ROZDZIAŁ V.
Zbóje kolejowi.
Senat i Izba przedstawicieli Stanów Zjednoczonych postanawiają niniejszem:
1. Kraina, położona w granicach
Montany i Wyomingu, w pobliżu źródeł Yellowstone-River nie może być w
myśl ustaw Stanów Zjednoczonych ani objęta w posiadanie, ani
zamieszkana, ani sprzedana, natomiast ma być odtąd uważaną za park
publiczny lub miejsce zabawy dla zdrowia i przyjemności ludu.
Ktokolwiekby wbrew tej ustawie tam się osiedlił, lub objął jaką część w
posiadanie, będzie uznany za przestępcę i wydalony.
2. Park pozostaje pod wyłączną
kontrolą sekretarza spraw wewnętrznych, którego obowiązkiem będzie wydać
takie przepisy i rozporządzenia, jakie uzna za odpowiednie dla jego
pieczy i zachowania.
Kiedy mi wpadło w ręce
ogłoszenie tej ustawy, ucieszyłem się serdecznie wielkodusznością, z
jaką kongres Stanów Zjednoczonych tem postanowieniem dał ludowi dar,
zbyt cenny na to, żeby zawładnęła nim spekulacya i żądza zysku.
Tysiące ludzi pewnie
przeczytało to obwieszczenie, nie przeczuwając nawet, co im przez to
dano. Bardzo wielu niewątpliwie śmiało się, że rząd zastrzega park,
obejmujący 9600 kilometrów kwadratowych, krainę, położoną w dzikich,
niedostępnych, górach skalistych, na [040]miejsce
dla rozrywki i wypoczynku obywateli. Przyszłość jednak pokaże i już
dowiodła, że ten bezprzykładny czyn jest jednym z najwięcej wdzięczności
godnych przedsięwzięć, które miliony błogosławić będą w swoim czasie.
Park ten to kawał przedziwnego
kraju, któremu równego darmo szukałbyś na ziemi. Pierwsze, na bajkę
wyglądające, wiadomości o nim otrzymał generał Warren w roku 1856. One
to skłoniły go do wysłania tam ekspedycyi, której jednak nie udało się
osiągnąć celu. Dopiero w dziesięć lat później inni zdołali odchylić
nieco zasłony i pokazać światu pełnię nieprzeczuwanych cudów natury. W
lecie r. 1871. dotarł tam zwycięsko profesor Heyden, a jego
sprawozdania, chociaż rzeczowe i trzeźwe, natchnęły kongres do uchwały,
która uchroniła ten kraj niezwykły od skutków pospolitej szacherki.
Po drugiej stronie rozległych
preryi zachodnich, daleko jeszcze poza pasmem gór Blackhills, sterczą ku
niebu olbrzymie ściany Gór Skalistych. Możnaby niemal powiedzieć, że
rządziła tu nie ręka, ale pięść Boża. Gdzie są cyklopi, zdolni wznosić
takie bastyony, gdzie tytani, którzyby potrafili spiętrzyć pod chmury
takie masy głazów? Gdzie mistrz, który te blanki ukoronował śniegiem?
Tutaj zostawił Stwórca pamiątkę swoich cudów, wzbudzającą podziw i
porywającą, jedyną na świecie!
A za tymi gigantycznymi murami
wre i kipi, kłębi się i dymi jeszcze dziś z czeluści wnętrza ziemskiego,
tu z cienkiej powłoki ziemi podnoszą się bańki, syczą rozżarzone opary
siarkowe i z łoskotem dział rzucają olbrzymie gejzery gorącą wodę w
rozedrgane powietrze. Plutoniczne i wulkaniczne potęgi walczą z
kształtami światła. Podziemia co minutę otwierają paszczę, by wypluć z
siebie płomienie, a wessać twory górnego świata.
Tu często każdy krok połączony z
niebezpieczeństwem dla życia. Noga może się załamać na zwodniczej
skorupie, burząca się woda pochwycić znużonego wędrowca, a podżłobiona
skała spaść ze spoczywającym na niej człowiekiem w otchłań, pod nią
zionącą. Ale te [041]pola
śmierci zobaczą kiedyś tysiące pielgrzymów, szukających zdrowia w
gorących źródłach i pełnem ozonu powietrzu, tam odkryte zostaną owe
przedziwne doły i rozpadliny, w których skąpa samotność nagromadziła
skarby w kamieniach i innych wartościach, jakie gdzieindziej płaconoby
na wagą złota.
Drobna sprawa pieniężna
powołała mnie do Hamburga, gdzie spotkałem znajomego, którego widok
ożywił we mnie wszystkie wspomnienia. Człowiek ten pochodził ze St.
Louis i niejedną zwierzynę upolował ze mną w bagnach Mississipi. Po
kilku słowach powitania, w których zawarły się także pytanie o moje
plany na przyszłość, ofiarował mi — jako nadzwyczaj bogaty — wolny
przejazd, gdybym mu chciał towarzyszyć do St. Louis. Na to ogarnęła mnie
z całą mocą choroba preryowa. Postanowiłem skorzystać z jego
uprzejmości, zażądałem telegraficznie z domu broni i innych przyborów,
potrzebnych do takiej podróży, i w pięć dni po spotkaniu płynęliśmy Elbą
ku morzu.
W Ameryce zagłębiliśmy się na
pewien czas w borach dolnego Missouri; potem on musiał wrócić, ja zaś
udałem się w górę rzeki do Omaha-City, aby stąd dostać się wielką koleją
Pacific dalej na Zachód.
Miałem powody do obrania tej
drogi. Poznałem Góry Skaliste od źródeł rzeki Frazer aż do wąwozu Heli
Gate i od Parku Północnego na dół aż do pustyni Mapimi, ale obcą mi była
jeszcze przestrzeń od wąwozu Hell Gate do Parku Północnego, a więc
obszar, obejmujący sześć stopni szerokości geograficznej. A tu właśnie
są najbardziej ciekawe partye gór: trzy Tretony, góry Windriver, Wąwóz
południowy, a szczególnie źródliska Yellowstone, Rzeki Wężowej i
Kolumbii.
Nikt tam nie doszedł jeszcze,
oprócz zakradającego się Indyanina, albo umykającego trapera, dlatego
coś mnie poprostu ciągnęło, żebym spróbował wedrzeć się w owe
niegościnne parowy i keniony, zamieszkane według podań indyańskich przez
złe duchy.
Nie było to oczywiście tak łatwą rzeczą, jakby się [042]zdawało
może pozornie. Ileżto przygotowań czyni turysta szwajcarski, zanim się
wybierze w Alpy! Czem zaś jest jego przedsięwzięcie w stosunku do
zamiaru samotnego westmana, puszczającego się z zaufaniem tylko we
własne siły i w dobrą strzelbę na niebezpieczeństwa, o których
europejski turysta nie ma pojęcia? Te właśnie niebezpieczeństwa nęcą go i
czarują. Mięśnie jego z żelaza, a ścięgna ze stali, ciało jego nie cofa
się przed żadnymi wysiłkami i trudnościami, a cała czynność duchowa
zdobywa dzięki ustawicznemu ćwiczeniu energię i bystrość, które w
największej potrzebie pozwalają mu znaleźć środki ocalenia. To też nie
pozostaje on na długo w cywilizowanych okręgach, gdzie nie może ćwiczyć,
ani praktycznie stosować swoich zdolności. On musi iść na dziką sawannę
do kryjących w sobie śmierć przepaści górskich, a im groźniej rzucają
się nań niebezpieczeństwa, tem więcej czuje się on w swoim żywiole, tem
bardziej rośnie jego odwaga, tem bardziej ufa sobie, tem żywszem staje
się jego przekonanie, że nawet w największej samotności rządzi nim ręka,
silniejsza od wszelkiej ziemskiej potęgi.
Co do mnie, to byłem,
przygotowany na takie przedsięwzięcie. Tylko konia nie miałem dobrego,
ale ten brak nie wiele mię trapił. Starego wałacha, który mnie nosił aż
do Omaha, sprzedałem i wsiadłem do wagonu kolejowego z tą nadzieją, że w
razie potrzeby znajdę odpowiedniego wierzchowca.
Na niektórych przestrzeniach
tej linii kolejowej odbywał się ruch pociągów wtenczas jeszcze tylko
tymczasowo. To też na wielu miejscach widziało się jeszcze robotników,
zajętych budową mostów i wiaduktów, bądź to niedokończonych, bądź też
już popsutych. Ludzie ci, o ile nie pracowali w pobliżu osad,
wyrastających wzdłuż kolei jak grzyby po deszczu, zakładali sobie
zazwyczaj obóz, camp. Środki obronne były potrzebne z powodu Indyan,
którzy uważali budowę kolei za wdarcie się w ich prawa i usiłowali ją
wszelkimi sposobami udaremniać, albo utrudniać.
[043] Ale i inni jeszcze wrogowie przeszkadzali w pracy, wrogowie prawie groźniejsi od czerwonoskórych.
Po preryach włóczy się mnóstwo
hołoty, którą tworzą żywioły, wyparte przez cywilizowany Wschód. Są to
moralnie i materyalnie zbankrutowane osobniki, które nie spodziewają się
od życia już niczego ponad to, co potrafią zdobyć w zbrodniczych
wyprawach po Zachodzie. Ludzie ci łączą się w różnych zgubnych celach w
zgraje, gorsze od najdzikszych hord indyańskich. Za czasów budowy kolei
napadali oni głównie na obozy i małe osady, powstałe wzdłuż linii
kolejowej, nic też dziwnego, że te obozy urządzano obronnie, a
mieszkańcy nawet podczas pracy byli uzbrojeni.
Z powodu napadów na obozy i
małe kolejowe tabory, przyczem zwykle rozbójnicy owi burzyli tor, aby
zmusić pociąg do zatrzymania się, nazywano ich railtroublerami, czyli
burzycielami szyn. Strony napadane czuwały oczywiście dniem i nocą,
wskutek czego wreszcie tylko wtedy mogli rozbójnicy urządzać wyprawy,
kiedy kilka gromad połączyło się razem. Zresztą panowało przeciwko nim
takie rozgoryczenie, że każdego schwytanego railtroublera czekała prawie
zawsze niechybna śmierć. Bandy te mordowały bez względu na różnicę płci
i wieku, przeto o łasce dla nich również nie mogło być mowy.
Pewnej niedzieli popołudniu
wyjechaliśmy pociągiem z Omahy. Żaden z towarzyszów podróży nie zajął
mnie żywiej choćby przelotnie. Dopiero nazajutrz wsiadł w Fremont
człowiek, którego powierzchowność zwróciła odrazu moją uwagę. Usiadł
wprost przedemną, dlatego miałem sposobność przypatrzyć mu się
dokładnie.
Widok jego był właściwie tak
śmieszny, że powierzchowny obserwator z trudem tylko powstrzymałby się
był od uśmiechu, ja jednak przywykłem do zjawisk tego rodzaju na tyle,
że zdołałem zachować powagę. Był to mężczyzna o nizkiej postaci, lecz
tak gruby, że byłoby można toczyć go jak beczkę. Miał na sobie [044]kożuch
barani, z włosem na zewnątrz zwróconym. Ten włos jednak był tam zapewne
dawniej, bo wówczas wełna prawie całkiem zniknęła, a tylko tu i ówdzie
widniały na nagiej skórze kępki jej jak oazy na Saharze. Niegdyś może
odpowiadało to futro figurze swego właściciela, później jednak tak się
skurczyło pod wpływem śniegu i deszczu, gorąca i zimna, że dolny jego
brzeg nie dochodził do kolan, nie można go było zapiąć, a rękawy cofnęły
się aż po łokcie. Pod tem futrein przylegała do ciała bluza z czerwonej
flaneli i spodnie skórzane, ongiś prawdopodobnie czarne, ale teraz
mieniące się wszystkiemi barwami tęczy. Nadto zdawało się, że służyły
właścicielowi za ścierkę i chustkę do nosa. Poniżej tych przedpotopowych
spodni widać było nagie, zmarznięte na sino, kostki, a potem parę
zdolnych przetrwać całą wieczność trzewików ze skóry wołowej o
podeszwach nabitych tak grubymi gwoździami, że możnaby niemi krokodyla
rozdeptać. Na głowie jego sterczał kapelusz z uszkodzonem dnem i również
niecałemi kresami. Tę część ciała, która ongiś była kibicią, ale teraz
przybrała naprawdę zdumiewające rozmiary, owijał stary szal, niestety
już bez barwy, a za nim tkwił prastary rajtarski pistolet i nóż
amerykański. Zaraz obok noża wisiał worek z kulami i z tytoniem, małe
lusterko, opleciona manierka i cztery patentowane podkowy, które można
nasadzać koniowi jak obuwie zapomocą śrub. Obok tego zauważyłem pudełko,
którego zawartości na razie nie znałem, później dopiero dowiedziałem
się, że mój sąsiad woził w niem wszystkie przybory do golenia,
niepotrzebne, jak mi się zdawało, na preryi.
Najdziwaczniejszą jednak była
twarz tego człowieka. Ogolona zupełnie gładko świeciła się, jak gdyby
dopiero przed chwilą wyszedł od golarza. Pomiędzy nadzwyczaj grubymi i
wystającymi policzkami niknął mały perkaty nosek, a piwne i żywe oczka z
trudnością z poza nich wyzierały. Ilekroć otwarły się pełne wargi,
ukazywały się dwa szeregi tak białych zębów, że [045]skłaniałem
się do podejrzenia, czy są prawdziwe. Z lewej dolnej szczęki zwisała
ogórkowata narośl, która podnosiła śmieszność tego człowieka, jego
samego jednak nie wprawiała widocznie w kłopot.
Siedział przedemną, trzymając
między słoniowatemi nogami strzelbę, podobną do flinty mego starego Sama
Hawkensa jak dwie krople wody. Przypominał on mi jego wogóle bardziej,
aniżeli Sans-eara.
Gdy mię pierwszy raz zobaczył w
wagonie, powitał krótkiem „good day, sir“, a potem już nie troszczył
się o mnie wcale. Dopiero w godzinę może zapytał uprzejmie, czy zgodzę
się na to, żeby on sobie zapalił fajkę. Zastanowiło mię to niemało, gdyż
prawdziwy traper lub nastawiacz sideł nie dba o to, czy to, co on chce
uczynić, spodoba się komu drugiemu.
— Palcie, ile chcecie, master! — odrzekłem. — Ja dotrzymam towarzystwa. Może przyjmiecie odemnie cygaro?
— Dziękuję, sir! — odpowiedział. — To, co cygarami nazywają, jest dla mnie za wytworne. Ja wolę fajkę.
Krótką i brudną fajkę nosił
zwyczajem traperskim na sznurku na szyi. Gdy ją napchał tytoniem,
podałem mu zapałkę, on jednak potrząsnął przecząco głową i sięgnąwszy do
kieszeni od kożucha, wydobył preryową zapalniczkę, zwaną punks, w
której próchno drzewne służy do zapalania.
— Zapałki to także taki
wytworny wynalazek, ale na preryi na nic się nie przydadzą — zauważył. —
Nie należy się pieścić zbytecznie.
Na tem skończyła się ta krótka
rozmowa, a nowej nie miał on widocznie ochoty rozpocząć. Palił jakieś
ziele, które wonią swoją przypominało mi liście orzecha włoskiego, a
całą jego uwagę zajmowała przytem okolica. Tak dojechaliśmy do stacyi
Nordplatte na zbiegu rzek Nord i Sudplatte. Tu wysiadł gruby jegomość na
krótki czas, poszedł do przednich wagonów i zajrzał tam do konia,
który, zdaje się, należał do niego.
[046] Wsiadłszy
napowrót, milczał dalej jak przedtem i dopiero popołudniu, gdyśmy się
zatrzymali w Cheyenne u stóp gór Black Hills, odezwał się w te słowa:
— Czy udajecie się stąd może koleją Colorado ku Denver, sir?
Zaprzeczyłem krótko to pytanie.
— Well, to zostaniemy nadal sąsiadami.
— Czy pojedziecie daleko pacyflkiem? — spytałem
— Hm, tak i nie; jak mi się spodoba. A wy?
— Chciałbym się dostać do Ogden City.
— Aha, żeby zobaczyć miasto Mormonów?
— Właśnie, potem podążyłbym w góry Windriver i w Tretony.
Grubas przypatrzył mi się z niedowierzaniem i rzekł:
— Tam? Tego dokazać może tylko bardzo śmiały westman. Czy macie towarzystwo?
— Nie.
Na to spojrzał on na mnie małemi oczkami prawie rozbawiony.
— Sam? Tam w Tretony? W sam
środek między Siouksów i szare niedźwiedzie? Pshaw! Czy słyszeliście
kiedy, co to znaczy Siouks, lub szary niedźwiedź?
— Cośkolwiek.
— Aha! Hm! Czy wolno spytać, kim jesteście, sir?
— Jestem writer.
— Writer, pisarz? Więc robicie książki?
— Tak.
Na to roześmiał się już na cały
głos. Ubawiło go to ogromnie, jak niegdyś Sans-eara, że pisarz, zdany
tylko na siebie, wybiera się w najniebezpieczniejszą część Gór
Skalistych.
— Pięknie! — rzekł, śmiejąc się dalej. — Wy chcecie pewnie napisać książkę o trzech Tretonach, czcigodny panie?
— Zamyślam.
[047] — A widzieliście już kiedy jaką, książką z wizerunkiem Indyanina, albo niedźwiedzia?
— Rozumie się — odparłem poważnie.
— I teraz wam się zdaje, że także potraficie coś podobnego napisać?
— Właśnie.
— Macie pewnie także flintę, zawiniętą w derkę!
— Rzeczywiście.
— W takim razie posłuchajcie
mojej dobrej rady, sir! Wysiądźcie czemprędzej i wracajcie do domu.
Długi z was wprawdzie i mocny chłop, ale ja wątpię, czybyście wiewiórkę
potrafili zastrzelić, a cóż dopiero niedźwiedzia. Książki zamroczyły wam
głową. Byłaby ogromna szkoda waszego młodego życia, gdyby was widok
dzikiego kota o śmierć przyprawił. Czytaliście Coopera?
— Czytałem.
— Myślałem to sobie! Słyszeliście pewnie także o sławnych myśliwcach preryowych!
— Tak! — odrzekłem znów skromnie.
— O Winnetou, Old Firehandzie, Old Shatterhandzie, o grubym Walkerze i o długim Hilbersie!
— O wszystkich! — potwierdziłem.
Ten grubasek ani nie przypuszczał, że bawił mnie co najmniej taksamo, jak ja jego.
— Takie książki — ciągnął dalej
— są niebezpieczne jak zaraza. Czyta się je wprawdzie ładnie, nawet
łatwo pisze, ale master, nie weźcie mi tego za złe! Żal mi was!
Winnetou, to wódz Apaczów, gotów walczyć z tysiącem dyabłów, Old
Firehand ustrzeli każdą muchę w roju, którą sobie upatrzy, Old
Shatterhand zaś jeszcze nigdy nie chybił, a jednem uderzeniem zdruzgoce
najtęższego czerwonoskórca na miazgę. Gdy któryś z tych zuchów powiada,
że udaje się w Tretony, to mogę to uważać za śmiałą sztukę, ale wolno mi
też pomyśleć, że tego dokona. Natomiast wy, wyrabiacz książek! Pshaw!
Gdzie wasz koń?
— Nie mam konia.
[048] To go już zupełnie rozbroiło, bo roześmiał się na całe gardło.
— Hihihihi! Bez konia chce iść w Tretony! Czy zwaryowaliście, sir?
— Zdaje mi się, że nie. Jeśli teraz nie mam konia, to go sobie kupię lub złowię.
— Gdzie?
— Gdzie będzie dogodnie.
— Sami chcecie tej sztuki dokazać?
— Spróbuję.
— Wcale chwalebny zamiar, sir!
Zawinęliście sobie wprawdzie lasso przez plecy, ale muchy niem nie
złapiecie, a tem mniej mustanga.
— Czemu?
— No, ja byłbym skłonny uważać was za myśliwego od niedzieli, jak się tam w starym kraju wyrażają.
— Dlaczego?
— To przecież całkiem proste!
Wszystko na was takie ładne i czyste. Przypatrzcie się kiedy tęgiemu
westmanowi i porównajcie go z sobą! Wasze buty są nowe i wyczyszczone
jak szkło, wasze legginy ze skóry łosiowej, a koszula myśliwska, to
arcydzieło rąk Indyanki. Wasz kapelusz kosztował przynajmniej ze
dwanaście dolarów, a wasz nóż i rewolwery nie zrobiły pewnie jeszcze
nikomu nic złego! Czy umiecie strzelać, sir?
— Cokolwiek. Byłem nawet raz królem kurkowym — odrzekłem z miną poważną.
— Królem kurkowym! Hm! Tak,
tak! Strzelaliście do drewnianego ptaka i zostaliście królem kurkowym!
Sir, proszę was serdecznie, wracajcie jak najrychlej, bo zginiecie!
— Zobaczymy! Gdzie teraz jest Old Shatterhand, o którym wspomnieliście przed chwilą?
— Któż to wie! Kiedy po raz
ostatni byłem nad Fox Head, spotkałem słynnego Sans-eara, który z nim
dłuższy czas przebywał. Ten mi powiedział, że Old [049]Shatterhand
znowu pojechał do Afryki, w te głupie strony, które określono mianem
pustyni Sahary. Tam rozbija się pewnie z Indyanami, zwanymi Arabami.
Temu człowiekowi dlatego nadano przydomek Shatterhand, że z łatwością
powala pięścią nieprzyjaciela, co bardzo często czynił. Przypatrzcie się
natomiast swoim rączkom! Takie wątłe i białe, jak ręce lady; zaraz
widać, że zarabiacie tylko papierem, a nie znacie innej broni prócz
pióra gęsiego. Weźcie sobie moją radę do serca i wracajcie do Europy.
Nasz Zachód nie dla gentlemanów waszego pokroju!
Tą przestrogą zakończył
rozmowę, a ja nie starałem się jej ponownie nawiązać. Wiadomość o mojej
podróży na Saharę, udzielona grubasowi przez Sans-eara, była zgodna z
prawdą.
Minęliśmy stacyę Sherman,
poczem znów zapadł wieczór. Pierwszą stacyą, którą ujrzeliśmy nazajutrz o
świcie, było Rawlins. Za tą miejscowością zaczyna się pusta górska
okolica, której jedyną roślinność stanowią krzaki artemizyi. Jest to
olbrzymia nieurodzajna kraina bez życia, pozbawiona rzek i strumieni,
górska Sahara bez najmniejszej oazy. Tu ziemia, nasycona alkaliami,
męczy swą białością znużone oczy, tam znowu nabiera charakteru posępnej,
melancholijnej wielkości, wywołanej nagiemi zboczami i strasznemi
ścianami skał, poszarpanych przez burze, zlewy i pioruny.
W tej beznadziejnej okolicy
leży stacya „Gorzki Potok“, lecz o prawdziwym potoku niema mowy, a wodę
muszą sprowadzać z odległości siedmdziesięciu mil. Mimoto rozwinie się
tu może kiedyś ożywiony olbrzymi ruch, gdyż tu właśnie znajdują się
niewyczerpane pokłady węgla, które zapewnią przyszłość tej pustyni.
Przejechaliśmy dalej stacye
Carbon i Green-River, położoną o 846 mil od Omaha. Skończył się smutny
krajobraz, roślinność zaczęła się ukazywać, a pasma wzgórz nabrały
ożywczego kolorytu. Mijaliśmy właśnie wspaniałą dolinę, kiedy nagle
maszyna wydała kilka szybko po sobie następujących przeraźliwych
świstów, [050]które
są zawsze oznaką grożącego niebezpieczeństwa. Równocześnie prawie
zaskrzypiały hamulce, zgrzytnęły koła, pociąg stanął, a my wyskoczyliśmy
z wagonów.
Przedstawił nam się widok
okropny. Tam napadnięto niedawno na pociąg robotniczy, a cała przestrzeń
pokryta była zwęglonemi lub na pół spalonemi resztkami. Railtroublerzy
wyrwali szyny, a z tego powodu pociąg się wykoleił i spadł z wysokiego
nasypu. Skutki tego nieszczęścia można sobie wyobrazić. Z pociągu
zostały tylko części żelazne, bo po ograbieniu każdego wagonu podłożono
pod nie ogień. W zgliszczach znaleźliśmy smutne szczątki zabitych bądź
to podczas upadku, bądź też potem przez rozbójników. Nikt nie uszedł z
życiem.
Szczęściem było dla nas to, że
dzięki otwartej okolicy maszynista dostrzegł niebezpieczeństwo zawczasu.
Gdyby nie ta okoliczność, byłby i nas spotkał los pociągu robotniczego,
gdyż lokomotywa zatrzymała się zaledwie o kilka łokci od miejsca
zniszczenia.
Rozdrażnienie podróżnych i personalu kolejowego było takie, że niepodobna oddać tych złorzeczeń i [051]okrzyków,
jakie się dały słyszeć dokoła. Grzebano w zgliszczach, lecz nie było
już nic do ocalenia. Nie pozostało nam więc nic innego, jak czemprędzej
naprawić tor, do czego każdy pociąg amerykański wiezie zawsze potrzebne
narzędzia. Kierownik pociągu musiał się ograniczyć na tem, że zawiadomił
o wszystkiem następną stacyę. Wszystko inne, a więc i ściganie zbójów
należało już do sądu, który niewątpliwie natychmiast się tam utworzył.
Kiedy inni podróżni grzebali
niepotrzebnie w zgliszczach, ja uznałem za najlepsze rozejrzeć się za
śladami railtroublerów. Teren tworzyła tu otwarta równina, porosła
trawą, przerwana tylko niewielu krzakami. Wróciłem napowrót dość znaczną
przestrzeń i obszedłem potem miejsce katastrofy półkolem, którego
podstawę stanowił tor. Przy takiem badaniu, stosunkowo bardzo ścisłem,
nie mogło nic ujść mojej uwagi.
W oddaleniu trzystu może kroków
od miejsca katastrofy znalazłem pogiętą trawę, jak gdyby tu siedziała
pewna liczba ludzi, a ślady, dostrzegalne jeszcze na trawie,
zaprowadziły mię na inne miejsce, gdzie konie były przywiązane. Te
ślady, obejrzane dokładnie, pouczyły mię, jakie i ile było koni.
Gdy ruszyłem na dalsze badania,
spotkałem się na torze z moim grubym sąsiadem, który, jak teraz
zauważyłem, tą samą myślą co ja wiedziony, przeszukał okolicę, położoną
po lewej stronie miejsca wypadku. Zobaczywszy mnie, zapytał ze
zdziwieniem:
— Co tu robicie, sir!
— To, co każdy westman w podobnem położeniu. Szukam śladów rozbójników.
— Wy! Aha! Dużo znajdziecie! To
były sprytne draby i potrafiły zatrzeć ślady za sobą. Ja nie znalazłem
nic. Cóż wobec tego odkryje taki greenhorn, jak wy?
— Może ten greenhorn miał
lepsze oczy niż wy, master — odpowiedziałem z uśmiechem. — Czemu tu na
lewo szukacie śladów? Chcecie uchodzić za starego przebiegacza preryi, a
nie widzicie, że teren po prawej [052]stronie nadaje się o wiele lepiej na obozowisko i kryjówkę niż po lewej, gdzie nie widać ani krzaka.
Grubas popatrzył na mnie jakby zaskoczony mojemi słowami, a potem rzekł:
— Hm, to niezłe zapatrywanie! Taki księgopis miewa przecież czasem dobre myśli. Czy wpadło wam co w oko?
— Tak.
— Co?
— Obozowali tam za krzakami dzikiej czereśni, a tam za leszczyną, stały ich konie.
— Ach! Muszę tam pójść, bo wy, nie mając do tego odpowiednich oczu, nie potraficie oznaczyć, ile było koni.
— Było dwadzieścia i sześć.
On znowu rzucił na mnie wzrokiem zdziwionym.
— Dwadzieścia sześć? — powtórzył z niedowierzaniem. — Po czem to poznaliście?
— Pewnie, że nie po chmurach,
sir — roześmiałem się. — Z tego ośm koni było okutych, a ośmnaście
niekutych. Wśród jeźdźców znajdowało się dwudziestu trzech białych i
trzech Indyan. Dowódcą bandy był biały, kulejący na prawą nogę, a koń
jego to gniady mustang. Wódz Indyan, który im towarzyszył, jeździ na
karym ogierze, a przypuszczam, że to Siouks z plemienia Ogellallajów.
Wyraz twarzy grubasa stał się teraz nieokreślonym. Usta mu się otwarły, a małe oczka patrzały na mnie jak na widmo.
— All devils! — zawołał wkońcu. — Wam się to wszystko chyba przywidziało!
— Przekonajcie się sami! — odparłem sucho.
— Skąd wiecie, ilu było białych
lub Indyan, który koń był gniady, a który czarny, który jeździec kuleje
i do jakiego szczepu należą Indyanie?
— Proszę was, żebyście sami zobaczyli, a potem pokaże się, kto ma lepsze oczy: ja, greenhon, czy wy, doświadczony westman.
[053] — Well, pięknie! Idę, sir! Żeby też greenhorn mógł zgadnąć, kto byli ci hultaje!
Śmiejąc się, pospieszył na oznaczone miejsce, a ja poszedłem za nim powoli.
Gdy już stanąłem prawie obok
niego, tak był zajęty badaniem śladów, że nie zauważył mnie, a dopiero
po dziesięciu minutach troskliwego badania zbliżył się do mnie i
oświadczył:
— Istotnie, macie słuszność.
Było ich dwudziestu sześciu, a ośmnaście koni podkutych. Ale inne
wyniki, do których doszliście, to czysta niedorzeczność! Tutaj obozowali
i w tym kierunku także odjechali. Więcej nie widać nic!
— To chodźcie, sir, — rzekłem wtedy. — Pokażę wam, jakie niedorzeczności widzą oczy greenhorna.
— Well, jestem ciekawy! — odpowiedział, kiwnąwszy głową żartobliwie.
— Przypatrzcie się tylko lepiej
tym śladom końskim. Trzy konie trzymano na boku i nie spętano ich z
przodu lecz na krzyż; były to zatem konie indyańskie.
Grubas schylił się, aby
dokładnie odmierzyć odstępy śladów. Ziemia, porosła w tem miejscu trawą,
była wilgotna, a dla wprawnego oka łatwo było ślady zobaczyć.
— By god, prawdę mówicie! — zawołał zdumiony.— To były szkapy indyańskie.
— A teraz chodźcie dalej, do
tej małej kałuży! Tu Indyanie myli sobie twarze i pomalowali je nanowo
wojennemi farbami, rozrobionemi niedźwiedzim tłuszczem. Czy widzicie te
małe, pierścieniowate wgłębienia w ziemi? Tutaj stały miseczki z
barwikami. Z powodu ciepła farby się rozpuściły i kapały. Patrzcie! Tu w
trawie jedna czarna, jedna czerwona i dwie niebieskie krople!
— Yes! Rzeczywiście, to prawda!
— A czy czerwona, czarna i niebieska nie są wojennemi barwami Ogellallajów?
Grubas skinął tylko głową, ale w osłupiałej jego twarzy odbijało się to, o czem usta milczały.
— Chodźcie dalej! Gdy oddział tutaj przybył, [054]zatrzymał
się obok tej bagnistej kałuży. Dowodzą tego odciski kopyt, które
napełniły się wodą. Tylko dwaj pojechali naprzód; prawdopodobnie
dowódcy. Oni chcieli badać otoczenie, a reszta musiała skromnie pozostać
w tyle. Czy widzicie tu w moczarze ślad koński? Jeden koń był okuty, a
drugi nie i ten uderzał ciężej tylnemi nogami, a siedział na nim
Indyanin. Natomiast drugim jeżdżcem był biały i koń jego stąpał przodem
ciężej niż tyłem. Wiecie zapewne, jak siedzi na koniu biały, a jak
Indyanin?
— Sir, ciekaw jestem tylko, skąd wy...
— Dajcie temu narazie pokój! —
przerwałem mu. — Uważajcie teraz dobrze! O sześć kroków dalej pokąsały
się konie. Po tak długiej jeździe, jaką odbyli ci ludzie, mogły uczynić
to tylko ogiery.
— Kto wam powiedział, że się kąsały!
— Po pierwsze: czytam to z
położenia śladów kopyt. Koń indyański skoczył tu na tamtego. To chyba
przyznacie? Powtóre zaś: przypatrzcie się tym włosom, które w ręce
trzymam. Znalazłem je przedtem, badając ślady, zanim się z wami
spotkałem. To cztery włosy z gniadej grzywy, wyrwanej przez konia
indyańskiego i upuszczone zaraz na ziemię. Ale dalej na przedzie wpadły
mi w oko dwa czarne włosy z ogona. Ze śladów widzę dokładnie, że koń
indyański ukąsił tamtego w grzywę, ale jeździec odciągnął go zaraz i
popędził naprzód, poczem tamten koń sięgnął za indyańskim zębami i
wyrwał mu te włosy z ogona. Wisiały mu one jakiś czas z pyska i po kilku
krokach dopiero opadły na ziemię. A zatem koń Indyanina jest kary, a
białego gniady. Chodźcie dalej! Tutaj biały zsiadł z konia, aby się
wydostać na nasyp. Ślad jego został do dziś w miękkim piasku. Widać
wyraźnie, że jedną nogą stąpał mocniej, niż drugą. Z tego prosty
wniosek; że kuleje. Zresztą byli ci ludzie bardzo nieostrożni. Nie
starali się ani trochę zatrzeć swoich śladów. Widocznie czują się bardzo
bezpiecznie, a to może być tylko z dwu powodów.
— Z jakich?
[055] —
Albo chcieli dziś oddzielić się od pogoni znaczną przestrzenią, a to
wątpliwe, ponieważ widać ze śladów, że konie bardzo zdrożone — albo
wiedzieli o wielkiej liczbie swoich w pobliżu, do których mogli się
cofnąć. To drugie wydaje mi się bardziej prawdopodobnem, gdyż trzej
Indyanie nie przyłączaliby się w innych warunkach do przeszło dwudziestu
białych. Domyślam się więc, że ku północy szukać należy licznego
oddziału Ogellallajów, przy których znajduje się teraz owych dwudziestu
trzech zbójów.
Było to istotnie zabawne, z jaką miną grubasek oczyma mierzył mnie od czuba do pięty.
— Człowiecze! — zawołał wkońcu. — Kto wy jesteście właściwie?
— Już wam to powiedziałem.
— Pshaw! Nie jesteście
greenhornem, ani księgorobem, chociaż wasze świecące się buty i
niedzielny rynsztunek na takie określenie pozwalają. Jesteście tak
wylizani i czyści, że moglibyście się zaraz w jakiejś sztuce pokazać na
scenie jako westman. Ale wśród stu westmanów znajdzie się zaledwie
jeden, któryby umiał tak czytać ślady jak wy. By god, myślałem dotąd, że
ja też coś potrafię, tymczasem nawet wam nie dorównywam!
— Ja jednak rzeczywiście jestem
księgopisem, ale dawniej już przebiegłem tę preryę z północy na
południe i ze wschodu na zachód. Stąd pochodzi, że znam się dość dobrze
na śladach.
— I udajecie się istotnie w góry Windriver?
— Oczywiście.
— Ależ, sir, na to trzeba być
czemś więcej, niż odnajdywaczem śladów. Tymczasem ja widzę u was i pod
innymi względami niemałe braki.
— O ile?
— Kto ma przed sobą tak niebezpieczną drogę, nie leci tak na ślepo, jak wy, lecz postara się przedewszystkiem o konia.
— Ja też to zrobię.
— Gdzie?
[056] —
Konia można kupić na każdej stacyi. Może to być nawet stara szkapa.
Skoro raz będę na koniu, to wybiorę sobie w jakiej dzikiej trzodzie
odpowiedniego mustanga.
— Wy? Ach! Czy jesteście aż takim jeźdźcem, że potrafilibyście opanować mustanga? Pytanie jeszcze, czy tam będą konie?
— Zapominacie, że teraz właśnie
pora wędrówki bawołów i mustangów na północ. Jestem pewien, że przed
Tretonami natknę się na trzodę.
— Hm, jesteście więc jeźdźcem! A jak tam ze strzelaniem?
— Czy chcecie mnie wyegzaminować? — roześmiałem się.
— Do pewnego stopnia tak — potwierdził bardzo poważnie. — Czynię to w pewnym zamiarze.
— Czy możnaby wiedzieć, w jakim?
— To później usłyszycie. Najpierw musicie strzelać. Przynieście swoją strzelbę!
To małe intermezzo dość mię
ubawiło. Mogłem temu westmanowi poprostu powiedzieć, że jestem Old
Shatterhand, wolałem jednakże na razie o tem zamilczeć. Poszedłem więc
do wagonu, gdzie zostawiłem był strzelby, zawinięte w derę. Inni
podróżni zauważyli to i natychmiast otoczyli nas kołem. Amerykanin, a
szczególnie mieszkaniec Zachodu, nie zaniedba nigdy sposobności, jeśli
może przypatrzyć się strzelaniu.
Gdy odwinąłem koce, zawołał grubas:
— Behold, sztuciec Henryego! Prawdziwy sztuciec Henryego! Na ile strzałów, sir?
— Na dwadzieścia pięć.
— O, to dużo. To straszna broń, jeśli się zblizka strzela. Człowiecze, zazdroszczę wam tej strzelby!
— Ja tę rusznicę jeszcze bardziej wolę.
Z tem i słowy wydobyłem ją z koca.
— Pshaw! Gładka, błyszcząca jak szkło! — wyraził się grubas lekceważąco. — Dla mnie więcej warta [057]stara zardzewiała kentucka rusznica, albo ta moja stara pukawka!
— Może zobaczycie firmę, sir? — spytałem, podając mu strzelbę.
Rzucił okiem na znak i odskoczył zdziwiony.
— Wybaczcie, sir — rzekł — to
co innego. Takich strzelb jest już wogóle nie wiele. Słyszałem, że
widziano u Old Shatterhanda taką. Ale skąd wy wzięliście to arcydzieło? A
może to stampilia naśladowana? Prawdopodobnie tak będzie, gdyż ta
strzelba nie wygląda na to, żeby z niej dużo razy strzelano!
— Spróbujemy. Pokażcie, do czego mam strzelić, sir!
— Nabijcie najpierw nanowo!
— To niepotrzebne. Naboje suche.
— Well, to zastrzelcie mi najpierw śrutem tego ptaka tam na krzaku!
— To za daleko! — zauważył jeden z obecnych dokoła.
— Zobaczymy! — odpowiedziałem ja.
Zacząłem powoli nakładać na nos binokle, na co grubas wybuchnął śmiechem.
— Hahaha! Okulary! Ten księgorób przybywa na sawannę polować z cwikierem na nosie! Hahaha!
Drudzy śmiali się także, ja zaś rzekłem poważnie:
— Z czego się śmiejecie,
panowie? Jeśli się trzydzieści lat przesiedzi nad książką, to oczy na
tem cierpią, lepiej więc strzelić dobrze w okularach, aniżeli źle bez
nich.
— To słuszne, sir — śmiał się
grubas. — Chciałbym was jednak widzieć, gdyby was niespodzianie opadli
czerwonoskórcy! Zanim wyczyścilibyście binokle i włożyli na nos,
oskalpowanoby was dziesięć razy. Widzicie, nawet ptaka nie możecie teraz
zastrzelić, bo już odleciał!
— To poszukajmy innego celu! — powiedziałem z zimną krwią jak przedtem.
Ów ptak siedział na krzaku w odległości może dwustu kroków, byłby to więc strzał zwyczajny. Ja jednak [058]posłyszałem wysoko nad nami ćwierkanie skowronka i spojrzałem ku górze.
— Czy widzicie tam skowronka, panowie? — zapytałem. — Ja go stamtąd ściągną.
— To niemożebne! — zawołał
grubas. — Dajcie temu pokój, bo wystrzelicie tylko dziurę w powietrzu.
Zresztą tego nie dokazałby nawet stary Sans-ear, ani Old Firehand!
— Przekonamy się może o czemś przeciwnem!
Podniosłem rusznicą i wypaliłem.
— Niema go! — rzekł grubas. Przestraszony strzałem poleciał!
— Zaraz zobaczycie, na co się
przydadzą okulary — oświadczyłem, odkładając strzelbą. — Idźcie tam na
nasyp. Skowronek spadł z ośmdziesiąt kroków stąd.
Wskazałem ręką miejsce, a
wszyscy rzucili się w tym kierunku. Za chwilę przynieśli ptaka,
przestrzelonego przez sam środek. Grubas przypatrywał się to jemu, to
mnie, poczem zawołał:
— Trafiony, naprawdę trafiony i to nie śrutem, lecz kulą!
— Wy chcielibyście śrutem
strzelać na taką wysokość, sir? — zapytałem. — Prawdziwy myśliwiec
preryowy wstydziłby się zresztą strzelać śrutem. To zostawia się
dzieciom i polującym na ścierwo.
— Ależ, sir, to strzał, jakiego jeszcze nie widziałem! — dziwił się grubas. — Może to był przypadek?
— Dajcie mi inny cel!
— Już wierzę, sir, wierzę!
Uwzięliście się widocznie na to, żeby zagrać wobec mnie małą komedyę!
Nic nie szkodzi. Chodźcieno trochę na bok!
Odciągnął mnie od innych
podróżnych na to miejsce, gdzie ślady końskie były najwyraźniejsze. Tam
wydobył z kieszeni papier i przyłożył go do śladu.
— Well, tak jest — rzekł w
zamyśleniu. — Sir, czy jesteście panem swojego czasu, czy udajecie się
prosto w Tretony, czy też moglibyście odbyć przedtem małą wycieczkę?
[059] — Mogę czynić, co mi się podoba.
— Well, w takim razie coś wam powiem. Czy słyszeliście już kiedy o grubym Fredzie Walkerze?
— Tak. Podobno dzielny westman, jeden z najlepszych odnajdywaczy ścieżek w górach i włada kilkoma indyańskiemi narzeczami.
— To ja nim jestem, sir!
— Przypuszczałem to. Oto moja ręka! Cieszę się z całego serca, że was spotkałem, sir.
— Rzeczywiście? No, to może
trochę lepiej się poznamy. Mam z niejakim Hallerem pomówić kilka
poważnych słów. W ostatnich czasach był on dowódcą bushheaderów i
koniokradów, nie licząc tego, czem już przedtem obciążył swoje sumienie.
Ten papier jest dokładnem odbiciem tylnych kopyt jego konia i zgadza
się zupełnie z tym śladem. Ponieważ ten Haller kuleje na prawą nogę,
przeto jestem pewien, że dowódca tych rozbójników kolejowych i on to
jedna i tasama osoba.
— Haller? — spytałem. — Jak mu na imię?
— Sam, Samuel, ale on przybiera różne imiona.
— Samuel Haller? Ach, słyszałem
o nim. Czy nie był on buchalterem księcia naftowego Rallowa? O nim
opowiadają, że umknął, zabrawszy swojemu panu wielką sumę!
— Tak, to on. Nakłonił kasyera,
żeby zabrał kasę i poszedł z nim razem, a potem go zastrzelił. Ścigany
przez policyę zabił dwu konstablów, którzy go chcieli pochwycić. Pojmano
go w Nowym Orleanie w chwili, kiedy wsiadał na okręt, lecz udało mu się
uciec przez zamordowanie stróża więziennego. Potem przeniósł się na
Zachód, gdyż nie pozostawało mu nic innego, skoro mu zdobycz odebrano.
Od tego czasu dodawał zbrodnię do zbrodni i czas już, żeby się to
skończyło.
— Wy chcecie na to wpłynąć?
— Musi być moim, żywy albo martwy.
— Macie więc z nim osobiste rachunki?
Westman patrzył przez chwilę w dół, a potem odrzekł:
[060] —
Niezbyt chętnie o tem mówię, sir. Może wam jeszcze o tem powiem, gdy
bliżej się poznamy, co niewątpliwie wkrótce nastąpi. To dziwny
przypadek, że znajdowałem się właśnie w tym pociągu, mimoto byłbym
jeszcze długo szukał śladów Hallera, gdybyście wy nie byli zwrócili
mojej uwagi. Nie byłbym tego odgadł, że dowódca wyłamywaczy szyn kuleje i
że jeździ na gniadym koniu, a to właśnie ma dla mnie największe
znaczenie. Tutaj opuszczę pociąg i pójdę śladem Hallera. Może mi
będziecie towarzyszyć, sir?
— Ja, greenhorn? — zastrzegłem się z uśmiechem.
— Pshaw! Nie powinniście mi
wziąć za złe tego słowa, bo wasz wygląd świadczy, że wasze miejsce w
salonie, a nie na sawannie. Nigdy w życiu jeszcze nie widziałem
człowieka, który z cwikierem na nosie staje na środku sawanny i strzela
do odlatującego ptaka. To była z mojej strony pomyłka, za którą bardzo
przepraszam. A zatem wysiadacie razem ze mną, sir?
— Hm! Może byłoby lepiej przyłączyć się do ludzi, którzy wkrótce przybędą tu z następnych stacyi, aby ścigać rozbójników?
— Nie mówcie mi o takiej
pogoni. Jeden westman więcej tu znaczy, aniżeli cała kopa takiej
zbieraniny. Muszę co prawda przyznać, że na to trzeba odwagi, żeby
ścigać takich ludzi, bo wtedy życie ludzkie wisi niemal na włosku. Sądzę
jednak, że jesteście człowiekiem, który szuka przygód, a tym razem
znajdziecie tak zajmującą, jak tylko być może.
— To słuszne — zauważyłem. —
Ale ja nigdy nie lubiłem mieszać się do cudzych spraw. Ten Samuel Haller
nic mnie nie obchodzi, a nadto nie wiem, czy ja będę odpowiednim dla
was towarzyszem.
Fred Walker łypnął szelmowsko małemi oczkami i rzekł:
— Myślicie chyba odwrotnie: to
jest czy ja dla was będę odpowiedni. O to się już nie troszczcie! Gruby
Walker nie zawiera koleżeństwa z pierwszym lepszym [061]westmanem.
Najchętniej pozostaję sam z sobą, a gdy się do kogo przyłączam, to
muszę do tego człowieka mieć zaufanie, a on musi być niezwykły.
Zrozumiano?
— Ja hołduję pod tym względem
takim samym zapatrywaniom, gdyż rzeczywiście w wyborze towarzyszy nigdy
nie można być zbyt ostrożnym. Nieraz znajdzie człowiek miłego na pozór
towarzysza, kładzie się spać, a nazajutrz jest już trupem, a towarzysz
odjeżdża sobie zdrowo ze swoim łupem.
— Zounds! Czy uważacie mnie za takiego hultaja, sir?
— Nie, po was widać, że jesteście uczciwi. Co więcej, należycie do policyi, a wiadomo, że ta nie znosi pośród siebie hultajów.
Mój gruby westman zląkł się i pobladł.
— Sir! — zawołał. — Co wam na myśl przychodzi?
— Cicho, master Walker! Wasz
wygląd nie jest wprawdzie bardzo policyjny, ale dlatego właśnie
jesteście może dobrym detektywem. Wy uważaliście mnie za nowicyusza, a
ja was przejrzałem. Bądźcie na przyszłość ostrożniejsi! Skoro w tych
szerokościach geograficznych zaczną sobie opowiadać, że gruby Walker
dlatego tylko włóczy się po preryi, żeby unieszkodliwić kilku
zaginionych gentlemanów, to niebawem strzelicie po raz ostatni.
— Mylicie się, sir! — starał się mnie zapewnić.
— Cicho! Mnie się wasza sprawa
podoba. Przyłączyłbym się natychmiast, aby spłatać jakiego figla tym
railtroublerom; niebezpieczeństwo nie mogłoby mnie odstraszyć, gdyż ono i
tak czyha na nas, jak daleko sięga prerya. Ale powstrzymuje mnie to, że
ukrywaliście się z tem właśnie przedemną. Jeśli ja z kimś wybieram się w
drogę, muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia.
Fred Walker spojrzał w zamyśleniu na ziemię, poczem podniósł głowę i powiedział:
— Dobrze, sir, stanie się zadość waszemu życzeniu,życzeniu. [062]Choć
jesteście tak wystrojeni, mimoto jest u was coś, co u starego westmana
budzi zaufanie. W wagonie wam się przypatrywałem i powiadam szczerze, że
polubiłem was. Jestem zwykle samotny i nietowarzyski, chciałbym mieć
was trochę przy sobie, dlatego będę otwarty. Istotnie jestem urzędnikiem
oddziału prywatnych detektywów dra Suntera. Mojem zadaniem jest śledzić
zbiegłe osobniki na Zachodzie; przykre to życie, ale mimo to poświęcam
na to wszystkie moje siły. Dlaczego to czynię, opowiem później, gdy
będziemy mieli czas na to. To smutna historya. A teraz pytam, sir, czy
się do mnie przyłączycie?
— Tu moja ręka. Bądźmy wiernymi towarzyszami i dzielmy odtąd wspólnie wszelkie niewczasy i niebezpieczeństwa, master Walker!
Grubas rękę do mnie wyciągnął z radością w twarzy i rzekł:
— I ja daję słowo, sir,
dziękując za zgodą. Spodziewam się, że się z sobą zżyjemy. Zamiast
„master Walker“, mówcie mi krótko i węzłowato: Fred, a ja już będę
wiedział, do kogo to się odnosi. Czy wolno teraz spytać, jak wy się
nazywacie?
Powiedziałem mu moje imię i nazwisko i dodałem:
— Wołajcie mnie poprostu
Charles; to wystarczy. Ale patrzcie, tor już naprawiony. Niebawem
powsiadają ludzie do pociągu i pojadą dalej.
— Wobec tego zabiorę mego
Viktorego; nie przestraszcie się go przypadkiem. On nie ma właściwie
wyglądu, ale nosił mnie przez dwanaście lat i nie zamieniałbym go na
najlepszego wyścigowca w świecie. Czy macie co w wagonie?
— Nie. Czy powiemy tym ludziom, co zamierzamy zrobić?
— Nie. Im mniej o nas będą wiedzieli, tem pewniejsi będziemy.
Przystąpił do wozu, w którym koń jego się znajdował i kazał otworzyć. Teren nie nadawał się [063]bynajmniej do wyładowania konia, nadto nie było przyrządu do tego, ale rzecz odbyła się inaczej, niż myślałem.
— Viktory, come on!
Na ten okrzyk wystawiło stare
zwierzę najpierw głowę, aby się terenowi przypatrzyć, położyło z
namysłem w tył długie uszy i wypadło jednym szalonym skokiem na nasyp.
Wszyscy, którzy to widzieli, przyklasnęli. Koń, jakby to zrozumiał,
machnął ogonem i zarżał głośno.
Z wyglądu nie zasługiwał ten
koń żadną miarą na imię Viktory, zwycięzca. Chudy ten, o cienkich
nogach, przynajmniej dwudziestoletni kasztan, grzywy już całkiem nie
miał, a z ogona zwisało tylko kilka kosmyków, uszy zaś przewyższały
znacznie królicze łyżki. Mimoto odrazu oceniłem wysoko to zwierzę,
zwłaszcza widząc jak kopało i kąsało, gdy kto sięgnął ręką do niego. Koń
był osiodłany i miał uzdę. Fred dosiadł go i zjechał z nasypu, nie
rzekłszy do nikogo ani słowa. Nikt się też o nas nie troszczył. Byliśmy
dla nich obcy, z obojętnością więc przyjęli to, żeśmy opuścili pociąg.
Na dole zatrzymał się Walker.
— Widzicie, Charles, jakby to było dobrze, gdybyście także mieli konia — powiedział.
— Wkrótce się o to postaram — odrzekłem. — Na waszym Viktorym, łatwo go schwytam.
— Wy? No, to ja musiałbym się
tem zająć, bo daję słowo, że nie ujechalibyście jednego kroku na nim. On
prócz mnie nikogo na sobie nie ścierpi.
— Toby się pokazało!
— Ależ zapewniam, że tak jest.
Moglibyśmy się czasem zmieniać na koniu, aby was chód nie męczył, ale
zrzuci was pewnie i dlatego skazani jesteście na podróż piechotą, dopóki
nie spotkamy trzody mustangów. To wysoce przykra rzecz, gdyż wobec tego
powoli tylko będziemy się poruszać i stracimy dużo czasu. Ale patrzcie,
ludzie wsiadają i pociąg ruszy dalej.
Tak też było. Maszyna buchnęła parą, koła [064]zaczęły się obracać i pociąg potoczył się dalej na Zachód. W kilka chwil zniknął nam z oczu.
Powieście swoją ciężką rusznicę na mojem siodle! — rzekł Walker.
Ja zaś odpowiedziałem:
— Dziękuję uprzejmie! Sądzę, że dobry strzelec nie powinien ani na chwilę rozstawać się ze swoją strzelbąstrzelbą. A zatem nie zatrzymujmy się dłużej!
— Muszę oczywiście ze wzgłęduwzględu na was jechać powoli.
— Możecie puścić Viktorego dobrym krokiem. Ja chodzę nieźle, więc w tyle nie zostanę.
— Well, to ruszamy!
Zarzuciwszy na siebie derkę,
przewiesiłem sztuciec przez ramię, a rusznicę przez plecy i rozpocząłem u
boku Freda Walkera pogoń za zbójami.
Trop ich prowadził prawie
prosto na północ, a był tak wyraźny, że nie potrzebowaliśmy zadawać
sobie najmniejszego trudu z jego odszukaniem. Około południa dopiero
przerwaliśmy pochód, by Viktoremu dać spocząć. Sami skorzystaliśmy z
tego postoju, by się cokolwiek posilić. Zjedliśmy więc z tego, cośmy
mieli z sobą, gdyż nie przyszło nam na myśl zaopatrzyć się w zapasy z
pociągu. Dopóki bowiem myśliwiec preryowy rozporządza rusznicą i
amunicyą, dopóty nie dozna głodu. Pod tym względem ja nie żywiłem żadnej
obawy, gdyż miałem w worku naboi podostatkiem.
Kraina, w której znajdowaliśmy
się teraz, była pagórkowata i dobrze zalesiona. Ślad ciągnął się w górę,
wzdłuż rzeczki, której brzegi byłobyły częścią piaszczyste, częścią zaś porosłe bujną trawą, dzięki czemu
wszędzie widoczne były wyraźne odciski kopyt, uczynione przez konie
ściganych przez nas rozbójników. Popołudniu zastrzeliłem dość tłustego
szopa, którego mięso miało nam posłużyć na wieczerzę, a kiedy się
ściemniło, stanęliśmy obozem w małym i lesistym parowie skalnym, gdzie
bez obawy, żeby nas nie odkryto, mogliśmy rozniecić ogień i upiec mięsa.
W tem miejscu czuliśmy się tak [065]bezpiecznie, że nawet straży nie odbywaliśmy, lecz położyliśmy się obydwaj spać, skoro tylko Fred zaopatrzył na noc swego konia.
Nazajutrz wyruszyliśmy znów
bardzo wcześnie i już popołudniu dotarliśmy do tego miejsca, w którem
rozbójnicy obozowali poprzedniej nocy. Ślady wskazywały na to, że
rozniecili byli kilka ognisk, kpiąc sobie widocznie z wszelkiego
pościgu. Jadąc dalej wzdłuż tej samej rzeczki, minęliśmy pod wieczór
równinę i zwróciliśmy się ku kątowi, utworzonemu przez bór na łące.
Mieliśmy ściganych prawie o dzień drogi przed sobą, i czuliśmy się tem
bezpieczniej, że w naszej wędrówce nie znaleźliśmy ani śladu człowieka.
Dostawszy się do owego kąta, chcieliśmy go właśnie objechać, kiedy nagle
odskoczyliśmy obydwaj. Przed nami zatrzymał się Indyanin, który w tej
samej chwili zamierzał także obok kąta skręcić z drugiej strony.
Siedział na karym wierzchowcu i prowadził obok siebie konia,
okulbaczonego jukami.
Skoro tylko nas spostrzegł,
zsunął się błyskawicznie z konia, stanął za nim jakby za zasłoną i
wymierzył na nas rusznicę. Ruchy te wykonał tak szybko, że ja zobaczyłem
zaledwie jego postać i to niedokładnie.
Fred również zeskoczył z konia z
tą samą zręcznością i zajął za nim stanowisko obronne, ja zaś rzuciłem
się w możliwie wielkim skoku do lasu i skryłem się za grubym bukiem.
Zaledwie jednak tam się dostałem, błysnęło z rusznicy Indyanina i kula
uderzyła w pień tego drzewa. O dziesiątą część sekundy pierwej byłaby
mnie przeszyła. Czerwonoskóry poznał widocznie odrazu, że byłem dlań
bardziej niebezpieczny niż Fred, ponieważ osłonięty drzewami mogłem
obejść i strzelić do niego z tyłu.
Już podczas skoku podniosłem był do połowy rusznicę, teraz jednak, gdy kula uderzyła o drzewo, opuściłem ją znowu. Czemu?
Doświadczony westman wie o tem, że każda strzelba [066]ma
swój odrębny głos. Trudno jest bardzo rozróżnić huk dwu rusznic pod tym
względem, ale życie na Zachodzie zaostrza zmysły do najwyższego
stopnia, a kto częściej słyszał huk jednej strzelby, ten pozna ją pośród
setek innych. Stąd pochodzi, że myśliwcy, którzy spotykali się dawniej,
a potem się przez długi czas nie widywali, z daleka już rozpoznają się
nawzajem po głosie strzelb.
Skan zawiera grafikę nie w PD. Tak
było w tej chwili ze mną. Strzelby, z której ten dziki wystrzelił,
byłbym nie zapomniał przez całe życie. Od długiego już czasu nie obijał
się o uszy moje jej ostry, poważny ton, mimo to odrazu ją poznałem. To
była strzelba słynnego wodza Apaczów, Winnetou, mego przyjaciela i
nauczyciela, który w lasach i preryach dzikiego Zachodu, śmiało rzec
mogę, pierwszymi krokami moimi kierował. Nasunęło mi się oczywiście
pytanie, czy on sam jeszcze dotąd ją nosił, czy też może przeszła już w
inne ręce?
[067] — Toselkhita, shi shteke — nie strzelaj, jestem twoim przyjacielem! — zawołałem z poza drzewa w narzeczu Apaczów.
— To tistsa tá ti. Ni peniyil — nie wiem, kto jesteś. Wyjdź! — odpowiedział.
— Ni Winnetou, natan shis inté — jesteś Winnetou, wódz Apaczów? — spytałem dla pewności.
— Ha-au — jestem nim! — odrzekł.
Na te słowa wyskoczyłem z za drzewa ku niemu.
— Szarlih! — odezwał się on pierwszy radośnie. Otworzył ramiona i padliśmy sobie w objęcia.
— Szarlih, shi stheke, shi
nta-ye — Karolu, mój przyjacielu, mój bracie! — powtarzał płacząc niemal
ze wzruszenia, — Shi intá, ni intá, shi itchi, ni itchi — moje oko
twojem okiem, moje serce twojem sercem!
Ja także byłem tak przejęty tem
zupełnie niespodzianem spotkaniem, że łzy mi się w oczach zakręciły.
Winnetou przypatrywał mi się co chwila pełnym miłości wzrokiem,
przyciskał mnie do piersi, aż wreszcie przypomniał sobie, że nie byliśmy
sami.
— Ti ti ute — kto jest ten człowiek? — zapytał, wskazując na Walkera.
— Aguan ute shó, shi shteke ni shteke — to dobry człowiek, mój przyjaciel i twój przyjaciel — odpowiedziałem.
— Ti tenlyé aguan — jak się nazywa?
— The thick Walker — podałem nazwisko towarzysza w angielskiem brzmieniu.
Na to wyciągnął Apacz rękę do Freda i tak go pozdrowił:
— Przyjaciel mojego brata jest
zarazem moim przyjacielem! Omal nie postrzelaliśmy się, ale na szczęście
Szarlih poznał głos mojej strzelby, jak ja jego. Co moi biali bracia tu
robią?
— Ścigamy wrogów, których trop widzisz tu w trawie — odrzekłem ja.
— Spostrzegłem go dopiero przed chwilą. [068]Przybywam nad tę wodę od wschodu. Jaką barwę mają ludzie, których chcecie schwycić?
— To biali i kilku Ogellallajów.
Podczas tych słów brwi jego się ściągnęły. Położył dłoń na lśniącym tomahawku, zatkniętym za pasem i oświadczył:
Synowie Ogellallajów są jak
ropuchy, kiedy wyjdą z nor swoich. Ja ich rozdepczę! Czy mogę pójść z
moim bratem, aby zobaczyć Ogellallajów?
Nic nie mogło być dla mnie
milszem od tego pytania. Mieć Winnetou sprzymierzeńcem znaczyło to samo,
co rozporządzać dwudziestu westmanami. Nie wątpiłem wprawdzie, że byłby
nie opuścił mnie po tak długiej rozłące, ale okoliczność, że sam
ofiarował swoje towarzystwo, dowodziła, że mu się nasza przygoda
podobała.
— Wielki wódz Apaczów —
odpowiedziałem mu na to — przybywa do nas, jak promień słońca w zimny
poranek. Niechaj jego tomahawk będzie naszym!
— Moja ręka jest waszą ręką, a moje życie waszem życiem. Howgh!
Na Fredzie Walkerze wywarł
Apacz potężne wrażenie. Nic dziwnego. Tosamo byłoby się z każdym stało,
gdyż Winnetou był naprawdę wspaniałym okazem Indyanina, a widok jego
musiał zachwycić każdego westmana.
Niezbyt wysoki i tęgo
zbudowany, lecz o zgrabnych, a przytem żylastych kształtach, gibkością
ruchów zadziwiał najsilniejszych i najdoświadczeńszych traperów. Był
teraz taksamo ubrany jak ongiś, kiedyśmy się spotkali nad Rio Pecos, a
potem rozstali u Wężów. Takim, jak stał teraz przed nami, widywałem go
zawsze, zgrabnym, czystym zewnętrznie, a rycerskim i pańskim we
wrażeniu, jakie wywierał: w każdym calu mąż i bohater.
Grubego Freda zaskoczyło
przedewszystkiem to, że na tym Indyaninie wszystko lśniło i połyskiwało,
że nie było na nim ani śladu plamy. Spojrzenia jego małych oczek
biegały między mną a Winnetou, z czego odrazu odgadłem, że porównywał
nas z sobą.
[069] — Niechaj moi bracia usiądą i wypalą ze mną fajką pokoju! — rzekł Apacz.
Następnie usiadł tam, gdzie
stał, i wydobył z za pasa trochę tytoniu, zmieszanego z liśćmi dzikich
konopi, poczem napełnił nim ozdobiony piórami kalumet. My zajęliśmy
miejsca obok niego. Uroczystość zapalenia fajki pokoju była nieodzowna,
gdyż zatwierdzała niejako zawarte przymierze. Bez tego nie powiedziałby z
pewnością Winnetou ani słowa o naszym planie.
Zapaliwszy, wypuścił dym prosto
ku niebu, a potem równie prosto ku ziemi. Następnie skłonił się kolejno
w cztery strony świata, a pociągnąwszy z fajki cztery razy, wydmuchnął
dym w tych kierunkach. Wreszcie usiadł napowrót i podał fajkę mnie,
mówiąc:
— Wielki Duch słyszy moją przysięgę: moi bracia są jako ja, ja zaś jako oni. Jesteśmy przyjaciółmi!
Wziąłem kalumet z jego ręki, wstałem, powtórzyłem dokładnie cały obrzęd i oświadczyłem nawzajem:
— Wielki Manitou, którego
czcimy, rządzi ziemią i gwiazdami. On jest moim ojcem i twoim, jesteśmy
braćmi i dopomożemy sobie w każdem niebezpieczeństwie. Fajka pokoju
odnowiła nasze przymierze!
Teraz podałem fajkę Walkerowi, który zrobiwszy to samo co i my, ślubował:
— Widzę wielkiego Winnetou,
najwspanialszego wodza Mescalerów, Mimbrenjów i Apaczów, piję dym z jego
fajki i jestem jego bratem. Jego przyjaciele są moimi przyjaciółmi, a
jego wrogowie moimi wrogami. Ten sojusz niechaj nigdy nie będzie
złamany!
Po tych słowach usiadł i oddał
fajkę Apaczowi, który palił ją dalej. Po spełnieniu tego zwyczaju
mogliśmy przystąpić do omówienia dalszego planu pościgu.
— Niech mi brat Szarlih opowie, co przeżył od czasu rozstania się ze mną! — poprosił Winnetou.
Z tem załatwiłem się jak najzwięźlej i nawzajem jego zapytałem:
— Może brat Winnetou powie mi, co przeżył, od [070]kiedy go nie widziałem i skąd tak daleko od wigwamu ojców przybywa w ostępy Siouksów?
Apacz pociągnął sporo dymu, jakby się namyślał i odpowiedział:
— Deszcze strącają wodę z
chmur, a słońce wznosi ją znowu. Tak jest i z życiem człowieka. Dni
nadchodzą i nikną. Poco zresztą będzie Winnetou długo opowiadał o
słońcach, które minęły? Obraził mnie wódz Siouksów Dakoty. Ja poszedłem
za nim i skalp mu zabrałem. Jego ludzie ścigali mnie, lecz ja
zniszczyłem moje ślady, wróciłem do ich wigwamów i zabrałem znaki
zwycięstwa, którymi objuczyłem konia wodza. Oto tam stoi ten koń!
W tych niewielu skromnych
słowach przedstawił ten człowiek czyn bohaterski, do czego inny
potrzebowałby całych godzin. Od brzegów Rio Grande na południu aż do
Milk River na północy szukał wroga miesiącami po borach i preryach,
zwyciężył go ostatecznie w otwartej walce, puścił się śmiało w sam
środek obozu nieprzyjaciół i zabrał im najcenniejsze trofea. Tegoby nikt
inny nie dokazał, a jak on skromnie o tem opowiadał!
— Moi bracia — mówił dalej —
ścigają Ogellalajów i białych, zwanych railtroublers. Do tego potrzeba
dobrych koni. Czy mój przyjaciel Szarlih pojedzie na koniu Siouksa
Dakoty? Ten koń przeszedł doskonałą indyańską tresurę, a mój brat
rozumie się na tem lepiej niż każda inna twarz blada.
Winnetou darował mi był już dawniej wspaniałego mustanga, teraz więc nie chciałem przyjąć daru i odrzekłem:
— Mój brat pozwoli, że sobie konia złowię. Koń Dakoty musi nieść zdobycz.
Ale zacny Apacz potrząsnął głową i odparł:
— Czemu mój brat zapomina, że
do niego należy wszystko, co jest moje? Dlaczego chce tracić czas na
schwytanie konia? Wszak to polowanie może nas zdradzić przed
Ogellallajami? Mój brat, znając [071]Winnetou, wie dobrze, że nie będę zdobyczy woził z sobą idąc śladem Siouksów. Winnetou ją zakopie, a koń będzie wolny. Howgh!
Na to już nie mogłem poradzić i
musiałem dar przyjąć. Zresztą od dłuższego już czasu przypatrywałem się
temu koniowi z podziwem. Był to ciemny szpak, zwięzły, lekko a silnie
zbudowany i tak pożyłkowany, że przyjemnie było nań spojrzeć. Pełna
grzywa zwisała mu poniżej szyi, a ogon prawie ziemi dotykał. Wnętrze
nozdrzy było zabarwione czerwono, co Indyanie wysoko cenią, a duże oczy,
pełne ognia, a zarazem odwagi, pozwalały przypuszczać, że dobry
jeździec będzie mógł zaufać temu koniowi.
— Ale siodła niema! — zauważył Fred. — Nie pojedziecie chyba na jucznem. Charles!
— To najmniejsze — odrzekłem. —
Nie widzieliście, jak Indyanin przystosowuje siodło juczne do jazdy,
ani, jak zręczny myśliwiec robi sobie znośne siodło z dymiącej jeszcze
skóry zabitej zwierzyny? Jutro już będę miał siodło, którego mi
pozazdrościcie!
Apacz skinął twierdząco głową i rzekł:
— Winnetou odkrył niedaleko
stąd nad wodą świeży ślad wielkiego wilka. Nim słońce zajdzie,
dostaniemy jego skórę i żebra, z czego sporządzimy dobre siodło. Czy moi
bracia mają mięso do jedzenia?
— Mamy.
— W takim razie ruszajmy, żeby
wilka zabrać i wyszukać miejsce na obóz, gdziebym mógł zdobycz zakopać.
Gdy słońce wejdzie, pójdziemy śladem railtroublerów. Oni zniszczyli wozy
konia ognistego, ograbili białych braci, zabili ich i spalili. Wielki
Duch gniewa się na nich za to i wyda w nasze ręce, gdyż wedle prawa
sawanny zasłużyli na karę śmierci.
Opuściliśmy to miejsce zarówno
dziwnego, jak i szczęśliwego spotkania i niebawem znaleźliśmy legowisko
wilka. Łatwo zabiliśmy to zwierzę, należące do gatunku kujotow i wkrótce
potem siedzieliśmy jaż przy ognisku, zajęci robotą nad siodłem.
Nazajutrz zakopaliśmy [072]zdobycz
Winnetou, która składała się z broni indyańskiej i worków guślarskich i
oznaczyliśmy to miejsce, żeby je w danym razie rozpoznać. Potem
puściliśmy się dalej za mordercami, którzy niewątpliwie śmialiby się z
nas, gdyby byli wiedzieli, że trzech mężów odważa się pociągać ich, tak
licznych, do odpowiedzialności...
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |