się znajdował ostateczny cel jazdy railtroublerów.
— Jaki cel?
— Błonia Ogellallajów.
Skinął głową na znak potwierdzenia, dodając do tego jeszcze pochwałę:
— Mój brat Szarlih wciąż jeszcze ma oko orła, a spryt lisa, bo odgadł zupełnie dobrze.
— Jakto? — zapytał Walker. — Oni udali się na błonia Ogellallajów?
Ja zaś odpowiedziałem:
— Już przedtem zwróciłem waszą
uwagę na to, że trzej Indyanie bez szczególnych powodów nie połączyliby
się z taką gromadą białych. Na dzikim Zachodzie więcej jest czerwonych
niż białych. Tak też będzie i w naszym wypadku.
— Pshaw! Nie rozumiem was, Charles!
— No, ci trzej Ogellallajowie dodani są zbójom, że tak powiem, dla straży.
— Ach! O ile i przez kogo?
— Hm! Nie weźcie mi tego za
złe, kochany Fredzie, ale mnie się zdaje, że zamieniliśmy nasze role;
dziś ja mógłbym was nazwać greenhornem.
— Heigh-ho! A to czemu?
— Czy sądzicie, że banda, złożona z dwudziestu białych drabów, odważyłaby się sama grasować w tych stronach?
— Oczywiście, że nie!
— Co więc będą musieli zrobić biali?
— Hm, udać się pod opiekę czerwonoskórych.
— Słusznie! Czy dostaną tę opiekę za darmo?
— Nie, będą musieli za nią zapłacić.
— Czem?
— Rozumie się, że łupem, który z sobą wiozą.
— Pięknie! Teraz już pojmujecie, co ja i Winnetou o tem sądzimy?
— A więc to tak się rzecz przedstawia. Biali [075]ograbili pociąg, aby mieć z czego haracz zapłacić, a ci trzej Ogellallajowie byli egzekutorami?
— Może tak jest, a może nie.
Nie ulega jednak wątpliwości, że nasi czcigodni bracia biali połączą się
wkrótce z większym oddziałem czerwonych. To powiedziałem już, gdyśmy
byli przy kolei. Ale nie koniec na tem. Czy sądzicie, że biali i
czerwoni sprzymierzyli się tylko na to, żeby się pielęgnować i wylegiwać
na skórach niedźwiedzich?
— Z pewnością nie w tym celu!
— I ja tak sądzę. Wierzcie mi, że wnet uknują coś szatańskiego, zwłaszcza, że ostatni napad tak dobrze im się udał.
— Cóżby nowego zamierzali?
— Hm, ja domyślam się czegoś.
— No, to dokazalibyście
nadzwyczajnej rzeczy, gdybyście przewidzieli, co uczynią ludzie, których
jeszcze wcale nie znacie. W ostatnich czasach nabrałem dla was do
pewnego stopnia szacunku, ale z waszego domysłu, zdaje się, nic nie
będzie!
— Zobaczymy! Dość nauwijałem
się pośród Indyan i wiadome są mi ich sposoby. A wiecie, jak można
najlepiej odgadnąć, co człowiek zrobi?
— No?
— Należy sobie wyobrazić żywo jego położenie i uwzględnić przytem jego charakter. Czy mam być tak zuchwałym i zgadywać?
— Naprawdę, rozciekawiacie mnie!
— Zastanówmy się więc nad tem, komu nasz personal kolejowy doniósł najpierw o zburzeniu toru i zniszczeniu pociągu?
— Chyba najbliższej stacyi.
— Stamtąd też zapewne wyślą ludzi w celu zbadania miejsca wypadku i ścigania sprawców.
— Prawdopodobnie.
— Ale przez to stacya zostanie ogołocona z ludzi i można będzie na nią napaść bez wielkiego niebezpieczeństwa.
[076] — Egad! Teraz się domyślam, do czego zmierzacie!
— Prawda? Stacye są tu teraz
jeszcze tylko czasowe i zachodzi pytanie, gdzie znajdzie się dość ludzi,
aby można się obejść bez jednego oddziału. Mojem zdaniem będzie to w
Echo-Cannon.
— Charles, to jest bardzo
możliwe. Rozbójnicy i czerwoni mogą taksamo jak my wiedzieć, że ta
miejscowość będzie opuszczona przez ludzi.
— Jeżeli nadto przypuścimy, że
Siouksi wykopali swoje strzały wojenne i pomalowali się wojennemi
barwami, że zatem bezwątpienia noszą się z nieprzyjaznymi zamiarami, to
prawie nie ulega wątpliwości, że wyprawią się na Echo-Cannon. Ale
popatrzcie, oto źródło potoku! Dalej droga idzie stromo w górę, nie mamy
więc czasu gawędzić!
Wspinaliśmy się teraz po stoku
wzgórza wśród wysokich drzew, dlatego musieliśmy uważać. Wzgórze
rozszerzało się potem na kształt płaskowyżu i opadało znów ku dolinie,
gdzie dostaliśmy się znowu do rzeczki, płynącej na wschód.
Tutaj odpoczywali ścigani w
południe, a następnie zwrócili się wzdłuż wody ku północy.
Przejechaliśmy potem jeszcze przez kilka dolin i parowów, ślady stawały
się coraz to świeższe, trzeba więc było zachowywać coraz większą
ostrożność.
Wreszcie dotarliśmy pod wieczór
do szczytu wydłużonego grzbietu górskiego i już mieliśmy po drugiej
stronie w dół zjechać, kiedy prowadzący nasz pochód Winnetou zatrzymał
się nagle, wskazał ręką przed siebie i głosem stłumionym zawołał:
— Uff!
My stanęliśmy również i spojrzeliśmy w oznaczonym kierunku.
Po prawej ręce rozciągała się
głęboko pod nami równina, mająca z godzinę drogi w obwodzie. Była
otwarta i porosła trawą. Na niej wznosiła się znaczna liczba namiotów
indyańskich, a wśród nich panowało ruchliwe życie. Konie pasły się
wolno, brodząc w bujnej [077]zieloności,
a dokoła krzątali się liczni mężczyźni, przygotowując mięso. Poza
namiotami leżały szkielety kilku bawołów, a na tykach wypięto długie
sznury, na których rozwieszono do suszenia cienkie płaty mięsa bawolego.
— Ogellallajowie! — odezwał się pierwszy Fred.
— A zatem ja miałem słuszność — powiedziałem ja.
— Trzydzieści dwa namiotów! — dodał on.
Winnetou zwrócił oczy w dół i rzekł potem:
— Naki gutesnontin nagoiya — dwustu wojowników!
— A biali są z nimi — zauważyłem ja. — Policzmy konie, to będzie jeszcze najpewniejsze.
Całą równinę można było objąć
okiem, przeto bez trudności naliczyliśmy dwieście pięć koni. Jak na
wyprawę myśliwską przygotowali czerwoni za mało mięsa, a ta dolina nie
nadawała się do łowów na bawoły. Wybierali się zatem na wyprawę wojenną,
a dowodziły tego także tarcze, które na polowaniu zawadzałyby tylko
strzelcom. Największy namiot stał trochę na uboczu, a zdobiące go orle
pióra wskazywały na to, że to był namiot wodzawodza.
