|
|
|
|
|
Biblioteka GMI
Witamy w Wirtualnej Bibliotece GMI, którą otwieramy z myślą o wszystkich polskich uczelniach, instytutach naukowych, uczonych i studentach, czytających. Już teraz możemy zagwarantować powszechny bezpłatny dostęp do najważniejszych publikacji naukowych, pisarskich na świecie.
Wirtualna Biblioteka GMI to istotne wsparcie w pracach badawczych, rozwojowych i wdrożeniowych we wszystkich dziedzinach wiedzy i specjalnościach naukowych w Polsce jak i na świecie, a także ważna pomoc dla doktorantów i studentów przygotowujących prace dyplomowe. To również wspaniałe miejsce dla lubiących czytać. Zakres tematyczny jest na tyle szeroki, że z pewnością każdy znajdzie tutaj coś ciekawego dla siebie.
Witamy w Wirtualnej Bibliotece GMI, którą otwieramy z myślą o wszystkich polskich uczelniach, instytutach naukowych, uczonych i studentach, czytających. Już teraz możemy zagwarantować powszechny bezpłatny dostęp do najważniejszych publikacji naukowych, pisarskich na świecie.
Wirtualna Biblioteka GMI to istotne wsparcie w pracach badawczych, rozwojowych i wdrożeniowych we wszystkich dziedzinach wiedzy i specjalnościach naukowych w Polsce jak i na świecie, a także ważna pomoc dla doktorantów i studentów przygotowujących prace dyplomowe. To również wspaniałe miejsce dla lubiących czytać. Zakres tematyczny jest na tyle szeroki, że z pewnością każdy znajdzie tutaj coś ciekawego dla siebie.
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |
|
|
|
|
|
|
|
|
Strona producenta :
www.ppp.com |
|
|
|
Dokonując zakupu, dokonujesz właściwego wyboru |
Grupa Media Informacyjne - Sklep GMI |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Nasi partnerzy |
|
|
|
Zakupy |
Zakupy |
Zakupy |
000 000 000 |
000 000 000 |
000 000 000 |
Zakupy |
Zakupy |
Zakupy |
000 000 000 |
000 000 000 |
000 000 000 |
Zakupy |
Zakupy |
Zakupy |
000 000 000 |
000 000 000 |
000 000 000 |
Zakupy |
Zakupy |
Zakupy |
000 000 000 |
000 000 000 |
000 000 000 |
Zakupy |
Zakupy |
Zakupy |
000 000 000 |
000 000 000 |
000 000 000 |
Zakupy |
Zakupy |
Zakupy |
000 000 000 |
000 000 000 |
000 000 000 |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Lektury szkolne |
|
|
|
|
ROZDZIAŁ IV.
W Kalifornii.
Drogą przez Rio Colorado
przebyliśmy szczęśliwie obszary Pahuta i zbliżaliśmy się do wschodnich
odnóży gór Newada, gdzie nad jeziorem Mona zamierzaliśmy zatrzymać się
na kilkudniowy spoczynek. Od kraju Komanczów aż do tych okolic jest
nieco daleko. Trzeba było przejechać przez nieskończone napozór sawanny,
niebotyczne góry, a potem słone szerokie płaszczyzny pustyni. Chociażby
więc konie i jeźdźcy byli bardzo silni, to przecież takie niewywczasy
nie pozostają bez wpływu u zwierząt i ludzi.
Co zniewalało nas do odbycia
tej dalekiej drogi, na której leżała przed nami Kalifornia? Po pierwsze
chciał Bernard Marshall szukać tam swojego brata; po wtóre
spodziewaliśmy się, że obydwaj Morgani udali się do tego kraju złota,
utraciwszy tak nagle nad Rio Pecos swoją zdobycz.
Był słuszny powód do tego przypuszczenia.
Kiedy wówczas wyjechaliśmy ze
wsi Komanczów, nie przerywaliśmy jazdy przez cały wieczór i całą noc, a
nazajutrz w południe ujrzeliśmy przed sobą górną Sierra Guadelupe. Klacz
Sama i człapak Winnetou trzymały się doskonale pomimo ogromnego
wysiłku, a tamte konie były tak rzeźkie, żeśmy się nie obawiali o nie. I
Guadelupe zostawiliśmy za sobą, nie zauważywszy ani [225]śladu
pościgu, a gdy w kilka dni potem przeprawiliśmy się przez Rio Grande,
wtedy byliśmy już zupełnie zabezpieczeni przed Komanczami.
Na zachód od Rio Grande
wysuwają Kordyliery z Sonory ku północy liczne odnogi wzgórz, do których
dostaliśmy się bez szczególnych przygód. Tu jednak zdarzył się nam
ważny wypadek.
Odpoczywaliśmy raz około
południa w przesmyku, a Winnetou siedział jako wideta na skale ponad
nami, skąd mógł objąć całą drogę przed nami i za nami.
— Uff! — zawołał nagle owym gardłowym głosem, właściwym Indyanom, położył się na skale i zesunął się szybko do nas.
My pochwyciliśmy oczywiście natychmiast za broń i zerwaliśmy się z ziemi.
— Co tam? — zapytał Marshall.
— Czerwoni mężowie.
— Dużo ich jest?
— Tylu!
Podniósł przytem w górę pięć palców prawe] ręki i trzy lewej.
— Ośmiu? Z jakiego szczepu?
— Winnetou nie mógł zobaczyć, ponieważ ci ludzie odłożyli wszelkie odznaki.
— Czy znajdują się na wyprawie wojennej?
— Nie mają na twarzy czerwonej i niebieskiej ziemi, ale są uzbrojeni.
— Jak daleko są jeszcze?
— O czwartą część tego czasu,
który blade twarze nazywają godziną. Niech się moi bracia podzielą!
Winnetou pójdzie z Sans-earem naprzód, a Marshall z czarnym mężem cofnie
się wstecz, aby się ukryć między skałami. Mój brat Szarlih zostanie
tutaj przy koniu.
Wziął tamte cztery konie za
cugle i zaprowadził je za skały, gdzie nie można było ich zauważyć,
poczem on i trzej towarzysze zajęli swoje stanowiska. Ja usiadłem
zwrócony na poły w tym kierunku, z [226]którego mieli czerwoni nadejść, a strzelba leżała koło mnie w pogotowiu.
Upłynął zaledwie kwadrans,
kiedy dał się słyszeć tętent. Ja udałem, że nic nie zauważyłem, ale
mimoto patrzyłem z pod oka bystro na tych ośm postaci, które mnie już
spostrzegły i zatrzymały na chwilę konie. Zamieniwszy kilka słów z sobą,
zbliżyli się ci ludzie potem do mnie. Grunt był tutaj skalisty, śladów
więc na nim nie było, a przeto nie mogli oni wiedzieć, że nie byłem sam.
Ja wstałem spokojnie i wziąłem do rąk rusznicę, oni zaś stanęli o jakich dziesięć kroków odemnie, a pierwszy z nich zapytał:
— Co blada twarz robi w tych górach?
— Biały mąż spoczywa po długiej drodze.
— Skąd przybywa?
— Z nad brzegów Rio Grande.
— A dokąd zdąża?
— Uff! — zawołał nagle drugi. —
Wojownicy Komanczów widzieli tego białego męża nad wodą Pecos. On był
tam z Maramem i strzelał do bladych twarzy, które moi bracia ścigali.
Ten człowiek zatem należał do
owych pięciu Komanczów, którzy napadłszy na mnie, spowodowali ucieczkę
Morganów. Nie poznałem go odrazu, ponieważ miał podówczas wojenne barwy
na twarzy, a ja rzuciłem na nich tylko krótkie spojrzenie.
— Dokąd udała się potem blada twarz z Maramem — spytał dowódzca po tem wyjaśnieniu.
— Do wigwamów Komanczów.
— Jak biały mąż zetknął się z Maramem?
— Pojmałem go na dolinie, na
której został, gdy wojownicy Komanczów uderzyli na Winnetou, Sans-eara,
pewną bladą twarz i murzyna.
Na tę odpowiedź pochwycili przybysze za noże.
— Uff! — zawołał dowódzca. — On schwytał Marama! Gdzie była reszta czerwonych mężów?
— Nie uczyniłem im nic złego. Jednego z nich [227]związałem, a czterej inni nie mieli oczu ani uszu, aby zobaczyć i usłyszeć, że zabrałem z sobą syna wodza.
— Ale Maram nie był związany, kiedyśmy go widzieli przy bladej twarzy — zauważył ten, który poprzednio mówił.
— Uwolniłem go, ponieważ mi przyrzekł, że uda się ze mną spokojnie do wsi Komanczów.
— Uff! Czego biały tam szukał?
— Chciał wyswobodzić wodza
Apaczów i Sans-eara. Wziąłem do niewoli czterech wodzów Rakurrojów i
wydałem ich w zamian za tamtych jeńców. Pozwolono mi z nimi odejść, a na
ucieczką dano czas czwartej części słońca.
— A jeńcy uszli?
— Tak jest.
Bawiło mnie to, że przedstawianiem tych zdarzeń pobudzałem ich do gniewu.
— Wobec tego musi blada twarz umrzeć!
Po tych słowach pochwycił swą strzelbę, jedyną, gdyż towarzysze jego uzbrojeni byli w łuki i strzały.
— Czerwoni mężowie zginęliby,
zanimby broń swą podnieśli, gdyż ja nie obawiam się ośmiu Indyan. Ale
wojownicy Komanczów nic mi nie zrobią, skoro im powiem, że mogą dzisiaj
pochwycić Winnetou, Sans-eara i tamtych dwu.
— Uff! Gdzie?
— Tutaj! — odpowiedziałem,
wskazawszy na prawo i na lewo. — Tam stoi Winnetou z zabójcą Indyan,
Sans-earem, a tu mąż biały i czarny.
Wymienieni wystąpili o kilka
kroków z tej i z tamtej strony i wymierzyli z rusznic. Równocześnie ja
odskoczyłem także o kilka kroków i wycelowałem do dowódcy.
— Czerwoni mężowie są naszymi jeńcami. Niech zsiędą z koni! — rozkazałem.
Ich było o trzech więcej, ale my mieliśmy nad nimi przewagę pięciu strzelb. Uciekać oczywiście nie mogli, [228]ani wprzód, ani wstecz, nie zdziwiłem się więc, gdy dowódca odjął rękę od strzelby i spytał:
— Czy mój biały brat nie widzi, że czerwoni mężowie nie znajdują się na wojennej wyprawie?
— A mimoto chcieli mnie zabić!
Ale biały człowiek nie pożąda krwi czerwonych. Niech moi bracia zsiędą z
koni i zapalą z nami kalumet pokoju!
Tymczasem oni nie posłuchali odrazu wezwania, za którem mógł się kryć podstęp.
— Jak się nazywa mój biały brat? — zapytał dowódca.
— Old Shatterhand.
— Uff! W takim razie możemy zaufać jego słowu. Niech moi bracia zsiędą z koni!
Wziął fajkę z siodła i usiadł
przy mnie, a jego ludzie poszli za tym przykładem. Moi towarzysze
przystąpili także i zajęli miejsca. Napchano fajkę i puszczono « ją
dokoła, przyczem Bernard popełnił ten błąd, że podał ją także Winnetou,
lecz ten nie przyjął, usprawiedliwiając się w ten sposób:
— Wódz Apaczów siedzi obok
Komanczów, ponieważ mój brat pragnie z nimi pokoju, lecz nie zapali
kalumetu z ich rąk. Niechaj oni pomówią z moimi białymi przyjaciółmi,
gdy jednak skończą, niech się wystrzegają spotkania z Winnetou, gdyż on
połączy ich z martwymi szakalami pustyni!
Bernard powinien był to przewidzieć. Komancze udali, że tych słów nie słyszeli, ja zaś zwróciłem się do ich dowódcy:
— Czy czerwoni mężowie ścigali obydwu białych zdrajców?
— Mój brat już słyszał!
— I dopędzili ich?
— Nie. Zdrajcy dostali się do kraju nieprzyjaciół Komanczów, skąd musieliśmy wrócić.
— Jak mogli umknąć, nie mając koni?
— Ukradli je Komanczom.
— Ach! Czyż Komancze nie mają oczu, by zobaczyć złodzieja, ani uszu, by posłyszeć jego kroki?
[229] — Byli zgromadzeni dokoła mogiły wodza, a kiedy powrócili do koni, zastali straż już zabitą i brak dwu najlepszych zwierząt.
To była istotnie dla Morganów
jedyna droga ocalenia, ale trzeba było nielada zuchwalstwa, żeby
zapuścić się w góry Komanczów i porwać im konie, kiedy prześladowcy
siedzieli im prawie na karkach. Ci zbóje byli naprawdę odważnymi ludźmi,
których jako przeciwników nie należało lekceważyć. Ale musieliśmy ich
dostać w nasze ręce, choćbyśmy mieli ścigać ich dokoła ziemi. Toteż
zetknięcie się z Komanczami było mi bardziej na rękę, aniżeli wszelkie
inne.
Oni zatrzymali się tylko na krótko, a ja przed odjazdem dopiero ich zapytałem:
— Gdzie moi czerwoni bracia widzieli po raz ostatni ślad białych ludzi?
— O dwa słońca stąd. Czy mój brat chce za nimi podążyć?
— Tak. Gdy ich spotkamy, będą zgubieni!
— Uff! Biały mąż mówi po myśli
Komanczów. Niechaj jedzie ciągle na zachód, dopóki po upływie jednego
słońca nie dostanie się na wielką dolinę, która ciągnie się z południa
ku północy. Tą doliną niech mój biały brat jedzie ku północy aż do
miejsca, na którem było ognisko zdrajców, a potem niechaj przejedzie
przez górę aż do wody, płynącej na zachód i spieszy wzdłuż niej. Na
drodze napotka dwa razy popiół i ogniska bladych twarzy. Stamtąd musieli
zawrócić wojownicy Komanczów, ponieważ zaczynały się już obszary
myśliwskie Nawajów.
— Jak daleko od ściganych byli moi bracia, kiedy musieli zaprzestać pościgu?
— Niespełna o pół słońca.
Czerwoni wojownicy byliby dalej poszli za nimi, ale w dolinie zobaczyli
wigwamy nieprzyjaciół, a tam byliby się narazili na śmierć niechybną.
— Wojownicy Komanczów mogą
oświadczyć Tokejchunowi i tamtym trzem wodzom, że Winnetou, Sans-ear i
Old Shatterhand dostaną w swe ręce obydwu [230]zdrajców. Maram niech zachowuje w pamięci Old Shatterhanda, gdyż Old Shatterhand o nim pamięta.
— Czy Apacz Winnetou będzie ścigał Komanczów?
— Nie. Wprawdzie jest on
wrogiem czerwonych braci, lecz oni wypalili kalumet pokoju z jego
przyjaciółmi, dlatego on pozwoli im odejść.
Dosiadłszy koni, odjechali
Komancze swoją drogą, a my także ruszyliśmy w dalszą podróż. Oni nieśli
na wschód wieść, że nas spotkali, a my zwróciliśmy się na zachód z tą
pewnością, że schwytamy Morganów.
Znaleźliśmy wszystko tak, jak
nam opisali Komancze. Ponieważ Nawajowie żyli w przyjaźni z Apaczami,
przeto mogliśmy zajechać do nich w towarzystwie Winnetou. Tu
dowiedzieliśmy się, że zbiegowie zabawili tylko kilka godzin i pytali o
najbliższe drogi do Colorado. Wspomnieli także o jeziorze Mona, chociaż
więc dzieliło ich od nas kilka dni drogi, mimoto ślady ich tak były
wyraźne, że spodziewaliśmy się przecież wkońcu ich doścignąć.
Jechaliśmy dalej ku Sierra
Nevada szeroką równiną, na której widniały liczne ślady bawołów.
Pragnęliśmy bardzo ubić choć jedno z tych zwierząt, gdyż oddawna
spożywaliśmy już tylko suszone mięso; a jakkolwiek nasze zapasy mogły
wystarczyć jeszcze na kilka dni, to przecież byłaby świeża polędwica lub
szynka sprawiła wielką przyjemność.
Z tego powodu z Bernardem,
który nie był jeszcze nigdy na polowaniu na bawoły, zboczyłem na prawo,
gdzie wszelkiego rodzaju zarośla kazały się domyślać obecności wody i
bydła. Było to właśnie około południa, a o tym czasie spragniony bawół
chętnie idzie się chłodzić do wody, albo przesuwa się w jej pobliżu.
Nadzieja moja miała się
istotnie spełnić, gdyż na widnokręgu wynurzyła się grupa, złożona z
czworga zwierząt. Tam tedy ruszyliśmy natychmiast. Niestety wiatr dął w
tym samym kierunku, dlatego wkrótce zauważyły nas bawoły. Wobec tego
musieliśmy puścić się pędem, a przy tej sposobności odznaczył się
świetnie [231]mój
kary ogier, pędził bowiem z taką łatwością, jak gdybym ja był wychudłym
dżokejem, i zostawił konia bernardowego daleko za sobą. Ta jego cenna
zaleta skłoniła mnie do spróbowania go jeszcze z innej strony. Oto
postanowiłem nie posługiwać się przy polowaniu strzelbą, lecz lassem.
Moje miało zamiast ucha pierścień, przez który pętla prześlizguje się o
wiele pewniej i lepiej, aniżeli przez używaną u Indyan skórzaną kluczkę.
Nieopodal zarośli dopędziłem te
zwierzęta, a to tęgiego byka i trzy krowy, z których wybrałem sobie
jedną o gładkiej powierzchowności, co świadczyło o delikatności mięsa.
Odegnałem ją od reszty zwierząt i trzymając się obok niej, zarzuciłem
pętlę. Mój ogier okazał się znowu znakomitym. Skoro tylko lasso świsnęło
w powietrzu, skoczył wstecz, zaparł się nogami w ziemię, pochylając się
naprzód całem ciałem. Pętla przylgnęła krowie ściśle do szyi, gwałtowne
szarpnięcie posadziło niemal konia na tylnych nogach, ale on wytrwał i
naciągnął, jak mógł najbardziej, rzemień przywiązany do kuli u siodła.
Krowa upadła, ja zaś zeskoczyłem z konia i wbiłem jej silnie nóż w kark,
a to spowodowało jej śmierć natychmiastową. Dzielny ogier śledził za
mną oczyma i rozluźnił teraz lasso. Przystąpiłem do niego, pogłaskałem
go pieszczotliwie po szyi, za co z wdzięczności potarł mnie głową po
ramieniu.
Teraz zdjąłem pętlę z krowy i zamierzałem właśnie ją rozpruć, kiedy nadjechał Bernard.
— Zapóźno! — skarżył się. — Czy mam dalej...?
— Nie. To nam wystarczy. Pomóżcie mnie z tem się załatwić!
Marshall zsiadł z konia, a ja przewróciłem krowę na drugą stronę, przyczem zauważyłem u niej na skórze wypalony znak.
— Ach! Ona należy do trzody estancyi, hacyendy albo jakiegoś rancha.
— Czy było nam wolno ją zabić?
— Owszem. Bydło w tych stronach przedstawia tylko wartość skóry. Każdy podróżnik może wedle [232]zwyczaju zabić jedną sztukę dla swoich potrzeb, ale skórą musi oddać właścicielowi.
— W takim razie trzeba go poszukać?
— To zbyteczne. Jeśli w pobliżu
znajduje się jaki dworek, wystarczy, gdy doniesiemy, gdzie skóra się
znajduje. Podczas wielkich rzezi dorocznych nie da się uniknąć, żeby
jeden właściciel nie ubił czasem nawet kilku bydląt drugiemu. W takich
razach wymieniają sobie tylko skóry.
Krowa leżała co najwyżej o pięć
kroków od wspomnianych zarośli. Ledwie skończyłem moje wyjaśnienie,
usłyszałem ostry świst i równocześnie prawie okrzyk Bernarda.
Odwróciwszy wzrok od pracy, spostrzegłem, że biednego Marshalla wleczono
na lassie przez zarośla. W jednej chwili porwałem strzelbę, przebiegłem
przez krzaki i zobaczyłem jeźdźca w meksykańskim stroju, jak cwałował,
ciągnąc za sobą Bernarda na lassie.
Nie było czasu do namysłu, bo
Bernard mógł w tej gonitwie śmierć ponieść. Wymierzyłem więc z rusznicy
do konia i wypaliłem. Zwierzę skoczyło jeszcze kilka kroków i runęło na
ziemię. Ja zaś przybiegłem zaraz do jeźdźca. Lecz on na mój widok
zostawił wszystko i uciekł.
Ścigać go nie mogłem, wziąłem
się więc prędko do opatrzenia Bernarda. Pętla tak mu była przycisnęła
ręce do ciała, że stracił był zdolność do ruchu. Gdy rozluźniłem pętlę,
podniósł się na szczęście odrazu na nogi.
— Do stu piorunów! A to była sanna, Charley! Czego chciał ten hultaj?
— Nie wiem!
— Czemu nie strzeliliście do niego, lecz do konia?
— Po pierwsze dla tego, że to
człowiek, a koń zwierzę, a powtóre śmierć jego nie na wieleby się była
wam przydała, gdyż, jak widzicie, lasso przymocowane jest do siodła i
koń byłby was wlókł dalej bez jeźdźca.
— Ja powinienem był sam wpaść na to! — rzekł, badając swoje członki, czy są w nieuszkodzonym stanie.
[233] — Wróćcie do krowy! Musimy się z nią prędko uporać, gdyż tu widocznie nie całkiem bezpiecznie.
— Ja sądzę, że nic nam tu nie zagraża, ponieważ terytoryum Indyan leży już poza nami.
— Mylicie się bardzo.
Znajdujemy się właśnie na terenie niebezpiecznym, gdzie zamiast Indianos
bravos, jak ich Hiszpan nazywa, grasują rozbójnicy przydrożni i
łotrzykowie amerykańscy. Wkrótce zobaczycie ich i usłyszycie o nich!
Zabraliśmy tylko najlepsze
części bydlęcia, włożyliśmy je pod siodło i pośpieszyliśmy za naszymi, a
zrównaliśmy się z nimi prędko, ponieważ się zatrzymali. Bob,
spostrzegłszy zapas mięsa, zawołał z daleka:
— Oh, ah, massa jechać z befsztykiem. Bob zaraz przynieść drzewa i upiec szynkę z bawołu!
Zgodziliśmy się na to, a
tymczasem opowiadaliśmy sobie o dzisiejszej przygodzie. Gdy pieczeń
zarumieniła się należycie, zaczęły wcale pokaźne kawałki znikać za
grubemi wargami murzyna, który tak się pogrążył w tej czynności, że nie
usłyszał wcale okrzyku Sama:
— Behold! To jeźdźcy, czy tylko konie?
Spojrzawszy przez lunetę, odpowiedziałem:
— Jeźdźcy — trzej, czterej, pięciu, ośmiu — tak ośmiu!
— Czy nas dostrzegą?
— Naturalnie. Dym już niewątpliwie dawno zauważyli.
— Co to za ludzie?
— Meksykanie w szerokich kapeluszach i na wysokich siodłach.
— To weźmy naprzykład broń w palce, gdyż te odwiedziny pozostają może w związku z lassem!
Oddział zbliżał się ciągle i
zatrzymał się nieopodal. Byli to sami Meksykanie, pan i służący
widocznie, a w jednym z parobków poznałem tego, któremu konia
zastrzeliłem. Naradzali się przez chwilę, potem rozjechali się na dwie
strony i utworzyli koło, którem nas otoczyli.
[234] —
Zdaje się, że ci gentlemani chcą z nami mówić, hihihi! — prychał Sam,
jak zwykle, gdy był rozbawiony. Ja naprzykład sam się tego podejmę.
Koło się zacieśniło tak, że
promień wynosił zaledwie dwadzieścia długości konia, poczem dowódca
wysunął się naprzód o kilka kroków i odezwał się do nas używaną w
tamtych stronach mieszaniną języka angielskiego z hiszpańskim.
— Kto wy jesteście?
Na to odrzekł Sam za nas:
— Mormoni z wielkiego miasta nad Słonem jeziorem, a jedziemy jako misjonarze do Kalifornii.
— Ostrzegam, że tam liche stosunki! Kto jest ten Indyanin?
— To nie Indyanin, lecz Eskimos z Nowej Holandyi, którego będziemy pokazywali za pieniądze, gdyby się nam źle powodziło.
— A murzyn?
— To także nie murzyn, lecz la wyerlawyer[1] z Kamczatki, który jedzie na proces do San Francisco.
Poczciwy Meksykanin nie był lepiej obeznany z geografią niż jego rodacy.
— To ładne towarzystwo! —
odpowiedział. — Trzej mormońscy misyonarze i obcy adwokat kradną mi
krowę i usiłują zamordować mojego wakera[2]. Ale ja was nauczę! Zabieram was jako jeńców do mego rancha!
Sam odwrócił się do mnie z szelmowską miną.
— Czy pójdziemy, Charley? Może w ranchu będzie więcej do jedzenia, aniżeli tutaj.
— Możemy spróbować! Jeśli to nie jest hacyendero z kilkuset poddanymi, lecz mały ranchero, to nic nam nie będzie mógł zrobić.
— Well. To zażartujmy sobie!
Potem zaś zapytał Meksykanina:
— Czy rzeczywiście chcecie się trudzić z nami dla takiej drobnostki, sennor?
[235] —
Mnie się należy tytuł: don, ponieważ jestem grand. Nazywają mnie Don
Fernando de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo.
Zapamiętajcie to sobie!
— Heigh-day, to wy wielki pan! Będziemy wiec musieli was słuchać, ale spodziewam się, że będziecie dla nas łaskawi!
Zaniechawszy też wszelkiego
oporu, powstaliśmy, a po zagaszeniu ognia dosiedliśmy koni. Wzięto nas w
środek, poczem ruszyliśmy wyciągniętym cwałem, gdyż Meksykanie nie są
przyzwyczajeni do innego tempa jazdy. Po drodze miałem dość sposobności
do przypatrzenia się ubraniu tych ludzi.
Jest ono tak romantycznie
piękne, jak w mało którym kraju. Głowę ocienia nizki kapelusz z
szerokiemi kresami, t. zw. sombrero, zrobiony z czarnego lub brunatnego
filcu, albo z owej delikatnej trawy, znanej także w Europie, ponieważ
tego rodzaju okrycia na głowę przychodzą do nas pod nazwą kapeluszy
panamskich. Kapelusz sennora, a zatem pana, czyby to był hacyendero, czy
ranchero, czy też rozbójnik, jest zawsze z jednej strony założony, a
złota lub mosiężna agrafa, nasadzana drogimi kamieniami lub kolorowemi
szkiełkami przytrzymuje kresę, a zarazem pióro, którego wartość jest
różna, stosownie do majątku właściciela. W każdym razie pióra nigdy nie
może brakować.
Meksykanin nosi krótką bluzę z
szeroko rozciętymi rękawami, które podobnie jak część bluzy na piersiach
i jej szwy z tyłu ozdobione są zwykle bogatym haftem, złożonym ze
sznurków wełnianych, jedwabnych lub bawełnianych i nieszlachetnych
kruszców, albo też ze złota i srebra.
Szyję owija mieszkaniec Meksyku
czarnym szalikiem, związanym pod brodę w węzeł. Końce takiej krawatki
dosięgałyby pasa, ale zwyczaj każe zarzucać je na plecy, co noszącemu je
nadaje dużo malowniczości.
Spodnie mają także swój styl osobny. Przylegają [236]szczelnie
do pasa, leżą gładko na kłębach i całej zresztą pokrytej przez nie
górnej części ciała. Od kroku jednak rozszerzają się ku dołowi coraz to
więcej, wskutek czego koło kostek są szersze niż na najgrubszej części
uda. Nadto mają spodnie na końcach rozpory, ozdobione bortami i haftem, a
rozpór sam zapełnia jedwabna materya o barwie dobranej w ten sposób, że
odbija żywo od barwy samych spodni.
Hafty zdobią także buty, szyte z
pięknie lakierowanej skóry. Butów nie można sobie pomyśleć bez pary
ogromnych ostróg, które bywają wyrabiane ze srebra, stali, przecinanej w
deseń, lub nawet z rogu, a opatrzone są zawsze kościanym kolcem,
zdolnym biednemu koniowi wywiercić porządną dziurę w boku. Rozmiary tych
ostróg przewyższają wszystko, co kiedykolwiek nosili rycerze
średniowieczni. Razem z widłami na but są, skromnie licząc, na dziesięć
cali długie, z czego przynajmniej sześć przypada na trzon z „kołem“
zębatem. To, co u nas nazywa się „kółkiem“ i wielkością swoją przypomina
grosz, to jest u Meksykanina dwunastopromienną gwiazdą o sześciu calach
średnicy. Cała ostroga waży dwa funty, a częstokroć nawet więcej.
Meksykanie trzymają zawsze
dobrze wytresowane, bardzo gibkie i wytrwałe na wszelkie trudy konie. Są
to ludzie bardzo zręczni we władaniu bronią, którą prawie tylko na noc
odkładają, a gotowi są zrobić z niej użytek przy lada sposobności.
Ze szczególną wprawą władają
długim pistoletem z ciągnioną lufą i tak urządzonym, że za jednym
pociśnięciem można go połączyć z kolbą od strzelby, przez co pistolet
zmienia się w strzelbę o krótkiej lufie. W ręku Meksykanina niesie taka
strzelba śmierć na stopięćdziesiąt kroków, ponieważ skręty w lufie są
bardzo krótkie, kula zaś skutkiem tego wiruje dokoła swej osi i nie może
tak łatwo zboczyć z nadanego jej kierunku. Nadto do strzelby takiej
potrzeba stosunkowo bardzo małej ilości prochu, dzięki czemu przy
strzale prawie nie trąca, jest więc poprostu prawdziwym [237]skarbem
w ręku wprawnego strzelca. Konie są tak wytresowane, że można strzelać
zarówno wtedy, gdy się jest zwróconym do nieprzyjaciela, jakoteż gdy się
jest od niego odwróconym. Podczas jazdy nie strzela się nigdy w bok,
lecz zawsze albo przed, albo za siebie. Jeśli jednak koń stoi, można
posługiwać się strzelbą we wszystkich kierunkach. Wystarczy pokazać
strzelbę koniowi, a rozumne zwierzę stanie na kilka sekund tak
nieruchomo jak wykute z kamienia, albo z bronzu ulane.
Jeszcze niebezpieczniejszą
bronią jest lasso, ów straszny rzemień, zapomocą którego można schwytać i
zabić rozbieganego bawołu, czarnego tygrysa w skoku, a człowieka
zarówno w ataku jak podczas ucieczki. Jest to rzemień długi na
trzydzieści łokci, zaopatrzony na końcu pętlą. Rzuca się nim przeważnie w
cwale, a zaledwie raz na dziesięć tysięcy razy trafi się, że lasso
minie przeznaczonego na śmierć nieprzyjaciela. W rzucaniu lassem ćwiczą
się już małe dzieci. Dlatego wkońcu wydaje się, jak gdyby się ono zrosło
z człowiekiem. Słucha ono nietylko ręki, lecz nawet, że się tak wyrażę,
myśli, leci bowiem do swego celu bez względu na to, czy się to dzieje w
zabawie, czy też w poważnej walce.
Gdy Meksykanin siedzi na koniu,
zwisa z kuli u siodła poncho, czyli koc, którym można okryć całe ciało.
W środku znajduje się rozpór na głowę tak, że połowa poncha zasłania
plecy, a druga piersi.
Zarówno ubranie jeźdźca jak
rząd na konia są bardzo kosztowne. Na siodle i na uździe pełno wszędzie
srebra, a czasem nawet złota. U bogatych ludzi sama uździenica bywa z
ciężkiego srebra, a zdobiące ją łańcuszki nie z dętego, lecz litego
złota. Taka ozdobna uździenica kosztuje sama czasem pięćdziesiąt eskudów[3], a cała uzda dochodzi do wartości pięciuset eskudów.
Konie noszą słynne, albo raczej osławione [238]hiszpańskie
siodła, o tak niezwykłej wysokości, że trudno zeń spaść, skoro się raz
dobrze usiędzie. Jeśli zaś jeździec jest choć trochę zręczny, to koń nie
potrafi zrzucić go z siebie. Oparcie sięga jeźdźcowi aż po krótkie
żebra i przylega zupełnie do grzbietu, przednia cześć jest również
wysoka, a mosiężna kula, przedstawiająca zwykle głowę końską, dochodzi
aż do kości piersiowej.
Od siodła aż do podogonia
ciągnie się kawał grubej skóry, chroniącej resztę grzbietu i boki
zwierzęcia. Jeźdźcy współcześni zostawiają zwykle ten rodzaj czapraka w
domu, ale biorą go jednak do większych podróży głównie dlatego, że
zaopatrzony jest w mnóstwo torb i kieszeni. Ten pancerz nazywa się
zabawnie cala de pato[4].
Strzemiona, wiszące często na
cienkich łańcuszkach, są zazwyczaj z drzewa, a w dawnych czasach były
właściwem obuwiem, które okrywało nogę, chroniąc ją przed każdem
uszkodzeniem. Drewniane buty zarzucono, ale zachowano drewniane
strzemiona. Do osłony nóg jednak służą przymocowane do przedniej części
strzemiena skórzane okrywy (tapageres), ozdobione drucianemi wyszywkami.
Bardzo bogaci ludzie miewają strzemiona z wycinanej blachy stalowej,
bardzo kosztownej roboty, podobne do spotykanych jeszcze po starych
zbrojowniach. Ponieważ jeźdźcy starają się pod każdym względem
zabezpieczyć, przeto po obu stronach kuli umieszczają jeszcze t. zw.
armas de pelo. Są to koźle skóry, przewrócone włosem na zewnątrz, które w
razie deszczu kładzie się na kolanach. Także podczas przeciskania się
przez kolczaste zarośla są one doskonałą ochroną dla nóg.
Jechaliśmy w nowem towarzystwie
jeszcze niespełna pół godziny, a już wynurzył się przed nami dom, w
którym odrazu domyśliliśmy się rancha. Wstąpiwszy na obszerny
dziedziniec, zsiedliśmy z koni.
— Sennora Eulalia, sennorita Alma, chodźcie tu [239]i zobaczcie, kogo prowadzę! — zawołał ranchero donośnym głosem, zwracając się do głównego budynku.
Na ten okrzyk wybiegły z
nadzwyczajnym pośpiechem dwie niewiasty, panie, a nawet, jak
słyszeliśmy, sennora i sennorita, nasza jednak dziewka od krów
wyglądałaby przy nich jak dama. Obie były bose i z odkrytemi głowami, a
czy osobliwa plątanina na ich głowach była włosami, tego na razie
rozróżnić nie mogłem. Krótkie spódnice sięgały im do kolan, a dalej
zasłaniał nogi brud, który wyglądał jak buty z cholewami. Górną cześć
ciała okrywała tylko koszula, biała może przed laty, ale wówczas podobna
do ścierki, której używano do czyszczenia kominów.
Obie kobiety wypadły na próg i wytrzeszczyły na nas oczy, otwarłszy przytem szeroko usta.
— Kogo nam tu sprowadzacie, don
Fernando de Venango e Colonna? — krzyknęła starsza. — Ileż to będzie
roboty, gdy pięciu całkiem nieznanych gości zechce jeść i pić, grać,
palić i spać! Tego ja nie zniosę, nie zgodzę się na to. Wolę uciec i
zostawić was z całą waszą zgrają w tym nieszczęsnym ranchu. Żałuję
teraz, że dałam się wam namówić do opuszczenia mego pięknego San Jose.
— Ależ matko, czy nie widzisz, że ten don taki podobny do naszego don Allana? — rzekła młodsza, wskazując na Marshalla.
— Niechaj sobie będzie podobny,
albo nie! — odpowiedziała tamta, rozgniewana, że wstrzymano potok jej
wymowy. — Kto są ci ludzie, kto będzie koło nich chodził? Ja, a nikt
inny. A to coś znaczy, jeśli się ma do czynienia z tak olbrzymiem
gospodarstwem, jak nasze. Już i tak często głowy swojej nie czuję, a tu
zjawia się jeszcze pięciu obcych gości!
— Ależ sennoro Eulalio, to nie są bynajmniej goście! — przerwał jej ranchero.
— Nie goście? A cóż, don Fernando de Venango e Colonna?
— Jeńcy, sennoro Eulalio!
[240] — Jeńcy? A za co ich pojmano, don Fernando de Venango de Molynares?
— Zabili nam krowę i trzech wakerów, moja kochana sennoro Eulalio!
Jego bezczelność w mnożeniu naszych czynów potwornych zadziwiła nas niemało.
— Krowę i trzech wakerów! —
zawołała, składając zasmolone ręce tak, że nasze konie jęły trwożnie
strzyc uszami. — To straszne, to okropne, to woła o pomstą do nieba! Czy
pochwyciliście ich na gorącym uczynku, don Fernando e Colonna de
Gajalpa?
— Nietylko na jednym uczynku, lecz na wszystkich, sennoro Eulalio. Oni nietylko zabili nam krowę, lecz nawet upiekli i zjedli.
Oczy donny otwarły się jeszcze szerzej.
— Upiekli i zjedli? Krowę, czy wakerów, don Fernando de Gajalpa y Rostredo?
— Najpierw krowę, sennoro Eulalio!
— Najpierw! A potem, don Fernando Rostredo y Venango?
— Potem? Potem nic. Schwytaliśmy ich i przywlekliśmy tutaj, sennoro Eulalio!
— Schwytaliście i
przywlekliście! O, cały świat wie o tem, jak dzielnym jesteście
rycerzem. Któż są ci ludzie, don Fernando de Molynares e Colonna?
— Ci trzej biali to misyonarze z miasta Mormonów. Oni udają się do San Francisco, aby nawrócić Kalifornię.
— Pomocy, ratunku! Misyonarze, którzy kradną i zabijają krowy i chcą zjadać wakerów! Dalej, don Fernando de Rostredo y Venango!
— Ten czarny, podobny do
murzyna, jest adwokatem z... z..., gdzie mieszkają ludzie z Kraju
Ognistego. On jedzie do San Francisco, aby spadek wykraść, sennoro
Eulalio!
— Spadek wykraść! W takim razie
nic dziwnego, że wykradł krowę i trzech wakerów. A ten ostatni, don
Fernando de Colonna y Gajalpa?
[241] —
Nie bójcie się, sennores — starałem się ieh uspokoić — nic złego was
nie spotka, jeśli będziecie rozumni. Chcemy tylko zwrócić waszą uwagę na
pewną pomyłkę, a potem będzie wam wolno zrobić i z nami, co wam się
spodoba.
Zbliżyłem się potem do krzeseł, a ukłoniwszy się możliwie najniżej i z największem uszanowaniem, przemówiłem:
— Donno Eulalio, jestem
wielbicielem piękności i pełen podziwu dla cnót niewieścich. Racz się
obudzić i obdarzyć mnie spojrzeniem swych oczu!
— Ahhh!
Równocześnie z tem przeciągiem
westchnieniem otworzyła swe małe bazyliszkowe oczy i nadała swej żółtej
twarzy wyrazu, który miał być zalotnym, ale świadczył o trwodze i
zakłopotaniu.
— Piękna donno, słyszeliście
zapewne o dawnych cours d’amour, owych trybunałach miłosnych, w których
zasiadały damy, a każdy musiał się poddać ich wyrokowi. Nie jest możliwą
rzeczą, żeby Don Fernando sprawiedliwie nas osądził, ponieważ on sam
jest stroną. Prosimy go zatem, żeby swą władzę złożył w wasze delikatne
rączki, bo dopiero wasz wyrok, o czem nie wątpimy, dosięgnie złoczyńcę.
— Czy istotnie tego sobie
życzycie, sennor? — pisnęła tak, jak gdyby jej wiązadła głosowe
znajdowały się między dwoma szczotkami do szorowania.
— Myślimy całkiem poważnie,
sennoro Eulalio. Wprawdzie trudno jest nam złożyć wam uszanowanie
odpowiednio do waszych zalet, gdyż od wielu miesięcy podróżujemy po
dzikim Zachodzie, ale dobroć jest największą ozdobą niewiast, przeto
tuszymy, że wysłuchacie próśb naszych.
— Czy jesteście rzeczywiście tymi, za których się podajecie?
— Rzeczywiście!
— Słyszycie, don Fernando de
Venango y Gajalpa? Ci słynni sennores zrobili mnie sędzią nad sobą.
Wiecie, że nie znoszą żadnego oporu! Czy godzicie się na to?
[242] Meksykanin
skrzywił się, ale widocznie uznał siebie za niższego od swojej donny,
bo odetchnąwszy jakby z ulgą i zadowoleniem, odpowiedział:
— Obejmijcie urząd, sennoro Eulalio! Jestem pewien, że powiesicie tych hultajów!
— Stosownie do ich zasługi, don Fernando de Colonna e Molynares!
Następnie zwróciła się do mnie:
— Udzielam wam głosu, sennor!
Ja skorzystałem oczywiście z jej łaskawości i zacząłem:
— Przypuśćmy, donno Eulalio, że
wy jesteście głodnym, znużonym, podróżnym i znajdujecie na sawannie
krowę, której mięsem moglibyście głód zaspokoić. Czy byłoby wam wolno
zabić tę krowę pod warunkiem, że skórę zostawicie jej właścicielowi?
— Byłoby wolno. Taki zwyczaj panuje wszędzie.
— Nie, tak nie jest wszędzie, kto... — chciał jej przerwać ranchero, lecz donna powstrzymała go prędko.
— Cicho, don Fernando! Ja mam teraz tu rozkazywać. Będziecie mówili wtedy, gdy was wezwę do tego!
Meksykanin usiadł z rezygnacyą na krześle, a miny wakerów pouczyły mię, że sennora Eulalia była rzeczywistą panią rancha.
— Taką była nasza zbrodnia, o
donno I — podjąłem dalszą obronę. — Wtem pojawił się nagle ten wakero,
który teraz leży na ziemi, zarzucił lasso na sennora Marshalla, który tu
stoi przed wami, pociągnął go za sobą i byłby go życia pozbawił, gdybym
ja był nie zastrzelił jego konia.
— Marshall! To nazwisko jest dla mnie drogie. Niejaki sennor Allano Marshall mieszkał u mojej siostry w San Francisco.
— Allan Marshall? Czy może z Louisville w Stanach Zjednoczonych? — zawołałem zdziwiony.
— Właśnie, właśnie! Ten ci jest, a nikt inny! Czy wy go znacie?
[243] — Rozumie się! Ten oto sennor Bernard Marshall to jego brat, jubiler.
— Santa Lauretta! To się
zgadza! Tamten także był jubilerem i miał brata Bernarda. Almo, nie
zawiodło cię serce twoje. Pójdźcie w moje ramiona, sennor Bernardo!
Witam was jak najuprzejmiej!
Ten nagły wylew radości
potrzebował co prawda wyjaśnienia, a chociaż Bernard bardzo się ucieszył
niespodzianą wiadomością o tym, którego szukał, wolał jednak tylko rękę
sennory zbliżyć do swoich ust, aniżeli dać się jej uścisnąć.
— Przybyłem tutaj — rzekł potem — tylko w tym celu, żeby brata odszukać. Gdzie on się teraz znajduje, donno Eulalio?
— Moja córka Alma była u mojej
siostry. Kiedy miała już tu powracać, gotował się on w drogę do kopalń.
Czy ci wszyscy są wasi przyjaciele, sennor Bernardo?
— Wszyscy! Zawdzięczam im
bardzo wiele, bo wolność i życie. Ten oto sennor Old Shatterhand uwolnił
mnie z rąk stakemanów i z niewoli u Komanczów.
Donna uderzyła znów ręką o rękę.
— Czy to być może, żebyście
przeżyli takie przygody? Musicie nam o tem opowiedzieć! Ale jakim
sposobem wy jesteście mormonem, skoro wasz brat nim nie jest?
— Nie jesteśmy mormonami, donno Eulalio. Myśmy sobie tylko tak zażartowali.
Donna odwróciła się czemprędzej do ranchera.
— Czy słyszycie, don Fernando
de Venango e Gajalpa? To nie są ani mormoni, ani rozbójnicy! Uwalniam
ich od wszelkiej winy. Będą odtąd naszymi gośćmi i zostaną u nas, dopóki
sami zechcą. Almo, pobiegnij prędzej do kuchni i przynieś flaszkę z
basilikjulep! Musimy napić się na powitanie.
Na słowo basilikjulep
rozjaśniła się twarz ranchera. Zdaje się, że tylko w szczególnie
uroczystych chwilach stykał się z tą flaszką, to też trudno było wziąć
mu to [244]za
złe, że przybycie nasze uważano za taką uroczystą okoliczność. Julep
miał się okazać najlepszym środkiem do sprowadzenia zgody miedzy nim a
nami.
Sennorita Alma pobiegła tak
szybko, że omal jej brud nie popękał na nogach i równie prędko wróciła z
flaszką brzuchatą i szklanką odpowiedniej wielkości. Ktoby wiedział,
jak nędzny niedogon piją w owych stronach Jankesi pod nazwą julepu,
tenby nie wątpił, że my ledwie zamaczaliśmy w tem usta, a damy wcale nie
skosztowały. Tymczasem taki nie pomyliłby się tylko co do nas, bo damy
wychyliły po szklance z taką rozkoszą, jak gdyby to był nektar
prawdziwy. Winnetou nawet nie popatrzył na wodę ognistą, wierny swojej
zasadzie, ranchero zaś dolewał sobie tak długo, dopóki mu rezolutna
gosposia flaszki nie odebrała.
— Zostawcie już, don Fernando
de Venango e Rostredo y Colonna! Wszak wiecie, że mam tylko dwie flaszki
tego gatunku. Teraz zaprowadźcie sennores do pokoju! Damy zrobią
najpierw toaletę, a potem przekąsimy nieco wspólnie, by głód zaspokoić.
Chodź, Almo! A dios, sennores!
Damy zniknęły w otworze muru,
za którym znajdowała się albo kuchnia, albo garderoba, albo jedno i
drugie równocześnie, nam zaś wskazał ranchero ubikacyę, którą sennora
zaszczyciła mianem „pokoju“, którą jednak gdzieindziej nazywają „tłoką“.
Tam był tylko stał i kilka ławek, pozbijanych z nieociosanych tyk,
mielimy więc na czem usiąść. W porę jeszcze zauważyliśmy podczas tego,
że wakerowie bardzo gorliwie zabrali się do naszych koni, aby zbadać
zawartość naszych torb przy siodłach. Wobec tego musiałem wyjść celem
zabezpieczenia tej zawartości, pomny owego zdania, które powiada, że
najlepszy wakero jest zarazem największym łotrem. Kazałem Bobowi zostać
przy koniach, które pasły się przed domem. Poczciwy murzyn uskarżał się
gorzko na to zarządzenie.
— Massa teraz jeść dużo, piękne, dobre rzeczy przy stole! A czemu nigger Bob musieć pilnować koni?
[245] Ponieważ jesteś silniejszy i dzielniejszy od Winnetou i Saus-eara, dlatego spokojnie powierzam ci nasze konie.
Zadowolony z tego uznania, zawołał Bob:
— Oh, ah, to być słusznie! Bob być mocny i odważny i patrzeć, żeby nikt nie ruszył koni!
Powróciłem do pokoju, gdzie
prowadzono już słabo ożywioną rozmowę. Nareszcie zjawiły się panie, w
porównaniu z poprzednim swoim wyglądem zmienione zupełnie, bo ubrane
były jak damy na Alamedzie w Meksyku.
Stroje pań meksykańskich tylko
od czasu do czasu przypominają mody europejskie. Nawet najwybredniejsze
strojnisie nie znają kapeluszy, ani czepców. Powszechnie używane jest
rebozo, czyli szal, długi na cztery metry, służący zarazem za okrycie na
głowę. Będąc w towarzystwie, przewieszają go panie zwykle przez ramię,
tak mniej więcej, jak się go nosi i u nas. Na ulicy jednak, w
odwiedzinach, albo na wieczornej przechadzce, ubiera się rebozo na głowę
w ten sposób, że z tyłu fryzura jest zakryta, ale z przodu twarz wolna.
Ponieważ zaś zawsze jest delikatny jak welon, przeto można go także
jako welonu używać, przyczem nie tylko twarz, lecz także ramiona i cała
figura bywa zasłonięta.
Rebozo wytwornej Meksykanki
musi pochodzić z rąk indyańskich. Ponieważ się je wyplata, a robota
wymaga nieraz dwu lat czasu, przeto cena ośmdziesięciu piastrów nie jest
wygórowaną. Są jednak reboza, kosztujące dwa razy tyle.
W takiem rebozo ukazały się nam
teraz obie panie. Omyły sobie twarz i ręce, a na nogach miały pończochy
i trzewiki. Gdybym ich był nie widział przedtem w codziennem ubraniu,
mogła zwłaszcza młoda wywrzeć dodatnie wrażenie.
Usiadły obie przy stole, aby
robić „honory domu“, a obsługiwanie stołu aż do najdrobniejszych
szczegółów pozostawiły starej murzynce. Uderzało mnie, że ciągle mówiły o
sennorze Allano, co obudziło we mnie [246]podejrzenie, że sennorita Alma polowała trochę na zgrabnego jubilera, nie mogąc teraz jeszcze o nim zapomnieć.
Dania były prawdziwie
meksykańskie: Wołowina z ryżem, zabarwionym na czerwono pieprzem
meksykańskim, potrawy mączne z czosnkiem, suszone jarzyny z cebulą,
baranina czarna od zwykłego pieprzu, kurczęta z cebulą i z czosnkiem, a w
końcu polędwica z hiszpańskim pieprzem, cebulą, czosnkiem i zwykłym
pieprzem. Nic dziwnego też, że zapieprzyłem sobie całe usta, zacebulilem
przełyk i zapchałem czosnkiem cały żołądek.
Panie były mniej wrażliwe niż
„Old Shatterhand“ i podsycały rozkosz częstymi łykami basilikjulepu, po
którym następował nieunikniony papieros. Aby Bob nie zaznał krzywdy,
donosił mu jeden z wakerów potrawy na wydeptanej rogóżce słomianej.
Również nie żałowano mu basilikjulepu, lecz posłano w słoiku od pomady
do włosów. Gorzałka niewątpliwie po drodze zmieszała się z resztkami
dawnej zawartości słoika i utworzyła zbawienną maść na karbunkuł.
O dalszym ciągu podróży trudno
było tego dnia myśleć. Sennorita Alma nie opuszczała poczciwego
Bernarda, a ja nieszczęsny westman za moją wyrachowaną uprzejmość
skazany byłem na nierozłączne towarzystwo sennory Eulalii, która o ile
przedtem nie wiele różniła się od jędzy, o tyle teraz każdem słowem
zaznaczała wobec mnie swą przychylność. Z Old Shatterhanda zrobiła
wkrótce sennora Karlosa, potem don Karlosa, a gdy Bernard opowiedział
swoje przejścia, wprost zacnego i dzielnego Karlosa. Kiedyśmy wstali od
stołu, zapytała swego kochanego Karlosa, co weźmie dla narzeczonej na
pamiątkę. Na to chytre pytanie nie mogłem odpowiedzieć nieprawdy,
dlatego oświadczyłem, że nie mam prawa przywozić souvenir de voyage,
gdyż w spisie obywateli widnieję jako „mężczyzna stanu wolnego“. Aby jej
nie przeszkadzać dłużej w domowych zajęciach, wyszedłem do Boba,
usprawiedliwiając się tem, że chcę popatrzyć do koni.
[247] Murzyn
leżał na brzuchu, wykonując rękami i nogami jakieś dziwne ruchy.
Przytem wydawał tak bajeczne tony, jak gdyby odbywał studya na
japońskiem anklony[5] w wagnerowskiej muzyce przyszłości.
— Bobie!
Na ten okrzyk podniósł on głowę.
— Oh, massa — massa — massa!
— Co takiego?
— Oh, oh, oh, massaaaa! Bob zjeść wszystko, a teraz być ogień w żołądku, jakby Bob być piec. Massa dopomóc, bo Bob umrzeć!
Były to skutki pieprzu, cebuli i
czosnku. Słoik z pomady był także próżny. Trzeba było prędko coś
poradzić, gdyż Bob miał rzeczywiście minę, jakby już umierał.
— Musisz się napić czego, co
ból uśmierza, bo inaczej zginiesz mój, biedny Bobie! Co uważasz za
najlepsze: mleko, wodę, czy basilikjulep?
Zerwał się i z wdzięcznością spojrzał na moją twarz zatroskaną.
— Massa, oh, oh! Mleko i woda nie pomóc. Tylko julep ocalić biednego murzyna Boba!
— To pobiegnij zaraz do domu Eulalii i powiedz jej, że umrzesz, jeśli natychmiast nie dostaniesz basilikjulepu!
On popędził czemprędzej i niebawem wrócił ku memu zdumieniu z połową butelki julepu. Dostał więc resztę całego zapasu.
— Miss Eula nie chcieć dać julep, ale Bob zagrozić, że posłać massa Charley, potem miss Eula dać wszystek julepu!
— Więc pij! To ci pomoże!
Podczas wieczerzy, którą spożyliśmy znów w pokoju, szepnęła do mnie sennora:
— Don Karlosie, mam wyjawić wam pewną tajemnicę.
[248] — Jaką?
— Nie tutaj! Gdy wstaniemy, wyjdźcie zaraz tam pod trzy jawory.
Wiec schadzka! Nie odmówiłem,
spodziewając się, że może doniesie mi o czemś godnem uwagi. Podczas
wieczerzy wprowadzono konie na dziedziniec, lecz brama była jeszcze
otwarta. Wyszedłem i położyłem się pod wskazanemi drzewami. Wkrótce
jednak musiałem się już podnieść z tej wygodnej pozycyi, gdyż Eulalia
nie kazała długo na siebie czekać.
— Dziękuję wam, don Karlosie! —
zaczęła. — Musiałam was prosić o chwilą rozmowy, ponieważ chcę was o
czemś uwiadomić w tajemnicy przed tamtymi. Mogłam wprawdzie powiedzieć
to także tamtym, ale was właśnie wybrałam, bo...
— Bo siedzieliśmy najbliżej siebie, dlatego najłatwiej wam było posłać mię tutaj pocichu. Prawda, donno Eulaliu?
— Zaiste! Oto sennor Bernardo opowiadał mi o dwu rozbójnikach, których wy ścigacie. Oni byli w naszem rancho.
— Ach! Kiedy?
— Onegaj rano odeszli.
— Dokąd?
— Przez Sierrą Nevadą do San Francisco. Rozmawiałam z nimi wiele o sennorze Allano, a oni pragną go odwiedzić.
To była rzeczywiście bardzo
cenna wiadomość, dzięki której zaraz odgadłem zamiary Morganów. Sennora
jak z każdym tak i z nimi chętnie rozmawiała o Allanie, oni zaś
pochwycili wlot sposobność zemszczenia się na Bernardzie i ograbienia
jego brata, wyposażonego w znaczne środki.
— Czy wiecie napewno, że to byli oni, donno Eulalio?
— Oni, bo wszystko się zgadza, choć przybrali inne nazwiskanazwiska.
[249] — Wypytywali was bardzo dokładnie o waszą siostrę i sennora Allana?
— Tak. Musiałam im nawet dać znak, że u mnie byli.
— Na czem ten znak polegał?
— Był to list, pisany do mnie ongiś przez męża siostry do San Jose.
— Czy on jeszcze żyje?
— Tak. Jest właścicielem hotelu Valladolid na Sutterstreet i nazywa się Henrico Gonzalez.
— Kiedy sennorita Alma odjechała od niego?
— Przed trzema miesiącami.
— Możebyście mi opisali tych dwu ludzi, którym daliście list?
Z jej przedstawienia nabrałem
pewności, że to istotnie byli obydwaj Morgani. Jakkolwiek mogła ona
powiedzieć mi to otwarcie przy stole, to jednak wobec ważności
doniesienia nie gniewałem się na nią, że dała mi sposobność do obecnej
przechadzki. Podziękowałem więc jej najserdeczniej, poczem ona wróciła
do domu.
Wkrótce potem i ja wszedłem do
pokoju, gdzie już na mnie czekano, gdyż przed udaniem się na spoczynek
mieliśmy ułożyć kolej czuwania, albowiem nawet tutaj w ranchu uważaliśmy
to za konieczne.
Aby sobie zdać sprawę z tego,
jak przepędziliśmy ową noc, trzeba zapoznać się z wnętrzem rancha.
Budynek taki ma zazwyczaj jedną izbę mieszkalną, u don Fernanda była nią
ta, którą sennora Eulalia nazwała „pokojem“. Tu mieszka i śpi wszystko,
co należy do domu, razem z gośćmi w sposób patryarchalny. Przez „to, co
należy do domu“ rozumie się często dojne krowy, ujeżdżone konie, owce,
świnie, kury, psy i koty. Podłogę tworzy mocno ubita glina, pokryta
odrobiną trawy i mchu, w którym przebywają, żyją i rozwijają się
niedźwiadki, pająki, stonogi i inne robactwo. Ta trawa i mech służą w
nocy jako łoże. W miejsce kołdry używa się zazwyczaj poncha.
Tak samo było i w naszem ranchu. Don Fernando de Venango, sennora Eulalia, sennorita Alma, stara [250]murzynka,
wszyscy wakerowie, a wkońcu i my leżeliśmy tuż obok siebie jak w naszej
karczmie wiejskiej, gdzie gość za trzy grosze ma prawo spać na słomie i
podłożyć sobie przewrócone krzesło pod głową zamiast poduszki. Ja
byłbym wolał wyszukać sobie na dworze miejsce na nocleg, ale to nie
wypadało, bo byłbym śmiertelnie obraził gospodarzy.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy
dalej, zasypani życzeniami szczęśliwej drogi przez wszystkich
mieszkańców rancha. Nawet ten wakero, którego powaliłem uderzaniem
pięści, musiał z miłości dla sennory Eulalii chcąc nie chcąc wtórować w
tym ogólnym chórze życzliwych głosów.
Don Fernando de Venango e
Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo odprowadził nas konno znaczną
przestrzeń, a zawrócił dopiero około południa. Niechętnie widocznie
rozstawał się z mormońskimi misyonarzami, chociaż przez nich utracił
całą flaszką basilikjulepu.
Z powodu tajemniczej wiadomości
sennory Eulalii nie potrzebowaliśmy trzymać się pierwotnego planu
podróży, to też dotarłszy do jeziora Mona, stanęliśmy tam na krótszy
czas, aniżeli to pierwotnie było zamierzone. Mogliśmy zresztą pozwolić
sobie na to, gdyż konie nasze wypoczywały w ranchu prawie cały dzień.
Przejechawszy w szybkiem tempie Sierrę Nevadę, udaliśmy się potem na dół do Stokton, a wreszcie stamtąd do San Francisco.
To miasto leży na samym końcu
wydłużonego półwyspu. Na zachodzie ma za sobą wielki ocean, na wschodzie
zaś pyszną zatokę, a od północy wejście do niej. Port w San Francisco
jest najpiękniejszym może i najlepszym na całym świecie, a zarazem tak
obszerny, że mógłby pomieścić floty całego świata. Wszędzie widać tu
ruch handlowy i nadzwyczaj chaotyczną krzątaninę najróżnorodniejszej
ludności. Z Europejczykami wszelkiej narodowości łączą się dzicy i
półcywilizowani czerwonoskórcy, którzy znoszą tu swoją zwierzynę i po
raz [251]pierwszy
może otrzymują za to sprawiedliwą cenę. Tu przechodzi malowniczo ubrany
Meksykanin obok prostego Szwaba, znudzony Anglik obok ruchliwego
Francuza. Indyjski kulis w białem bawełnianem ubraniu spotyka się z
pejsatym Żydem w brudnym chałacie, elegancki dandys z nieokrzesanym
leśnikiem, handlujący Tyrolczyk z poszukiwaczem złota, którego ogorzała
twarz, nieuczesane włosy i dziki zarost przechodzą ludzkie wyobrażenie o
tego rodzaju wyglądzie „fizyognomii“. Przewijają się tu obok siebie
Mongoł z wyżyn azyatyckich, Pers z Azyi Mniejszej lub z Indyi, Malajczyk
z wysp Sundajskich i Chińczyk z nad brzegu Yang tse Kiang.
Ci „synowie państwa środka“
stanowią najwybitniejszy typ obcokrajowców wśród ludności tubylczej.
Wszyscy są jakby zrobieni na jedno kopyto. U wszystkich widzi się
krótkie zadarte nosy, wszystkim sterczy dolna szczęka przed górną,
wszyscy mają brzydko wyrzucone wargi, kańciasto wystające kości
policzkowe, skośnie wycięte, oczy, taką samą barwę skóry,
brunatnawo-zieloną bez żadnych odcieni, bez śladu zaróżowienia policzków
i jaśniejszego zabarwienia czoła. W brzydkich, nic nie mówiących,
rysach wszystkich przebija się wyraz, który możnaby nazwać pustym, który
wobec tego nie byłby nawet wyrazem, gdyby im z oczu nie wyzierało coś,
co charakteryzuje ich wszystkich; chytrość.
Chińczycy są najpilniejszymi,
prawie jedynymi robotnikami w San Francisco. Te małe, okrągłe, dobrze
odżywione, a mimoto nadzwyczaj ruchliwe postaci, jak rzadko kto, zdolne
są robić wszystko, co wymaga zręczności rąk i cierpliwości. Rzeźbią w
kości słoniowej i w drzewie, toczą z kruszcu, wyszywają na suknie,
skórze, bawełnie, płótnie i jedwabiu, dziergają i tkają, rysują i
malują, plotą z pozornie najmniej giętkich materyałów i wykonują
osobliwe, podziwu godne roboty, zapewniające im odbiorców w miłośnikach
wszelakich osobliwości.
Do tego należy dodać, że są skromni i zadowalają [252]się
zyskiem najmniejszym. Żądają zrazu bezczelnie dużo, ale każdy wie, że
może się z nimi targować, że w końcu zgodzą się nawet na trzecią i
czwartą część żądanej ceny. Ich wynagrodzenie dzienne jest także
mniejsze od wynagrodzenia białych robotników, a mimo to jest ono jeszcze
dziesięć razy większe od tego, które oni otrzymują w ojczyźnie,
ponieważ zaś są nadzwyczaj skromni w wymaganiach i oszczędni, przeto
jeszcze bardzo dobrze na tem wychodzą. Oni zagarnęli w swe ręce
wszystkie małe rękodzieła, a zarówno pranie bielizny jakoteż obsługa
domów i kuchni należy do ich żon i córek.
Ale nietylko Chińczycy są tu
bardzo czynni. Wszyscy mieszkańcy miasta rozwijają wprost bajeczną
ruchliwość, zapatrzeni w jeden cel: zarobić jak najwięcej i jak
najprędzej. Każdy jest przekonany o tem, że czas to pieniądz, że kto
zatrzymuje drugiego, przeszkadza samemu sobie, a ponieważ nikt nie
pozwala siebie zatrzymywać, przeto odbywa się wszystko bez zastojów.
Każdy stara się, jak tylko może, ustępować z drogi drugiemu, aby dla
siebie mieć wolne przejście.
Tak jest po domach i na
dziedzińcach, tak też na ulicach i placach publicznych. Blada, szczupła
Amerykanka, dumna czarnooka Hiszpanka, jasnowłosa Niemka, elegancka
Francuzka i kobiety różnokolorowe chodzą, drepcą i śpieszą tam i sam.
Bogaty bankier we fraku, w cylindrze i w rękawiczkach niesie w jednej
ręce szynkę, a w drugiej kosz z jarzynami, ranchero zarzuca na plecy
kosz z rybami na znak, że obchodzi jakiś dzień uroczysty, oficer trzyma w
ręku tłustego kapłona, kwaker niesie w odwiniętych połach długiego
surduta kilka potężnych homarów, a to wszystko porusza się tam i
napowrót obok siebie, nie przeszkadzając sobie bynajmniej.
Wjechaliśmy do metropolii kraju
złota i nie zaczepieni przez nikogo przeszliśmy przez rojowisko ludzkie
aż do Sutterstreet, gdzie niebawem znaleźliśmy hotel [253]Valladolid. Był to zajazd w stylu kalifornijskim, jedyny wązki i długi budynek drewniany o jednem piętrze.
Oddaliśmy nasze konie
horsekeeperowi, który zaprowadził je zaraz do małej szopy, sami zaś
wstąpiliśmy do izby gościnnej, która pomimo olbrzymich rozmiarów tak
była pełna, że z trudem zaledwie zdołaliśmy stół opanować. Jeden z
baarkeeperów zauważył nas dość prędko i podszedł ku nam pośpiesznie.
Każdy zażądał tego, na co miał ochotę, a gdy przyniesiono zamówione
rzeczy, ja zacząłem swoje badania.
— Czy jest w domu sennor Henrico Gonzalez?
— Yes sir! Życzy pan sobie widzieć się z nim? — brzmiała odpowiedź.
— Tak, jeśli wolno prosić!
Wnet przystąpił do nas wysoki poważny Hiszpan i przedstawił się jako sennor Henrico.
— Chciałbym się dowiedzieć — zacząłem uprzejmie — czy mieszka jeszcze u was niejaki Allan Marshall.
— Nie wiem, sennor. Nie znam jego i nikogo zresztą, bo wogóle nie zajmuje się nazwiskami moich gości. To należy do sennory.
— A czy z nią można pomówić?
— Także nie wiem. Musicie o to spytać którą z dziewcząt!
Po tych słowach odwrócił się od
nas. Mnie się wydało, że stosunek jego do sennory był taki, jak
stosunek don Fernanda do donny Eulalii, jej siostry. Powstałem wiec i
udałem się w tym kierunku, skąd na całe etablissement rozchodził się
zapraszający zapach pieczeni. Po drodze spotkałem małą szczupłą
kobietką, która z jakimś przedmiotem w ręce chciała się właśnie koło
mnie przemknąć. Lecz ja wczas jeszcze pochwyciłem ją za ręką i
zatrzymałem.
— Gdzie jest sennora, moja mała?
Ciemne jej oczy spojrzały na mnie z gniewem.
— Vous êtes un âne!
Aha, Francuzka! — pomyślałem sobie. — Ona [254]wyrwała mi się wielce oburzona i pobiegła dalej. Wtedy ja podszedłem ku jednemu ze stołów, gdzie zetknąłem się z drugą Hebe.
— Mademoiselle! Zapytuję uprzejmie, czy można się widzieć z sennorą?
— I am not mademoiselle!
Tem mnie odprawiwszy, odeszła
obojętnie. Była to Amerykanka, albo Angielka. Już zacząłem się był
kłopotać, że defilując tak przed wszystkiemi narodowościami, nawet przed
wieczorem nie dostanę się do sennory, gdy po drugiej stronie ujrzałem
śledzącą mnie oczyma osobę, której twarz wydała mi się znajomą. Z
niemałą otuchą puściłem się prosto ku niej. Ale ona już z daleka
klasnęła w ręce i zaraz poskoczyła ku mnie tak gwałtownie, jakby mnie
chciała stratować.
— Sąsiedzie, byłabym was prawie nie poznała, taką zapuściliście brodę!
— Do pioruna! Guścia,
Ebersbachowa Guścia. Jakże nadzwyczajnie pani wyrosła! W jaki sposób
dostała się pani z domu do Kalifornii?
— Matka umarła zaraz po pańskim
wyjeździe. Wkrótce potem przyjechał ajent i namówił ojca, żeby się
tutaj przeniósł. Lecz nadzieje ojca zawiodły. Teraz jest z braćmi tam,
gdzie podobno jest dużo złota, a mnie zostawił tutaj. Powodzi mi się
dobrze, tutaj więc zaczekam, dopóki oni nie wrócą.
— Pomówimy z sobą potem więcej,
ale teraz powiedz mi pani, gdzie można znaleźć sennorę. Pytałem oj to
dwie koleżanki pani, ale zamiast odpowiedzi dostały mi się grubiaństwa.
— To bardzo zrozumiałe, gdyż naszą panią wolno nazywać tylko donną, najlepiej donna Elwira.
— Dziękuję za uwagę, zapamiętam ją sobie! Czy można pomówić z donną Elwirą?
— Zaraz zobaczę. Gdzie pan siedzi?
— Tam, przy drugim stole.
— Idź pan tam, a ja już pana zawiadomią.
Było to znowu dziwne spotkanie, jakich miałem [255]już
tyle w czasie moich wędrówek. Ojciec owej Guści i mój mieszkali obok
siebie i obaj byli sobie kumami. Teraz szukał stary stolarz szczęścia w
kopalniach złota, jego synowie, z których starszy był moim kolegą,
pomagali jemu, a w pierwszym zajeździe, którego próg przestąpiłem w San
Francisco, spotkałem się z najmłodszą ich latoroślą. Guścia, kiedy ją
jeszcze nosiłem na rękach, burzyła nieraz moje gęste włosy, że stały
prosto jak druty, a potem śmiejąc się, zwykle suwała mi spiczastym
noskiem po twarzy. Czy mogłem wtedy przypuścić, że po latach zobaczymy
się w Kalifornii?
Wkrótce wróciła dziewczyna do mnie.
— Sennora przyjmie pańskie odwiedziny, chociaż teraz nie jest godzina rozmowy.
— Jakto? Godzina rozmowy? U gospodyni?
Guścia wzruszyła ramionami.
— Ona tego przestrzega surowo.
Można z nią mówić tylko rano od jedenastej do dwunastej, a popołudniu od
szóstej do siódmej. Kto o tym czasie nie przyjdzie, musi czekać, jeśli
nie jest dobrze polecony.
— Aha, dziękuję! — roześmiałem się serdecznie. — Niktby nie uwierzył, co warta dobra sąsiadka!
— Prawda? No, chodź pan!
Miałem wrażenie, że udaję się
na posłuchanie do jakiejś politycznej, czy też innej wielkości. Guścia
wprowadziła mnie do przedpokoju i kazała tam czekać, dopóki za portyerą
nie odezwie się dzwonek.
Było to bardzo zajmujące,
zwłaszcza że ten znak może dopiero w pół godziny dał się słyszeć.
Nareszcie wszedłem do pokoju, zapchanego poprostu rozmaitymi meblami.
Zrozumiałem jest, że donna Elwira musiała mieć pięknie urządzony pokój,
nic tedy dziwnego, że na ścianach nie było ani jednego cala wolnego.
Pani domu siedziała na sofie, oparłszy jedną rękę na mapie, zwisającej
przez boczne oparcie. Na jej kolanach leżała gitara, obok niej zaczęty
haft, a przed nią stała sztaluga — oczywiście pomiędzy nią a oknem tak,
że o świetle ani mowy nie było — a na przylepionym do niej [256]arkuszu
papieru dostrzegłem dwa szkice. Jeden z nich miał przedstawiać kocura,
albo głowę starej kobiety bez czepca, drugi zaś był napewno zoologicznej
natury, tylko nie mogłem określić bliżej tego przedmiotu. Był to albo
potwal w homeopatycznem ścieńczeniu, albo tasiemiec w mikroskopowem
zgrubieniu.
Skłoniłem się bardzo głęboko i
uniżenie. Zdawało się, że donna Elwira tego nie zauważyła, bo patrzyła
sztywnie w jeden punkt powały, na którym ja nic zgoła nie widziałem.
Nagle odwróciła głowę szybkim ruchem i zapytała:
— Jak daleko jest księżyc od ziemi?
To pytanie nie było dla mnie
niespodzianką, gdyż spodziewałem się jakiegoś dziwactwa. Nie chciałem
jej pozostać dłużnym i odwzajemniłem się podobnie:
— Pięćdziesiąt dwa tysiące mil w poniedziałek, ale w sobotę tylko pięćdziesiąt.
— Słusznie!
Teraz znowu zaczęła badać powałę, poczem nastąpiło drugie małe pytanie:
— Z czego się robi rodzynki?
— Z winogron!
Nieszczęsny punkt na powale znowu stał się przedmiotem obserwacyi. Po chwili padło pytanie:
— Co to jest poil de chévre?
— Materya po piętnaście łokci za escudo d’oro, ale teraz mało kto jej używa.
— Słusznie! Teraz witam was,
sennor! Augusta wstawiła się u mnie za wami, a ja nie jestem w takich
razach rozrzutną i zwykłam każdego starającego się o moje względy
poddawać egzaminowi. Wy jesteście znani z uczoności, dlatego wybrałam
dla was z różnych dziedzin najtrudniejsze pytania. Odpowiedzieliście
świetnie, chociaż wyglądacie więcej na niedźwiedzia, aniżeli na
uczonego. Ale Augusta uprzedziła mię, że uczęszczaliście do wielu szkół i
poznaliście wszystkie kraje i narody. Usiądźcie sobie, sennor!
[257] — Dziękuję, donno Elwiro de Gonzalez! — odrzekłem, siadając bardzo skromnie na krawędzi krzesła.
— Czy chcecie zamieszkać w moim domu?
— Właśnie.
— Zgadzam się na to, gdyż
jesteście bardzo uprzejmym człowiekiem, a swój wygląd zewnętrzny możecie
przyprowadzić do lepszego stanu, gdy zadacie sobie trochę trudu. Czy
byliście w Hiszpanii?
— Byłem.
— Jak wam się podoba ta mapa mojej ojczyzny?
Podała mi papier z nędzną kopią, narysowaną przez kalkę.
— Bardzo dokładna, donno Elwiro de Gonzalez!
Gospodyni przyjęła moją pochwałę obojętnie, sądząc zapewne, że się jej należała.
— Tak, my kobiety
wyemancypowałyśmy się nareszcie, a największym naszym tryumfem jest to,
że wniknęłyśmy w głębiny wiedzy i wyprzedzamy już mężczyzn w sztukach
pięknych. Przypatrzcie się tym dwom malowidłom. Są niedoścignione w
ogromie przedmiotu. Delikatność tych linii, to cieniowanie, ten refleks
światła! Wy jesteście wprawdzie znawcą, ale mimoto muszę was wypróbować.
Co to przedstawia?
Byłbym poniósł straszną klęskę
jako znawca piękna, gdyby już sam „ogrom przedmiotu“ nie dał mi był
jasnej wskazówki. Odpowiedziałem więc dość zuchwale:
— Węża morskiego!
— Słusznie! Wprawdzie nikt go
jeszcze nie widział wyraźnie, ale skoro badacz w myśli mierzy
przestrzenie, do których nigdy nie dojdzie, to może także oko artysty
ujmować kształty, na jakie on sam jeszcze nie patrzał. A ten rysunek?
— To goryl sławnego du Chailly.
— Słusznie! Przekonywam się, że
jesteście najuczeńszym z ludzi, jakich dotąd spotkałam, gdyż nikt
jeszcze przed wami nie rozpoznał natychmiast węża morskiego, ani goryla.
Wy zasługujecie na najwyższe akademickie godności!
[258] Duma,
jaką wzbudziła we mnie ta pochwała, sprawiła niemal takie same
wrażenie, jak czosnek i cebula zacnej donny Eulalii. Gienialna jej
siostra wskazała teraz na stół, stojący u wejścia, mówiąc:
— Ja panuje także nad moim
domem, chociaż nie wchodzą w bliższą styczność z materyalną stroną
gospodarstwa. Tam jest atrament, pióro i księga. Wpiszcie swoje
nazwisko!
Uczyniłem to i zapytałem:
— Czy wolno mi odrazu zapisać także moich towarzyszy?
— Macie towarzyszy?
— Tak.
— Kto oni?
Zacząłem od zabarwionych:
— Bob, mój czarny służący.
— Naturalnie! Człowiek, który
odrazu poznał mojego węża morskiego, jeździ tylko z domownikami. Tych
się jednak nie zapisuje. Kto jeszcze jest z wami?
— Winnetou, wódz Apaczów.
Na to pani domu zrobiła ruch, jak człowiek, zaskoczony niespodzianką.
— Słynny Winnetou?
— On właśnie.
— Chciałabym go poznać. Musicie mi go przedstawić potem, a teraz go zapiszcie!
— Dalej niejaki Sans-ear, który...
— Zabójca Indyan?
— Tak.
— Zapiszcie go, zapiszcie! Wy podróżujecie w niezwykłem towarzystwie. Czy wszystkich już wymieniliście?
— Czwarty i ostatni, to master Bernard Marshall, jubiler z Louisville w Kentucky.
Elwira omal nie zerwała się z miejsca.
— Co mówicie! Jubiler Marshall z Kentucky?
— Ma on brata, imieniem Allan, który miał szczęście u was mieszkać, donno Elwiro de Gonzalez!
— A więc dobrze się domyślałam! Zapiszcie go także [259]zaraz,
sennor. Wszyscy otrzymacie najlepszą izbę do spania. Pokoi niema
oczywiście w hotelu Valladolid, mimoto będziecie zadowoleni z mojego
domu, a na dziś wieczór proszę was wszystkich do stołu w moim prywatnym
pokoju!
— Dziękuje, donno Elwiro! Cenie
sobie bardzo wysoko to niezwykłe wyszczególnienie. Zarazem zaznaczam,
że zwyczajem moim jest doświadczenia, poczynione w podróży, podawać
drukiem do powszechnej wiadomości. Możecie być pewni, że gorąco polecę
hotel Valladolid.
— Zróbcie to, sennor, chociaż
nie bardzo wyobrażam sobie was przy biurku. Jeśli macie jaką prośbę, to
wyjawcie ją śmiało, ja chętnie ją spełnię!
— Prośby nie mam żadnej, ale pozwoliłbym sobie o coś zapytać.
— O co?
— Czy Allan Marshall nie mieszka już u was?
— Nie. Opuścił mój dom przed trzema miesiącami.
— A dokąd się udał?
— Do digginów nad Sacramento.
— Czy pisał do was od tego czasu?
— Tylko raz. Zawiadomił mnie, do kogo mam dla niego odsyłać listy, gdyby nadeszły.
— Czy przypominacie sobie jeszcze ten adres?
— Bardzo dobrze, gdyż dotyczący
jest moim dobrym znajomym. To niejaki master Holfey, w
Yellow-water-ground, kupiec, u którego poszukiwacze złota zaopatrują się
we wszystko.
— Czy od odjazdu Allana przyszły tu do niego jakie listy?
— Kilka. Odesłałam mu je przy
najbliższej sposobności. Oprócz tego niedawno byli tutaj dwaj jego
znajomi, którzy pozostają z nim w stosunkach handlowych i chcieli z nim
koniecznie się rozmówić. Im także powiedziałam, gdzie go mają szukać.
— Kiedy oni odjechali?
— Zdaje mi się... a tak, napewno wczoraj rano.
— Czy jeden z nich był starszy, a drugi młodszy?
[260] — Tak. Byli do siebie bardzo podobni, a poleciła mi ich moja siostra, u której byli w gościnie.
— Czy może w ranchu don Fernanda de Venango e Colonna de Molynares de Gajalpa y Rostredo?
— Co, wy go znacie?
— Bardzo dobrze, zarówno jak
waszą siostrę, donnę Eulalię, u której byliśmy wszyscy. Ja jednak nie
prosiłem jej o polecenie do was.
— Czy to być może! Opowiedzcie mi coś o tem, sennor, jestem bardzo ciekawa!
Zdałem jej sprawę z pobytu
naszego u don Fernanda, mówiąc tylko to, co za stosowne uważałem. Donna
Elwira słuchała z wielkiem zajęciem, a gdy skończyłem, rzekła:
— Dziękuję wam, sennor! Wy
jesteście pierwszym Niemcem, który umie w sposób odpowiedni zachować się
wobec donny hiszpańskiej. Cieszę się, że będę was miała dziś na
wieczerzy i każę was zawczasu uwiadomić. A dios!
Złożyłem jej ukłon, pełen
uszanowania, ukłon, który stał niewątpliwie w rażącej sprzeczności z
moim zewnętrznym wyglądem, i zniknąłem za portyerą. Gdy wszedłem do izby
gościnnej, zwróciły się na mnie oczy służby z widocznym szacunkiem.
Guścia Ebersbachówna znalazła się też zaraz przy mnie.
— Panie sąsiedzie, wy jesteście
chyba dzieckiem szczęścia! Nikt jeszcze nie był tak długo u naszej pani
na audyencyi. Widocznie bardzo pan się jej spodobał!
— Przeciwnie — odrzekłem,
śmiejąc się. — Zapowiedziała właśnie, że tylko pod tym warunkiem pozwoli
mi tu zostać, jeżeli się poprawię. Oświadczyła mi bez ogródek, że
wyglądam jak niedźwiedź.
— Niestety jest w tem nieco
słuszności. Ale ja wam pomogę pod tym względem. Zaprowadzę was do mojego
pokoju i postaram się o wszystko, czego wam potrzeba: przybory do
golenia, mydło, wodę, wszystko, wszystko!
— To nie będzie potrzebne, gdyż wkrótce wyznaczą dla nas osobne mieszkania.
[261] — Nie wierz pan temu! Rozkazy, dotyczące pokoi, otrzymują punktualnie o ósmej i ani sekundy wcześniej.
— Mamy dostać najlepsze pomieszczenie wedle zapewnienia donny. Gdzie to będzie?
— Wszystkie nasze mieszkania
dla przejezdnych znajdują się na górze pod dachem. Wy zatem otrzymacie
przedział, w którym będzie świeże powietrze.
W tej chwili zabrzmiał głośno dzwonek.
— To ona, panie sąsiedzie.
Muszę do niej pójść, gdyż, jeśli dzwoni o niezwykłej godzinie, to
zapewne stało się tam coś niezwykłego.
Guścia pobiegła do pani, ja zaś
usiadłem obok towarzyszy, którzy, pomimo że ukazanie się w San
Francisco westmana lub Indyanina jest czemś zwyczajnem, ściągali na
siebie ciekawe spojrzenia obecnych. Osobliwie majestatyczna postać
Winnetou i cały jego charakterystyczny, słynny wygląd budziły powszechną
uwagę. Brak zaś uszu u małego Sama upewniał niewątpliwie każdego, że
ten człowiek przeżył niejedną taką przygodę, jaką żaden z obecnych nie
mógłby się pochwalić.
— No? — spytał Bernard.
— Odjechał jeszcze przed trzema miesiącami, a dał o sobie znać tylko raz z Yellow-water-ground. Wasze listy posłano tam za nim.
— Gdzie leży ta miejscowość?
— Jest to, o ile sobie
przypominam, boczna dolina Sacramento, w której znaleziono sporo złota.
Dawniej roiło się tam poprostu od diggerów[6], teraz jednak poszli, zdaje się, dalej w górę rzeki.
— Czy zdeponował co tutaj?
— Nie pytałem o to donny Elwiry.
— To musicie to jeszcze zrobić.
— Będzie wkrótce do tego sposobność. Jesteśmy wszyscy zaproszeni na wieczór.
— A, to świadczy o jej wielkiej uprzejmości dla [262]nas. Zresztą dowiem się w naszym domu bankowym, czy on tu był.
Teraz przystąpiła do nas moja dawna sąsiadka.
— Panie sąsiedzie, wołano mnie z waszego powodu. Wieczerza o dziewiątej, a pokoje mam już teraz wam wskazać.
— Pokoje? Słyszałem, że ich tu niema wcale!
— Z tyłu jest przybudówka, obejmująca kilka pokoi. Dwu z nich używa donna, kiedy ma w gościnie krewnych.
— Tam pewnie mieszkała donna Alma?
— Tak, słyszałam o tem, chociaż podówczas nie byłam jeszcze tutaj.
— Czy nie opowiadano pani przypadkiem, że ta donna znała niejakiego Allana Marshalla, który tu przebywał równocześnie.
— Coś mi o tem wiadomo. Wiele o
tem mówiono i śmiano się z Almy, gdyż prześladowała poprostu tego pana
tak, że nie mógł się jej opędzić. Ale proszę pójść za mną, ja już mam
klucze!
Udaliśmy się za nią do
wspomnianych izb, które można było nazwać kosztownie wyposażonemi w
stosunku do reszty urządzenia zajazdu. Jedną otrzymał Winnetou z
Sans-earem, drugą ja z Bernardem, a dla Boba wyznaczono osobną.
Łaskawa córka mego dawnego
sąsiada zaopatrzyła nas we wszystko, co mogło się przyczynić do nadania
nam bardziej cywilizowanej powierzchowności. Niebawem też wyszliśmy do
miasta. Winnetou został w domu, duma jego bowiem nie pozwalała mu na to,
żeby się na ulicach i placach wystawiać na widowisko ciekawym ludziom.
Sam także rozciągnął się na łożu.
— Po co ja z wami pójdę? —
rzekł. — Chodzić umiem i w tem nie potrzebuję naprzykład ćwiczyć się
dopiero tutaj, a ludzi i domów dość już w życiu widziałem. Postarajcie
się, żebyśmy co rychlej wydostali się z tego niespokojnego gniazda na
wolną sawannę, bo [263]mi tu jeszcze z nudów uszy wyrosną i będzie koniec z „Sans-earem“!
Poczciwy Sam był tu zaledwie
godziną, a już odczuwał tęsknotę za wolną preryą. Co musi się dziać z
„dzikimi“, gdy „dla poprawy“ zamkną ich w ciasnej celi ftladelfickiego
lub aumburnskiego więzienia za to, że się bronią przed wyrzuceniem ich z
ostępów, które są ich ojczyzną, żywią ich swoimi płodami i kryją mogiły
ich ojców i braci!
Udaliśmy się z Bernardem do
bankiera, z którym ten pozostawał w stosunkach handlowych i
dowiedzieliśmy się tyle tylko, że Allan był tu kilka razy, a potem
wyjechał do kopalń, sprzedawszy wszystkie swoje papiery, by móc kupować
nuggety.
Po tych bezowocnych
odwiedzinach zaczęliśmy przechadzać się po ulicach, aż naraz wciągnął
mnie Bernard do sklepu, gdzie na wieszadłach widniały ubrania rozmaitej
wielkości i gatunku. Można tu było wybrać sobie zarówno najlepszy strój
meksykański, jak i płócienną bluzkę roboczą kulisa. Każdy rodzaj ubrań
miał swój osobny oddział w sklepie, a każde ubranie stanowiło dla siebie
całość.
Bez trudności odgadłem zamiar
Bernarda. Ubrania nasze, choć sporządzone z mocnej materyi, tak dalece
ucierpiały w czasie długiej podróży, że wyglądaliśmy naprawdę jak
obszarpańcy. Teraz byliśmy już ogoleni, przycięliśmy sobie nawzajem
włosy, ale z odzieżą było jeszcze bardzo źle. Przy zakupywaniu
zauważyłem, że poczciwy Bernard miał dobry smak. Kupił sobie na poły
indyańskie, a na poły traperskie ubranie, w którem było mu bardzo
dobrze. Tylko cena odpowiadała niestety stosunkom w San Francisco.
— No, chodźcie, Charley! Wy także potrzebujecie ubrania — rzekł, gdy się sam we wszystko zaopatrzył. — Pomogę wam wybrać.
Wprawdzie ubranie byłoby mi się
zdało, ale odstraszała mię nieco ta wygórowana, jak na moją kieszeń,
cena. Nie należałem nigdy do tych szczęśliwców, [264]którzy
gdziekolwiek sięgną, dostają stukoronówkę, a gdzie stąpią, potykają się
o worek dukatów. Przeciwnie zaliczam się do tych godnych zazdrości
ludzi, którzy posiadają słodką nadzieję zarobienia dziś tyle, ile im na
jutro potrzeba, dlatego usłyszawszy zachętę Bernarda, zrobiłem
niewątpliwie minę jak człowiek, który już nic niema do stracenia.
Ubranie, na które wybór jego
padł, tworzyły następujące części: koszula myśliwska z wygarbowanej na
biało skóry jeleniej i haftowanej zgrabnie na czerwono rękami Indyanek;
legginy z grzbietu jeleniego z frendzlami po bokach; bluza myśliwska ze
skóry bawolej, ale tak miękkiej, jak futerko wiewiórcze; buty z
niedźwiedzia z cholewami, które można było podciągnąć aż na uda, i z
podeszwami z najlepszego materyału, a mianowicie ze skóry z ogona
starego aligatora; wreszcie czapka bobrowa z denkiem z ozdobnie
wyprawionej skóry grzechotnika. Bernard nalegał, żebym się zaraz
przebrał, a kiedy wyszedłem z bocznej komory, on już zapłacił za
wszystko. Byłbym się chętnie na niego trochę za to pogniewał, lecz
otwarcie mówiąc, nie mogłem.
— Dajcie pokój, Charley! Jestem
wam winien jeszcze bardzo wiele, a jeśli nie chcecie się na to zgodzić,
to wpiszę te rzeczy na wasz rachunek, który już kiedyś wyrównamy!
Bernard chciał wziąć także dla
Sama niejedno, lecz ja mu odradziłem, znając przywiązanie małego
westmana do prastarego ubrania, nie mniej także dla tego, że nasz Sam
miał nieobliczalną staturę.
Największą uciechę z powodu mojej przemiany okazał Bob, kiedyśmy wrócili do hotelu Valladolid.
— O, massa bardzo, dużo pięknie wyglądać, tak pięknie jak Bob, gdyby dostać nową bluzę i czapkę!
Musiałem mu wdzięcznem
spojrzeniem podziękować za to łaskawe porównanie, wiedząc, że murzyn
wyraził w tej pochwale wszystko, co tylko mógł.
Samowi zrobiło się jednak po jakimś czasie w jego [265]izbie
za ciasno, bo siedział teraz w pokoju hotelowym przy stole sam jeden, a
widząc mnie wchodzącego, skinął, żebym zajął przy nim miejsce.
— Słuchajcie! — szepnął. — Tu obok nas prowadzi się rozmowa, która nas także zajmie naprzykład.
— O czem?
— Tam w kopalniach złota zaszły
wypadki, których niepodobna pochwalić. Jest tam mnóstwo bravos, jednak
nie Indianos, lecz, jak się zdaje, białych, którzy rzucają się na
powracających do domu poszukiwaczy złota, zabierają im życie i coś
jeszcze ponadto. Tu siedzi taki, który ledwie z życiem uszedł, i
opowiada właśnie swoją przygodą. Słuchajcie!
Rzeczywiście przy stole za nami
zauważyłem kilku ludzi, po których widać było, że poznali
niebezpieczeństwa i trudy życiowe, a jeden z nich wykładał coś, czego
siedzący dokoła słuchali z największem zajęciem.
— Well — powiedział właśnie —
jestem z nad Ohio, a to znaczy, że doświadczyłem już trochę i na rzece i
na sawannie, na wodzie i na lądzie, w górach i na dolinach Zachodu.
Poznałem korsarzy rzecznych na Missisipi i opryszków w Woodlandzie i
stoczyłem z nimi niejedną walkę. Uważam przeto za możliwy niejeden
figiel, o którym wątpiliby drudzy, żeby jednak takie rzeczy działy się
na tak ożywionym gościńcu i to w dzień biały, to przechodzi już stare
gun[7], z którego można strzelać z za węgła.
— A jednak to nie wydaje się
podobnem do prawdy — rzekł drugi. — Tworzyliście zatem całą karawanę z
piętnastu ludzi przeciwko ośmiu. Czy nie byłoby to hańbą, gdyby się
sprawa istotnie tak miała, jak przedstawiacie?
— Mówicie bardzo sprytnie i
mądrze, ale przeżyjcie to wpierw, człowieku! Było nas wprawdzie
piętnastu, to znaczy sześciu tropeirów[8], a dziesięciu minierów. [266]Lecz
po pierwsze niestety zrobiliśmy potem to straszne doświadczenie, że
ktoby się chciał zdać na tropeirów, ten byłby zgubiony, a po drugie z
owych dziewięciu minierów trzech trapiła febra. Ledwie trzymali się
ludzie na mułach, a choroba miotała nimi tam i sam, że ani pewnie
wystrzelić, ani pchnąć nożem nie mogli. Czy było więc nas piętnastu?
— Teraz już rozumiem, że sprawa
była ciężka. Ale przecież po gościńcu jeździ i chodzi tylu podróżnych,
że ciągle jest ktoś w pobliżu, na którego pomoc można liczyć!
— Tak się wara zdaje! Któż tym szelmom zabroni zaczekać właśnie na chwilę, kiedy niema nikogo?
— Opowiedzcież więc rzecz po porządku, abyśmy nabrali o niej jasnego poglądu!
— Dobrze, skoro sobie tego
życzycie! Otóż nad Jeziorem Piramidowem znaleźliśmy miejsce, jakich
mało, i wierzcie mi, że w przeciągu ośmiu tygodni każdy z nas czterech
miał po cetnarze złotego pyłu i nuggetów. Dalej nie można już było
szukać, ponieważ miejsce zostało już całkiem wymyte, a dwu z nas
przeziębiło sobie nogi i ręce. Nie łatwa to rzecz stać od rana do
wieczora w wodzie po pas i potrząsać bateą[9].
Spakowaliśmy się zatem i wróciliśmy do Yellow-water-ground, gdzie
zdobycz naszą sprzedaliśmy pewnemu Jankesowi, który zapłacił znacznie
więcej, aniżeli ci łajdacy handlarze zamienni, u których na wagę złota
dostaje się funt lichej mąki, lub pół funta jeszcze gorszego tytoniu.
Ale ten człowiek mimoto zrobił dobry interes, a nazywał się Marshall i
pochodził gdzieś z Kentucky.
Bernard odwrócił się w tej chwili i zapytał:
— Czy on tam jeszcze jest?
— Nie wiem. Nic mnie to zresztą
nie obchodzi. Dajcie mi pokój z niepotrzebnemu pytaniami, gdyż jeśli
mam opowiedzieć wszystko po porządku, jak ten człowiek tego żąda, to nie
wolno mi przeszkadzać! A więc ten Marshall, zdaje się, że nazywał się
Allan Marshall, odkupił od nas wszystko. Najmądrzej bylibyśmy [267]postąpili,
gdybyśmy byli zaraz ruszyli w drogę, ale po pierwsze: chcieliśmy
wypocząć po trudach, a powtóre chorzy nasi potrzebowali leczenia.
Zresztą nie było także sposobności do wyjazdu. Przebąkiwano o
rozbójniczych napadach, wymieniano nawet nazwiska rozmaitych ludzi,
którzy, opuściwszy kopalnie, nigdy nie przybyli już do Sacramento ani do
San Francisco.
— Czy okazało się to prawdą?
— Zaraz o tem usłyszycie!
Czekaliśmy więc przez kilka tygodni, wydając dużo na życie, bo jest ono
tam strasznie drogie. Ponieważ niestety wiedziano, iż nasze kieszenie
bynajmniej nie są puste, przeto pobyt nasz uprzyjemnialiśmy sobie
ustawiczną rejteradą przed szulerami i podobnem robactwem, które ciągle
dokoła nas krążyło. Tymczasem polepszyło się znacznie naszym chorym
towarzyszom, dlatego postanowiliśmy wybrać się w podróż, przyłączając
się do pięciu ludzi, którym również sprzykrzyło się tam siedzieć. Było
nas zatem dziewięć osób. Wynajęliśmy muły, co liczbę naszą powiększyło o
sześciu tropeirów. Uzbrojeni byliśmy wszyscy znakomicie, nawet
tropeirowie wyglądali, jak gdyby każdy nie bał się pójść z dziesięciu
ludźmi w zawody. Ruszyliśmy więc nareszcie w drogę i z początku szło
wszystko dobrze, lecz niebawem zaczęły padać deszcze tak ustawicznie, że
towarzyszom odnowiła się febra. Nadto woda tak grunt rozmiękczyła, że z
trudem tylko posuwaliśmy się naprzód, robiąc zaledwie po ośm mil
dziennie. Nawet w namiotach nie byliśmy w nocy bezpieczni przed upustami
niebieskimi. To wzmogło jeszcze febrę tak, że musieliśmy biednych
chorych przywiązywać do mułów.
— To dyabelnie przykra
historya! — rzekł jeden z bliżej siedzących. — Ja zaznałem także takich
przyjemności, wiem tedy, jak się człowiek w takim wypadku czuje.
— Well! W ten sposób
przebyliśmy ze trzy czwarte drogi i pewnego wieczora wyszukaliśmy
miejsce na obóz. Byliśmy właśnie zajęci rozbijaniem namiotu i [268]roznieciliśmy
takie ognisko, że oświetliło okolice jak w dzień. Wtem huknęła salwa ze
wszystkich stron. Ja klęczałem właśnie w cieniu namiotu, przywiązując
sznur do kołka, dlatego nie dostrzeżono mnie. Zerwałem się więc
czemprędzej w tej chwili, kiedy nasi tropeirowie wsiadali na muły, by
się rzucić do ucieczki. Czynili to jednak z takim spokojem, że bravos
mogli ich doskonale co do nogi wybić. Miałem już zamiar podnieść
strzelbę do strzału, lecz powstrzymał mnie od tego straszny widok, który
się oczom moim przedstawił. Oto ośmiu rozbójników wypaliło tak celnie,
że pięciu zdrowych, zajętych pracą, leżało bez życia na ziemi, a trzech
chorych zamordowano właśnie w chwili, kiedy ja pochwyciłem za strzelbę.
Zostałem więc sam jeden przy życiu. Co wybyście uczynili na mojem
miejscu, hę?
— Damn! Byłbym się na nich rzucił i starał wedle sił odpłacić im za wszystko! — rzekł jeden.
— Nie. Ja byłbym kulami zmiótł kilku z nich! — zapewniał drugi.
— Bardzo dobrze! — odparł
opowiadający. — Tak się to mówi, ale w rzeczywistości bylibyście
postąpili podobnie jak ja. Rzucać się na nich byłoby szaleństwem, a
strzelać również nie bardzo mądrem, gdyż w takim razie i ja byłbym
zginął, albowiem rozumiało się samo przez się, że byliby się postarali o
to, żeby nie został ani jeden świadek napadu. Byliby mnie więc ścigali
zawzięcie, tymczasem zabić mogłem przecież tylko jednego albo dwu.
— Cóż zrobiliście potem?
— Pieniądze miałem w dobrych
papierach w kieszeni, a mój muł stał nieopodal namiotu razem z innymi.
Kiedy łotry przeszukiwali namioty, zakradłem się do zwierząt i
odwiązałem mego muła. W tem gwizdnął jeden z rozbójników, a zaraz potem
dał się słyszeć tętent. Jak myślicie — co się stało?
— No?
— Tropeirowie wrócili. Wydali nas oni tym łotrom [269]i
przyszli teraz po swój udział w łupie. Było ich wiec razem czternastu.
Wobec tego ja wsiadłem na muła i uciekłem, jak tylko mogłem najprędzej.
Na szczęście było to zwierze bardzo łagodne, a nie uparte bydle, jakie
się często w tym rodzaju spotyka. Zabrzmiały wprawdzie za mną głośne
przekleństwa i wielki hałas, a potem nawet tętent, ale ja umknąłem
szczęśliwie pod osłoną nocy.
— A potem?
— Potem? Przybyłem do San Francisco, a teraz cieszę się, że zdrów tutaj siedzę, i popijam porteru.
— Czy żadnego z rozbójników nie poznaliście?
— Mieli na twarzach czarne
maski. Jeden tylko, jak się zdaje dowódzca, wsadzając palec do ust, aby
gwizdnąć, odsunął maskę z twarzy. Wtedy zobaczyłem jego fizyognomię.
Poznałbym tego łotra odrazu, gdyby mi się nasunął przed oczy. Był to
mulat i miał bliznę na twarzy, prawdopodobnie od noża.
— A tropeirowie?
— Poznałbym wszystkich, ale nie
pójdę już do tego piekła, w którem dyabeł gotuje i topi swoje złoto,
aby dusze wabić na śmierć i zgubę.
— Jak się nazywa mulero[10]? Dobrze jest czasem znać nazwisko takiego gentlemana!
— Wołano go Sanchez, ale on
niewątpliwie do owego czasu przybierał także inne nazwiska. Sądzę, że
większość tych łotrów należy do tych hounds[11],
których San Francisco wypluło na wszystkie górnicze rewiry, gdzie teraz
pracują do spółki, jako ajenci, tropeirowie, mulerowie i zbóje. Byłoby
najlepiej, żeby górnicy, podobnie jak w San Francisco, utworzyli straż,
któraby zajęła się ściganiem i tępieniem tych band. Opowiedziałem już
wszystko w porządku i skończyłem!
[270] —
Jeśli tak — rzekł Bernard — to pozwolicie, że zapytam jeszcze raz o
owego Marshalla, o którym mówiliście poprzednio. To mój brat.
— Wasz brat? Zaiste, zdaje mi się, że jesteście do niego podobni! Czego zatem chcielibyście dowiedzieć się o nim?
— Wszystkiego, co sami o nim wiecie. Jak dawno widzieliście go po raz ostatni?
— Z pięć tygodni temu.
— Czy sądzicie, że będzie jeszcze w Yellow-water-ground?
— Wątpię. W kopalniach jest człowiek dzisiaj tu, a jutro tam, chociażby nawet postanowił sobie nie odchodzić z danego miejsca.
— Dziwi mię to, że mi nie odpisywał nigdy, chociaż otrzymał moje listy.
— O tem nie możecie sądzić
napewno. Pomyślcie tylko o tem, co teraz opowiedziałem! Czy stąd do
kopalni idzie poczta? Tak, idzie, ale to, co tutaj nazywają pocztą, nie
jest nią. List błąka się często tam i napowrót i nie dochodzi do ręki,
która jedynie miałaby prawo go otworzyć. Wstępujecie tam do tawerny, a
gospodarz należy do hounds, wchodzicie do handlu, a kupiec także hound,
gracie z trzema ludźmi w monte, to dwu z nich lub nawet wszyscy trzej
także są hounds, pracujecie z kimś razem, a to tymczasem hound, który
albo sam wydrze wam wasz zarobek, albo wyda was rozbójnikom, aby dostać
przynajmniej część waszego mienia. Wszędzie są hounds, czemużby nie
mieli być przy poczcie, zwłaszcza, że im na tem zależy, żeby to lub owo
nie doszło wedle adresu!
To przedstawienie stosunków, panujących w kopalniach, wcale nie było ponętne.
— Czy jedziecie do brata?
— Właśnie.
— Well! W takim razie udzielę
wam dobrej rady, a czy jej posłuchacie, to już wasza rzecz. Oto stąd
prowadzą dwie drogi do rozmaitych górniczych rewirów, [271]jedna na południe, do pasma górskiego, zwanego Nev-Almaden,New-Almaden, gdzie znajdują się wielkie masy rtęci i naturalnego cynobru, a druga
prawie wprost na północ z lekkiem tylko nachyleniem ku wschodowi wiedzie
do słynnych ze złota okolic Sacramento. Czy wiecie, gdzie tam leży Yellov-water-gronnd?Yellow-water-gronnd?
— Dotąd wiem tylko, że tworzy boczną dolinę Sacramenta i nic ponadto.
— Droga ciągnie się dokoła
trzech czwartych zatoki San Francisco, a potem przez Rio San Joaquin w
górę do doliny Sacramento. Wystarczy, gdy się tam udacie, a każdego
spotkanego podróżnego możecie zapytać, gdzie macie szukać swego celu
podróży. Jeśli jedziecie bez ciężkich pakunków, to dostaniecie się tam
za pięć dni. Ale odradzam wam tę drogę.
— Czemu?
— Jest ona niewątpliwie
wygodniejsza, ale nie krótsza, a nadto niebezpieczna właśnie przez tych
hounds. Wolą oni wprawdzie napadać na tych, którzy wracają z kopalń, ale
niewiadomo, czy czasem i przeciwnie nie czynią. Wreszcie droga ta jest
poprostu wybrukowana dolarami, wyciąganymi podróżnym z kieszeni. W
oberżach jest już taki postęp przynajmniej, że się dostaje rachunki na
piśmie, ale łatwiej je przeczytać, aniżeli zapłacić. Płacicie tam: za
pokój dolara — a śpicie na dziedzińcu; za łóżko dolara — a dostaniecie
dwie garści słomy; za światło dolara — a macie księżyc zamiast latarni;
za obsługę dolara — a nie widzicie nikogo; za miednicę dolara — a
musicie umyć się w rzece; za ręcznik dolara — a obcieracie twarz bluzą.
Jedyną pozycyą zapłaconą, a otrzymaną rzeczywiście, jest rachunek — za
dolara. Jak wam się to podoba, master Marshall?
— Nieźle!
— Ja też tak sądzę. Dlatego
wskażę wam inną, lepszą drogę, którą, jeśli macie dobrego konia,
dostaniecie się do Yellow-water-ground w czterech dniach. Zatokę
przejedziecie promem, a dalej ruszycie wprost [272]na
San John. Następnie zwrócicie się na wschód, a gdy znajdziecie się już w
Sacramento, to będziecie u celu podróży, a przynajmniej bardzo blizko.
Jest tam dość rzeczułek, które was zaprowadzą na miejsce.
— Dziękuję, sir! Pójdę za waszą radą.
— Well, a jeśli tam nad
Sacramento spotkacie mulata z cięciem na twarzy, to poczęstujcie go
nożem, albo kulą, gdyż zapewniam was, że spełnicie zbożny uczynek!
Tymczasem nadeszła pora
wieczerzy, o czem Guścia przyszła nas zawiadomić. Zaprowadziła nas do
bocznego pokoju, w którym był stół nakryty tak, jak gdyby mieli przy nim
jeść grandowie hiszpańscy. Donna Elwira czekała już na nas, tylko
gospodarza nie było widać. Przyjęła gości, których jej przedstawiłem, z
odpowiednią grandezzą, z miną władczyni, udzielającej z łaski audyencyi i
robiła honory domu lepiej od niejednego księcia indyjskiego.
Ponieważ zależało jej na tem,
żeby zadziwić gości swą uczonością, przeto toczyła się rozmowa z
początku w dziedzinie wiedzy i sztuki, potem jednak, kiedy się jej już
zdawało, że w dostatecznej mierze zdobyła sobie nasz szacunek dzięki
swym wiadomościom naukowym, raczyła zająć się naszymi osobami i
stosunkami, a wtedy musieliśmy jej opowiedzieć o tem, cośmy przeżyli.
Po wieczerzy oświadczyła z dumą:
— Spodziewam się, sennores, że
dowiodłam wam, jak dalece przenoszę was nad innych gości, oraz sądzę, że
będziecie się u mnie przez dłuższy czas czuli jak najlepiej!
— Donno Elwiro! —
odpowiedziałem — Dziękujemy za waszą niezwykłą dobroć. Zabawimy napewno
dłużej w waszym gościnnym domu, ale nie teraz, gdyż już jutro rano
musimy na krótko wyjechać.
— Dokąd, sennor?
— Nad Sacramento celem odszukania Allana, którego do was sprowadzimy.
[007] Zgoda,
sennores! Weźcie sobie u mnie wszystkiego, czego potrzebujecie.
Obliczymy się później, a jeśli będziecie mieli jeszcze jakie życzenie,
to zwróćcie się do Augusty. Tuszę oczywiście, że powiecie mi a dios,
zanim jutro mój dom opuścicie!
Wyszła z szumem, a my
podążyliśmy za nią, aby zajrzeć do koni i udać się na spoczynek.
Nazajutrz rano popłynęliśmy już promem przez zatokę na przeciwległy
półwysep.
Pojechaliśmy potem dokładnie w
kierunku, który nam wskazał poszukiwacz złota, i dotarliśmy wieczorem
trzeciego dnia do St. John, poczem zwróciliśmy się na wschód. Następnego
południa spuściliśmy się w dolinę rzeki Sacramento, napotykając na
każdym kroku ślady owej gorączkowej czynności, która wszędzie skopała
ziemię w poszukiwaniu deadly dust, oślepiającego swym blaskiem oko,
mieszającego zmysły i zatwardzającego serce.
Tyle już o tem napisano i
powiedziano, że ja powstrzymam się od uwag, ale muszę przyznać, że
gorączka złota porywa człowieka nawet najbardziej trzeźwego, skoro tylko
wejdzie w te okolice i pomiędzy ludzi, którzy z zapadłymi policzkami i
odziani często w łachmany niosą zdrowie, a nawet życie w ofierze, aby
się szybko wzbogacić, a potem, gdyby ich nawet szczęście łaską swą
obdarzyło, równie prędko to bogactwo utracić. Pracują oni często
miesiącami z wytężeniem wszystkich sił bez godnego wzmianki wyniku.
Przekleństwa towarzyszą każdemu ich ruchowi, przystępuje do nich białe
widmo głodu, nędzy i rozpaczy i już, już chcą cofnąć znużoną rękę, kiedy
rozchodzi się wieść o nadzwyczajnej zdobyczy, którą ktoś gdzieś
znalazł, i znowu przykładają rękę do batei i oddają się w niewolę
potężnej i strasznej epidemii chciwości.
Wieczorem dotarliśmy do
Yellow-water-ground, długiej i wązkiej doliny, którą płynął mały
potoczek do Sacramento. Dolina ta była skopana od góry do dołu, a
niektóre miejsca świadczyły wyraźnie, gdzie złoto [008]wypłukiwano.
Szereg namiotów i chałup ożywiał pustą zresztą kotlinę, ale na pierwszy
rzut oka widać było, że najświetniejsza epoka tych kopalń należała już
do przeszłości.
Mniej więcej w środku doliny
stała nizka, lecz szeroka i głęboka chałupa z desek, a nad wejściem do
niej wisiał napis: „Store and boarding-house of Yellow-water-ground“.
Gospodarz tej budy, w której się mieszkało, kupowało i piło, mógł nam
udzielić najlepszych wiadomości. Zsiedliśmy więc z koni, zostawiliśmy
przy nich Boba i weszliśmy do środka.
Przy niedbale zbitych stołach i
na ławach siedziały częścią nędznie, częścią zaś zawadyacko odziane
postaci, które zaczęły się nam przypatrywać ciekawie.
— Nowi minierzy! — zaśmiał się jeden z nich. — Może znajdą więcej niż my. Chodź tu, czerwonoskóry i napij się ze mną!
Winnetou udał, że nie słyszał
wezwania. Na to człowiek ów podniósł się z miejsca, wziął w rękę
kieliszek wódki i przystąpił doń z miną wyzywającą.
— Łotrze, czy nie wiesz, że
taka odmowa jest dla miniera największą obelgą? Pytam, czy się napijesz i
czy każesz od siebie dać drugi raz.
— Czerwony wojownik nie pija wody ognistej, nie chce więc obrazić białego męża!
— To idź do dyabła!
Górnik rzucił kieliszek razem z
wódką w twarz Apaczowi, wyrwał nóż z za pasa i skoczył, by nim Winnetou
pchnąć w serce. Jednak zachwiał się nagle i charcząc padł na ziemię.
Apacz miał także nóż — trzymał go teraz w ręku, klinga błyszczała jak
przedtem — nóż był zaledwie dziesiątą część sekundy w ciele górnika,
który teraz leżał na ziemi z przebitem sercem.
W tej chwili podnieśli się z
miejsc i drudzy, a w rękach ich błysnęły noże. Równocześnie jednak i
nasze strzelby znalazły się przy policzkach. Nawet Bob, który zaglądnął
do wnętrza, stał ze strzelbą, gotową do strzału.
— Stop! — zawołał gospodarz. — Siadajcie, [009]panowie, napowrót! Cała ta sprawa nic was nie obchodzi. Jim i Indyanin mieli ją między sobą załatwić i załattwili.załatwili. Nell, zabierz trupa!
Minierzy zajęli miejsca. Nasza
groźna postawa wywarła na nich co najmniej tak silne wrażenie, jak słowa
gospodarza. Z poza bufetu wysunął się baarkeeper, wziął trupa na barki,
poczem wrzucił go do opuszczonego dołu i przysypał trochę ziemią. Ten
Jim przybył tu także, jby szukać złota i zginął z własnej winy; deadly
dust! Jakże często musiały się takie sceny powtarzać w kopalniach!
My usiedliśmy w odosobnieniu od innych.
— Moi panowie raczą się napić? — spytał gospodarz.
— Piwa — odpowiedział Bernard.
— Porteru, czy ale?
— Dajcie tego, które lepsze!
— W takim razie weźcie ale! Prawdziwe ale z Burton w Staffordshire.
Mnie zaciekawił trochę ten
napój, który wyrabiany w Anglii i to w miejscu słynnem z tego na cały
świat dostał się aż do Sacramento. Gospodarz przyniósł pięć flaszek, z
których jedną otrzymał Bob. On włożywszy butelkę do ust tak, jak gdyby
ją chciał aż do żołądka wciągnąć, wypróżnił ją za jednym razem. Zaledwie
jednak odjął ją od ust, zawrócił oczy, otworzył usta tak, że zajęły mu
pół twarzy i wydał okrzyk, jak rozbitek, który poraz ostatni wychyla się
nad wodą.
— Co się stało? — spytałem, sądząc, że skaleczył sobie szkłem podniebienie.
— Massa, oh, ah, Bob umrzeć! Bob wypić truciznę!
— Truciznę? To angielskie ale!
— Ale? Nie! Bob znać ale! Bob wypić truciznę, czuć w ustach i żołądku arszenik i wilczą jagodę!
Nasz poczciwy murzyn nie był
smakoszem. Jak to musiało dopiero działać na wyrafinowane podniebienie!
Wszedłem do sklepu w chwili właśnie, gdy gospodarz pytał:
[010] — Czy możecie także zapłacić, moi panowie?
Bernard przybrał minę obrażonego i sięgnął do kieszeni.
— Stać, master Bernard! — rzekł Sam. — Ten rachunek ja załatwię. Ile kosztuje piwo?
— Butelka po trzy dolary, razem piętnaście.
— To tanio, mój człowieku, zwłaszcza, jeśli można flaszkę zabrać z sobą. Prawda?
— Istotnie.
— My jednak zostawimy je wam,
gdyż ludzie, znający miejsca, w których złoto leży całymi pokładami, nie
troszczą się o kawałek szkła. Przynieście wagę!
— Płacicie złotem?
— Tak.
Sam otworzył worek z kulami i wyjął kilka nuggetów, z których jeden był wielkości gołębiego jaja.
— Do pioruna, gdzieście to znaleźli?
— U siebie.
— A gdzie to jest?
— Mniej więcej w Ameryce. Mam lichą pamięć i przypominam sobie miejsce zwykle dopiero wtedy, kiedy sam potrzebuję pieniędzy.
Gospodarz musiał tę uwagę
schować do kieszeni, lecz oczy jego iskrzyły się od żądzy, gdy odważył
nugget i wydał resztę w pieniądzach. Wziął złoto po najniższej cenie,
pomijając już to, że jego waga mogła także mieć pewne właściwości. Sam
jednak schował pieniądze z miną człowieka, któremu nie zależy na tem,
czy dostanie o jedną uncyę mniej lub więcej. Pomiędzy kulami nosił on
tak, że drudzy o tem nie wiedzieli, wcale pokaźną sumkę. Teraz
przypomniały mi się jego słowa, które wyrzekł przy pierwszem naszem
spotkaniu, że potrafi tyle znaleźć złota w górach, aby niem wzbogacić
przyjaciela.
Teraz skosztowaliśmy piwa.
Gdybyśmy tu byli przyszli prosto z sawanny, bylibyśmy może je wypili, po
nieważ jednak odświeżyliśmy zrujnowane podniebienia dzięki gościnności
donny Elwiry w hotelu Valladolid, [011]nie
mogliśmy tego przełknąć. Było jasnem, że gospodarz gotował sam to ale z
ziół i innych domieszek i sprzedawał po trzy dolary butelkę. Oto jeden z
wielu przykładów, że w kopalniach nie tylko ten się wzbogaca, któiy
samego złota szuka.
Gospodarz nie zadowolił się widocznie uwagą Sama, bo usiadł przy nas i zapytał:
— Czy daleko stąd to miejsce, sir?
— Które? Ja znam cztery czy pięć.
— Aż tyle! To nie może być! Bo w
takim razie nie przychodzilibyście do nędznego Yellow-water-ground. gdy
nic już znaleźć nie można.
— Czy uwierzycie w to, czy nie, to naprzykład wasza rzecz!
— Bierzecie z sobą zawsze tylko tyle, ile wam potrzeba?
— Tak.
— Co za lekkomyślność, co za nieostrożność. A co będzie, gdy inni zabiorą, że się tak wyrażę, wasze mienie?
— Do tego nie przyjdzie, mości Ale-manie!
— Jabym odkupił od was cośkolwiek, sir?
— Nie zdołalibyście tego
zapłacić. Czy macie naprzykład tyle, żeby pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt
cetnarów złota wymienić na dolary albo banknoty?
— Do stu piorunów! Aż tyle?
Trzebaby się postarać o spólnika, a nawet dwu, albo trzech. Hm, z takim
jak Allan Marshall, który przybył tu z kilkoma tysiącami dolarów, a
odjechał z prawdziwymi skarbami, możnaby coś zrobić. On rozumiał swój
zawód!
— Jakto?
— Miał on pomocnika, którego
odprawił, ponieważ go okradł. Ten nam opowiedział, że Marshall pył i
małe ziarnka zmienił w Sacramento na banknoty, a większe nuggety zakopał
w swoim namiocie, potem zniknął nagle, niewiadomo jak i dokąd.
— Czy miał jakie zwierzęta?
[012] — Tylko jednego konia. Zresztą szukano go tu onegdaj.
— Ach, kto taki?
— Trzej ludzie. Dwaj biali i jeden mulat. Dopytywali się u mnie o niego, a i wy pewnie go znacie.
— Trochę, dlatego chcielibyśmy z nim się spotkać. Dokąd się ci trzej udali?
— Odszukali to miejsce, gdzie
był jego namiot, a wróciwszy tu siedzieli potem długo nad papierem,
który tam, zdaje się znaleźli. Ja rzuciłem raz na to okiem i poznałem,
że była to mapa, albo plan jakiś.
— A potem?
— Pytali o dolinę Short-Rivulet. Gdy im ją opisałem, zarówno jak wiodącą do niej drogę, wyjechali zaraz w tym kierunku.
Na podstawie samego opisu nie dostaliby się do Short Rmilet!
— Czy wy znacie tę dolinę?
— Byłem tam raz. Czy nie moglibyście pokazać nam miejsca, w którem stał namiot?
— Możecie je stąd zobaczyć. Tam
w prawo na zboczu przy krzakach tarniny. Jeśli tam pójdziecie,
zauważycie zaraz ślad po ognisku i wszystko.
— A jak się nazywa człowiek, który był jego służącym?
— Fred Buller. Pracuje w drugiej płukarni na lewo, jeśli się idzie z góry.
Skinąłem na Bernarda i
wyszedłem z nim ze sklepu. Razem puściliśmy się w górę potoku, a
zatrzymaliśmy się dopiero na oznaczonem miejscu. Pracowali tam tylko
dwaj ludzie.
— Good day, moi panowie! Który z was jest master Buller? — zapytałem.
— Ja! — odrzekł jeden z nich.
— Czy macie czas odpowiedzieć mi na kilka pytań?
— Jeśli mi się to opłaci. Wiecie, że przy tej pracy każda minuta kosztuje pieniądze.
— Ile chcecie za dziesięć minut?
[013] — Trzy dolary.
— Macie! — rzekł Marshall, podając mu pieniądze.
— Dziękuję, sir! Przeczuwam, że jesteście wielkimi gentlemanami.
— Skorzystacie jeszcze więcej z tej wielkości, jeśli dobrze odpowiecie na pytania! rzuciłem mu na przynętę.
— Well, sir! Pytajcie!
Temu człowiekowi łotrowstwo z oczu patrzyło. Jak było go podejść! Postanowiłem wobec niego zagrać rolę równego mu draba.
— Czy nie poszlibyście cokolwiek na bok?
— Do dyabła, sir! Macie dobrą broń!
Aha, miał nieczyste sumienie.
— Dobrą broń dla wrogów, a dobre pieniądze dla przyjaciół. Idziecie?.
— Owszem.
Wylazł z wody i oddalił się z nami od brzegu.
— U was byli przedwczoraj trzej ludzie?
— Tak.
— Dwaj biali i jeden mulat?
— Istotnie, a dlaczego pytacie?
— Biali byli ojciec i syn?
— Tak. Mulat to mój i ich znajomy.
— Ach! — nie wiem, skąd mi
przyszła nagle ta myśl, której dałem wyraz natychmiast. — Tego mulata ja
znam także. Ma na prawym policzku ranę od noża?
— Rzeczywiście, wy znacie kap... wy znacie, sir Shelleya. Gdzieście się z nim zetknęli?
— Swego czasu mieliśmy z sobą interesa, dlatego chciałbym się dowiedzieć, gdzie się teraz znajduje.
— Nie wiem, sir!
Widać było po nim, że prawdę powiedział.
— Czego ci ludzie od was chcieli? — pytałem dalej.
— Sir, dziesięć minut upłynęło już chyba!
— Jeszcze nie. Ale ja wam
powiem, że dopytywali się was o waszego dawnego pryncypała master
Marshalla. Zresztą dostaniecie za dokończenie rozmowy z nami jeszcze
pięć dolarów!
[014] Bernard sięgnął do kieszeni i zapłacił.
— Dziękuję, sir! Wy jesteście
zupełnie inni ludzie, niż ci Morgan i i Shelley, wam tedy udzielę
lepszych wskazówek, aniżeli jemu. Skoro mieliście z nimi interesa, to
wiecie zapewne, jaki on sknera. Miał on towarzysza z Sid...
Utknął, przerażony niemal tem słowem, które zaczął wymawiać.
— Sidney-Coves, chcieliście powiedzieć! Znam i to także.
— Tak? Sądzę zatem, że
potraficie ocenić, co znaczą drobne przysługi. Gdzie są ci trzej, tego
nie wiem, ale szukali tam długo i znaleźli jakiś papier. Gdyby sir
Shelley inaczej był ze mną mówił, byłby dostał jeszcze inne papiery.
— A jak należy z wami mówić, aby je dostać?
Na to on roześmiał się nikczemnie i dodał:
— Jak dotąd!
Miał więc na myśli rozmowę dolarami, ten szczwany drab!
— Jakież to są papiery?
— Listy.
— Od kogo i do kogo?
— Hm, sir, boję się zaczynać, skoro nie jestem pewny, czy pomówicie ze mną moim językiem!
— Oznaczcie cenę!
— Sto dolarów!
— Czy trochę nie za dużo?
Podchwytujecie listy swego pryncypała, aby je sprzedać kapitanowi
rozbójników, a gdy wam ten za nie za mało dawał, zatrzymujecie je nadal,
sądząc, że to, o co się usilnie stara sir Shelley, wam nie może
zaszkodzić. Przestrzegam jednak, że możecie na tem źle wyjść! Czy nie
zadowolilibyście się pięćdziesięcioma?
Wypowiedziałem tylko
przypuszczenie, które mi się nasunęło samo na podstawie rozważenia tego,
co dotychczas słyszałem. Poznałem jednak natychmiast, że trafiłem w
sedno, gdyż przystał odrazu na moją cenę:
[015] —
Teraz widzę istotnie, że mieliście wspólne interesa z kapitanem,
ponieważ wszystko wiecie. Nie będę już was naciskał i przyjmę
pięćdziesiąt.
— Gdzie te papiery?
— Chodźcie do naszego namiotu!
Wróciliśmy kawałek do tego
„namiotu“, który w rzeczywistości składał się tylko z czterech ścian
ziemnych i rozciągniętej nad niemi podziurawionej pilśniowej dery. W
każdym z czterech rogów znajdowało się po jednej dziurze, które, zdaje
się, służyły za schowki, bo Buller sięgnął ręką do jednej z nich i
wydobył podartą chustkę, pełną rozmaitych przedmiotów. Rozwinąwszy
chustkę, wyciągnął dwa listy, które mi podał. Chciałem je już wziąć,
lecz on cofnął rękę czemprędzej i oświadczył:
— Za pozwoleniem, sir! Najpierw pieniądze!
— Nie, przedtem muszę przynajmniej przeczytać adres!
— Dobrze! Ja potrzymam listy, a wy się przypatrzycie!
Potrzymał je przed nami, a my spojrzeliśmy na nie równocześnie.
— Dobrze! — zawołałem. — Bernardzie, dajcie mu pieniądze!
Listy były adresowane do ojca
Bernarda, ponieważ Allan wcale jeszcze nie wiedział, że go zamordowano.
Bernard dobył pośpiesznie pieniądze, chociaż widać było, że wydało mu
się to co najmniej osobliwem płacić taką sumę za umyślne, na jego szkodę
nawet obliczone przytrzymanie listu przez niegodziwego człowieka,
Buller schował pieniądze wysoce zadowolony i chciał już chustkę zawinąć,
kiedy nagle błysnęło z niej coś złotego. Bernard sięgnął natychmiast i
wyrwał mu z ręki zegarek w szczerozłotych kopertach.
— Dlaczego zabieracie się do mojego zegarka? — zapytał Buller.
— Żeby zobaczyć, która godzina — odrzekł Marshall.
[016] — Nie nakręcony — odpowiedział Buller, skwapliwie sięgając ręką. — Oddajcie, sir!
— Zaraz! — zawołałem, przytrzymując jego rękę. — Jeśli nawet stoi, to dowiecie się przynajmniej, która godzina wybiła.
— Zegarek Allana! — zauważył Bernard zmieszany.
— Naprawdę? Skąd ten zegarek znalazł się w waszym ręku, człowiecze? — zapytałem.
— Co was to obchodzi? — odburknął zuchwale, starając się wyswobodzić.
— Nawet bardzo mię to obchodzi,
gdyż ten gentleman jest bratem dawnego właściciela zegarka. Skąd zatem
macie zegarek master Marshalla?
Drab znalalazłznalazł się w wielkim kłopocie.
— On mi go darował — odrzekł.
— Kłamstwo! — odparł Bernard. — Popatrzcie na te kamienie, Charley! Zegarka za trzysta dolarów nie darowuje się służącemu.
— Well, Bernardzie. Przeszukajcie to miejsce, a ja tymczasem przytrzymam tego człowieka.
Trzymałem Bullera za obie ręce, a on usiłował się wyrwać, lecz mu się to nie udało.
— Kto wy jesteście, kto wam dał
prawo przeszukiwania mojego namiotu? Zawezwę towarzysza do pomocy i
każę was zlynchować! — groził on nam surowo.
— Nie róbcie głupich żartów,
człowieku, gdyż master Lynch gotów się dobrać do waszego gardła. Skoro
tylko krzykniecie, przycisnę was mocniej — odrzekłem mu.
Trzymałem go lewą ręką za ramię, a prawą za kark. Rabuś zrozumiał, że będąc zupełnie w mojej mocy musi się poddać.
— Nie znajduję nic więcej! — stwierdził Bernard, skończywszy badanie.
— To puśćcie mnie teraz i oddajcie zegarek! — domagał się Buller.
Powoli, powoli! — odrzekłem. — Przytrzymam was jeszcze, dopóki się nie naradzimy, co z wami zrobić. Jak sądzicie, Bernardzie?
[017] — Ukradł zegarek — odpowiedział Bernard.
— Oczywiście!
— Musi go zwrócić.
— Naturalnie!
— A kara?
— Postąpimy z nim łagodnie. Za zatrzymanie listów i kradzież odda nam zadarmo zegarek i listy.
— Za darmo? Jak to?
— Poprostu tak: odda tych
pięćdziesiąt pięć i trzy dolary, będzie to bardzo łaskawie z naszej
strony. Sięgnijcie śmiało do kieszeni, ja go przytrzymam!
Mimo jego oporu odebraliśmy mu
pieniądze, poczem go wypuściłem. Zaledwie się to stało, wybiegł on z
namiotu i popędził do oberży.
Poszliśmy za nim powoli i
posłyszeliśmy już zdała wściekłe okrzyki, a wobec tego przyspieszyliśmy
kroku. Konie nasze stały przed drzwiami, ale Boba nie było widać.
Zajrzeliśmy szybko do środka gospody i znaleźliśmy się na miejscu walki.
W jednym kącie stał Winnetou, chwyciwszy jedną ręką Bullera za gardło, a
prawą wywijając odwróconą rusznicą, obok niego zaś Sans-ear odpierał
ciosy kilku gości. W drugim kącie Bob bronił się dzielnie pięściami i
nożem, gdyż strzelbę mu odebrano. Buller, jak się później dowiedziałem,
wezwał minierów do pojmania mnie i Bernarda, a Sam sprzeciwił się temu
zamiarowi. Ponieważ górnicy byli jeszcze rozzłoszczeni z powodu Jima, a
gospodarz nabrał przekonania, że z Sans-earem nie zrobi interesu,
nastąpił pod jego osłoną napad, który towarzysze byliby życiem
przypłacili, gdybyśmy my dwaj nie byli na czas się zjawili.
Sam i Winnetou mogli jeszcze podołać walce, a przedewszystkiem należało wyrąbać Boba.
— Strzelać tylko w konieczności! Weźcie się do kolby, Bernardzie! — zawołałem.
Z temi słowy rzuciłem się na
diggerów, a w niespełna minutę dostał murzyn swoją strzelbę napowrót i
jak wypuszczony z klatki tygrys skoczył teraz na wrogów, którzy na nasze
szczęście nie mieli broni palnej.
[018] — Ach, Charley! — westchnął z ulgą Sara. — Teraz precz z kolbą, a ująć zato tomahawki naprzykład. Walić tylko na płask!
Posłuchaliśmy rady
doświadczonego westmana. Nie była to już walka, lecz zabawa. Ledwie
błysnęły nasze wojenne topory, ledwie kilku dostało porządnie po
czaszkach, wybiegła cała zgraja przez drzwi, a my zostaliśmy sami z
Bullerem i gospodarzem.
— Czy rzeczywiście ukradłeś temu człowiekowi zegarek i pieniądze, Charley? — zapytał Sam.
— Pali! To on ukradł bratu Bernarda listy i zegarek.
— I wy go puszczacie wolno! To
mnie zresztą nic nie obchodzi. Ale że tych grabarzy poszczuł na nas, to
mnie trochę obchodzi, zato więc naprzykład otrzyma swoją nagrodę!
— Nie zabijesz go, Samie!
— Nie byłby tego godzien! Przytrzymać go, Winnetou!
Apacz chwycił draba tak mocno,
że się nie mógł poruszyć, a Sam dobył noża i wymierzył. Nastąpiło
krótkie cięcie, okrzyk Bullera i koniec jego nosa upadł na podłogę.
— Tak, mój chłopcze! Nie dobrze
jest grozić lynchem doświadczonym i uczciwym westmanora, bo wtedy wtyka
się własny nos w niebezpieczeństwo, przyczem mogą go czasem obciąć. A
nasz master storeman? O, tam stoi! Chodźcieno tutaj, kochani i pokażcie,
o ile łokci nos wasz jest za długi!
Gospodarzowi widocznie nie było przyjemne to zaproszenie, bo postąpił tylko o krok.
— Przypuszczam — rzekł — gentlemani, że za moją gościnę nie zapłacicie mi w ten sposób!
— Gościnę? Nazywacie gościną to, że każecie sobie za pół litra wody z potażem płacić po trzy dolary?
— Oddam wam pieniądze natychmiast!
— Zatrzymajcie je sobie i nie
bójcie się! Któż warzyłby potem porter i ale, gdybyśmy wam popsuli
rzemiosło. Ale teraz uchodźmy stąd, bo te złotniaki gotowe nam jeszcze
raz wsiąść na kark!
Ale Bob nie był z tego zadowolony.
[019] — Massa chcieć iść? Oh, ah, czemu nie ukarać przedtem gospodarza za truciznę? Nigger Bob go ukarać!
Porwał rzeczywiście jedną flaszkę i podał gospodarzowi:
— Wypić flaszkę do żołądka. Prędko, bo Bob zastrzelić!
Gospodarz musiał spełnić rozkaz, ale zaledwie się z jedną flaszką uporał, Bob podał mu drugą.
— Jeszcze pić jedną!
I tę gospodarz wypróżnił.
— Znowu pić jedną!
W ten sposób musiał nieszczęśliwy wypić pięć butelek, przyczem robił miny nad wyraz komiczne.
— Tak, ah, oh, teraz gospodarz wypić pięć razy trzy dolary i mieć w brzuchu dużo kwasu!
Byliśmy więc gotowi do drogi.
Winnetou puścił złodzieja, który ściśnięty silnie nie mógł dotąd
krzyczeć, ale teraz zaczął wyć tem głośniej. Wskoczywszy na konie,
odjechaliśmy w samą porę, gdyż nieopodal domu gromadzili się już
poszukiwacze złota ze strzelbami. Szczęściem nie było ich jeszcze
wszystkich, dlatego niezaczepieni dostaliśmy się nad Sacramento.
— Gdzie leży Short-Rivulet? — zapytał Bernard.
— Na razie pojedziemy w górę rzeki— odrzekł Sam.
Teraz ruszyliśmy wyciągniętym
kłusem, nie zwalniając biegu, dopóki nie oddaliliśmy się na tyle od
gospody, że pościg nie mógł już dla nas być groźnym.
— Teraz staniemy! — zawołał Bernard. — Muszę listy przeczytać!
Zeskoczyliśmy z koni i usiedliśmy na ziemi. Marshall rozpieczętował listy i wziął się do czytania.
— To dwa ostanie — rzekł. — Allan skarży się, że mu nie odpowiadamy, a w ostatnim robi następującą ciekawą dla nas uwagę:
„... zresztą idą mi tu interesa
lepiej, niż sam przypuszczałem. Pył i ziarnka złota odsyłałem przez
pewnych ludzi do Sacramento i San Francisco, gdzie otrzymuję daleką
wyższą cenę, aniżeli sam daję. W ten [020]sposób
podwoiłem sumę, którą z sobą wziąłem. Teraz jednak opuszczam
Yellow-water-ground, gdyż niema tu już ani czwartej części dawnych
zysków, a oprócz tego droga stała się tak niepewną, że nie mogę już
odważyć się na żadną przesyłkę. Domyślam się nawet ze wszystkich oznak,
że bravos chcą odwiedzić mój namiot. Dla tego zniknę stąd niespodzianie,
nie zostawiając śladu po sobie, gdyż zbóje gotowi mnie ścigać. Wywiozę
stąd więcej, niż sto funtów nuggetów i udam się do doliny Short-Rivulet,
gdzie znaleziono miejsca bardzo obfite w złoto, gdzie też niewątpliwie w
jednym miesiącu zrobię lepszy interes niż tutaj w czterech. Stąd pojadę
przez Lynn do Humboldhaven, a potem okrętem do San Francisco...
— A zatem nasze wiadomości o
jego wyjeździe do doliny Short-Rivulet sprawdzają się — odezwał się
Sam.— Czy to nie dziwne, Charley? Ci Morgani także o tem wiedzieli. Ale
skąd, he?
— Zapewne była o tem jakaś wzmianka na papierze, znalezionym w namiocie.
— Być może — wtrącił Bernard. — Jest tu jeszcze parę słów, które nam może coś w tym względzie wyjaśnią. Oto one:
„... zwłaszcza że nie
potrzebuję licznego towarzystwa. Obchodzę się nawet bez przewodnika,
gdyż narysowałem sobie wedle najnowszych map plan podróży, któremu się
mogę powierzyć.“
— Czyżby ten plan zgubił albo brulion jego niebacznie wyrzucił? — wtrąciłem ja.
— I to nie jest wykluczone —
rzekł Sam. — Nie jest westmanem i nie nauczył się tego, że czasem od
najdrobniejszej okoliczności zawisło życie naprzykład. A jeśli dotarł
tam szczęśliwie, to jeszcze pytanie, jak sobie poradzi z Indyanami
Wężami, którzy mają tam swoje wsi, a dalej ku Lewis-fork swoje ostępy
myśliwskie.
— Czy oni tacy źli, jak Komancze? — zapytał Bernard z obawą.
— Oni wszyscy jednacy, szlachetni dla przyjaciół, a straszni dla wrogów. My nie mamy powodu ich się [021]obawiać, gdyż byłem u nich przez dłuższy czas i każdy Snake-Indian zna Sans-eara, jeśli nie osobiście, to ze sławy.
— Snake? — zapytał teraz Winnetou. — Wódz Apaczów zna Szoszonów[12],
którzy są jego braćmi. Wojownicy Szoszonów są dzielni i wierni. Ucieszą
się widokiem Winnetou, który wielekroć palił z nimi kalumet.
W ten sposób spadły nam z serca
dwie troski. Zarówno Winnetou, jak i Sama łączyły przyjazne stosunki z
tamtejszymi Indyanami i oczywiście obaj znali okolicę, w której należało
szukać doliny Short-Rivulet, Obaj więc prowadzili nas dalej.
Teren, przez który musieliśmy
teraz przejeżdżać, był przeważnie górzysty, gdyż opuściwszy dolinę
Sacramento, zwróciliśmy się w góry San Jose. Była to droga uciążliwa,
lecz najprostsza i najkrótsza, dzięki czemu spodziewaliśmy się
wyprzedzić obu rozbójników. Byli oni wprawdzie o dwa dni przed nami, ale
obrali sobie widocznie inną drogę, gdyż w przeciwnym razie bylibyśmy na
ich trop natrafili.
Z gór Józefa skręciliśmy na
północny wschód i w tydzień po odjeździe z Yellow-water-ground
dostaliśmy się do podnóża potężnej góry o piętnastu milach średnicy,
sterczącej jak ścięty stożek nad inne góry. U stóp jej rosły gęsto
drzewa liściaste, zbocza zaś nieco wyżej pokryte były nieprzebytą
puszczą szpilkową. W samym środku jej podstawy górnej niejako leżało
jezioro, zwane dla swego posępnego otoczenia black eye[13]. Do niego wpada od zachodu Short Rivulet.
Skąd się tam wzięło złoto? Z
wyższych miejsc nie mogła go spłukać woda, musiało więc chyba być
pochodzenia plutonicznego. Podziemne moce, wypędzając w górę ten stożek,
wyrzuciły widocznie zarazem skarby złota, dlatego należało
przypuszczać, że tam zamiast piasku znajdują się całe żyły i pokłady
tego kruszcu, o wiele wydatniejsze aniżeli w dolinie słynnego
Sacramento.
[022] Wspinając
się na górę, wjechaliśmy w taką dzicz pierwotną, że straciliśmy niemal
odwagę, żeby się przecisnąć przez nieprzebyty chaos skał i boru. Lecz im
dalej posuwaliśmy się, tem mniej napotykaliśmy trudności. Uciążliwe
podszycie leśne niknęło coraz to więcej, aż w końcu znaleźliśmy się w
olbrzymim tumie, którego powałę tworzyły gąszcze gałęzi i konarów,
wspartą na milionach kolumn, tak grubych niekiedy, że zaledwie trzech
ludzi zdołałoby je objąć, a stojących od siebie tu i ówdzie o
kilkanaście łokci.
Skan zawiera grafikę nie w PD. Taka puszcza robi na wrażliwym umyśle takie same wrażenie, jak świątynia na dziecku, wchodzącem do niej poraz pierwszy.
Ze wszystkich stron szumi i wieje dokoła człowieka.
[023] — Mulat i obydwaj Morgani, którzy tak długo nam umykali, pomimo że byliśmy tuż za nimi.
— Ale teraz będą już nasi, —
rzekł Sans-ear — a wówczas tylko Sam Hawerfield będzie miał prawo z nimi
się załatwić, bo ma z nimi rachunki.
— A zatem naprzód i za nimi!
Trop nie był tak wyraźny,
żebyśmy mogli zliczyć poszczególne ślady, dalej jednak w lesie jechał
każdy swoim torem i naliczyliśmy dwadzieścia zwierząt. Przez długi czas
przypatrywałem się dokładnie odciskom z nanastępującymnastępującym wynikiem, który przedstawiłem towarzyszom:
— Jest szesnastu jeźdźców, a
cztery objuczone muły. Kopyta tych ostatnich odcisnęły się ostrzej, a że
to muły, poznać po tem, że często bardzo się narowiły. Rozbójnicy nie
zdołają tak prędko naprzód się posuwać, jest więc nadzieja, że dojdziemy
do nich, zanim dościgną Allana.
Popołudniu dotarliśmy do
miejsca, gdzie nocowali po raz pierwszy. Po małym odpoczynku nie
przerywaliśmy pochodu, dopóki było trop widać i położyliśmy się spać
tylko na kilka godzin. O świcie ruszyliśmy znowu dalej i już przed
południem przybyliśmy na miejsce ich drugiego noclegu, czyli zbliżyliśmy
się do nich o jeden dzień.
Wieczorem chcieliśmy się dostać
do górnego Sacramento, spływającego tu z Shasta i spodziewaliśmy się
dopędzić zbójów nazajutrz. Tymczasem spotkała nas wielce niemiła
przeszkoda. Oto trop się podzielił. Sacramento tworzy tu wielki łuk, ku
któremu właśnie jechaliśmy wprost. Stąd jednak skręcał trop mułów i
sześciu jeźdźców na lewo, aby łuk przeciąć, tymczasem reszta zatrzymała
poprzedni kierunek.
— All devils, to fatalne — rzekł Sam. — Czy to podstęp wojenny, czy na przykład przypadek?
— Względem nas pewnie tylko przypadek — odrzekłem.
— Ale czemu się dzielą? — zapytał Bernard.
— To bardzo łatwo zrozumieć — [024]odpowiedziałem.
— Muły, niosące zdobycz z nad Black-eye, przeszkadzają rabusiom w
szybkiej jeździe. Ci dlatego wysyłają transport naprzód, a sami
puszczają się pośpieszniej za Allanem. Gdy mu jego mienie odbiorą,
połączą się znowu gdzieś nad Sacramento.
— Well, zostawmy zatem muły na
przykład, a jedźmy za rozbójnikami. Moja Tony oddawna już gniewa się na
mnie za to, że posuwamy się naprzód jak ślimaki!
— Ej, czy to nie przesada! Zresztą należy tu rozważyć jeszcze jedno, Samie. Którego z obu Morganów zastrzegasz sobie?
— Zounds! Jak możesz pytać w ten sposób, Charley? Oczywiście, że obu!
— Hm, to się nie uda!
— Dlaczego?
— Muły niosą złoto. Jeśli Fred Morgan je odsyła, to komu je powierzy?
— No?
— Rozumie się, że nikomu innemu tylko synowi.
— Masz słuszność. Ale co czynić?
— Którego chciałbyś mieć prędzej?
— Starego.
— To dobrze; a więc naprzód i to prosto przed siebie!
Przeprawiliśmy się rzeczywiście
o przedtem oznaczonym czasie przez Sacramento i rozbiliśmy obóz po
drugiej stronie. Nazajutrz rano ruszyliśmy dalej tropem, ciągle
wyraźnym. W południe dostaliśmy się na dolinę, gdzie ślady były tak
świeże, że oddział nie mógł być dalej jak o pięć mil przed nami.
Teraz natężyliśmy konie, gdyż
musieliśmy się do ściganych tak zbliżyć, żebyśmy mogli podejść nocny ich
obóz. Wszyscy prawie byliśmy w gorączkowem podnieceniu, mając przed
sobą morderców, których tak długo szukaliśmy daremnie. Mój kary ogier
niósł mnie ciągle przodem, a tuż za nim biegł człapak Apacza. Wtem
pokazało się takie mnóstwo śladów, że musiało tam być przynajmniej stu
jeźdźców. Na ziemi widniały [025]ślady walki, a na wielkolistnej roślinie ujrzałem nawet, krew skrzepłą!
Zbadaliśmy dokładnie całe to miejsce. W lewo prowadziły na dolinę ślady trzech koni, a szeroki trop kopyt wiódł prosto.
Ruszyliśmy tropem szerokim i to
z największym pośpiechem. Jeźdźcy byli napewno Indyanami, a ponieważ
Allan nie wyprzedził ich bardzo, przeto mógł łatwo wpaść im w ręce.
Ujechawszy może milę, ujrzeliśmy przed sobą namiot indyańskiego obozu.
— Szoszoni! — rzekł Winnetou.
— Węże! — potwierdził Sam, prowadząc nas prosto do obozu.
W samym środku stało przeszło
stu Indyan, zgromadzonych dokoła wodza. Na nasz widok pochwycili za
strzelby i tomahawki i otworzyli koło.
— Ko-tu-cho! — zawołał
Winnetou, podjeżdżając do wodza tak gwałtownie, jak gdyby go chciał
stratować, i osadził konia tuż przed nim.
Zagadnięty nie drgnął nawet powieką na tę karkołomną sztuczkę Apacza, teraz jednak wyciągnął rękę i powitał go:
— Winnetou, wódz Apaczów!
Radość gości wśród wojowników Szoszonów, a rozkosz w sercu ich wodza,
gdyż Ko-tu-cho pragnął zobaczyć się z walecznym bratem swoim Winnetou!
— A ze mną nie? — zapytał Sam. — Czyli wódz Wężów nie zna już przyjaciela swego, Sans-eara?
— Ko-tu-cho zna wszystkich swoich przyjaciół i braci. Niechaj będą pozdrowieni w wigwamach jego wojowników!
Wtem przeszył powietrze
przeraźliwy krzyk. Oglądnąwszy się w tej chwili, zobaczyłem jak Bernard
klęczał obok jakiejś postaci, leżącej na ziemi. Postąpiłem do niego
czemprędzej i przekonałem się, że człowiek, leżący przy chacie, już nie
żył; kula przebiła mu piersi. Był to biały i tak podobny do Bernarda,
jak brat do [026]brata. To podobieństwo pouczyło mię o wszystkiem niestety!
Towarzysze nasi podeszli
również bliżej, lecz nikt nie przemówił ani słowa. Bernard klęczał w
milczeniu nad zamordowanym, całował jego usta, czoło i policzki,
odgarniał mu z twarzy powichrzone włosy i obejmował go rękoma za szyję.
Potem podniósł się i zapytał:
— Kto go zabił?
Wódz odpowiedział:
— Ko-tu-cho wysłał wojowników,
żeby ćwiczyli konie. Ci zobaczyli trzy blade twarze, a za niemi więcej
prześladowców, również białych. Kiedy czternastu ludzi ściga trzech, to
ścigający nie są ani dobrzy, ani waleczni. To też moi wojownicy
pośpieszyli tym trzem z pomocą. Lecz wtedy tych czternastu wystrzeliło, a
jedna kula ugodziła tę bladą, twarz. Potem czerwoni wojownicy wzięli
jedynastu do niewoli, a trzech uciekło. Ta blada twarz zmarła na ich
rękach, a owi dwaj, którzy z nim byli, spoczywają na rogożach w
wigwamie.
— Muszę ich widzieć w tej
chwili! Ten zabity jest mój brat, syn mojego ojca, — dodał Bernard,
przypomniawszy sobie dalsze znaczenie, które mą słowo „brat“ u dzikich.
— Mój biały brat przybył z
Winnetou i Sansearem, przyjaciółmi Szoszonów, Ko-tu-cho tedy uczyni,
czego on żąda. Niech mój brat pójdzie za mną!
Zaprowadzono nas do wielkiego
namiotu, gdzie leżeli jeńcy ze związanemi nogami i rękami. Mulat z
blizną na prawym policzku był także z nimi. Obu Morganów nie było widać.
— Co moi bracia zrobią z temi blademi twarzami? — zapytałem.
— Czy biały brat zna ich także?
— Znam. To rozbójnicy, którzy mają na sumieniu śmierć wielu ludzi.
— W takim razie osądzą ich biali bracia.
Porozumiałem się z towarzyszami spojrzeniem i odpowiedziałem:
[027] — Zasłużyli na śmierć, lecz my nie mamy czasu ich sądzić. Oddamy ich naszym czerwonym braciom.
— Mój brat słusznie postąpi!
— Gdzie są ci biali, którzy byli przy zabitym?
— Niech moi bracia pójdą za mną!
Wprowadzono nas do drugiego
namiotu, w którym spali dwaj ludzie, ubrani jak tropeirowie. Zbudzono
ich, lecz z odpowiedzi ich przekonaliśmy się, że stosunek ich do Allana
był czysto służbowej natury. Wyjaśnienia ich w tej sprawie były bardzo
powierzchowne. Wróciliśmy do zabitego.
Bernard przebył twardą szkołę w
ostatnich miesiącach. Wzmocnił się na duchu i na ciele, ale ręce mu
drżały, gdy badał kieszenie tak długo szukanego brata. Zabrał z nich
wszystko, co zawierały. Przypatrywał się pilnie znanym sobie
przedmiotom, a gdy otworzył notatkę i zobaczył ukochane pismo, jął
całować kartki i wybuchnął gorzkiem szlochaniem. Ja stałem zaraz obok
niego i nie zdołałem także powstrzymać łez.
Szoszoni stali nieopodal, a po
twarzy dowódzcy przemknęło coś, jakby pogarda dla naszej słabości.
Winnetou, nie mogąc znieść tego, wskazał na nas i rzekł:
— Niechaj wódz Szoszonów nie
sądzi, że to są baby. Brat zabitego walczył z palowcami, z Komanczami i
okazał dłoń mocną, a mój czerwony brat zna tę drugą bladą twarz: to Old
Shatterhand.
Lekki pomruk przebiegł szeregi Wężów, ich wódz zaś przystąpił bliżej i podał nam rękę.
— Ten dzień obchodzić będą
uroczyście we wszystkich wigwamach Szoszonów. Bracia moi zatrzymają się w
naszych chatach, będą jeść u nas mięso, pić fajkę przyjaźni i
przypatrywać się zabawom naszych wojowników.
— Biali mężowie będą gośćmi
czerwonych braci, ale nie dzisiaj, wrócą jeszcze później. Zostawią
zwłoki i mienie zabitego i popędzą natychmiast za mordercami —
odrzekłem.
— Tak — potwierdził Bernard. — Zostawię tu [028]Allana i jego służących i nie zaczekam ani minuty. Kto idzie z nami na pościg?
— Oczywiście, że wszyscy! — zapewniłem stroskanego towarzysza.
Winnetou i Sam przystąpili do
swoich koni. Wódz Szoszonów wydał swoim kilka cichych rozkazów.
Przyprowadzono mu pysznego, po indyańsku okulbaczonego rumaka.
— Kotucho pójdzie ze swoimi
braćmi. Własność zmarłej bladej twarzy przechowa się w wigwamie wodza, a
kobiety jego będą opłakiwały zabitego.
Oto był owoc krótkich odwiedzin u Indyan Snake; zabraliśmy z sobą dzielną siłę na pościg za mordercami.
Ze stanu ich śladów, zupełnie
dobrze widocznych, wynikało, że wyprzedzili nas o dwie godziny drogi,
ale konie nasze, jak gdyby rozumiejąc nasz zamiar, zmiatały tak przez
równiną, że iskry byłyby krzesały, gdyby pędziły po kamienistym gruncie.
Tylko gniady Boba okazywał zmęczenie, ale murzyn ciągle go zachęcał do
pośpiechu, dlatego musiał kroku dotrzymać.
— Hoh, hih, hiiih! — ryczał. — Koń musieć biec, gnać, żeby Bob złapać zabójców dobrego massy Allana!
Minęło już pół popołudnia, a
morderców należało doścignąć przed wieczorem. Po trzech godzinach
szalonej jazdy zsiadłem z konia, aby trop zbadać. Odciski były
nadzwyczaj ostre, chociaż ziemia porosła była krótką trawą; nie
podniosło się było jeszcze ani jedno źdźbło. Zbóje mogli więc być
najwyżej milę przed nami.
Od czasu do czasu przykładałem
do oczu lunetę, aby w kierunku tropu przeszukać widnokrąg, wreszcie
ujrzałem trzy punkty, zwolna pozornie posuwające się przed nami.
— Tam są na przedzie! — rzekłem.
— Halloo, na nich! — krzyknął Bernard i podpędził konia.
— Powoli! — zawołałem nań.— To nam się na nic nie przyda; otoczyć ich musimy. Mój ogier i koń [029]wodza
wytrzymają jeszcze jazdą. Ja pojadę w prawo, Kotucho w lewo. W
dwadzieścia minut prześcigniemy ich niepostrzeżenie, a potem wy ruszycie
na nich.
— Uff! — potwierdził wódz Szoszonów i jak strzała puścił się w lewą stroną.
Ja udałem się równie prędko w
prawo, a w dziesięć minut straciłem towarzyszy z oczu, chociaż oni także
naprzód jechali. Mój wierzchowiec nie okazywał znużenia pomimo trudów
dni ostatnich; nie miał ani płatka piany na pysku i ani śladu potu na
gładkiej skórze, a sadził naprzód tak elastycznie, jak gdyby jego
pięknie zbudowane ciało było z kauczuku.
Po piętnastu minutach zboczyłem
w lewo i już wkrótce przez lunetę ujrzałem zbrodniarzy z boku za sobą,
wodza zaś Wężów choć nieco w tyle poza mną, jednak także przed nimi.
Obaj zwróciliśmy się teraz ku mordercom.
Ponieważ jechaliśmy naprzeciwko
siebie, przeto wkrótce nas zauważyli. Spojrzeli poza siebie i
spostrzegli, że stamtąd także ich ścigano. Pozostał im tylko jeden
środek ucieczki, to jest przebić się pomiędzy nami. Rzucili się więc ku
Szoszonowi.
— Teraz wytrwaj, mój kary!
Wydawszy ten ostry przeraźliwy
okrzyk, który wytresowanego po indyańsku konia podnieca do wytężenia
wszystkich sił, podniosłem się w strzemionach, aby koniowi jak
najbardziej ulżyć ciężaru i ułatwić oddychanie. Tak pędzi jeździec tylko
wtedy, gdy za jego plecami szaleje pożar preryi.
Wtem jeden z morderców, w
którym natychmiast poznałem Freda Morgana, zatrzymał konia i przyłożył
strzelbę do policzka. W tej samej chwili, kiedy błysnął strzał, runął
wódz Szoszonów razem z koniem, jakby rażony piorunem. Sądziłem, że albo
on, albo rumak jego został zabity, i wydałem okrzyk jak wściekły, lecz
na szczęście pomyliłem się, gdyż w następnej chwili Kotucho zerwał się i
rzucił na zbójów. Była to jedna ze sztuczek, których Indyanie latami
uczą swoje konie. Jego [030]ogier wytresowany był w ten sposób, że na oznaczone słowo padał błyskawicznie na ziemię, a kula musiała ponad nim przelecieć.
Gdy wódz Szoszonów tomahawkiem
już powalił był jednego zbója, wpadłem ja na Freda Morgana. Postanowiłem
pochwycić go żywcem i nie zważałem na to, że skierował ku mnie
rusznicę, w której miał jeszcze drugi nabój. Koń jego nie stał
spokojnie; huknął strzał, a kula przebiła się przez rękaw mojej bluzy.
Skan zawiera grafikę nie w PD. — Hurra, tu jest Old Shatterhand! — zawołałem.
Świsnęło lasso, koń mój obrócił
się i pocwałował wstecz, ja poczułem silne szarpnięcie i oglądnąłem się
poza siebie. Pętla przycisnęła Morganowi obie ręce do ciała i
pociągnęła go za mną. Równocześnie ujrzałem, że już Sam z dwoma
towarzyszami przybiegł na miejsce. Trzeci zbój wystrzelił do Bernarda,
lecz w tej samej chwili położyły go trupem kule Sama i wodza Szoszonów.
Zeskoczyłem z konia. Nareszcie
mieliśmy w ręku Freda Morgana! Był ogłuszony upadkiem z konia. Zdjąłem z
niego moje lasso i związałem go jego własnem. [031]Tymczasem nadciągnęli i inni. Bob pierwszy zsiadł prędko z konia i dobył noża.
— Oh, ah, nigger Bob być tutaj z nożem i zakłuć powoli na śmierć złego zbója, mordercę!
— Stój! — zawołał Sam, chwytając murzyna za rękę. — Ten człowiek mój!
— Czy tamci nie żyją? — zapytałem.
— Obaj! — odrzekł Bernard, któremu krew płynęła z ramienia.
— Jesteście ranni?
— Tylko draśnięty.
— I to nie dobrze, gdyż mamy jeszcze daleką jazdę przed sobą. Musimy dopędzić muły! Co zrobimy z Morganem?
— On mój! — powtórzył zawzięty
Sam. — Ja mam o tem rozstrzygać. Oddaję go master Bernardowi i Bobowi,
którzy go zawiodą do obozu Szoszonów i przypilnują tam, dopóki my nie
powrócimy. Bernard naprzykład ranny i z bratem ma do czynienia; Bob musi
być przy nim, a nas czterech wystarczy, jak sądzę, na sześciu ludzi z
mułami.
— Plan dobry, a zatem do dzieła!
Morgana przywiązano troskliwie
do konia, a Bernard i Bob wzięli go w środek i udali się do obozu
Szoszonów. My zostaliśmy jeszcze na miejscu, aby dać koniom odsapnąć i
trochę popaść.
— Długo nie możemy tu bawić — zauważyłem. — Musimy jeszcze skorzystać z dnia, aby naprzód podążyć.
— Dokąd jadą moi bracia? — spytał Kotucho.
— Ku wodom Sacramento, pomiędzy górami San John i San Josef — odrzekł Sara.
— W takim razie niechaj moi
bracia będą spokojni! Wódz Szoszonów zna każdy krok drogi do tych wód.
Mogą paść swoje konie, a potem nocą pojechać.
— A jednak nie powinniśmy byli tak prędko ode słaćodesłać Morgana, lecz o niejedno wypytać go przedtem — wtrącił Sam.
— Czemu?
[032] — Należało go przesłuchać.
— To później uczynimy, a właściwie to wcale nie jest potrzebne. Wina jego stokroć dowiedziona.
— Ale mogliśmy się od niego dowiedzieć, gdzie się miał spotkać z mułami!
— Pshaw! Czy sądzisz naprawdę, że byłby nam to zdradził?
— Przypuszczam!
— To się grubo mylisz. On nie
wyda nam pod nóż syna i zrabowanych skarbów, będąc zwłaszcza
przekonanym, iż losu swego nie zmieni.
— Mój brat Szarlih ma
słuszność! — potwierdził Winnetou. — Oczy czerwonych i białych myśliwców
są dość bystre, by znaleźć ślady mułów.
Wódz Apaczów dobrze mówił,
chociaż bylibyśmy oszczędzili czasu, gdybyśmy się byli dowiedzieli o
miejscu spotkania Morgana z synem i towarzyszami.
— Kogo moi bracia szukają? —
zapytał Szoszon wbrew zwyczajowi czerwonych, którzy nie okazują nigdy
ciekawości wobec obcych. Tu jednak znajdował się wobec ludzi, których
uważał za równych sobie i mógł odstąpić od tej zasady.
— Towarzyszy morderców, których pojmali wojownicy Szoszonów — odpowiedziałem.
— Ilu ich jest?
— Sześciu.
— Tych potrafi zabić jeden z moich braci. Znajdziemy ich i sprowadzimy do tamtych.
Gdy zmrok zapadał, konie były
już tak pokrzepione na siłach, że mogliśmy je nanowo natężyć.
Wskoczywszy z nową otuchą na siodła, powierzyliśmy się przewodnictwu
wodza, który jechał przed nami przez cały wieczór i całą noc z taką
pewnością siebie, że dowiódł nam prawdy słów swoich, co do znajomości
każdego kroku tej drogi.
Prerya leżała już od dawna za
nami. Teraz przejeżdżaliśmy to przez góry, to znów przez doliny, to po
krótkich przestrzeniach lasu i sawanny. Odpocząwszy [033]nad ranem, ruszyliśmy dalej w tym samym kierunku, aż wreszcie ujrzeliśmy przed sobą dolinę Sacramento.
Zjechaliśmy tam wprost ku temu
miejscu, z którego w prawo i w lewo wrzynała się w góry boczna dolina,
gdzie też znajdował się dom, utworzony przez ziemne ściany, obite
deskami. Nad drzwiami widniał napis „Hotel“. Właściciel jego obrał
bardzo dobry punkt dla swej siedziby. Dowodziła tego frekwencya, jaką
się cieszył, gdyż przed domem stało mnóstwo wozów, koni wierzchowych i
jucznych, wnętrze zaś nie mogło widocznie wszystkich pomieścić, skoro
poustawiane na dworze stoły i ławki były silnie obsadzone.
— Czy wstąpimy tam, aby się czegoś dowiedzieć? — spytał mnie Sam.
— A masz jeszcze nuggety na ale z Bostonu w Staffordshire? — odrzekłem, śmiejąc się.
— Znajdą się jeszcze!
— To wejdźmy!
— Tylko nie do środka, jeśli jesteś tak łaskawy, gdyż mało co tak lubię, jak garść swobodnego świeżego powietrza.
Podjechaliśmy przed dom,
przywiązaliśmy konie i usiedliśmy za ścianą, zbitą z desek, na której
uderzał w oczy dumny napis: weranda.
— Co panowie piją? — spytał Ganymed, który się zaraz zjawił.
— Piwo. A ile kosztuje? — odpowiedział Sam.
Aha. Poczciwy westman był dzisiaj przezorniejszy, niż w Yellow-water-ground.
— Porter pół dolara, ale tak samo.
— Prosimy o porter!
Służący przyniósł cztery
flaszki, postawił przed nami i oddalił się czemprędzej. Mimo jego
pośpiechu chciał Sam rozpocząć go wypytywać, gdy wtem ja, rzuciwszy
okiem przez dziurę, służącą jako okno od strony drogi, dałem mu wczas
jeszcze znak ręką.
Oto jedną z bocznych dolin zjeżdżało sześciu ludzi, z których dwaj prowadzili cztery muły za cugle, [034]a
pierwszym z nich nie był nikt inny, tylko Patrik Morgan. Stanęli przed
hotelem, przywiązali swoje zwierzęta i zajęli miejsce przy jednym ze
stołów, pod naszem oknem. Jednem słowem zrobili tak, jak tylko mogliśmy
sobie życzyć.
Dlaczego jednak muły ich nie
były już objuczone? Schowali zapewne przedmioty zrabowane w jakiejś
kryjówce i wybrali się na schadzkę z to warzyszami.
Zamówili brandy i zaczęli rozmowę, z której rozumieliśmy każde słowo.
— Czy też spotkamy już waszego ojca i kapitana? — spytał jeden z nich.
— Być może — odrzekł Patrik. —
Mogli jechać prędzej od nas, a z Marshallem załatwili się chyba bez
trudu. Miał przecież tylko dwu towarzyszy.
— To wysoce nierozważny człowiek, że wioząc z sobą takie skarby, odbywał podróż tylko samotrzeć.
— Tem lepiej dla nas! Był on,
jak się zdaje, zawsze nieostrożny, gdyż nie byłby w Yellow-water-ground
wyrzucił planu podróży. Ale, do wszystkich dyabłów, co to?
— Co?
— Przypatrzcie się tamtym koniom!
— Troje pysznych zwierząt, ale czwarte, to prawdziwa osobliwość. Któryż rozumny człowiek siada na taką kreaturę!
Sam ścisnął pięści.
— Dam ja wam kreaturę, że naprzykład wyskoczycie ze skóry! — mruknął półgłosem.
— Ten koń to rzeczywiście
unikat. Jakkolwiek tak wygląda, to jednak jest to jeden z
najsłynniejszych koni na dzikim Zachodzie. Wiecie, czyj jest?
— No?
— Sans-eara.
— Do stu piorunów! On podobno jeździ na takim koźle!
— On więc jest tu rzeczywiście!
Pijcie prędko i ruszajmy stąd! Miałem z nim raz małe spotkanie i nie
chciałbym, żeby mnie poznał.
[035] — Nie uda ci się jednak tego uniknąć — mruknął Sam.
Owych sześciu wsiadło na koń i odjechali.
— Oto ludzie, których szukamy —
wyjaśniłem Szoszonowi. — Moi czerwoni bracia prześcigną ich, a ja z
Samem pojadę za nimi. Potem weźmiemy ich między siebie:
— Uff! — odrzekł Kotucho i powstał.
Obaj z Winnetou usiedli na
konie. Sam zapłacił za porter, wcale niezły, poczem ruszyliśmy za
Patrikiem, trzymając się zawsze tak, żeby nas nie dostrzegł.
Okolica osamotniała niebawem, a
gdy dostaliśmy się na obszary, gdzie nie mogły już nas osłonić ani
zarośla, ani zakręty, rozpuściliśmy konie i dopędziliśmy tych obwiesiów,
zanim się domyślili, że to ich dotyczy. Tuż przed nimi znajdowali się
Winnetou i Kotucho.
— Good day, master Meerkroft! — rzekł Sam. — Czy to ciągle jeszcze te konie, które ukradliście Komanczom?
— S’death! — zaklął zagadnięty i porwał strzelbę, lecz zrzucono go z konia, zanim zdołał wypalić.
Obaj wodzowie jechali tylko
trochę przed tym zbójem, a lasso Winnetou owinęło mu się dokoła ramion. W
jednej chwili rozprószyło się pięciu innych. Sam i Szoszon wystrzelili
do nich i chcieli już za nimi popędzić.
— Stójcie, dajcie im pokój! — zawołałem. — Głównego łotra przecież mamy!
Nie usłuchali jednak. Huknęły jeszcze dwa strzały, a piątego zrzucił z konia goniący za nim Kotucho.
— Cóż wy robicie? — złajałem
Sama, — Ich ślady zaprowadziłyby nas pewnie na miejsce schadzki, a potem
tam, gdzie ukryli swe skarby.
— Morgan będzie nam to musiał powiedzieć!
— Nie zechce!
Pokazało się wkrótce, że miałem słuszność, gdyż pomimo gróźb nie dał odpowiedzi na żadne z naszych [036]pytań. Złoto, z powodu którego tylu ludzi musiało postradać życie, przepadło; deadly dust!
Przywiązaliśmy Patrika, jak
przedtem jego ojca, do konia, przejechaliśmy, aby „hotel“ ominąć, przez
Sacramento, który tu nie był głęboki, i dostaliśmy się do gór nie
zaczepieni przez nikogo.
Także podczas całej dalszej
jazdy nie można było z jeńca ani słowa wydobyć. Dopiero gdy znalazłszy
się przed obozem, ujrzał wychodzącego naprzeciwko nas jubilera, mruknął
przez zęby jakieś przekleństwo. Zabrałem go do namiotu, gdzie znajdowała
się reszta pojmanych, a między nimi jego ojciec.
— Mr. Morgan, przedstawiam wam syna, za którym pewnie tęskniliście bardzo — rzekłem do niego.
Stary błysnął ku mnie
wściekłemi oczyma, lecz nie wyrzekł ani słowa. Ponieważ zbliżał się
wieczór, przeto sąd nad jeńcami należało odłożyć do jutra. Zjedliśmy
wieczerzę w namiocie wodza jako jego goście i zapaliliśmy kalumet
pokoju. Potem udał się każdy do przeznaczonego dlań namiotu.
Znużony wysiłkami ostatnich
dni, spałem nadzwyczajnie twardo, na co zresztą mogłem sobie tu w obozie
pozwolić. Na preryi nie było to dopuszczalne. Czy śniłem, czy też była
to prawda? Walczyłem z dzikiemi postaciami, które otaczały mnie wrogo,
by mi zadać śmierć. Waliłem dokoła siebie jak wściekły, lecz
nieprzyjaciele wyrastali tuzinami z ziemi. Pot spływał mi z czoła,
poczułem, że nadchodzi dla mnie ostatnia godzina, poraz pierwszy
opanowało mię śmiertelne przerażenie. Był to sen i strach zbudził mnie
wkońcu, lecz skoro tylko otworzyłem oczy, posłyszałem na dworze okropny
zgiełk.
Zerwałem się natychmiast i nie
ubrawszy się nawet całkiem, pochwyciłem za broń i wybiegłem. Jeńcy
zdołali się uwolnić w jakiś, nawet potem niewytłómaczony, sposób,
wymknęli się z namiotu i chcieli liczne na szczęście straże zaskoczyć.
Ze wszystkich namiotów wyskakiwały bronzowe postaci Indyan, jeden z nożem, drugi z tomahawkiem, [037]trzeci
ze strzelbą w ręku. Zaraz także nadbiegł Winnetou i jednym rzutem oka
objął sytuacyę, rozgrywającą się w świetle ognisk strażniczych.
— Dokoła obozu! — huknął w sam środek zbiegowiska i natychmiast pomknęło blizko ośmdziesiąt postaci pomiędzy namioty.
Z tego wszystkiego
wywnioskowałem, że mój udział w walce nie jest koniecznie potrzebny,
tembardziej że jeńcy nie mieli broni palnej, a Indyanie przewyższali ich
liczbą dziesięćkrotnie, a gdy nadto usłyszałem w tej wrzawie głos Sama,
uspokoiłem się zupełnie. I rzeczywiście, w niespełna dziesięć minut
zabrzmiał krzyk przedśmiertny ostatniego z zabitych. Zobaczyłem z daleka
jego blade oblicze, był to Fred Morgan, którego dosięgnął nóż
Sans-eara.
Zwolna wyszedł mały westman z pomiędzy namiotów, a dostrzegłszy mnie, zapytał:
— Charley, czemu nam nie pomogłeś?
— Sądziłem, że sami podołacie.
— Well, tak się też stało. Ale
gdybym ja był nie siedział przed namiotem, byliby naprzykład uciekli.
Leżałem tuż przy ścianie i usłyszałem szmer wewnątrz. Natychmiast
zawiadomiłem straże, by lepiej uważały.
— Czy który umknął?
— Nikt! Policzyłem ich dokładnie. Inaczej jednak przedstawiałem sobie obrachunek z Morganami.
To rzekłszy, usiadł przedemną i zaczął na swojej strzelbie nacinać upragnione od dawna dwa karby.
— No, ci, których kochałem, są już pomszczeni, a teraz niechaj śmierć przyjdzie, choćby dziś, albo jutro!
— Raczej powinniśmy jak
prawdziwi chrześcijanie zakończyć tę przykrą sprawę modlitwą: Niechaj
Bóg będzie dla nich łaskawym sędzią!
— Well, Charley! Nad ich grobem ustaje moja nienawiść. Niechaj dostąpią przebaczenia!
Poszedł zwolna i wsunął się do namiotu.
Nazajutrz odbyła się smutna uroczystość: pochowano Allana. W braku trumny owinięto go kilkoma [038]bawolemi
skórami. Szoszoni zbudowali z kamieni czworobok, w którym złożono
zwłoki, poczem wzniesiono nad tem piramidę. Na jej szczycie zatknąłem
krzyż z gałęzi, jako zwycięski znak zbawienia. Na prośbę Bernarda
przemówiłem krótko a serdecznie nad grobem Allana i pomodliłem się
głośno za jego duszę. Wszyscyśmy przejęci byli wzruszeniem z powodu
zgonu pełnego nadziei człowieka, a nawet Szoszoni, stojący dokoła w
poważnem milczeniu, złożyli ręce, łącząc się z nami w żałobie.
Skan zawiera grafikę nie w PD. Po
pogrzebie nie pozwolili Wężowie Bernardowi oddać się boleści. Cały
tydzień jeszcze spędziliśmy tam na łowach, zabawach wojennych i innych
rozrywkach. Wreszcie pożegnawszy gościnnych Indyan, powróciliśmy do San
Francisco...
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
FACEBOOK |
|
YOUTUBE |
|
TWITTER |
|
GOOGLE + |
|
DRUKUJ |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|