— Jak myśli mój brat Szarlih, czy te ropuchy Ogellallajów długo tu jeszcze pozostaną? — spytał Winnetou.
— Nie.
— Skąd to przypuszczenie,
Charles? — badał ze zdziwieniem Fred. — To trudne i zbyt ważne dla nas
pytanie, żeby na nie odrazu odpowiedzieć.
— Przypatrzcie się szkieletom bawołów, Fredzie! One dokładnie wszystko wam wyjaśnią.
— Ach! Jakto?
— Kości są już białe, leżą więc
już ze cztery do pięciu dni na słońcu, a z tego można wnosić, że mięso
będzie już dość suche. Czy nie wydaje wam się to rozumowanie słusznem?
— Owszem, przyznaję wam zupełną słuszność!
— W takim razie możemy powiedzieć, że i czerwoni wnet wyruszą, a nie zostaną tu jeszcze na kilka partyi szachów lub warcab.
[078] —
Robicie się uszczypliwym, sir. Chciałem tylko usłyszeć wasze zdanie o
tem. Ach, jeden z nich wychodzi z namiotu. Kto to może być?
Apacz sięgnął do kieszeni i
wydobył lunetę, zaiste osobliwy przyrząd w ręku Indyanina, na widok
którego Fred Walker zdumiał się niemało. Ale to tłumaczyło się tem, że
Winnetou przebywał ongiś w miastach wschodnich i kupił tam sobie lunetę.
Teraz rozciągnął ją i przyłożył do oka, by się przypatrzyć Indyaninowi,
o którym Fred mówił. Gdy ją odłożył i mnie podał, przeleciała mu po
twarzy błyskawica gniewu.
— Koi-tse, kłamca i zdrajca! — mruknął. — Winnetou ugodzi go tomahawkiem w czaszkę!
Spojrzałem z wielkiem zajęciem
na Ogellallaja. Koi-tse znaczy „Ogniste usta“. Właściciel tego nazwiska
był dobrym mówcą, bardzo zuchwałym wojownikiem i nieprzebłaganym wrogiem
białych, znanym na sawannie i w górach. W razie zetknięcia się z nim
należało mieć się na baczności.
Podałem lunetę Walkerowi i rzekłem:
— Musimy się ukryć. Widać
daleko więcej koni, niż ludzi, a chociaż wielu może leżeć po namiotach,
to jednak nie jest wykluczone, że niektórzy włóczą się jeszcze po
okolicy.
— Niech moi bracia zaczekają! — zauważył Apacz. — Winnetou wyszuka miejsce, gdzie będzie się mógł skryć z przyjaciółmi.
Zniknął między drzewami i
powrócił dopiero po dłuższym czasie. Potem sprowadził nas na bok wzdłuż
grzbietu górskiego na miejsce, tak gęsto podszyte, że zaledwie
zdołaliśmy się przecisnąć. W tym gąszczu było dość miejsca dla nas i
naszych koni, które przywiązaliśmy do drzew, zamiast je spętać.
Tymczasem Winnetou poszedł, by zatrzeć nasze ślady.
Tu leżeliśmy do późnego
wieczora w głębokiej, wonnej trawie, gotowi zerwać się za najlżejszym
szmerem, by koniom nozdrza pozatykać, aby nas nie zdradziło ich
parskanie. Kiedy się całkiem zmierzchło, poczołgał [079]się Winnetou ku obozowi Ogellallajów i przyniósł niebawem wieść, że na dole zapalono kilka ogni.
— Ci ludzie czują się całkiem bezpiecznie — rzekł Fred. Gdyby wiedzieli, że jesteśmy tak blizko nich!
— Niewątpliwie domyślają się,
że się ich ściga — odpowiedziałem. — Jeśli więc dziś jeszcze nie
zachowują większej ostrożności, to czynią to jedynie w tem przekonaniu,
że ludzie ze stacyi nie mogą być jeszcze tutaj. Z tego wnioskuję, że
jutro dopiero wyruszą. Zdałoby się czegoś dowiedzieć o ich zamiarach.
— Winnetou podejmie się tego zadania — rzekł Apacz.
— Ja się przyłączam także —
dodałem. — Fred niech zostanie przy koniach. Pójdziemy bez strzelb, gdyż
zawadzałyby nam tylko. Nóż i tomahawk wystarczy, a w ostateczności
użyjemy rewolwerów.
Nasz gruby przyjaciel zgodził
się natychmiast. Odwagi pewnie mu nie brakło, lecz nie lubił bez
konieczności na szwank życia wystawiać. Jednakże, aby zejść na doliną,
trzeba było odwagi, bo kogoby odkryli i pochwycili Ogellallajowie, ten
byłby w każdym razie zgubiony.
Było to na kilka dni przed
nowiem. Na zachmurzonem niebie nie widać było ani jednej gwiazdy; noc
więc nadawała się do naszego przedsięwzięcia. Wygramoliliśmy się dość
prędko z gęstwiny aż na to miejsce, na którem zatrzymaliśmy się byli
popołudniu.
— Winnetou pójdzie na prawo, a
mój brat Szarlih na lewo! — szepnął Apacz i w następnej chwili zniknął
bez szmeru w leśnych ciemnościach.
Usłuchałem przyjaciela i
poczołgałem się lewą stroną zbocza. Przemykając się niedosłyszalnie
pomiędzy krzakami i drzewami, dostałem się na dno doliny i ujrzałem
przed sobą ogniska obozowe. Wziąłem nóż w zęby, położyłem się na ziemi i
posuwałem się zwolna ku namiotowi wodza, który stał w odległości jakich
dwustu kroków ode mnie. Płonęło tam wprawdzie ognisko, ale namiot
rzucał cień na mnie.
[080] Cal
za calem zdążałem naprzód. Mając wiatr przeciw sobie, nie obawiałem się
koni, które zwykle zdradzają głośnem parskaniem zbliżanie się obcego.
Pod tym względem narażony był Winnetou na większe trudności niż ja.
Tak upłynęło przeszło pół
godziny, zanim przebyłem tych dwieście kroków. Wreszcie znalazłem się
bezpośrednio za namiotem wodza, a ludzi, siedzących przy ogniu, dzieliła
odemnie przestrzeń co najwyżej ośmiu łokci. Rozmawiali bardzo żywo po
angielsku. Gdy zdziwiony tem, ośmieliłem się wychylić nieco głowę, żeby
ich ujrzeć, zobaczyłem pięciu białych i trzech Indyan.
Czerwoni zachowywali się
spokojnie. Przy ognisku obozowem tylko biały staje się głośnym, ostrożny
zaś Indyanin rozmawia więcej znakami, aniżeli słowami. Ogień palił się
także jasno, nie na sposób indyański.
Jednym z białych był długi
brodaty mężczyzna z blizną na czole, pochodzącą, jak się zdawało, od
noża. On kierował widocznie wszystkiem, a stosunek drugich do niego
wskazywał, że to osoba szanowana. Leżałem tak blizko nich, że mogłem
dosłyszeć każde ich słowo.
— A jak daleko stąd do Echo Cannon? — zapytał jeden z nich.
— Około stu mil — odrzekł długi. — W trzech dniach można się łatwo tam dostać.
— A co będzie, jeśli nasz plan okaże się mylnym, jeśli nas nie ścigano i ludzie tam są w pełnej liczbie?
Długi mąż roześmiał się wzgardliwie i odrzekł:
— Niedorzeczności prawisz! Będą
nas ścigali, to pewne. Przecież zostawiliśmy im trop wyraźny. W pociągu
zginęło około trzydziestu ludzi, po których wzięliśmy ładną zdobycz.
Tego nie puszczą nam płazem i przynajmniej spróbują nas ścigać.
— Jeśli tak, to sztuczka musi się udać — zauważył tamten. — Ilu ludzi jest w Echo Cannon, Rollinsie?
— Około stu pięćdziesięciu —
odpowiedział wezwany. — Oprócz tego jest tam kilka dobrze wyposażonych
sklepów, kilka salonów do picia, a że znajdziemy [081]kasę
zarządu budowy, oto niema obawy. Słyszałem, że z tej kasy płaci się
wszystkie wydatki na przestrzeni od Greenriver do Promontory. Ta
przestrzeń wynosi dwieście trzydzieści mil, można więc spodziewać się,
że wpadnie nam dużo tysięcy.
— Heigh day! Oby się to
spełniło! Czy ty sądzisz, że pogoń nie puści się stąd za nami, gdy
zobaczy, żeśmy z tego miejsca zawrócili?
— Oto się nie troszczmy! Liczę,
że będą tu jutro popołudniu. My wyruszymy o świcie, pójdziemy najpierw
trochę na północ, a potem rozdzielimy się we wszystkich kierunkach na
tyle oddziałów, że oni nie będą wiedzieli, którym tropem się udać.
Później każdy oddział zatrze swe ślady troskliwie, a zejdziemy się na
dole nad Greenforkiem. Stąd będziemy unikali wszelkich otwartych miejsc i
od dziś za cztery dni możemy być w Echo-Cannon.
— Czy wyślemy naprzód posłańców?
— To się rozumie! Oni pójdą
jutro rano wprost do Cannonu i będą nas oczekiwali nad Painterhill. To
wszystko już postanowione. Gdyby nawet robotnicy znajdowali się w
Cannonie w pełnej liczbie, to mimoto nie potrzebujemy się obawiać. Mamy
nad nimi przewagę, a zanim oni za broń pochwycą, zginie ich większa
część.
Istotnie, lepszej chwili do
podsłuchania nie mogłem sobie wyobrazić. Usłyszałem tu daleko więcej,
aniżeli się spodziewałem. Nie ulegało wątpliwości, że już więcej w
żadnym razie się nie dowiem, natomiast najdrobniejsza okoliczność mogła
zdradzić moją obecność. Uwzględniwszy jedno i drugie, cofnąłem się
powoli od namiotu.
Sunąłem się wstecz w pochylonej
postawie, gdyż równocześnie musiałem zacierać swoje ślady, aby ich
jutro nie dostrzeżono. Była to trudna i zabierająca dużo czasu praca,
gdyż zdany tylko na czucie, musiałem dotykać każdego źdźbła trawy.
Trwało też to z godzinę, zanim dostałem się znów na skraj lasu, gdzie mi
już nie groziło niebezpieczeństwo.
Teraz przyłożyłem ręce do ust na kształt muszli [082]i
zaskrzeczałem, naśladując głos dużej zielonej ropuchy. To był umówiony z
Winnetou znak do odwrotu. Byłem pewien, że go dosłyszy i za nim
pójdzie. Nie bałem się również tego, że Indyanie powezmą jakie
podejrzenie, gdyż w wysokiej wilgotnej trawie łatwo mogła się ropucha
znajdować. Oprócz tego był to wieczór, a wiadomo, że o tym czasie te
płazy zwykle najchętniej się odzywają.
Uważałem za stosowne dać ten
znak, gdyż Apacz leżał pod wiatrem, wskutek czego łatwo mogli go
czerwoni odkryć. Zresztą to, czego się dowiedziałem, wystarczało
zupełnie, należało więc Winnetou zawiadomić, że cel osiągnięty.
Wspinając się na górę, musiałem
także ślad zacierać. Toteż odetchnąłem z ulgą, gdy pomimo ciemności
dostałem się nareszcie do gęstwiny.
— No, jakże wam się powiodło? — zapytał Fred.
— Zaczekajcie, dopóki Winnetou nie nadejdzie.
— Dlaczego? Palę się z ciekawości!
— To się spalcie! Nikt chętnie nie mówi dwa razy tegosamego, a ja musiałbym powtarzać moje sprawozdanie Apaczowi.
Mój gruby towarzysz musiał się tem zadowolnić, chociaż trwało dość długo, zanim wrócił Winnetou.
Usiadłszy przy mnie, zapytał Apacz:
— Mój brat Szarlih dał mi znak?
— Dałem.
— To mój brat miał szczęście?
— Rzeczywiście. Jaką wiadomość przynosi wódz Apaczów?
— Winnetou niestety niczego się
nie dowiedział! Zużył dużo czasu na przejście obok koni, a gdy dostał
się do pierwszego ogniska, usłyszał wołanie ropuchy. Potem musiał
zacierać ślady, a tymczasem gwiazdy posunęły się wyżej, zanim mógł
wrócić. Co mój brat widział?
— Wszystko, czego nam do naszych celów potrzeba.
— Mój biały brat zawsze ma szczęście, gdy podsłuchuje nieprzyjaciela. Niechaj o tem opowie!
[083] Przedstawiłem wyniki mojej wycieczki, a gdy skończyłem, zauważył Fred.
— Słusznie więc przypuszczaliście i dobrze odgadliście ich zamiary co do napadu na Cannon.
— Nie było trudno!
— A jak ten długi wyglądał? Czy miał blizną na czole?
— Tak.
— I dużą brodę?
— Tak.
— To on, chociaż dawniej brody nie nosił. To cięcie otrzymał podczas napadu na pewną farmę obok Leawenworth. A jak go zwano?
— Rollins.
— Trzeba to sobie zapamiętać. To już czwarte fałszywe nazwisko, jakie słyszę. Ale, co robić, sir? Dziś go nie dostaniemy!
— To niemożliwe. Zresztą nie
powinno wam zależeć tylko na ukaraniu jego samego. Tamci railtroublerzy
nie są gorsi od niego. Powiem wam, Fredzie, że na wszystkich moich
wyprawach starałem się nie zabijać ludzi, gdyż krew ludzka jest płynem
najcenniejszym. Wolałem nieraz ponieść szkodę, niż uciec się do
zabójstwa, a ilekroć posługiwałem się tym środkiem obrony, to zawsze
tylko w największej potrzebie. W niejednym wypadku wolałem nawet wroga
raczej uczynić niezdolnym do walki, aniżeli odbierać mu życie.
— Ach — rzekł grubas — to
jesteście zupełnie podobni pod tym względem do Old Shatterhanda.
Opowiadają, że on także zabija Indyanina tylko w konieczności. Zwierzynę
strzela w oko, gdy go jednak nieprzyjaciel zmusi do obrony, to uderza
go albo w prawą nogę, albo prawą rękę, albo palnie go poprostu pięścią w
głowę, że runie i leży godzinami.
— Uff!
Ten przytłumiony okrzyk wydał Apacz, który teraz dopiero poznał, że Walker nie wiedział wcale, iż ja [084]właśnie jestem Old Shatterhand. Ja nie zwróciłem na to uwagi i mówiłem dalej:
— Mimoto ani mi się śni
puszczać wolno takiego łotra, a tem mniej całą zgraję, ho równałoby się
to współwinie i wypuszczeniu tej szajki na zacnych ludzi. Dziś nie
możemy dostać w swe ręce tego Hallera, ale nie było nic dla mnie
łatwiejszego, jak uczynić go nieszkodliwym, gdybym go był zastrzelił.
Ale nie chcę być mordercą, a wobec tego, co on zbroił, byłaby taka
szybka śmierć dla niego wprost nagrodą. Sądzą raczej, że musimy
pochwycić także jego wspólników, a to może się stać tylko wtedy, gdy
pozwolimy im spokojnie udać się do Cannonu.
— A my?
— Wyprzedzimy ich i ostrzeżemy ludzi, których oni chcą napaść.
— Well! Ta myśl mi się podoba. Może zdołamy pochwycić żywcem tę bandą rozbójników. Ale czy ich przeciwko nam nie za wielu?
— Poszliśmy za nimi bez obawy we trzech, tem mniej będziemy się teraz bali, gdy w Echo Cannon znajdziemy sprzymierzeńców.
— Nie wielu ich tam zastaniemy. Największa część tych ludzi będzie w pościgu.
— Postaramy się o to, żeby ich zawiadomić o stanie rzeczy, a oni powrócą czemprędzej.
— W jaki sposób?
— Napiszę kartkę i przyczepię ją do drzewa, obok którego prowadzi trop.
— A czy temu uwierzą? Przecież mógłby to być podstęp railtroublerów, aby ich odwieść od pościgu.
— Oni słyszeli niewątpliwie od
naszego personalu kolejowego, że dwaj podróżni wysiedli i zapewne
znaleźli nasze ślady. Zresztą ja tak ostrzeżenie napiszę, że będą
musieli uwierzyć. Nadto poproszę ich, żeby ominęli Greenfork i
Painterhill, ponieważ na pierwszem miejscu mają się zejść Siouksi, a na
drugiem będą wywiadowcy, którzy nie powinni zauważyć powracających
kolejarzy [085]Skan zawiera grafikę nie w PD. [087]Dodam także wskazówkę, że powrót do Cannonu musi nastąpić od południa.
— Uff! — rzekł Winnetou. — Niechaj moi biali bracia wyruszą już ze mną w drogę!
— Teraz? — zapytał Walker.
— Gdy słońce zejdzie, musi nas już daleko stąd zobaczyć.
— A jeśli jutro rano odkryją nasze ślady?
— Psy Ogellallajów skierują się zaraz na północ i żaden z nich nie wejdzie na wzgórze. Howgh!
Apacz powstał i przystąpił do
swego konia, by go odwiązać. My zrobiliśmy to samo i wkrótce,
wyprowadziwszy konie z gęstwiny, ruszyliśmy napowrót tą samą drogą,
którą przybyliśmy tutaj. O spoczynku oczywiście nie było mowy.
Ciągle jeszcze panowała
nieprzebita ciemność. W takiej porze mógł tylko doświadczony westman
puścić się przez bór tropem, którego sam nie widział. Jeździec
europejski zsiadłby w takiej ciemności i prowadziłby konia za sobą,
mieszkaniec Zachodu jednak wie, że koń lepiej widzi od niego. Wówczas
ukazał się Winnetou w całej swojej wielkości. Prowadził pochód przez
potoki i skały i ani na chwilę nie miał wątpliwości co do kierunku. Mój
szpak trzymał się znakomicie, a stary Viktory parskał czasem z
niechęcią, lecz nie pozostawał nigdy w tyle.
Kiedy szarzeć zaczęło,
znajdowaliśmy się już o jakie dziewięć mil angielskich od obozu
Ogellallajów, wobec czego mogliśmy konie nasze podpędzić. Jechaliśmy na
razie ku południowi, znalazłszy jednak miejsce odpowiednie,
zatrzymaliśmy się na chwilę. Tu wyrwałem kartkę z notatki, napisałem na
niej konieczne wskazówki i przybiłem zaostrzonym kołkiem do kory drzewa,
tak, że każdemu nadchodzącemu z południa musiała wpaść w oko. Potem
zwróciliśmy się więcej ku południowemu wschodowi.
W południe przejechaliśmy przez Greenfork, oczywiście zdala od punktu, w którym miały się spotkać [088]poszczególne
oddziały Ogellallajów. Oni musieli unikać wszelkich otwartych miejsc i
jechać borem, my zaś mogliśmy trzymać się prostego kierunku i nie
daliśmy koniom spocząć, zanim słońce nie zaczęło chylić się ku
zachodowi.
Od rana przebyliśmy pewnie z
czterdzieści mil angielskich, dziwnem więc było, że stary Viktory nie
okazywał zmęczenia. Droga nasza prowadziła teraz pomiędzy dwoma wązko
schodzącemi się wzgórzami. Tutaj chcieliśmy właśnie poszukać sobie
miejsca na nocleg, gdy wtem rozstąpiły się przed nami wzgórza,
odsłaniając większą kotlinę, w której środku był staw, zasilany wodą z
rzeczki, płynącej ze wschodu i zwracającej się po opuszczeniu stawu ku
zachodowi kotliny.
Na ten widok zatrzymaliśmy
konie, bo nietylko sama kotlina sprawiła nam niespodziankę, lecz jeszcze
coś innego. Oto przeciwległe wzgórze było wykarczowane i pokryte
polami, na dolinie pasły się konie, woły, kozy i owce, u stóp wzgórza
stało kilka domów blokowych, podobnych do naszych dworków, a na
najwyższym szczycie stała mała kaplica. Nad nią wznosił się potężny
krzyż z wyrzeźbionym wizerunkiem Zbawiciela.
Obok kapliczki zauważyliśmy
kilka osób, one jednak nie spostrzegły nas widocznie. Wszyscy patrzyli
ku zachodowi, gdzie kula słoneczna opadała coraz to niżej, a gdy zdawała
się dosięgać powierzchni rzeczki, zabarwionej wspaniale, zabrzmiał z
góry srebrny głos dzwonka.
Tu w samym środku dzikiego
Zachodu w głębokim borze wizerunek ukrzyżowanego! Pomiędzy wojennemi
ścieżkami Indyan kaplica! Zdjąłem kapelusz i zacząłem się modlić, lecz
Apacz przerwał mi pytaniem:
— Ti ti — co to?
— Settlement[1] oczywiście — odpowiedział bardzo mądrze Walker.
— Uff! Winnetou widzi osadę, ale co to za dźwięki?
[089] — To dzwonek na Anioł Pański. Dzwoni teraz Ave Maria!
— Uff! — rzekł Apacz zdumiony. — Co to jest Anioł Pański, a co to jest Ave Maria?
— Czekać! — upomniał Walker, widząc, że złożyłem ręce do modlitwy.
Kiedy ucichł dzwonek, zabrzmiał naraz śpiew czterogłosowy. Zacząłem nadsłuchiwać, zdumiony śpiewem, a jeszcze bardziej słowami:
Już światło dzienne mrok przysłania.
Zwolna zapada cicha noc.
Gdybyż, jak dzień ten od świtania,
Przeminąć mogła cierpień moc!
Do Twoich stóp ślę pragnień zdroje,
A Ty je nieś przed Boga tron;
Madonno, niech Cię modły moje
I ich nabożny wielbi ton:
Ave, ave Maria!
Co to było? To mój własny
wiersz, moja kompozycya Ave Maria! Skąd się tutaj dostała do Gór
Skalistych? Zdziwienie moje nie miało granic. Kiedy zaś harmonie
popłynęły z góry, porwało mnie coś z nieodpartą siłą. Wydało mi się, że
serce moje rozszerza się w nieskończoność, a łzy wielkiemi kroplami
potoczyły mi się po policzkach. Żadną miarą nie mogłem sobie wyjaśnić,
jak ta pieśń zaszła tutaj, gdzie nie spodziewałem się prawie obecności
Indyanina, a cóż dopiero tak wyszkolonego kwartetu. Kiedy ostatnie tony
przebrzmiały nad doliną, zerwałem z pleców rusznicę, wypaliłem w
powietrze szybko z jednej i drugiej lufy i ścisnąłem szpaka ostrogami.
Przebiegłem przez dolinę, wparłem konia w rzeczkę, wyjechałem z niej i
popędziłem ku domom blokowym, nie oglądnąwszy się poza siebie, czy
towarzysze podążają za mną.
Oba wystrzały zbudziły nietylko
echo na dolinie, lecz także życie. W drzwiach domów ukazali się ludzie
wystraszeni, nie wiedząc, co ta strzelanina miała oznaczać. Ujrzawszy
białego w dość cywilizowanem [090]odzieniu, uspokoili się i wyszli naprzeciwko mnie pełni oczekiwania.
Przed drzwiami najbliższego
domu stała jakaś staruszka w czystem ubraniu. Cały jej wygląd zewnętrzny
dowodził skrzętnej pracy, a na twarzy obramionej białym jak śnieg
włosem, odbijał się ów wniebowzięty spokojny wyraz, jaki jest udziałem
dusz, pokładających zaufanie w Bogu.
— Good evening, grand mouther —
dobry wieczór, babciu! Proszę się nie lękać, jesteśmy ludzie uczciwi!
Czy wolno tu zsiąść z koni?
Skinęła głową z uśmiechem i odrzekła:
— Welcome, sir! Zsiadajcie w
Imię Boże! Człowiek uczciwy zawsze jest u nas mile widziany. Oto mój
stary i mój Willy; oni wam pomogą.
Strzały moje zwróciły uwagę
śpiewaków, którzy z rzeźkim starcem i wspaniałym młodzieńcem obok niego
na czele szybko zeszli ze wzgórza ku domom. Oprócz tych dwóch było
jeszcze między nimi sześciu starszych i młodszych mężczyzn i chłopców.
Wszyscy mieli na sobie mocny i trwały strój, używany na dzikim
Zachodzie. Wkrótce przystąpili do nas także inni, których widziałem
przed domami. Stary z dobroduszną twarzą wyciągnął do mnie rękę i
pozdrowił:
— Witam, sir, w Helldorf-settlement! To radość zobaczyć tu ludzi! Witam jeszcze raz!
Zeskoczyłem z konia i oddałem mu pozdrowienie:
— Thank you, sir! Niema
piękniejszego widoku w życiu nad uprzejme ludzkie oblicze. Czy
znalazłoby się u was miejsce na nocleg dla trzech znużonych jeźdźców?
— Zawsze mamy miejsce dla ludzi, którzy są mile widziani!
Dotychczas posługiwaliśmy się językiem angielskim, wtem zbliżył się jeden z młodzieńców i zawołał:
— Ojcze Hillmanie! Możecie z tym panem mówić po naszemu! Hurra, to zaszczyt i radość! Zgadnijcieno, kto to jest?
[091] — Chyba rodak? Czy znasz go?
— Tak, ale nie odrazu go sobie przypomniałem. Prawda, że to pan napisał Ave Maria, które śpiewaliśmy właśnie?
Teraz przyszła na mnie kolej zdziwienia.
— Istotnie — rzekłem. — A skąd pan mnie zna?
— Z Chicago. Byłem członkiem
towarzystwa śpiewackiego dyrektora Baldinga, który uczył nas tej pieśni.
Czy pamięta pan jeszcze ten koncert, na którym ją po raz pierwszy
śpiewano? Ja byłem wówczas pierwszym tenorem, a teraz śpiewam basem.
Głos mi się zniżył.
— A więc rodak, znajomy z Bill... twórca naszego Ave Maria!
Tak wołano dokoła, a ilu było
mężczyzn, kobiet, chłopców i dziewcząt, wszystko wyciągało do mnie ręce i
witało mnie głośno. Była to dla mnie chwila radości, jakie się rzadko
przeżywa.
Tymczasem dojechali także
Winnetou i Walker. Na widok pierwszego zaniepokoili się ludzie
cokolwiek, lecz ja rozprószyłem ich obawy.
— To mój przyjaciel z sawanny, myśliwiec Walker, a to Winnetou, słynny wódz Apaczów, którego nie potrzebujecie się obawiać.
— Winnetou? Czy to być może? —
pytał stary Hillman. — Słyszałem o nim sto razy i to same dobre rzeczy.
Tego się nie spodziewałem! To zaszczyt dla nas, panie, bo tego męża
czczą i szanują bardziej niż niejednego księcia w starym kraju.
Zdjął czapkę z osiwiałej głowy, podał rękę Apaczowi i rzekł po angielsku:
— Jestem waszym sługą, sir!
Przyznaję, że ten uniżony zwrot
wobec Indyanina pobudził mnie do uśmiechu, ale powiedziany był
szczerze. Winnetou rozumiał i mówił po angielsku bardzo dobrze. Skinął
uprzejmie głową, uścisnął dłoń starego i odpowiedział:
[092] — Winnetou jest waszym przyjacielem. On miłuje białych, jeśli są, dobrzy.
Teraz rozpoczęło się coś w rodzaju sprzeczki o to, kto ma przyjąć gości. Dopiero Hillman położył jej kres tym wyrokiem:
— Zsiedli przed moim domem,
wszyscy trzej zatem należą do mnie. Abyście jednak nie uważali siebie za
pokrzywdzonych, to proszę was wszystkich na dzisiejszy wieczór do
siebie. A teraz dajcie pokój tym panom, bo pewnie są znużeni!
Sąsiedzi Hillmana poddali się
temu wyrokowi. Konie nasze zaprowadzono do jednej z szop, my zaś
weszliśmy do domu, gdzie przyjęła nas ładna i młoda żona Willego.
Otoczono nas wszelkiemi wygodami, a podczas małej przekąski przed
wieczerzą, która dzisiaj ucztą być miała, dowiedzieliśmy się o
stosunkach tej małej osady.
Wszyscy ci settlerzy mieszkali
przedtem w Chicago, a pochodzili pierwotnie z okolic, gdzie było dużo
kamieniarzy. Przybywszy do Ameryki, trzymali się wiernie razem i
pracowali pilnie, aby zdobyć pieniądze na farmę, co się też wszystkim
pięciu rodzinom szczęśliwie udało. Kiedy się zastanawiali nad tem, gdzie
utworzyć nową ojczyznę, wybór był trudny. Razu jednego opowiedział im
pewien stary westman o Tetonach i nagromadzonych tam skarbach i
przysięgał, że tam ciągną się całe pola chalcedonów, opali i agatów,
oraz innych półszlachetnych kamieni. Jego zapał opanował także ich, to
też uchwalili przenieść się w te strony. Byli jednak na tyle rozważni,
że nie liczyli jedynie na owe bogactwa. Postanowili w pobliżu gór wybrać
miejsce, odpowiednie na farmę, osiedlić się tam jako skwatterzy i
dopiero po puszczeniu w ruch farmy wziąć się do poszukiwania drogich
kamieni. Hillman i jeszcze dwaj inni wyszli celem zbadania tych okolic i
znaleźli tam wspaniałą kotlinę z jeziorem. To miejsce nadało im się
bardzo do ich zamiarów, tam sprowadzono resztę wspólników i po trzech
latach pracy mogli ci zacni ludzie spokojnie pędzić tam życie.
[093] — A byliście już kiedy w Tetonach? — spytałem.
— Mój Willy i Bill Meinert,
którego znacie z Chicago, próbowali dostać się tam ubiegłej jesieni. Ale
dotarli tylko do jeziora Johna Graya. Dalej było dla nich zbyt górzysto
i dziko, dlatego zawrócili.
— Ale źle zrobili — zauważyłem. — Widać, nie są westmanami.
— O panie, mnie się jednak zdaje, że jesteśmy! — bronił się Willy.
— Nie weźcie mi tego za złe, że
mimoto pozostaną przy mojem mniemaniu. Nawet po trzyletniem użyźnianiu
puszczy jest się tylko settlerem, ale nie westmanem. Chcieliście stąd do
Tetonów dostać się w prostym kierunku, a westmam wie dobrze o tem, że
to jest niemożliwe. Taksamo nie będzie to możliwem i za pół tysiąca lat,
a tem mniej teraz, kiedy wszystko jeszcze dzikie. Jakże chcieliście
pokonać nieprzebyte bory, zamieszkałe przez niedźwiedzie i wilki,
przepaści i parowy, gdzie noga nie ma się o co oprzeć, keniony, gdzie za
każdą skałą może czyhać Indyanin? Powinniście byli próbować dotrzeć
stąd do John Grays-River albo do Salt-River, które niedaleko od siebie
wpadają do Snake-River. Potem dopiero należało ruszyć w górą, wzdłuż tej
ostatniej rzeki. Po lewej ręce bylibyście mieli Snake-River Mountains,
następnie Teton-Mountains, a w końcu całe pasmo Tetonów, długości
pięćdziesięciu angielskich mil. Ale we dwu niepodobna odbyć tak trudnej i
niebezpiecznej podróży. Czy znaleźliście kamienie?
— Kilka agatów; nic więcej.
— Przynieście je tu! Winnetou zna każdy kąt Gór Skalistych. Poproszą go, by oznaczył, skąd mogą pochodzić te kamienie.
Wiedziałem, że Indyanin bardzo
niechętnie mówi o złocie i innych skarbach Zachodu, dlatego zapytałem go
w języku Apaczów. Byłem jednak pewien, że nie da na to odpowiedzi.
— Czy mój brat Szarlih chce szukać złota i kamieni?
[094] Gdy mu na to wyjaśniłem całą sprawą, patrzył długo przed siebie, potem zmierzył ciemnem okiem obecnych, aż w końcu spytał:
— Czy ci ludzie spełnią jedno życzenie Apacza?
— Jakie?
— Jeśli mi jeszcze raz zaśpiewają to, co Winnetou słyszał przed doliną, to powie im, gdzie leżą takie kamienie.
Było to dla mnie ogromną
niespodzianką. Czyżby to Ave Maria tak potężnie podziałało na tego
Indyanina, że w zamian za śpiew zgodził się na zdradzenie górskich
tajemnic?
— Zaśpiewają! — odpowiedziałem ja.
— W takim razie niech szukają w
Górach Ventre. Tam jest mnóstwo ziarn złotych, a w dolinie rzeki
Beaverdam, wpadającej do jeziora Yellovstone, dużo takich kamieni, o
jakie chodzi tym mężom.
Kiedy ja osadnikom powtarzałem
te słowa i objaśniałem położenie oznaczonych miejsc, stawili się pierwsi
sąsiedzi, wobec czego musieliśmy przerwać rozmowę.
Zwolna napełniło się mieszkanie
i nastąpił wieczór tak uroczysty, jakiego na Zachodzie nie zaznałem.
Mężczyźni pamiętali jeszcze wszystkie pieśni, które ongiś śpiewali w
ojczyźnie i w Chicago. Nawet stary Hillman basował wcale znośnie, toteż
przerwy w rozmowie wypełniły pieśni ludowe.
Indyanin przysłuchiwał się w milczeniu, a potem spytał:
— Kiedy ci ludzie dotrzymają słowa?
Wobec tego przypomniałem
Hillmanowi przyrzeczenie, dane Winnetou, a wtedy zebrani rozpoczęli
pieśń Ave Maria. Ale już po kilku słowach wyciągnął Apacz przecząco rękę
i zawołał:
— W domu to nie brzmi dobrze. Winnetou chce to słyszeć na górze.
— On ma słuszność — rzekł Bill Meinert. — Tę pieśń trzeba śpiewać na dworze. Chodźmy!
Śpiewacy wyszli nieco na górę, a my zostaliśmy [095]na
dolinie. Winnetou stał z początku obok mnie, lecz wkrótce zniknął.
Nareszcie rozległy się z góry w ciemności piękne, lekko płynące, tony:
Już światło dzienne mrok przysłania,
Zwolna zapada cicha noc.
Gdybyż, jak dzień ten od świtania
Przeminąć mogła cierpień moc!
Z cichem nabożeństwem
wsłuchiwaliśmy się w te dźwięki. Ciemność zakryła śpiewaków i miejsce,
na którem stali. Wyglądało to tak, jak gdyby tony płynęły z nieba. Gdy
tę pieśń swego czasu układałem, nie użyłem żadnych efektów, żadnych
sztucznych powtórzeń i odwróceń, żadnych przesadnych przeróbek motywu.
Kompozycya składała się z blizko siebie leżących akordów, a melodya była
łatwa, jak w pieśni kościelnej. Lecz ta prostota właśnie i naturalność
harmonii tak porywały, że serca nasze oprzeć się temu nie mogły.
Pieśń już dawno była
przebrzmiała, a my staliśmy ciągle na miejscu i dopiero wracający
śpiewacy przypomnieli nam, że czas udać się do domu. Winnetou jednak nie
było. Minęła godzina i więcej, a on nie nadchodził. Zewsząd otaczała
nas puszcza. W obawie tedy, czy mu się nie zdarzyło co złego, zarzuciłem
rusznicę i wyszedłem. Przedtem jednak poprosiłem, żeby nikt za mną nie
szedł, chyba gdyby usłyszeli wystrzał. Domyślałem się, co Apacza
zatrzymało w samotności.
Idąc w kierunku, w którym był
zniknął, zbliżyłem się do jeziora. Tam wzniesiona nieco płyta skalna
wystawała nad ciemną wodą, a na niej siedział Winnetou bez ruchu jak
posąg. Cichym krokiem przystąpiłem ku niemu i usiadłem obok, nie
przerywając uroczystego milczenia.
Minął długi, długi czas, a on
się nie ruszył. Wreszcie podniósł rękę powoli, wskazał na wodę i rzekł
jakby pod wpływem głębokiej, zajmującej go zupełnie myśli:
— Ti pa-apu shi itchi — to jezioro jest jak moje serce.
[096] Ja nie odpowiedziałem nic na to, on zaś popadł napowrót w milczenie i odezwał się dopiero po długiej chwili:
— Ntch-nha Manitou nsho; shi aguan t’enese — Wielki duch jest dobry i ja go miłuję!
Skan zawiera grafikę nie w PD. Gdybym
był wdał się z nim teraz w roztrząsania, byłbym przeszkodził tylko
rozwojowi jego uczuć i myśli. Milczałem więc dalej, on zaś znowu
przemówił:
— Mój brat Szarlih jest wielkim
wojownikiem i mądrym w radzie; dusza moja jest jako jego, ale ja nie
zobaczą jego, gdy pójdę do wiecznych ostępów!
Ta myśl nastroiła go smutnie. Był to nowy dowód jego miłości do mnie. Teraz i ja zabrałem głos, chcąc mu się odwzajemnić:
[097] —
Mój brat Winnetou posiada całe me serce! Dusza jego żyje w moich
uczynkach, lecz ja nie ujrzę go, gdy wejdę do nieba zbawionych.
— Gdzie jest niebo mojego brata? — zapytał.
— Gdzie są myśliwskie ostępy mego przyjaciela? — odpowiedziałem.
— Manitou posiada cały świat i wszystkie gwiazdy! — odpowiedział on na to.
— Dlaczego Wielki Manitou daje
swym czerwonym synom tak małą część świata, a białym dzieciom wszystko?
Gzem są ostępy myśliwskie Indyan wobec wspaniałości, w której
zamieszkają zbawieni białych? Czy Manitou mniej miłuje czerwonych? O
nie! Moi czerwoni bracia wierzą w wielkie, straszne kłamstwa. Wiara
białych mężów powiada; „Dobry Manitou jest ojcem wszystkich Swych dzieci
w niebie i na ziemi“. Zaś wiara czerwonych głosi: „Manitou jest tylko
panem czerwonych, a wszystkich białych nakazuje zabijać“. Mój brat
Winnetou jest sprawiedliwy i mądry; niechaj pomyśli! Czy Manitou
czerwonych jest także Manitou białych? Jeśli to jest jeden i ten sam
Manitou, to dlaczego oszukuje czerwonych? Czemu pozwala im znikać z
ziemi, a białym rosnąć w miliony i panować nad światem? A może Manitou
czerwonych jest inny, aniżeli białych? W takim razie Mauitou białych
jest mocniejszy od Manitou czerwonych. Manitou bladych twarzy daje Swoim
całą ziemię, z niezliczonemi radościami, a potem użycza im
szczęśliwości niebiosów od wieczności do wieczności. Tymczasem Manitou
czerwonych pozostawia swoim tylko dziką sawannę, puste góry i zwierzęta
leśne, każe im wiecznie zabijać i mordować, a na przyszłość obiecuje im
ciemne ostępy, gdzie znowu zacznie się mordowanie. Czerwoni wojownicy
wierzą swoim guślarzom, którzy twierdzą, że w wiecznych ostępach
pozabijają Indyanie dusze wszystkich białych. Czy zabiłby Winnetou swego
białego brata, gdyby go tam spotkał?
— Uff! — zawołał Apacz głośno i skwapliwie. — [098]Winnetou broniłby duszy swego dobrego brata przeciwko wszystkim czerwonym mężom!
— To namyśl się, mój bracie, nad tem, czy wasi guślarze nie głoszą kłamstwa!
Indyanin zamilkł w zadumie, ja zaś starałem się nie niszczyć wrażenia słów moich.
Znaliśmy się od lat,
dzieliliśmy cierpienia i radości i pomagaliśmy sobie w
niebezpieczeństwach i potrzebach z pogardą śmierci, ale stosownie do
jego ówczesnej prośby nie było między nami nigdy mowy o wierze, nie
próbowałem nigdy ani jednem słówkiem wtrącać się do jego religijnych
zapatrywań. Wiedziałem, że on właśnie cenił bardzo wysoko mój sposób
postępowania w tej sprawie, dlatego teraźniejsze moje przedstawienia
podziałać nań musiały z siłą podwójną.
Po chwili spytał:
— Czemu wszyscy biali mężowie nie są tacy, jak mój brat Szarlih? Gdyby byli tacy, jak on, Winnetou uwierzyłby ich kapłanom!
— Czemu wszyscy czerwoni
mężowie nie są tacy, jak mój brat? — odrzekłem ja na to. — Są dobrzy i
źli wśród czerwonych i białych. Ziemia ma przeszło tysiąc dni drogi
długości i tyleż szerokości. Mój przyjaciel zna tylko małą jej część.
Wszędzie panują biali, ale tu właśnie w dzikiej sawannie kryją się złe
twarze blade, które musiały uciekać przed prawem. Dlatego Winnetou
sądzi, że tylu jest złych między białymi. Mój brat chodzi samotnie po
górach, poluje na bizona i zabija swoich wrogów. Czemże mój brat może
się cieszyć? Czy za każdym krzakiem i drzewem śmierć na niego nie czyha?
Czy mógł kiedy któremu z czerwonych powierzyć się z całem zaufaniem i
miłością? Czyż całe jego życie nie jest pracą, troską, czujnością i
złudzeniem? Czy znajduje on spokój, pociechę i orzeźwienie dla swej
duszy znużonej pośród skalpów w swoich wigwamach, albo w zdradzieckim
obozie na dzikiej preryi? Zbawiciel zaś białych mężów powiada: „Pójdźcie
do mnie wszyscy, którzy jesteście znużeni i obarczeni, a ja was [099]ochłodzę“. Ja szedłem za Zbawicielem i znalazłem spokój serca. Czemu brat mój nie chce pójść do niego?
— Winnetou nie zna tego zbawiciela!
— Czy mam o nim opowiedzieć mojemu bratu?
Apacz schylił głowę i odezwał się dopiero po chwili:
— Mój brat Szarlih powiedział
słusznie. Winnetou nie miłował nikogo prócz niego; Winnetou nie ufał
nikomu prócz niego, chociaż mój brat jest bladą twarzą i
chrześcijaninem. Winnetou nie wierzy zresztą nikomu, tylko jemu. Mój
brat zna kraje i ich mieszkańców, zna księgi białych, jest dzielny w
walce, mądry przy ognisku narady, a łagodny dla wrogów. Miłuje dobrych
mężów i pragnie dla nich dobrego. Nie oszukał on Winnetou nigdy i
dzisiaj powie mu prawdę. Słowo mojego brata więcej dla mnie znaczy,
aniżeli słowa wszystkich guślarzy i białych nauczycieli. Czerwoni
mężowie ryczą i wrzeszczą, biali zaś mają muzykę, która płynie z nieba i
odbija się w sercu Apacza. Niech mi mój brat przetłómaczy słowa,
śpiewane przez tych osadników!
Zacząłem od tłómaczenia i
objaśnienia Ave Maria, pouczałem go o wierze bladych twarzy i starałem
się przedstawić w przychylnem świetle ich postępowanie z Indyanami. Nie
posługiwałem się przytem dogmatami, ani zręcznymi sofizinatami, lecz
mówiłem w słowach prostych, niezdobnych, łagodnym, przekonywującym
tonem, który wdziera się do serca, nie stara się przedstawić rzeczy w
lepszym świetle, niż one są w rzeczywistości, opanowywa słuchacza,
chociaż nie odbiera mu jego przekonania, że on poddaje się z własnej
woli i postanowienia.
Winnetou słuchał w milczeniu.
Było to kierowane miłością zarzucanie sieci na duszę, godną wyzwolenia z
więzów ciemności. Nawet gdy już przestałem mówić, on długo jeszcze nie
ocknął się z zamyślenia, ja zaś nie przeszkadzałem działaniu słów moich
ani jedną zgłoską. Wkońcu powstał on i tak się odezwał, podawszy mi
rękę:
[100] —
Mój brat Szarlih wygłosił słowa, które umrzeć nie mogą. Winnetou nie
zapomni dobrego, wielkiego Manitou białych, ani Syna Stwórcy, który
umarł na krzyżu, ani Dziewicy, która mieszka w niebie i słucha śpiewu
settlerów. Wiara czerwonych mężów uczy nienawiści i śmierci, a wiara
białych miłości i życia. Winnetou namyśli się nad tem, co wybrać, czy
śmierć czy życie. Dzięki mojemu bratu! Howgh!
Teraz powróciliśmy do domu,
gdzie się już o nas niepokojono. Rozmowa toczyła się o rozbójnikach i o
Indyanach. Ja zauważyłem, że, jako tak daleko wysuniętą placówkę,
powinni byli swoją csadę większymi środkami obronnymi wzmocnić. Om to
uznali i postanowili wkrótce uzupełnić. Nie ulegało wątpliwości, że
osada ich tylko dzięki swemu ukryciu uszła oczu dzikich, bo gdyby choć
jeden z nich znalazł się w pobliżu, byłoby po osadnikach. Tych
czternastu mężczyzn zaopatrzyło się wprawdzie w dobrą broń i dostateczną
ilość amunicyi, a kobiety i dzieci miały dość odwagi i wprawy, aby
strzelać skutecznie, ale co to znaczyło wobec hordy dzikich, złożonej z
setek? Ja nie byłbym domów budował na otwartem, nieobronnem miejscu,
lecz tuż nad jeziorem, żeby na nie tylko od strony lądu można było
napaść.
Kierunek, który obrali zbóje,
przechodził wprawdzie w pewnem oddaleniu stąd, mimoto poradziłem
settlerom, żeby się mieli na baczności i wzmocnili słabe ogrodzenia.
Późno już było, kiedy po
odejściu gości udaliśmy się na spoczynek. Nazajutrz rano rozstaliśmy się
z tymi zacnymi ludźmi, dziękując im serdecznie za gościnne przyjęcie.
Oni odprowadzili nas jeszcze kawałek i wymusili przyrzeczenie, że kiedyś
jeszcze wstąpimy do nich, gdyby nam droga wypadła w pobliżu ich osady.
Przed samem pożegnaniem zeszło
się jeszcze raz ośmiu śpiewaków, aby Apaczowi zaśpiewać Ave Maria. Kiedy
skończyli, podał on wszystkim rękę i powiedział:
— Winnetou nigdy nie zapomni tonów białych przyjaciół. On przysiągł nie zabrać już nigdy skalpu [101]białego męża, gdyż biali są, synami Wielkiego Manitou, który miłuje także czerwonych mężów!
To postanowienie było pierwszym
owocem naszej wczorajszej rozmowy, a byłem pewien, że słowa moje
działać będą i nadal. Słowo Boże jest ziarnkiem gorczycznem, które
kiełkuje w ukryciu, a skoro raz przebije twardą skorupę, rośnie w
świetle szybko i bujnie.
Konie nasze, wypoczęte zupełnie
po wczorajszej uciążliwej jeździe, pędziły teraz bez zarzutu.
Mieszkańcy osady Helldorf bywali często w Echo Cannon i opisali nam
dokładnie najkrótszą drogę, wiodącą do tej stacyi. Wobec tego
spodziewaliśmy się dostać tam tego samego dnia wieczorem.
Winnetou stał się jeszcze
bardziej milczącym, niż zwykle. Wyjeżdżał co jakiś czas daleko naprzód i
wtedy, zdaje się, sądząc, że go nikt nie słyszy, powtarzał sobie,
mrucząc z cicha, melodyę Ave Maria. Uderzyło mnie to tem bardziej, że
Indyanie prawie bez wyjątku nie mają muzykalnego słuchu.
Popołudniu stały się zarysy gór
potężniejsze i bardziej strome. Wjechaliśmy w labirynt dziwnie ciasnych
i poplątanych parowów, aż w końcu przed wieczorem ujrzeliśmy z wyżyny
cel naszej drogi, Echo-Cannon z torem kolejowym i cichym obozem
robotniczym, który postanowiliśmy ocalić.
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |