Józef Ignacy Kraszewski
Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie którego zwano Duninem
Opowiadanie historyczne z XII wieku
*STANISŁAWOWI DUNINOWI*
z lat lepszych Towarzyszowi miłemu
przesyła
*Autor.*
Florencya
17 Marca 1878.
Tom I
I
Zmierzch był dnia jesiennego, a takiéj jak ta jesieni ludzie najstarsi nie pamiętali. Przyszła ona jakoby Boże błogosławieństwo, aby biedne ludziska z pola, co gdzie jeszcze na niém było pochwycili do brogów i stogów, a ozime polka obsiać mogli wczas, i do weselisk, zawsze porą jesienną obchodzonych, przy pełnych stodołach, — przysposobili się bez troski.
Dziesiątnicy duchowni już byli wszędzie powytykali, co gdzie kościołom należało i zdali na wierne ręce, wybranym do przechowania kmieciom, dopóki by się to nie sprzedało. Poczynały się po lasach łowy gorące, aż się puszcze rozlegały, bo o wojnie jakoś pod ten czas słychać nie było. I lud boży oddychał.
To téż jadący polem, lasem podróżny, na zaraniu, wieczorami choć ptactwa świergocącego i przyśpiewującego nie posłyszał, bo to było umilkło jedno a drugie za morza poodlatywało, ludzkie śpiewy wesoło chwytał uchem i serce mu się od nich radowało.
Około chat na rucianych ogródkach śpiewały dziéwki, około stawów wyciągając z wody len i konopie śpiewały niewiasty, koło stad na wypasach zawodzili pastuszkowie, a kędy kościół stał wieczorem otwarty i z niego słychać było nuconą chwałę Bożą.
U gościńca do Wrocławia wiodącego, w gęstym lesie na skraju stała gospoda, bo to szlak był, którym do miasta na targowice dużo ludzi ciągnęło, nietylko ze Szlązka i z Polski, ale i z kupią z obcych ziem, którą pod owe czasy mieniano na inną albo ją i za kruszec sprzedawano. Zbiegały się w Wrocławiu drogi ze wschodu i zachodu, jechali tędy kupcy od Rusi z greckiemi wyroby i ruskim towarem, przyjeżdżali niemce od Sasów i od Franków, czasem Szwaby, ba i dalsi.
Ale onego dnia w gospodzie jakoś pusto było, i Mikuł gospodarz, żona jego Samicha, a czeladź ich nic do czynienia nie mieli.
Budowa była drewniana, duża jak szopa, z przedsieniami na słupach dokoła ją obiegającemi, aby się gdzie lud czasu słońca gorejącego i niepogody miał schronić, nie dusząc w izbie, choć izba téż była przestronna, w ławy dokoła przybrana, w pośrodku ognisko z kamieni czysto mająca wyłożone. Po nad niém dziura, w wyżkach i dachu, klapą zamykana, przez komin z chrustu pleciony, gliną wylepiony, dym się nad dach dobywał.
Naokół ogniska, w którém się teraz ledwie węgli ostatki tliły, leżały kłody i kamienie, aby czasu zimy ludzie bliżéj ciepła przysiąść się mogli. Był z jednéj strony i stół duży, a na nim jeszcze próżne kubki drewniane i gliniany dzban stał od piwa, a w rogu obyczajem powszednim chleba bułka i nóż przy niéj, na ręczniku.
Cicho było w gospodzie, jak to gdy się ludziom na sen i spoczynek zbiéra, tylko w szopie obok do izby przytykającéj, ścianą z dylów od niéj przedzielonéj, beczały owce gospodarskie czarne i bure, prychały krowy i koni para rżeniem się do wieczornéj paszy odzywała.
Co się najadło wprzód i napiło, przed spoczynkiem po swojemu mrucząc Pana Boga chwaliło.
Mikuł stary człek, przygarbiony, w grubéj, szaréj bieliźnie jednéj, i chodakach skórzanych sznurami do nóg poprzytwierdzanych, na ławie siedział u okna odsuniętego i czegoś postękiwał, powzdychiwał, zadumywał się oburącz głowę podłysiałą podparłszy i brodę rozczochraną, krótką zadarłszy do góry.
Z rękami na piersiach założonemi, daléj nieco siedziała otyła, stara Samicha, żona jego, kądziel jeszcze trzymając pod sobą, a wrzeciono już w nią zatknąwszy; bo jéj w kącie zmierzchło i ręce od snucia nici drżały. Z czeladzi dwoje przed gospodą leżało brzuchami na ziemi, głowy na rękach oparłszy, trawę skubiąc z próżnowania i gryząc ją bez myśli, a pomrukując lada co.
To się tam który rozśmiał, który zdrzémał, to jeden drugiego ręką sięgnął a po drużbie dał kułaka. Nie było bo co robić.
W izbie na ławie nizkiéj jednym jeden drzémał sobie stary dziad z gęślą na plecach, siwowłosy, spoczywając téż, ale z nałogu, gdy się przebudzał, coś sobie podśpiewywał i sen mu z ust powoli pieśń zdejmował. I słychać było zamiast niéj chrapanie, a potém przyśpiewkę znowu i sen wtóry.
Znać tu starowina znanym był, bo na niego nikt nie patrzał, i nie było mu pilno ani do snu, ani do pieśni, ani w drogę. Są bo takie chwile na człowieka, że mu się nie chce niczego, nawet życia. Ciemniało już i kury wszystkie z pod gospody poszły spać na poddasze, mieszcząc się na grzędach.
Wśród tego milczenia, gdy i las nawet zdrzémnąwszy się nie szumiał, hen, zdala coś zatętniało. Mikuł zaraz głowę podniósł i ucha nastawił. Samicha się jakby przebudziła i kądziel postawiwszy wstała przeciągając się, dziad téż przetarłszy oczy coś głośniéj płaczliwym głosem zanucił.
Czeladź co na darni leżała podniosła się nasłuchując, wstawać czy nie, gdy z krzaków dwa duże, piękne psy łowcze się wyrwały i nosami po ziemi tropiąc poczęły biegać, dopieroż ludzi postrzegłszy naszczekiwać, i stanęły.
Za niemi z gąszczy, w któréj zaszeleściało i zachrząszczało, jakby zwierz się z niéj dobywał duży, wysunął się jeździec i stanął. Trudno go było poznać co za jeden był, bo odzież na sobie miał niepoczesną, ale pod nim koń krępy, gruby, mocny, zażywny szedł, jakby pański.
Na nim rząd prosty, skórzany wdziany był i siedzenie niewykwintne. Człek na plecach łuk i kołczan miał prosty, a u nogi przytwierdzone toporek i oszczep.
Wydobywszy się na gościniec, począł się tu i owdzie rozpatrywać mocno, wprzód, w tył, niby się dziwując, że tu stał, niby nie wierząc oczom własnym.
— Sam tu! — zawołał ku czeladzi. — Co to za państwo? jaka to droga? kogo wy tu słuchacie? czyj las? hę?
Posłyszawszy pytanie, nim się parobcy zebrali odpowiedzieć na nie, sam Mikuł wyszedł z pokłonem, przypatrując się pytającemu. Człek był zasię młody, ogorzały, bujnego wzrostu, silny, pięknéj twarzy, z pańska wyglądający, choć odzież pana nie wydawała. Mikuł, który pochwycił pytanie, począł przybliżając się ku jeźdzcowi, odpowiadać powoli, choć więcéj patrzał niż mówił.
— Czyż to Wasza Miłość tak z dala, że o nas nie wiecie?
— A z dala i dużom puszczami pobłądził, dni już trzy się po nich rozbijając. Odbiłem się od swoich, oman jakiś czy co po bezdrożach mnie wodził.
— Ziemia to pana Petrka Włodkowego — rzekł Mikuł — coście pewnie o nim słyszeli, bo o nim na wsze strony szeroko głośno. Pan mocny jest, a teraz gospoda i ziemia siucha do klasztoru, któremu jest nadana, do czarnych mnichów. Karczma ich i szynk ich, i ja téż siedzę z ich ręki od księdza opata.
Do Wrocławia ztąd niewielki kawał drogi.
Splunął jakby z gniewu podróżny, słuchając, a potém się zaraz przeżegnał.
— A to diabeł chyba mnie kędyś tak daleko zaciągnął. — Gdzie u licha! Pod Wrocław!
I ruszał ramiony a potrząsał sobą. W tém na gościńcu z dala turkotać zaczęło. Mikuł zamilkł wyglądając ku lasowi i ku polom na przemiany. Od strony Wrocławia wóz się toczył i huczało, gdy szedł po twardém. Siedział na nim człek jeden powożąc się, drugi wyrostek przyczepiony był u drążka. Dwa konie ciągnęły wozisko, a trzy za niém biegły, wszystkie jakby pomęczone bardzo, głowy zwieszały i wlokły się, ten podkuliwając, drugi ledwie ciągnąc nogi.
Gospodarz na wozie, na garści słomy siedzący w czapce dużéj, z opończą narzuconą na ramiona, średniego wieku, twarzy zasępionéj, za pasem siekierkę miał, przez plecy torbę skórzaną.
— A wiu! a wiu! — popędzał konie, aż pod gospodę podjechawszy, stanął.
Odwrócił się do Mikuły.
— Witaj ojcze Tymochu! — odezwał się gospodarz, zwracając ku niemu.
— Bóg zapłać, jestem żyw, jak widzicie — a i to szczęście, — odparł Tymoch. — Z „przewodem” mnie gnali, gnali, że i we mnie, i w koniach ledwie już tchu stało.
To mówiąc i nie spojrzawszy nawet na jeźdźca, który stał i słuchał, z wozu zlazł przybyły, konie jego poczęły trawę skubać, on im z wozu, z pod słomy garść siana zarzucił, aby miały czém zęby przetrzéć — a sam do izby pociągnął.
Stojący jeszcze na koniu podróżny rozmyśliwszy się, podjechał téż pod szopę i ze szkapy zsiadł na czeladź hucząc, aby mu ją wzięto do żłobu. A tuż i psy doń przybiegły, z którémi razem do izby krokiem śmiałym wszedł, jak ten, co się wszędzie panem czuje.
— Gospodarzu miły, — ozwał się głosem młodym i mocnym, który pięknie brzmiał, — jam głodny i koń mój także, o obu radźcie, jako możecie. Psom by się téż coś zdało.
— Piwo i miód na rozkazanie, — rzekł Mikuł, — jak lepsze nie mogą być, chleb téż jest, sól, słonina i sér, a baba i polewkę ciepłą zwarzy, kiedy każecie.
— Niech warzy, co chce! głód nie patrzy, co dają, — rzekł na ławie zasiadając za stołem młody pan.
Tymoch popatrzał jakoś nieufnie, podejrzliwie, z trwogą prawie na mówiącego, jakby go dopiéro teraz dojrzał, przy dziadzie nieopodal na ławie stęknąwszy, usiadł i piwa zawołał.
— W gardle zaschło, Mikuł! nim konie tchną ja się napiję.
— A wy to zkąd? — spytał go jezdny z za stoła.
Nie zaraz mu odpowiedział Tymoch.
— Mil parę ztąd siedzę, wolny kmieć jestem, z przewodu powracam. —
Westchnął.
— A kogożeście to przewodzili? — zapytał jeździec.
— Hę? czy to teraz na podwody nasze przewodów brak? — począł Tymoch, bo mu się już gęba rozwiązywała. — Miłościwy panie, i my i konie ledwie dyszemy. Albo to u nas księdzów mało? a który z nich jedzie czy swoją ziemią czy cudzą, juści mu wszędzie przewód dać trzeba, a nie to po łbie i konie z szopy bez człeka zabiorą, co ich potém nie ujrzysz. Nie pytają oni, czy i nam kmieciom chudoba wyzdycha. Pędzi starościński włodarz czy dla Władysława, czy dla Bolka, czy choćby i dla Wojewody jakiego, a podoba się Jego miłości księdzu Biskupowi któremu jechać, to i ich ludzie pędzą do przewodu, i starościńscy, i dla żupanów i dla pańskich urzędników, a choćby i dla psiarzy książęcych. —
Westchnął znowu i głowa mu zwisła.
Młody popatrzał nań milcząco, — podawał mu właśnie Mikuł gospodarz miód, a Tymochowi piwo.
— Tak że to ono z wieku bywało! — odezwał się młody z za stołu. Tymoch się na to strząsł.
— Ojcowie inaczéj pamiętali — szepnął od ust kubek odrywając — dawniéj się różno trafiało, z laty gorsze nastało. Panów się moc namnożyła wielka i żupanów i urzędników i duchownych i księdzów tych i owych. Kmieciowi coraz ciężéj.
— Zawżdy ludzie narzekali — odparł młody podpijając i przegryzając.
— Dziadom bo lepiéj było — wtrącił Tymoch, — dopóki do nas nie przyszedł wszelki obyczaj niemiecki. A no. —
Machnął ręką i usta mu się zwarły.
— Mówcie jako chcecie, mówcie, — odezwał się młody, — jam ci nie niemiec a swojak. —
— To swojak wiedzieć musicie, jak nam kmieciom teraz jest, — mówił Tymoch. — Płaciemy poradlne, dajemy podworowe, naraz, dajem przewód, idziemy do grobel, haci i mostów, do płotów i do tynów, do zwózki; dajemy osyp, miód, kury, woły, a gdy przyjdzie pogoń, pogońce… Kto tam zliczy!! Czyż może być gorzéj? —
Znów zamilkł; a tchnąwszy jak sam do siebie, ciągnął.
— Bierze ksiądz dziesięcinę dodatku. Jak zostanie na przednowku chleb dla nas z ościami, a dla koni strzecha, Pana Boga chwal, bo na stacyi stogi nasze pańskie konie zjadły, a czeladź płoty popaliła.
Mikuł, który stojąc przysłuchiwał się, uśmiechnął z pod wąsa.
— Coś bo wam dziś przewód zalał sadła za skórę, — rzekł pomrukując. — Ono to wszystko prawda, a jabym się z wami jeszcze pomieniał na moją biedę i w targu zarobił. Ludzi macie dosyć, czeladzi, parobków, koni, stadniny, trzody i pól i barci, głodu nie zaznacie…
— Jak ono pójdzie daléj tak, — ciągnął Tymoch, — kmiecie zejdą na zagrodników. Im więcéj panów, tém na nas ciężéj. Bywał bo jeden pan, jeden król, jednegośmy słuchali, teraz już czterech czy pięciu, panów Biskupów drugie tyle, co jak królowie panują. — Niech się to rozrodzi, będzie po jednemu na kmiecia. Coraz koło nas cieśniéj — dodał, — a do sądu i po sprawiedliwość albo ja wiem, dokąd iść z datkiem i żałobą? Za jedno do żupana, za drugie do księcia, za trzecie do Biskupa — każdemu sądowi trzeba płacić, a żaden sprawiedliwości dać nie mocen.
Gdy się tak gwarzyło, Mikuł, wychylony przez kmiecia kubek piwa, nalał na nowo.
— Napijta się — rzekł podając mu, — lżéj na sercu a jaśniéj w oczach będzie.
Więc gdy pił Tymoch, a młody podróżny na dalsze żale ucha nastawiał, dziad co dotąd niemy siedział w rogu ławy, począł coś pomrukiwać. Niby śpiewał, niby mówił, niby drugim, niby sobie. Zrazu go i zrozumieć było trudno, aż jakby zdali kędyś przychodząc, to mruczenie zbliżać się i w mowę coraz wyraźniejszą zmieniać zaczęło.
— Bywało inaczéj — jak ono bywało! — wiedzą tylko groby, mogiły śpiewają, gdy wiatr po nich dmucha. A któż wiatru słucha? Żywych co patrzali na świecie nie stało. Bywało! bywało! I ziemia rodziła i paśli się ludzie i krew się nie lała, a pana nie znali i panami byli — bywało! a kiedy to było? kiedy słonków dwoje na niebie świeciło, a cztery miesiące około nich chodziło. — Héj! héj! —
I począł się śmiać sam do siebie, sam z siebie.
— Ojcze Tymochu — mruczał daléj — jako świat był światem, wilcy krowy dusili a żupany kmieciów cisnęli. Na co Pan Bóg zęby dał??
— Héj ty dudo dudarzu — przerwał Tymoch gniewnie, — ale onego czasu na dziesięć krów był jeden wilk, na stu kmieci żupan jeden, teraz na jedną krowę dziesięć wilków, na jednego kmiecia stu żupanów!
Jak posiało milczeniem.
— Z Wrocławia jedziecie? — zapytał młody.
— Bo do Wrocławia przewód mój był — rzekł kmieć, — do dwora pana Petrkowego jakieś książątko jechało. Ledwiem z niém u wrót pod Sobótką stanął, konie wyprzągł, nie czekałem Bóg zapłać i w nogi do domu. Nużby drugi nazad przewodu potrzebujący pochwycił!
— Nadaremna to trwoga — rzekł Mikuł, — boć pan nasz Petrek, Boży sługa, dla kmiecia i wszelkiego człowieka litościw wielce. Prędzéjby was pokarmić kazał, niż daléj gnać. —
Dziad potwierdził.
— Toć pan! — rzekł — nie minie człeka bez jałmużny, a i pani Petrkowa dobra jest i syn Świętoch się wdał w rodzice, zmiłowanie mają nad ubogim narodem.
— Co bo wy ich tak chwalicie bez miary — wyrwał się kmieć — jakby to go ludzie z dawien dawna nie znali.
— Ja tego chwalę, na czyim wózku jadę, — rzekł Mikuł skrobiąc się po głowie, — toć to karczma jego była, i jam jego był, mało co jak ją zdał na Czarnych. — Gdybym go i nie słuchał, powiem jak się godzi, bo dobry pan.
— A no! dobry teraz, pewnie, gdy się spasł — rzekł uparty kmieć. — I wilk gdy niegłodny, krowie się ogonem kłania. Miałbym ja to co on, takżebym dobrym był. — Złoto u niego korcami mierzyć.
— Czemu nie, — odparł Mikuł — a ziemi ma, co jéj w rok nie objedzie, lasów tyle, co ich nie przepoluje w pięcioro lat, wszelkiego dobra u niego jak u księcia, a pani krasna i dzieci piękne.
Tymoch głową potrząsał i śmiał się.
— Jam człek nie dzisiejszy — odparł, — pamiętam ja króla i stare dzieje, a owo, co ten Petrek dokazywał, za co żonę i skarby pobrał i łaski się pańskiéj dokupił, że go król nieboszczyk potém za brata i swata miał.
Mikuł brodę darł i marszczył się.
— Nie gadajcie, nie mielcie — a kto to tego nie wié!
— Owszem mówcie, ja choć wiem, to niespełna — odparł młody. — Choć się co słyszało, wywietrzało, radoby się przypomniało.
Tymoch z niechęcią, ukradkiem wskazał na dziada.
— Ten niechaj wam gada gadki — odezwał się, — dziadowska to rzecz do torby zbiérać po drodze chléb, a do drugiéj ludzkie plotki. Obieży świat, wszystko wié i każdą rzecz powiedzieć umié.
Wyjął młody z sakwy srébrniczka małego i dziadowi go rzucił.
— Praw dziadzie — odezwał się, — nim zwarzy jeść gospodyni, gadaj, bym nie spał.
Mikuł, jakby mu się słuchanego słuchać nie chciało, poszedł do komory ciemnéj, a ci, co zostali, umilkli, ku dziadowi się obracając. Dziad splunął i począł.
— Héj, stał raz dąb nade drogą, a szli ludzie podle niego. — Piękny dąb, dobry dąb, — rzekł jeden, — gdy sobie pod nim zasnął oparłszy się oń i cień nad głową od gałęzi miał.
A drugi, co przyszedł, gdy się pod nim do snu ułożył, padł mu z dębu żołędź dojrzały, z wysoka na oko i zranił źrenicę. Ten przeklinał dąb jako zbója, aby go pierwsza siekiera nie minęła; pierwsza burza wywaliła, pierwszy piorun spalił.
Ptactwo, co się w jego liściach gnieździło, błogosławiło, wiewiórka, co w dziupli siedziała sławiła, a orlęta, których ojca ubito, gdy na gałęzi siedział, klęło i bluźniło nań.
Nasz pan jest, jako ten dąb wielki; jedni go chwalą, drudzy klną, każdy sercu swojemu dogadza, a dąb sobie stoi, jako stał.
Dawne to dzieje, za króla Krzywousta się działo; choć mnie tam nie było może, możem ja tam i był, choć przez sen. Dziś ja żebrak i pruchno, za młodum wojaczył i za pany tarcze woził, oczy miał, uszy miał.
Petrek u króla był i z królem na spół wojował. Gdzie trzeba było piorunem bić, ptakiem lecieć, wężem podłazić, nikogo słano, ino Petrka. On wszystko umiał, a co król rzekł, rozstąp się ziemio — zrobił — jak przykazano.
Bratał się król wówczas i z ruskim kniaziem, zbratał tak, aż się poswarzyli. Kto lepszy. Wołodar począł trąbić, a na nas swoją dzicz prowadzić i palić lasy i sioła i jeńców brać a gnać. — Zdradził pana naszego; król rozsierdził się srodze. Złapać go, wiatru w polu nie było można. — Dałbym, — rzekł, — coby ze mnie żywno kto chciał, bylem zdrajcę w rękach miał. Petrek słuchał i śmiał się.
— Co mi dasz królu, panie, — zapytał, — związanego ci na twój dwór dostawię?
Nie wierzył król. — Dam ci jego samego — rzekł powstawszy, — weźmiesz okup, jaki zechcesz, ja sobie nie chcę jednéj grzywny, tylko bym go w rękach miał.
A było tak, że Petrek na Rusi nie jeden już raz gościł, gdy król się jeszcze z kniaziem Wołodarem bratał i za posła był używany i Wołodarowi do chrztu dziecko niósł, a kumem się mu zwał.
A kto królowi panu krzyw i zdrajca, komu kumem taki być może?
Tymoch głową potrząsł, ramieniem ruszył dziad mówił daléj.
— Wołodarowych wojów tysiące było, a pan Petrek się nań wybrał w sześćdziesiąt koni. — Król patrząc rzekł. — Żal mi cię, na zgubę jedziesz. — No to zginę dla Miłości Waszéj, — odparł Petrek — i jechał. Jechał wprost na zamek kniazia, a nie w kopę koni, bo ludzi w lesie zostawił, jak mu potrzeba było, tylko samotrzeć — i przybywszy na zamek, bił czołem Wołodarowi. — Król mój pan, pozdrawia was, kniaziu Wołodarze, — mówił, — chociażeście wy mu wrogiem, pragnie pokoju z wami, śle mnie do was, abyście mir po staremu uczynili.
Kniaź Wołodar słuchał i zdumiewał się, ale że kuma w nim znał, odparł. — Szczęście masz, żeś mi dziecko do chrztu trzymał, nie godzi mi cię imać i karać, a kazałbym cię na wiek do ciemnicy wrzucić, abyś w niéj gnił. — Jam wojny nie poczynał, król twój najeżdżał ziemię moją, chcąc mnie zawojować. Nie dam mu się, jakom żyw; Ruś nań caluchną ściągnę i Połowców i Jaćwę i co gdzie jest wszelakiego wója z najdalszego krańca.
Na to mu zsiadłszy z konia i do nóg się pokłoniwszy, rzekł Petrek. — Ziemiami się podzielicie i w zgodzie żyć będziecie, jak na panów chrześcijańskich przystało. Proszę was o to tylko, abyście mi łaskawego nie skąpili ucha.
Więc udobruchał się nieco Wołodar i szli razem na zamek, a kazał mu tylko milczéć, aby o królu Krzywogębie mówić więcéj nie śmiał — to mu już dobrym będzie.
Siedli tedy za stół i pili razem i jedli, gadali o łowach i o ruskich sprawach i o niewiastach i o stratach, ale o królu o Krzywogębie ni słowa. A gdy zapili się tak późno w noc, rzekł mu Wołodar, idź i lęgnij spać, bo kury pieją, a miód w mózgu kręci.
Drugiego dnia zwołał swoich posadników, bojarów, drużynę kniaź Wołodar i znów posadził kuma za stół i poił go. Mówili o wszystkiém, a gdy Petrek króla wspomniał tylko, Wołodar pięścią w stół uderzył aż stolnica pękła i rzekł — o nim mi nie mówcie. Znać go nie chcę, Krzywomordy tego.
Gdy już drugiego dnia szli spać, rzekł Petrek. — Do domu powrócę ze sromem bo z niczém! Zatrzymał go kniaź jeszcze, tylko mruknął. — Nie gadaj, że powrócisz z niczém, gdy głowę całą przywieziesz na karku, ona taki coś warta.
Dnia trzeciego pili znowu sam na sam do wieczora, wieczorem im niewiasty służyły i śpiewały. A była przy Wołodarowéj żonie plemienna jéj, Swiatopełkówna Marja, piękna dziewka, którą Petrek napatrzył gdy im miód nalewała. I rzekł do kniazia Wołodara.
— Na świecie nad nią piękniejszej nie było i nie będzie. Na co Wołodar mu odpowiedział śmiejąc się a pocmokując. — Bo niema nigdzie niewiast jak na Rusi i w Kijowie, a to kniaźna jest i wiedzma kijowska. I nie weźmie jéj chyba król a mocarz, albo taki pan co carskiéj jéj krwi godzien będzie, bo w niéj Cezarów krew płynie.
A Petrek głową potwierdzał, i pili do nocy późnéj z sobą. Gadać o królu i tego dnia nie dał mu Wołodar, bo się zaraz do noża brał. Żegnał go Petrek. — Jadę jutro rano. — Ja téż jutro na łowy, — odparł, Wołodar, — jedź ze mną razem; gdy się łowy skończą, wracaj sobie do domu, do tego co cię posłał i powiedz mu, że jego ziemię na kopytach rozniosę, spalę i zniszczę, bom mu wrogiem, a druhem nie chcę być i nie będę.
Nazajutrz do dnia jechali na łowy razem. Puścili się za łosiem, Petrek wiedział gdzie konie swe i ludzi w lesie zostawił i pokierował tak, aby Wołodar z nim na zasadzkę wjechał. Zmówione to było, bo gdy razem pili, sam Petrek na łowy wyzywał, choć się kniaziowi zdało iż on ich zażądał. — Trąbką ludziom zasadzonym dał znać, aż gdy w gąszcze wjechali, oskoczyli ich zewsząd Petrkowi. Chciał się Wołodar bronić, ale mu wnet pęta na ręce rzucili i na nogi, oręż odjęli i przywiązanego do konia gnali z sobą nie ustając, choć pienił i krwią buchał.
A Petrek mówił mu. — Wrogiem się czyniłeś pana mojego, bądźże jego niewolnikiem. Co on z tobą postanowi to będzie.
Tak gnając z nim dzień i noc przez lasy uwiózł go precz, a ludzie Wołodarowi po kniejach trąbili szukając go napróżno, myśleli że niedźwiedź rozszarpał, albo dzikie bestje nocą pożarły. Wprost wiózł więźnia na zamek do króla Petrek, a gdy król go zobaczył, oczom wierzyć nie chciał, wołając. — Czarownik jesteś.
— Jam sługa twój — odparł Petrek. Słowam dotrzymał; trzymajże ty swoje królu a panie, bo mi się to należy, szyjem stawił.
A tak się stało, że Petrek okup ogromny wziął i wszystkie skarby Wołodarowe za żywot jego; król zaś z jeńca nie wziął więcéj niż jego przysięgę na krzyż i księgę, że z nim wojować nie będzie. Petrko zaś dodał — skarbów mi mało, skoro Maryi Swiatopełkownéj mieć nie będę — tę mi musisz dać albo ci życie wezmę. I zbogacił się pan Petrek skarbami i żonę dostał jaką chciał, a król go swoim Wojewodą wielkim uczynił i gdy umierał, dał mu nad synami opiekę. — Oto jak rósł i urósł pan nasz….
— A dobrzeż urósł — podchwycił Tymoch, — że kuma co mu zaufał zdradził, tego z którym chleb łamał, jadł i pił, w zasadzkę uwiódł i pochwycił a wydał? dobrzeż to?
— Héj! héj! — odparł dziad — co wojna, to nie mir, nie zna ona kumów ani braci! Przecież Petrek grzech swój znał i zna i za to kościoły buduje. Skarby wysypuje, pokutę odprawia. A co uczynił dla swojego pana, ocaliwszy ludzi tylu, którzy przez wojnę ginąć mieli? toć nie grzech a zasługa. Służył temu komu przysięgał. A widać że mu tego za grzech pan Bóg nie poczytał, bo jako rosnąć począł za Krzywoustego, tak rośnie i teraz, a co wysypie na kościoły to mu się wnet powraca Bożą mocą, kto mu kamieniem rzuca, na tego się on odbije! Héj! héj!
Gdy dziad prawił, noc była nadeszła, Tymoch milczący zabierał się już do wozu. Z gościńca w tém poczęło się wołanie powtarzane.
— Bywaj tu! bywaj! Jest tam kto?
Wybiegł Mikuł o kamienie przy ognisku obraziwszy nogę, kulejąc. Przed gospodą na koniu siedział zbrojny mąż stary, chudy, kościsty, czeladzi koło niego kilkoro się kręciło, a on wołał o światło i gospodarza i sierdził się.
Wyniesiono zapalone łuczywo, wysunął się z za stoła i młody podróżny popatrzéć — wyglądał kto żył. Przybyły wzrostu olbrzymiego prawie, nieco wiekiem przygnębiony ale krzepki, srebrnowłosy, bardzo rycersko patrzył. — Zbroją miał przy sobie i na sobie, miecz i mieczyk, a hełm wisiał tuż na koniu za rzemyki uczepiony.
Pytał do Wrocławia, a konie jego buchały parą i bokami robiły. Zsiadł wreszcie, aby tchnęły nieco.
Tymoch korzystając z téj chwili zamętu, do wozu swojego się przesunął, i wnet konie pognawszy, na gościńcu zaturkotał. Dziad zobaczywszy rycerza przychował się do kąta. W tém na drodze znowu zatętniało i wóz długi stanął u drzwi. Mikuł ledwie miał czas gościom się pokłonić, czeladź zwijała się żywo. Z długiego wozu dobył się w czarnéj sukni duchowny. Tych naówczas więcéj szanowano niż rycerzy, więc Mikuł przybiegł rękę całować i kolana ściskać, choć rozmówić się z nim nie umiał, bo on czarny mnich, jak się okazało, Francuzem był i nad kilka połamanych słów polskich więcéj nie znał.
Rycerz i mnich weszli do izby pospołu, stary wprzód pokłonił się ojcu i mało co doń zagadawszy, wnet na język jego trafił, tak że się dobrze rozumieli i przylgnęli do siebie.
Młody podróżny sam przyzostał na uboczu.
Mnich otyły, rumiany, wesołéj twarzy, wcale na surowego pokutnika nie wyglądał, ani nawet na zakonnika. Suknię długą miał podkasaną, postawę a ruchy więcéj żołnierskie niż klasztorne.
Zaledwie wszedłszy już śmiejąc się do Mikuły wołał o miód, rycerzowi się spowiadając, że bo z pragnienia marł, a po drodze woda była w studniach obrzydliwa. Dla nikogo téż gospodarz tak się nie zwijał, jak dla opasłego mnicha, i nie dziw, karczma bowiem do czarnych należała i jak swym panom służyć im musiał. A z oczu mnichowi patrzało, że nie dałby sobie chybić, bo choć oręża żadnego nie nosił, kij w ręku trzymał kuty potężny, który stałby za oszczep w potrzebie, i rękę miał silną, co tym kijem mogła tęgo obracać i lice takie, którego się musiał ulęknąć kto w nie spojrzał, bo choć niby wesołe i rumiane, groźne było zarazem i zuchwałe.
Od progu już stary rycerz i czarny mnich, języka od siebie wziąwszy, przystali jeden do drugiego. Stary był jakby dla takiego mnicha na towarzysza stworzony. Wojaka w nim poznać było łatwo i z ramion silnych, z blizn mnogich i z twarzy pomarszczonéj i nasępionéj, na któréj brwi nawisłe, kępiaste, najeżone, na pół zakrywały oczy połyskujące dziko. Gdy mu się usta blade ścięły a zapadły, bo zębów już był postradał — strach brał co z nich wyjdzie gdy się otworzą. Odziany był i zbrojny dostatnio a nie pysznie; ręka którą ukazywał, tak się zdawała ogromną, jakby dęby z korzeniem wyrywać była nawykła.
Mnich czarny, gdyby nie otyłość siłą by mu sprostał. Wnet téż swój swojego poznał, poczęli coś głośno rozprawiać obcą mową, a hałasowali. Młody podróżny wciąż się od nich na stronie trzymał.
Gęślarz z kąta, ciekawie poglądając, słuchał, z komory wyzierała Samicha i para przebudzonych, pół nagich dzieci.
Ci tak się zagwarzyli z sobą, że ani zważali czy ich kto słucha, bo i nie obawiali się snać, aby ich prości ludzie rozumieć mogli.
Stary rycerz, gdy miód podano, mnicha z kubkiem do stoła wiódł, tu mu miejsce pierwsze zrobił, sam téż na ławie przy nim zasiadł i dopiero teraz, wzrokiem powiódłszy dokoła, szukając znać gospodarza, trafił na młodego podróżnego, który stał, jako sobie pan, nic nie okazując ani trwogi ni poszanowania.
Popatrzył nań stary i ostro go zagadnął.
— A ty coś zacz?
— Podróżny — rzekł młody dumnie.
— Któżci to?
— Wolny człek jako i wy, i tego samego pono rzemiosła — odezwał się zapytany.
— Cóż, rycerz? czyj? pytał stary.
— A swój, dzięki Bogu! rzekł dumnie młody z pół uśmiechem.
— Przecież komuś służycie — mówił stary marszcząc się.
— Tak jako i wy? A wy, komu? odparł młody.
— Ja książęciu Władysławowi panu naszemu.
— No — i ja téż innego pana nie znam.
— A toć mi pyszny pan! śmiał się stary.
— Czemubym nie miał być! mruknął ów.
W czasie, gdy się tak jakoś ostro zagajała rozmowa głosami poruszonemi, mnich na młodego poglądał zuchwale, mierząc go oczyma groźnemi, wzrokiem niby staremu wtórując, gdy nie mógł mową. Młody i tych oczów wcale się nie zdawał obawiać.
— Nie dogadać bo się z wami! zawołał stary kubka się imając.
— Toć was téż gadać ze mną nikt nie siłuje — odrzekł po izbie się przechadzając swobodnie młodszy. Gdy się tak poruszać zaczął, psy jego, które w kącie były legły, podniosły się ku panu idąc. Ten je głaskał a pochylał się do nich. — Rycerz wlepił w nie ciekawe oczy, widać że go zdziwiły i ze psów téż o ich panu począł inaczéj sądzić. Więc mruknął.
— Nie lada sobaki, bodaj kędyś z dalekiego kraju — nie nasze. — Młody pytania jakby nie słuchał. Wtedy mnich domyśliwszy się, że się oni z sobą nie porozumieją, odezwał się swą mową do starego rycerza.
— Zapytajcie no gospodarza, ten wam powie kto u niego gości, znać go musi.
Skinął rycerz na stojącego opodal Mikułę, ten się zbliżył.
— Kto jest ten ze psy? zkąd?
— Obcy — odparł Mikuł — nie znam go.
Nie było więc rady, obrzuciwszy go znowu oczyma ciekawemi, mnich z rycerzem rozmowę daléj ciągnęli.
— Niepocześnie odziany, mówił stary półgłosem, ale może być i nie prosty człek, bo mi się nawet nie pokłonił. Musi w okolicy mieszkać, choć go tu nie znają, boć ze psy pewnie z łowów jedzie.
— Szkoda, że języka waszego mało znam — rzekł mnich swoją mową, dobyłbym z niego zaraz kto jest.
— Ojcze przewielebny — odparł śmiejąc się zdala stojący młody, jeżeli o mowę chodzi, jać waszą rozumiem niczego, i tę którą daléj na południu mówią i tę co nią szwaby szwargoczą.
Posłyszawszy to oba i mnich — i rycerz głośno się rozśmieli, a stary zaraz powstał rękę wyciągając.
— Siadajcież, bracie, z nami, zawołał — po mowie znać, że do nas należycie. — Suknia mnie zwiodła — staremu nie miejcie za zło.
Młody wnet rozchmurzywszy twarz powoli, z poszanowaniem do stołu przystąpił. Naprzód mnicha w rękę pocałował, potém staremu się pokłonił, aż z boku na ławie, jak młodemu przystało, zajął miejsce.
II
Mnichowi tak jakoś raźno było, że dla gęby towarzyszów znalazł, z któremi się mógł rozmówić, że mu się już nazad do wozu nań oczekującego nie chciało: Miód popijał, coraz o stół kubkiem stukając; śmiała mu się twarz szeroka, zwracał się na przemiany to ku staremu, to do młodego, rozparł wygodnie plecy do ściany przyłożywszy, i tak gwarzył, jakby już w refektarzu swym spoczywał.
— Do klasztoru mi nie pilno — mówił — jest ci komu na chwałę Bożą w chórze zaśpiewać, a i do wszelakiéj roboty braci dosyć. Trochę się na swobodę wyrwawszy człeku raźniéj, zapomni choć, że tę czarną suknię nosi i głowę ma wygoloną.
— A dawnoście tu u nas w tym kraju? zapytał stary.
— Już bo lat kilka — mówił mnich, — wydały mi się wiekiem prawie. Choć z kraju Gallów jestem rodem, żyłem wprzódy na Monte Cassino, w italskiéj ziemi, gdzie dobre wino rośnie. Nie po dobréj woli się w te wasze puszcze zabłąkałem, posłali mnie ojcowie pod obedjencyą. Jeszczeż lato jak lato, jesień pół biedy, ale zima pół roku i duszę ze człeka wymraża!
Westchnął ciężko.
— Co za kraj! co za powietrze! — dodał — niedźwiedziom tu żyć, którym pan Bóg dał futra królewskie, nie nam gołym ludziskom.
— Jam téż — przerwał stary — tułając się po świecie odwykł był od swéj ziemi i nieba, marznę téż i ja — ano niczém mróz, gdyby ludzkie serca cieplejsze były. Westchnął z kolei, oczy w ziemię wlepiwszy.
— Jakże tu ludzie ciepli być mają, odezwał się jowjalnie mnich, krew w nich zastyga od chłodu. Gdyby choć jak bobaki zimę przesypiać mogli?
Zwrócił się do młodego.
— Wyście téż pewnie kędy daléj bywali, gdy językiem cudzym dobrze mówicie? — Zapytał stary.
— Trochę, trochę — począł młody, — więcéjbym światu jeszcze zobaczyć pragnął, ale to z pomocą Bożą kiedyś się uczyni.
Mnich tymczasem coś sobie półgłosem podśpiewywał po łacinie, nogą bujając w powietrzu. Kubek w dłoni trzymał, i miód posmoktywał, patrzał na Samichę, która ogień pośrodku izby roznieciwszy, warzyć coś poczynała.
— Wyście się tu porodzili — począł — wam tu znośnie, ba i dobrze być może; dla nas gorsza więzienia ta ziemia. Niema czém pocieszyć ni oka, ni duszy. Morza nie ujrzeć, szumu jego nie posłyszeć, gór niebotycznych nigdzie, równiny jak na dłoni, lasy a lasy i lasy na nich szumią, rzeki ospałe płyną jakby się pomęczyły, błoto i piasek! piasek a błoto! Na drzewach nędzne szyszki rosną, wino choć go sadź i chuchaj nie dojrzeje — kraj wasz nie dla ludzi!
— Wybyście się nań skarżyć nie powinni, — przerwał stary — wam tu mało nie jak w raju. Ziemi, pól, wody, lasu, służby do nich macie dostatkiem i do woli. Królowie, książęta, my téż dajemy wam wszyscy, biskupi na rękach noszą — toż królujecie u nas!!
— A cobyście téż wy bez nas poczęli? — zawołał mnich, oczyma mrugając. — Gdyby nie Włosi, nie Francuzi, potroszę i Niemcy, pana Boga byście nie znali, któżby u was wiarę Chrystusową krzewił? Waszych duchownych tyle tylko prawie macie co po wsiach, po plebaniach siedzą i niezgorzéj katechizm umieją — nie wiele co więcéj. Jak książkę na wagę złota, tak i nauczycieli do niéj na wagę złota kupować musicie, inaczéj byście po wiek wieków w ciemnościach zostali.
— Juści téż do tego powoli przychodzimy, — odezwał się młody, — że swoich księży i biskupów mieć będziemy przecie.
— A coby biskupi wasi i księża bez nas zrobili! — odparł Francuz. — Wasi polscy biskupi nie wiele znają, księża jeszcze mniéj, po chałupach z dziećmi i żonami siedzą, do stodół zboże ściągają, pociechy z nich nie wiele.
Zaśmiał się.
Oba przy nim siedzący posępnie jakoś zamilkli.
— Nie mówię zła na nikogo — dorzucił mnich gadatliwy, — a uchowaj Boże przeciw ks. Janika z Brzeźnicy pasterza waszego… Toć zacny pan! zacny pan. — Wszelako coby on poczynał bez Roberta Archidiakona?? hę?
Więc, choćbyście wy nam, idącym do was na szrony i lody, suknem i szkarłatem drogi wyścielali, nie skarżcie się. — Jest za co, światło niesiemy!
Zanucił znowu coś po łacinie, nie z tego tonu co w chórze, ale wesoło i raźno, jakby do gospody na gościńcu. Trudno go było zrozumieć.
— Miły panie, odwrócił się popiwszy do starego, ja mam imię Maura, wiecie kto jestem i z jakiego Opactwa, bom od św. Wincentego, dajcież wy się mnie znać.
— Ho! ho! zaśmiał się stary — gdybym ja wam opowiadać chciał com za jeden, słuchaćby wam się odechciało. — Wielem przeżył a osobliwych przygód i dziejów. Ale wy chyba jeden, ojcze Maurze, żywota mojego nie znacie, drudzy o nim po całéj ziemi naszéj wiedzą i rozpowiadają. Głośny on się stał za Krzywoustego, któremu Bóg daj niebo, że mi sprawiedliwość wymierzył.
Jam — Żegota Zaprzaniec.
To mówiąc, spojrzał ku młodemu, a ten dopiero kołpaka nachyliwszy, nizko mu się pokłonił.
Wesoły mnich popatrzył nań i dotykając ręki poufale — odezwał się.
— Srodzem ciekaw życia waszego. Kiedym do klasztoru nie powrócił, dopóki furty nie zamknęli, co mi tam? posiedzę z wami! Swobody zażyję, miodu się napiję — mówcie, proszę.
— Po setny chyba raz dla was swoją historyę powtórzę — odezwał się stary popijając trochę, jakby sobie usta chciał zwilżyć.
Wielem już ludzi tą gadką karmił, aż mi się samemu obrzydliwą stała. — Nic to, mogę ją jeszcze raz gwoli Ojcu powtórzyć.
Pomilczawszy trochę, pogłaskał brodę stary i tak począł:
— Jeszcze nieboszczyka króla Bolka ojciec dogorywał w Płocku, gdym ja, naówczas młodym będąc, nasłuchawszy się dużo od obcych księży o krajach różnych, zawziął wielką ochotę je zobaczyć. Żył naówczas ojciec stary i dwu braci moich, Nawój i Sędziwój. Siedliliśmy się naszym rodem z prastarych czasów wedle Krakowa, tam było gniazdo i ojcowizna Starżów. Ziemie na okół mieliśmy szerokie, i staliśmy między ziemiany na czele. Zapalono wici na wojnę, a zawołano — Starża! tysiące ludu szło naszego z toporami po staremu.
Gdym się u nieboszczyka ojca prosił, aby mnie trochę puścił w świat, ofuknął się ani słuchać o tém nie chcąc. Było co robić koło domu. Mnie piekło skosztować i zła i dobra, a popatrzeć jak się to tam gdzieindziéj dziewało. Więc, ojcu się już nawet nie opowiedziawszy, pod pozorem łowów, na młodym koniu siwym, którego sobie sam ujeździł, zbroiczki nabrawszy trochę, puściłem się naprzód na dwór królewski, niby służby wojennéj szukając, że mi się w pokoju mierziło. Ztąd gdy Niemcy jechali precz do siebie, którzy byli z Magdeburga za jakąś sprawą posłani, z niemim się jako jeden z nich wykradł, naprzód do onego Magdeburga. Ale tu między żołnierstwem biskupiém, panami i różnym ludem żołdaczym, niedługom wyżył, niewielem téż zobaczył. Zaciągnąłem się do cesarskich, Henrykowych, wówczas kiedy już ów cesarz sam chwiał się na swoim tronie, o czémem ja młody nie wiedział. Majestat zdał się wielki i rycerstwa koło niego, pięknego, dużo się jeszcze zwijało — a ci mnie między siebie przyjęli. Henryka Bóg pokarał snać za to, że na Ojca chrześciaństwa całego się porwał, na rzymskiego biskupa i papieża, a teraz nań téż właśni synowie godzili, chcąc mu berło wydrzeć z dłoni. Mnie tam naówczas młodemu nie było w głowie kto panował, inom patrzał ktoby mnie zawiódł daleko, abym coraz nowe ziemie oglądał. Z cesarskiemim się więc po niemieckich ziemiach tłukł naprzód, różnego losu zażywając. Jeden syn co się był na cesarza Henryka porwał, zmarł jakoś, z pomsty Bożéj; wnet i drugi po nim Henryk także się podniósł przeciw ojcu. A miał z sobą i Papieża rzymskiego i Bawarów i innych wielu.
Jam z ojcem cesarzem i Niemcami jego szedł, gdy nad Regenem pod miastem Racisboną, spotkaliśmy się z wojskiem synowskiém. W sierpniowy skwar zeszły się zastępy, a już syn między naszemi wielu miał swoich i cesarscy bić się nie chcieli, swoją krew przelewając.
A toć wszyscy pono wiecie, jak potém cesarza syn więził i zamorzył, bo ze strapienia i zgryzoty zmarł Henryk stary.
Nawet ciało jego potém z grobu Papież kazał wyrzucić. — Ze służby ojca poszedłem do syna, choć mi temu ojcobójcy służyć się nie bardzo chciało. Tegom jednak dopiął z tym synem, czego z ojcem nie mógłem, bośmy z nim pociągnęli na Włochy.
Byłem onych dni krwawych w Rzymie, gdyśmy się ledwie motłochowi zburzonemu obroniwszy, Papieża pojmali i zmusili go, aby czynił po woli cesarskiéj. Stałem przy tém gdy go Paskal biskup rad nie rad, ze łzy na oczach koronować musiał, a łzy te jak groch na koronę cesarską z przekleństwem padały.
— Ho! ho! — zaśmiał się przerywając Ojciec Maur — wyście to i Rzym nasz widzieli. A znacież jaka u nas o tym Rzymie Ewangelia chodzi? — mówił wesoły klecha. — Pewno nie? Ja ją na pamięć umiem. Chcecie to posłuchajcie…
Stary Zaprzaniec przerwał swe opowiadanie, z ukosa patrząc na mnicha. Ten powstawszy z ławy, minę uczynił niby pobożną, w rzeczy szyderską, i jakby w kościele do czytania Ewangelii się zabierał, głosem grubym rozpoczął:
„In illo tempore dixit Papa Romanis…” Onego czasu rzekł Papież do Rzymian. Gdy przyjdzie syn człowieczy, do tronu majestatu naszego, rzeczcie mu naprzód: Przyjacielu, czego przychodzisz? A jeżeli trwać będzie pukając, a nic nie dając wam, wyrzućcie go precz w ciemności zewnętrzne. I stało się, że przybył jeden klecha. —
Mnich z pobożnością niby wielką zabierał się ciągnąć daléj, gdy młody rycerz, na uboczu stojący, poruszył się i odezwał cicho.
— Ojcze przewielebny, nie godzi się nam słuchać rzeczy tych, które na pośmiewisko sprawy biskupa rzymskiego podają. Popadlibyśmy w grzech znaczny. Duchowni sobie żarty stroić mogą, bo to tam ich sprawy, nam świeckim ludziom, nie przebaczyłby spowiednik.
Mnich się zwrócił ku niemu, z nieco szyderskiém wejrzeniem.
— Chwali ci się to — odparł siadając, — że boicie się grzechu! Ano, Ewangelia moja była piękna, i nie posłyszycie jéj już, bo więcéj nie powiem.
Spojrzał ku staremu, od którego się może czego innego spodziewał, ale i ten brwi nachmurzył, głowę zwiesił i widocznie mu szyderstwo z rzeczy świętych nie w smak było.
— A wy co na to? — zapytał go Maur.
— I jam nie rad słuchać nic co mi sumienie obciążyć może — rzekł Zaprzaniec. — Dobrze powiedział młody, sprawy to wasze, nam nic do nich.
O. Maur śmiać się począł.
— I wam się to chwali — rzekł, — na próbę brałem, a wyszliście z niéj dobrze. Wam tego słuchać nie przystało, boście świeccy, dzieci i sługi nasze, mnie wolno, bom ja u siebie doma a tak dobry jako i ci, których na biskupów święcą.
Potarł szeroką dłonią głowę — milczeli wszyscy. Ojciec Maur widząc, że mu się z jego żartem nie powiodło, wnet zagaił.
— Ano — mówcie daléj, mówcie, coście tam w tym Rzymie i gdzie daléj widzieli. Ja choć sobie z Rzymu drwię, ziemię tę italską kocham mocno. Niema życia jeno tam, alem się nad Tybr próżno prosił, posłali mnie na lody i śniegi.
Zaprzaniec spocząwszy daléj mówił.
— Byliby nam Normandowie z Kapui bieżąc na obronę Papieża uszu i grzbietu natarli, gdyby się prędzéj pospieszyli. Przyszli za późno, gdy Henryk już cesarską koronę wdział i co chciał to na Papieżu utargował. Powracaliśmy do Niemiec, gdy Papież za nami pognał odwołaniem tego co mu siłą było wydarto i nasi biskupowie cesarzowi z rozkazu jego opierać się zaczęli.
Byłem ci i ja na weselu cesarskiém, a potém znowu we Włoszech, gdyśmy szli wojować, a papież musiał uchodzić z Rzymu przed nami. I takem drugi raz w życiu ów gród osobliwy oglądał.
Długoby to opowiadać było, cośmy się z cesarzem tym nawłóczyli po świecie i natłukli dopóki pokój z Papieżem nie stanął. Cesarz téż zmarł właśnie gdym się z nim na Franków wybierał.
— Bo się ich zląkł — wtrącił Maur. — U nas tego czasu ruszyło się co żyło, a byliby go i was w miazgę starli, pod chorągwią św. Dyonizego!
Stary głową potrząsnął.
— Kto wie coby tam było — rzekł. — Mnie się téż już było naprzykrzyło owo szukanie guzów po świecie, i gdy Lotarjusza sasa obrali, jam się do jego rycerstwa przyłączył, przeciw Frankońskiemu Konradowi.
Na niedługo. Do domu się bardzo tęskniło, gdy się Niemcy z sobą za łby brać gotowali, jam samotrzeć z pachołkami dwoma i trocha tego, co się po świecie uciułało, do domu zawrócił.
Sławnyż to powrót był — westchnął stary, — niechaj od takiego poczciwych ręka Bozka broni. Źlem uczynił, żem zamiast wprost na dwór króla Krzywousta, pociągnął do swoich, do braci, bo ojciec nie żył, ale tęsknica się w sercu odzywała do swoich i bodła.
Rodzica mi żal było, żem go przy życiu nie znalazł, do braci tém spieszniéj było — wierzyłem w serca braterskie.
Było to, jak oto teraz, jesienią, gdym na tym samym koniu, któregom z domu wywiódł, co mi się w niejednéj srogiéj bitwie wysłużył i życie ocalił, który, jako i ja, rany miał i blizny — przywlókł się pod Tęczyn.
Myślałem sobie, dać się im zawczasu poznać, czy nie? Próbować postanowiłem, czy téż poznają. Zatrąbiłem u wrót. Wyszedł odźwierny z zapytaniem — kto? — Rzekłem mu rycerz obcy, podróżny o gościnę prosi. Puścili mnie.
Braci doma jakoś zastałem obu, z łowów powracających, z mnogą drużyną, a gdym się oznajmił, że téj ziemi ojczycem jestem i u cesarzam sługiwał, wzięto mnie do stołu poczestnie i ugaszczano.
Jam w nich braci poznawał łatwo, choć postarzeli wiele, oni mnie jako żywo. U wieczerzy tedy gdyśmy siedzieli, rzeknę im, żem z cesarskiemi po Włoszech się włócząc, i widział i znał człeka, który się mienił z krakowskiéj ziemi od Tęczyna, a zwał się Żegota.
Spojrzeli po sobie, zdumieni trochę i Nawój się pierwszy odezwał.
— Byłci to bodaj brat nasz, ale słyszeliśmy, że tam kędyś na obczyźnie głową nałożył, bo warchoł był zawsze z młodych lat i ojcu śmierci nieposłuchem swym przyspieszył.
I dobrze uczynił — dodał Nawój, — że zginął, bo tu nie miał po co powracać.
Na tom rzekł. — Azali zginął nie wiem, bom ci go żywym oglądał, a o śmierci wcale nie słyszał.
Poczęli tedy od téj chwili jakoś koso na mnie spoglądać, a żem się tém i owém pytaniem wydał, iż ziemię i okolice znam dobrze, dziwowali się, zkądem o tych ludziach wiedział i o sprawach ich. — Na tom rzekł. — Niema się czemu dziwować, bom tutejszy. Na to nic już nie odpowiedzieli, tylkom widział, że mnie na oku trzymali mocno, chwili nie spuszczając ze mnie wzroku.
Gdy pora do snu przyszła, komornikowi zawieść kazali spać do izby pod wieżą, za którą podziękowawszy im, rzekłem, żem zdawna obyczaj miał tam sypiać, kędy koń mój stał, bo mój siwy do mnie a ja do niego jak do brata i druha nawykłem.
To rzekłszy, do szopy szedłem na sienne posłanie, na co, choć się pomięszali, nie odpowiedzieli nic.
Gdym się już do snu, konia opatrzywszy, miał układać, a była noc księżycowa jasna, posłyszałem szelest i — patrzę, stoi we drzwiach szopy postać jakaś, jakby widmo niewieście. Domyśliłem się kto był, bo przy wieczerzy, gdy niewiasty posługiwały, nadzorującą nad niemi starą Nanię poznałem, która mi niegdyś mamką była. I widziałem, że oczów nie spuszczała ze mnie i głosowi się memu przysłuchiwała z kąta, dziwnie ręce łamiąc. Nie sądziłem jednak, aby poznać mnie miała. Obaczywszy postać w bieli tknęło mnie zaraz, że nie kto inny, ona była.
Ta obejrzawszy się dokoła, ostrożnie pocichu przystąpiła do posłania mojego, po imieniu wołać począwszy. Nie zapierając się więc, wstałem witać ją, która się od łez i jęku, całując nogi i ręce moje, wstrzymać nie mogła, a nie rychło się ukoiła z płaczu srogiego, radości i trwogi jakiejś.
Gdy się nieco uspokoiła, mówić dopiero zaczęła, że po wyjściu mojém, bracia moi podejrzenie powziąwszy, azalim nie był Żegota, długo się naradzali, co począć mieli.
Mówili między sobą. — Co poczniemy, jeżeli on Żegotą jest? Mamyż mu oddać część jego ojcowizny, którąśmy zawładali i między siebie rozdzielili? — Sędziwój rzekł naprzód.
— Dopókim żyw tego co trzymam wydzierać nie dam sobie. — Choćby Żegota był, jak on się wywiedzie, że bratem jest naszym? Lat minęło mało nie trzydzieści, gdy opuścił ten kraj, ojciec go znać nie chciał, i my nie będziemy.
Po czém naradzali się jeszcze i postanowili, dla bezpieczeństwa rzucić mnie do ciemnicy i trzymać w niéj, ażbym się albo siebie wyrzekł lub marnie w niéj zczeznął.
Mamka mnie zaklinała, abym natychmiast nocą uchodził i szedł do króla z żałobą, któréj mąż stary wrotnym był i ten mi miał otworzyć bramę. Rzekłem na to niewieście, iż nie może to być, aby mieli na własną krew rodzeni bracia nastawać. I choć u nóg mych leżąc, błagała z płaczem, ległem na siano spać, nie powziąwszy strachu.
Jakoż nazajutrz szedłem do komnat ich, jedliśmy i pili znowu, tylkom widział, że mnie oczyma śledzili, coraz pilniéj o brata swojego badając. A gdy się już uczta miała ku końcowi, powstałem z kubkiem w dłoni podanym, i odezwałem się.
— Pytaliście mnie o brata waszego, a oto on, Żegota brat wasz, który staje przed wami. Jam jest.
Struchleli zrazu — popatrzyli na się. Sędziwój pierwszy ochłonął i odparł z uśmiechem.
— Dobryś nasz brat, doznasz takiego przyjęcia, na jakieś zasłużył. Od nieboszczyka Żegoty nasłuchałeś się o nas i nauczył, przychodzisz nam kłamem i samozwaństwem ojcowiznę wydzierać.
Oba wnet na czeladź huknęli.
— Wiązać i do ciemnicy rzucić zdrajcę.
Zaklinałem ich, aby tego nie czynili a nie obciążali sumienia krwią braterską, ale się oba z drużyną swą rzucili na mnie nawałem. Jam też miecza dobył i obraniać się musiał. Na mnie jednego ludzi było dwudziestu, obalili więc, z tyłu pochwyciwszy, na ziemię, i związanego, skrępowanego rzucili, jako chcieli, do lochu, drzwi zabiwszy, gdzie mnie głodna śmierć, powróz pewnie lub miecz czekał.
Łaską Bożą stara mamka, jak skoro krzyk i wrzawę posłyszała, domyśliwszy się co się stało, ze dworu natychmiast wybiegła, wprost do króla do Krakowa, gdzie właśnie bawił podówczas pan spoczywając po wojnie. — Padła mu do nóg z jękiem wielkim, wszystko wyznawając i ratunku dla mnie, jakby dla własnego błagając dziecięcia.
Jam, o niczém nie wiedząc, na barłogu leżał, nie mając nawet ani chleba ani wody kropli, gdy na wieczór łomot, tentent i wrzawę posłyszałem wielką w podwórcach. Anim wiedział co było, śmierci się spodziewając i do niéj gotując, rozmyślając w sobie, iż mnie ona od obcych ominęła, aby mi ją swoi zadali. Tymczasem król, poruszony płaczem niewiasty, natychmiast konia podać kazawszy, przybył na zamek sam, aby sprawiedliwość wymierzyć.
Gdy im o panu znać dano, Nawój i Sędziwój pospieszyli naprzeciw, nic się nie dorozumiewając, z pokłonami, nogi całując a do zamku zapraszając na spoczynek. Przyjąwszy to król, nic im zrazu po sobie poznać nie dając, szedł do izby, gdzie już stół mu zastawiono i gotowano ucztę wielką.
W tém, gdy do mis zasiedli, ozwie się pan nagle, iż mu od cesarskiego dworu znać dano, jakoby trzeci ich brat był żywy, a miał do domu powracać.
— Nie może to być, miłościwy panie, rzekł Sędziwój śmiało — bo wiemy to na pewno, iż zmarł ubity, gdy z cesarzem Henrykiem do Rzymu wchodził, i w ulicach zamieszka była z papiezkim ludem, którego Włoch albo Normand dzidą przebił.
— Musiał się on z onéj dzidy uleczyć — odezwał się król, bo na pewno donoszą, iż żyw jest. Jeźliby zaś kłamca jaki na siebie zbroję jego wdział i imię przywłaszczył, słusznaby go ująć i karę, na jaką zasłużył, domierzyć.
Na to bracia zamilkli strwożeni bardzo, nie chcąc przyznać się do tego, że mnie już mieli i do ciemnicy wrzucili.
Król tedy poczekawszy mało i widząc, że milczą, wstał, misę od siebie odsunąwszy, kołpak na głowę nałożywszy i miecz pokładając przed sobą, zawołał.
— Jużem ja tu nie gość ale sędzia najwyższy. — Niechaj tu stanie ten, któregoście do ciemnicy wrzucić kazali.
Uklęli się oba straszliwie i zmartwieli, choć chcieli wykłamywać się, nie mogli już. Sędziwój na kolana padł przed królem, miłosierdzia błagając. Król wołał.
— Tu mi go stawić na sąd z wami, jeźli żyw, niech stanie, jeźli trup, wy głowy dacie pod miecz katowski.
Gdym posłyszał chrzęst wielki i wołania a bicia we drzwi ciemnicy, które mamka okazała, Bogu duszę polecałem już, myśląc że mi tu zaraz głowę dać przyjdzie a na ścięcie mnie wywloką.
Odbito drzwi, ujrzałem królewskich ludzi, którzy mnie poczestnie pod ręce ująwszy przed króla zaprowadzili.
Temu, gdy pokłon oddałem, rzekł mi.
— Mów jakoś wyszedł, gdzieś i z kim był i jak powrócił, a wywiedź się i okaż, żeś nie jest samozwańcem i oszustem.
Duch tedy wstąpił we mnie i poczęłem opowiadać całe dzieje moje, jakom jechał, com i gdzie poczynał, i jak w końcu od Łotarza saskiego uszedłem do swoich. W tém, przecisnąwszy się przez tłok ludzi przystąpiła mamka stara i poprzysięgła jako poznała mnie za dziecko swe, które jéj piersi ssało. Ukazałem téż znak na ciele rodzimy, o którym wszyscy wiedzieli, żem z nim na świat przyszedł: Król tedy uznał, żem praw był.
Co widząc bracia kajali się, mówiąc że przyznają mnie, a jam odparł, iż jako żyw znać ich nie chcę. — Ojcowizny część, jaka mi należy, odbiorę, ale rodu i zawołania z niemi trzymać nie będę i wolę zwać się od *starego konia*, który mi służył, niż od ojca co mnie przeklął i braci co się zaparli.
Za czém się nazwałem Zaprzańcem; i dzieci moje nosić będą to imię, aby się pamięć zachowała przygody mojéj na wieki.
Dokończywszy opowiadania stary westchnął, czoło potarł, które zmarszczki okryły, a mnich dziwować się począł i użalać, sławiąc Bożą opiekę nad nieszczęśliwym Zaprzańcem.
Młody podróżny odezwał się téż, że o historyi téj dużo słyszał, a szczęśliwym był, iż na swe oczy oglądał tego, który tyle przecierpiał i doświadczył.
— A żebyście wiedzieli, rzekł w końcu, ktom jest i że się z rodem moim taić nie chcę, powiem wam o sobie, bo mnie tu niezna nikt. — Zwę się Markiem Jaksą z Miechowa, a krwi jednéj jestem z księdzem Janikiem, który biskupem jest na wrocławskiéj stolicy.
Mnich mu się pokłonił nizko, snać przypomniawszy, że o duchowieństwie polskiém lekko mówił i mało je ważył.
— Ksiądz Janik, ciągnął daléj młody, ledwie o mnie słyszał, drudzy téż nie więcéj, bo przez ojca oddany byłem na naukę do klasztorów i na dwory niemieckie, a dopiero co do domu wróciłem i mało kogo na oczy widziałem, przy matce siedząc. Dzisiaj zaś tu prawie cudem się znalazłem, bom trzy dni temu na łowy ze psy, niebardzo świadom okolicy, wyjechał, po lasach błądząc ledwom z głodu nie zdechł, a żeby nie ubite koźle i ja i psy możebyśmy w puszczach byli zostali.
To mówiąc Jaksa śmiał się sam z siebie.
— No to — rzekł mnich — teraz się wam najlepsza nadarza zręczność, gdyście już tak Wrocławia blizko, abyście ks. Janika, powinowatego waszego odwiedzili i pana Petrka, który téż wam jak biskupowi krewnym być musi, poznali, jeżeli i jego nie znacie.
— Wcale go nie znam, — odparł Jaksa — a no, prawdę rzec i poznawać się go nie spieszę, takie o nim dziwy prawią ludzie.
— Ludzkie języki kłamliwe i niepoczciwe są — podchwycił ksiądz żywo. — Toć pan świątobliwy, rozumny, potężny, który z książęty na równi stać może, ale psy na księżyc nawet szczekają.
Stary Żegota dodał.
— Od niego jadę, znam go dobrze, coś téż powiedzieć potrafię o nim. Młodemu, gdy do niego przystęp mieć może, zdala się trzymać byłoby złém i szkodliwém, bo przy nim urosnąć można łatwo, a bez niego w tych krajach ciężko co zrobić. Szanuje go i kocha książe Władysław i drudzy panowie książęta, którym przez nieboszczyka Krzywousta wyznaczony został za opiekuna. Możny jest, silny jest, rozumny jest.
— Potężny jest, — dodał mnich — a złota ma tyle, ile go żaden z książąt naszych nie ukaże.
— I nieprzyjacioły téż ma, — dokończył Zaprzaniec — bo kto mocen, bogaty, silny, wielki, ten ich musi mieć.
Po chwilce głos zniżywszy, mruknął.
— Z nieprzyjaciół jego najstraszniejszą … jest — niewiasta. — —
Na samo wspomnienie imienia niewieściego, mnich rękę podniósł do góry i głowę przechyliwszy minę uczynił taką, jakoby nie wiedział sam czy miał bronić czy potępiać.
Wzdrygnął się w końcu.
— Wspomnieliście — rzekł — owo stworzenie, które Bóg na świat wyprowadził z kości pierwszego człowieka, na zgubę ludzi, na pokusę, na narzędzie dla szatana. Prawda, bez niewiasty nie byłoby świata i nas, ale téż przez nią świat i my przepadamy. Niewiedząc czy ją sławić, czy przeklinać — zmilczę!
Tymczasem przemilczawszy przez poszanowanie dla duchownego, Zaprzaniec kończył.
— Tak jest, iż ma jednego a najstraszniejszego nieprzyjaciela w niewieście, i nie w innéj jako w możnéj i przebiegłéj pani żonie ks. Władysławowéj, Agnieszce, Niemce. Z tych Niemek u nas wszystko złe szło i idzie.
— Przecz że go nienawidzi? — zapytał Jaksa.
— Łacno to dojść — odparł stary. — Gdy król nieboszczyk Krzywousty umierał, radzili mu biskupi, i wymogli na nim, aby państwo swe na równi między synów podzielił.
Jeden tylko Kazimierz został, któremu nie dano nic, Bogu go polecając. Nie sądzę ja pany nasze biskupy, ale bodaj podział ten dla nich bezpieczniejszym był, przeto go chcieli. Z jednym a potężnym panem twardo im szło, a tak każdy książę ma przy sobie biskupa, z którym władzę dzieli i każdy biskup jednego pana pilnuje. Tém łacniéj rządy swe duchowne sprawować mogą.
Jaka była wola króla i biskupów, tak się i stało. Kraje się podzieliły. Na Krakowie zwierzchnim siadł ks. Władysław, i wziął Szlązko dodatku. Bracia poszli na dzielnice z posłuszeństwem głowie. Cesarskiéj krwi pani Agnieszce nie chciało się być i nie chce księżną, a żąda być królową. Więc dobrego pana a małżonka swego pędzi i zmusza, aby braci powyganiał, zwojował i sam jeden nad wszystkiemi dzielnicami panował.
Tego i biskupi nie chcą, i pan Petrek pilnuje, aby się to nie stało, ale żeby się spełniała wola nieboszczyka króla. Więc ztąd do Petrka nienawiść wielkiéj pani i niemieckiego jéj dworu.
— A nic mu nie uczynią — gorąco wtrącił mnich — ma nas wszystkich po sobie ile jest, biskupi z nim, Pan Bóg z nim! Widzieliście przecie albo słyszeli, gdy niedawno dla opactwa naszego do kościoła św. Wincentego relikwij z Magdeburga zażądał, których i książętom odmawiają, bo ich żadnemi skarby opłacić nie można. Jemu arcybiskup świętych nie odmówił kości i widzieliśmy, jak je do kościoła w tryumfie prowadzono, gdyby zdobycz największą. A ktoby tego dokazał, żeby się z nim świętością, co opiekę niebios zapewnia, dzielono? Kto? chyba jeden pan Petrek. Na co patrząc i znając go niech pani Agnieszka w Krakowie pamięta, że jeźli się porwie na człowieka, który świętych Pańskich i duchownych ma za sobą, rychléj ona sama padnie, niż się on zachwieje.
Mówił O. Maur z gorącością wielką, a drudzy milczeli.
— Prawdą jest — potwierdził Zaprzaniec, — że panu Petrkowi nikt tu nie straszny, bo i powagę ma wielką i rozum i bogactwa.
A co nań prawią nieprzyjaciele, że zdradą do mocy téj przyszedł, złością jest, boć co mu w sumieniu ciężyło dawno odpokutował.
— Duchowni wszyscy z nim, nasi opaci i starszyzna — dodał Maur — nietylko w opactwie św. Wincentego, lecz wszędzie gdziekolwiek są. A są po świecie całym i jak ona drabina Jakubowa nieba, my tronu biskupa rzymskiego dotykamy! Wszyscy modlemy się za dobroczyńcę, msze zań odprawiamy, a grzech, gdyby go miał, dawno zmyty jest ofiarami ołtarza, zarzucony temi kamieniami, których tyle na kościoły ponawoził, starty złotem, którém je przyozdobił… Rzeczono bowiem, że co my rozwiążemy rozwiązane jest, a co zwiążemy na wieki związane.
Napił się O. Maur miodu, bo się mówiąc zmęczył, otarł pot kroplisty z szerokiego czoła i ciągnął daléj, błyszczącemi oczyma wpatrując się w Jaksę.
— Już i dlatego warto poznać dom pana Petrka, że nigdzie nie zobaczycie ani macierzy takiéj powagi, jak księżna żona Petrkowa, ani córki takiéj piękności, jak ona Beatryks, którą tu zwą Błogosławą, rajski kwiat! Ani anioły boże piękniejsze nie są, ani czyściejsze — dodał mnich ręce składając. — Gdy do kościoła wnijdzie, modlić się chce do niéj nie do ołtarza!
— Gorąco to mówicie — przerwał Zaprzaniec. — Jam stary i już dla mnie niewiasty uroku takiego nie mają. Napatrzyłem się ich téż po ziemiach różnych, szczególniéj w Italii i Rzymie, gdzie, póki młode najpiękniejsze są, a po krótkim czasie straszne się stają.
— Tak, że i szatan nad nie ohydniejszym być nie może! — dokończył mnich ze śmiechem.
— Muszę to przyznać — rzekł Zaprzaniec — żem nad córkę Petrkową Błogosławę, nigdzie ani piękniejszéj ani podobnéj nawet nie widział.
Piękna jest inną pięknością, któréj południowe kraje nie znają, tamtych niewiasty z płomienia zdają się ulepione, te z powietrza i mgły czystéj.
— Jédźże młodzieńcze — zawołał mnich rubasznie — jedź, abyś choć raz w życiu to oblicze mógł oglądać. Szczęście to jest popatrzyć na nią.
— Jedź — potwierdził Zaprzaniec — dwór tam gościnny, a powinowatego przyjmą serdecznie. Cóż gdy cię biskup wprowadzi? Wszak żony nie masz??
Rozśmiał się Jaksa swobodnie.
— Ani myślę tak rychło gniazda słać — odpowiedział — wojuję, lubię wędrówki, a niewiasta do domu zawczasu przykuwa. Jechać zaś teraz — dodał — na dwór p. Petrka, nie przystało mi bom oto sam, jak palec, z dwojgiem psów tylko, bez odzieży, bez łańcucha, bez dworu, a tak mi się stawić, dla pamięci ojca nie godzi.
Gdy zamilkli na chwilę, O. Maur przeciągnął się i ziewnął szeroko.
— Hę! hę! noc bo już jest, a nocą się włóczyć nie dobra rzecz, legnę tu chyba spać. Gorzéj jak w mojéj celi nie będzie, bo tam nasz opat na gołych deskach spać każe i nocą mu się na dzwonek co godziny do chóru zrywać potrzeba.
— Ha! na toście się święcili! — odparł Zaprzaniec.
— Ja? ja? — zawołał O. Maur ruszając ramionami. — Ani mi to było w głowie! Rodzice mnie w leciech dwunastu oddali Benedyktynom, musiałem iść, bo oni tak ślubowali nimem się urodził, że mnie panu Bogu na ręce synów ojca Benedykta oddadzą! Ochoty do kaptura anim miał, anim nabrał. Na koniu bym wolał hasać i wesołą żonkę mieć, niż to życie nędzne prowadzić!
— Nędzy przecie i biedy na was nie widać! — rzekł Zaprzaniec.
— Boć sobie rady dać umiemy — rozśmiał się O. Maur. — O ha! Rozległe mamy włości, zajrzéć tu i ówdzie potrzeba, to się jeździ, a w drodze zapomina się i klauzury i różnych srogich reguł zakonu. Pan Bóg łaskaw przebaczy!
I ogromną pięścią w piersi się buchnął.
Nie musiał się tak bardzo mowie mnicha zdziwić Zaprzaniec, bo widział i wiedział, co się po całym świecie w klasztorach benedyktyńskich działo, że je papieże i biskupi oczyszczać wciąż i naprawiać musieli, a do dawnéj ich reguły doprowadzić nie mogli, więcéj tam u nich pono o łowach, napoju, jadle i wesołych godzinach, niż o chórze i godzinkach myślano. Ojciec Maur właśnie do tych należał, co jarzmo potrząsając i lekceważąc śluby, pracowali na to, aby ich z wrocławskiego opactwa wygnano, co téż się wkrótce dokonało.
Po téj rozmowie szli wszyscy spać na siano do szopy.
Noc była chłodna, gwiaździsta i cicha. Jaksa sam dłużéj pozostał na podwórku z psami swemi myśląc bodaj o dworze pana Petrka i o pięknéj Błogosławie, którą mu tak zachwalono, że się w nim młodzieńcza rozbudziła ciekawość. Sam był i bez wszelkiego do odwiedzin przygotowania, ale czemuby téż, myślał sobie, nie miał zdala najrzeć na to cudo, nie dając się poznać? nikomu się nie opowiadając kto był?
Nęciła go bliskość miasta, odstręczało to, że do zmyślania cudzéj postaci nie miał ochoty ni zdolności. Tak podumawszy sam, niewiedząc co jutro pocznie, po niejakim czasie rzucił się téż na posłanie nieopodal od konia swego, a psy wierne do nóg jego przyległy. I cisza nastała w gospodzie, lesie, na świecie, tylko puhacz gdzieś zdala coś wróżył odzywając się posępnie.
III
Ranek jesienny trochę mglisty obiecywał piękną pogodę, biała rosa perlista okrywała trawy i drzewa, z za mgły wychylało się słońce jakby snem nocnym rozmarzone jeszcze, jak na wpół przebudzone. Niekiedy okiem jaśniejszém spojrzało na świat i osłaniało się wpół przejrzystemi obłoczkami, zdając wstawać leniwo. Na gościńcu do Wrocławia prowadzącym, już się poruszało od świtu życiem dwojakiem miasta i wsi, kupieckiem i gospodarskiém, wędrownem i domowém.
Już też i w izbie u Mikuła ludno było, w ognisku ogień płonął, a że dym z niego nie raźno odchodził dymnikiem, po izbie się powłóczył i oczy wygryzał. Jedni pili u stołu, drudzy zziębłe ręce u ognia zagrzéwali, spoglądając na siebie, bo byli ludzie wszelacy, tutejsi i obcy. Większa ich część noc spędziła na łąkach i chłód ich na legowisku objął jesienny. Znać to było z zarumienionych twarzy, z żywych ruchów, którémi rozgrzéwać się chcieli. Z noclegujących pod szopą, pierwszy co się ze snu po cichu zerwał i wozowi kazał gotować do drogi, był tłusty mnich, który po wczorajszéj zbytniéj wesołości swéj, ponuro teraz i kwaśno wyglądał. Lękał się może Opata, dla spóźnionego powrotu. Nie żegnając więc nawet swych towarzyszów, starego Zaprzańca i młodego Jaksy, na wóz się wdrapał i ku miastu poganiać kazał, w drodze głośno odmawiając pacierze zaległe, bo choć się zdał nie bardzo pobożnym i język mu czasem świerzbiał, bezbożnikiem nie był, po swojemu pana Boga chwaląc i przed nim się korząc.
Zaprzaniec za nim ruszył się drugi, a wprędce potém zerwał się Jaksa, który sen miał niespokojny, sam nie wiedząc jeszcze co z sobą uczyni. I Wrocławia mu się chciało i od domu a matki się odbiwszy, radby był dla niej co rychléj powrócił.
Stary go przywitawszy, głośno modlitwy rozpoczął, a tuż i pachołek jego przybył, co mu do lepszego odziewania się pomagał.
Tymczasem Jaksa przed gospodę wyszedłszy, poglądał na gościniec, tam i sam, ważąc jeszcze co lepiéj, nawracać do domu, czy zajeżdżać do miasta?
Jeszcze tak dumał, gdy stary Żegota już sobie napojonego konia podawać kazał, a mając go dosiadać zawrócił się ku młodemu.
— Zdrowi bywajcie — rzekł, a trafi się wam podle Krakowa droga, to mnie też pustelnika na skale mej nawiedźcie, rad ludzi widzę u siebie.
Dziękował Jaksa.
— A wam kędy droga? zapytał Zaprzaniec.
— Sam ci jej nie wiem jeszcze — rzekł Jaksa, ważę się, na łowym się tylko wybrał, a podróż musiałem zrobić.
Stary zważywszy może iż się nie chciał z tem wydać co pocznie, nie pytał już więcéj, na konia siadł, ręką pozdrowił i ruszył; a, choć siedem dziesiątków lat miał na sobie, mnogie boje i blizny, jechał jeszcze tak krzepko, raźno, jakby zawsze młodym był. Patrzał za nim Jaksa długo, aż mu zawróciwszy na leśnej drodze, z oczu zniknął.
Słońce wybijało się z za obłoków, czas i jemu było ruszać, konia też chłopcu kazał podawać, na psy, które pokarmiono, świsnął i dał koniowi rozstrzygać o tém (przeżegnawszy się) gdzie ma jechać daléj.
Zdało mu się to bezpieczniejszém niż rozum własny, który uczył dobrze czego nie trzeba było robić, ale co robić, nie wiedział.
Koń prychnąwszy, dla tego może iż w tę stronę więcej wozów i ludzi ciągnęło — zawrócił ku Wrocławiowi.
Jaksa prawie rad był, ale w duchu sobie powiedział, że w mieście ino popasie, rozpatrzy się maluczko i do domu nawróci.
— Gdyby jakiem szczęściem dało się zobaczyć ową Błogosławę, mówił jadąc — dobrzeć by to było, ale gdzież i jak się to trafić może?
Tego się cale nie spodziewał, po młodemu tylko o dziewczęciu marząc. — Ludzka rzecz.
Miał też powód szukać sobie i napatrywać żony, choć jej niby nie chciał i wypierał się wczoraj. — Miał Marek Jaksa jedną tylko panią macierz starą, która jedynaka swego miłowała jak oko w głowie, a ciągle modliła i prosiła go ażeby się, jeźli nie dla siebie, to dla niej żenił. —
— Dla mnie starej, mówiła mu, pociecha by była z synowej i wnucząt, choć do kogo zagadać, choć się z kim popieścić. Ty zawsze kędyś w drodze, ja sama, a uchowaj Boże nieszczęścia na ciebie, mnie też nie żyć, bo niemam dla kogo.
Dla téj miłéj macierzy radby się był ożenił już Jaksa, pewnie więcéj niż dla siebie, bo trudny jakoś był i największa piękność mu nie smakowała, gdy obyczaj miała prosty. Czegoś pragnął więcéj niż umiał powiedziéć — wysoko patrzał. Więc owa Petrkowa córka, zachwalona tak, w głowie mu utkwiła. Choć tam może starali się możniejsi a dumny Petrek za zięcia książątko by chciał mieć, i panu Jaksie nie było co zarzucić ani z rodu ani z mienia. Ich téż pono dawniej kneziami zwano, a z owych czasów włości a ziemi zostało im podostatkiem. Tak myśląc jechał powoli Jaksa, a psy, po zaroślach się zwijając, wietrzyły, bo rosa im pomagała. Szlak ludny był, wozy na targ nim sunęły, ludzie szli, bydło gnano. Już też zdala i gród poczynało być widać, i wieżę nad nim krągłą, gdy od strony miasta ukazał się orszak pański. Zdala trudno go było dobrze rozeznać, pył się za nim i przed nim niósł i tumanami go zakrywał. Dopiero nieco się przybliżywszy dojrzał Jaksa przodem jadącego, męża poważnego w sukniach długich ciemnych, z brodą siwiejącą postrzyżoną, bez broni żadnej u pasa ni u kolana, za którym dwu czeladzi przystojnie odzianéj wiozło łuki, kołczany i oszczepy. Siedział na koniu dzielnym, kapą okrytym, a nikt się z nim na równi nie ważył stać i z tyłu reszta kroczyła, konie hamując niecierpliwe. Oczyma mąż ten rzucał do koła, jakby się tu panem czuł, w kraju na który patrzał. — Przyglądając mu się lepiej Jaksa, na sukni dostrzegł u piersi krzyż złocisty na łańcuchu, i po nim, więcej się domyślił niż poznał powinowatego, którego od dziecka nie widział, Biskupa Janika Gryfa z Brzeźnicy, który choć duchowny, łowy, konie i zabawy rycerskie nad miarę lubił. Pomawiano go nawet o to, że więcej był rycerzem niż pasterzem, o co on mało dbał, bo swój obowiązek pełnił pilnie. Duchownych diecezyi swéj po żołniersku trzymał, a gdy wizyty kościelne odbywał, zwykł był nie inaczéj się w drogę wybierać jak z końmi, psy i ptaki, aby czasu nie tracić, kapelan za nim jadący, modlitwy głośno czytywał. Biskup je po cichu powtarzał, ze psów nie spuszczając oczu. Taką już słabość miał, za którą pana Boga przepraszał, zwyciężyć jej nie mogąc. Psy biskupie gromadą wielką, po polach się właśnie rozbiegły, a że Jaksowe też tam były, padły na się sobaki warcząc i do gryzienia się zabierając. Zwróciło to uwagę ks. Janika, a gdy postrzegł że obce psy duże i piękne były, nie domowego porodu, i ich i pana szukać zaczął oczyma po gościńcu. Tymczasem psiarze z batami rozganiali warczących.
Jaksa, który się bokiem gościńca brał, mimo to natknął się na orszak biskupi. Spojrzał nań ks. Janik wcale nie poznając.
— Wasze to psy? zagadnął jadącego, który go nizkim uczcił pokłonem.
— Moje!
— Cóż to tak z niemi po cudzych polach hasacie? zapytał biskup.
— Nie zajechałem tu po dobréj woli, odezwał się Jaksa, i nie na łowy, alem się srodze obłąkał.
Stanął Biskup i na psy, które przybiegły, chciwie patrzał.
— Zkąd te psy macie? zagadnął, u kogo służycie?
— Nie służę nikomu, rzekł Jaksa, którego suknie powszednie za pospolitego człowieka podawały. Psy z sobą z Niemiec aż z nad Renu wywiózłem.
Biskup więcéj na psy patrzał niż na człowieka.
— Dobre są? zapytał.
Chciał go już wymijać Jaksa, gdy się ku niemu zawrócił — i krzyknął.
— Sam tu! do mnie! kto wy jesteście? Psy bym wasze do mojéj psiarni rad mieć.
Ciężko się już było Jaksie panu stryjecznemu wykłamywać, zdjął więc czapkę i zbliżył się.
— Daruj mi, miłość wasza, że w tej sukni przed nim staję, alem się zbłąkał, a nie śmiałem przed nim się tak stawić, wypadkiem się tu znalazłszy.
— Jestem Marek Jaksa z Miechowa. Biskup cugle puściwszy ręce podniósł.
— A niepoczciwy! zawołał — i mijałeś mnie tak, nie dawszy się znać?? Pogroził mu.
— A toż godziwo, ciągnął dalej, że do domu powróciwszy, dotąd do mnie po błogosławieństwo nie szedłeś? A któż ci dziś bliższy nademnie?
Jaksa z konia zlazłszy, stał przed nim jak winowajca.
— Nie wińcie mnie, rzekł Biskupa w rękę całując. Macierz tęskliwa trzymała mnie z dnia na dzień, nie odpuszczając od siebie. Dni temu cztéry, nieszczęście chciało, nieopatrznie się wybrałem na łowy i takem brzydko się w puszczach obłąkał, żem w nich o mało z głodu nie zmarł. Wczoraj pod noc dopiéro znużony dobiłem się do tego gościńca.
Biskup Janik głową potrząsał jakby nie dowierzał, wciąż pono więcéj na psy patrząc niż na bratanka. A te się téż przy swym panu ochoczo i wesoło zwijały.
— Hej, psy, prawdziwe molossy! szeptał cicho i podniósłszy głowę zawołał.
— Dokądże teraz?
— Będąc już pod miastem zachciałem je choć zobaczyć, albo co dla drogi kupić, aby znów głodem się nie morzyć. Do Waszéj miłości w téj odzieży jechać nie śmiałem.
Biskup nań uśmiechając się patrzał i głową kręcił.
— Jedźże daléj, rzekł, jedź z Bogiem, ale mi ty tak nie ujdziesz. Zawrócił się ku swoim i skinął na starego człeka, który podbiegł na koniu.
— Słuchaj Drygas — oto ci wziętego jeńca na ręce daję, żebyś mi go strzegł i zbiedz mu nie dał. Krok w krok za nim, ugość go u mnie we dworze, bo to bratanek mój, krew moja! Słyszysz? Ja téż niezabawem powrócę, ino się ze psy przejadę trochę — żebyś tam na mnie czekał!
I pogroził łagodnie Jaksie, który Biskupa w rękę pocałowawszy z drogi mu z koniem ustąpił i przypatrzywszy się nieco przeciągającemu orszakowi, zabierał się ruszyć do miasta.
Stał przy nim już, ów naznaczony mu do dozoru Drygas, stary człek z postrzyżoną głową, dobrodusznego wyrazu twarzy, znać myśliwy, jak niemal wszyscy biskupa domownicy, bo się tęskno za psami oglądał.
Uśmiechnął mu się Jaksa.
— Nie w smak ci stary, rzekł, ze mną nawracać do domu, alem ja nie winien temu, tylko pan wasz. Jedźmyż!
Jechali tedy, w trop za nim Drygas coraz się oglądając, aż i miasto się wyraźniéj z za wałów sypanych, ostrokołów i tynów ukazywać już zaczynało. Gdzieniegdzie ponad te wały wyglądała wieżyca gruba, niekształtna z oknami ciasnemi i małemi. Za wałami gromadą stały domostwa drewniane, z dachy słomianemi i dranicowemi. Po nad chaty i dwory gród się tylko nieco podnosił, a w drugiéj stronie, u góry Sobótki, domyślał się już sam Jaksa, w znacznych zabudowaniach, dworca pana Petrka i przy nim Opactwa, bo po nad nim krzyż na dzwonniczce widać było i kawał muru tam szarzał, czerwienił się i bielił. We wrotach miejskich ścisk był wielki dla dnia targowego, gdzie właśnie myto brano, ludziom z wozów chwytając to drzewo, to inną kupią zamiast pieniędzy. Z tego rósł tu swar i wrzawa. Miejscy stróże z oszczepami u bram dokazywali, opierających się obuchami tłukąc. Ci sługę Biskupiego poznawszy, obu podróżnych przepuścili z pokłonem.
Właśnie gdy mimo Sobótki przeciągać mieli, dzwonek się nad kościółkiem począł odzywać. Zwrócił się Jaksa do sługi.
— Radbym mszy posłuchał, rzekł, weźcie na sznur psy moje, bo gotowe za mną i tam, a co po psie w kościele? Nie zabawię długo, a na biskupi dwór i sam trafię…
Drygas głową jakoś pokręcił.
— Pozwoli mi, miłość wasza, abym rozkaz mojego pana spełnił jak należy. Postoję ze psy u proga. Właśnie do parkanu opasującego cmentarz i kościół podjeżdżali, tu Drygas psy na sznur wziął, a Jaksa przez wrotka do bocznych drzwi kościelnych iść zaczął.
Naprzeciw tych wrót cmentarza któremi wszedł, była w kawałku muru furta strojna, wiodąca w stronę dworca pana Petrka, pokryta kamieniem i zakończona daszkiem. W chwili gdy Jaksa jednemi wroty wchodził, otworzyły się i drugie, a przez nie wyszły dwie niewiasty i za niemi poduszki niosąca służebna. Strzymał się tedy Jaksa i ukryć chciał dopóki by nie przeszły, bo do tychże drzwi kościelnych zmierzały — ale skryć się nie było gdzie, tylko że do muru przyległ patrząc ciekawie.
Z dwu niewiast pierwsza poważna, niezbyt już młoda, szła tak jakby po swej ziemi, pańsko, dumnie, wolno, ledwie że na świat spoglądając, myślami pewnie będąc gdzieindziej, bo i tam gdzie patrzała nic się widzieć nie zdawała. Piękna jéj twarz, choć na niéj lata kilka już marszczek zarysowały, jaśniała jeszcze ową niezgasłą pięknością córek północy, które się tak zdają przychodzić na świat z marmuru kute, aby ich czas nie spożył. Wypełniło się tylko jéj oblicze, i stało z pięknego majestatyczném a resztka młodości jeszcze w niém przeglądała. Na głowie, na włosach jasnych, które mało co widoczne były, miała złotogłowy czepiec, na nim zasłonę białą. Na sukni ciemnéj, obcisłéj, długiéj, bramowanéj, płaszcz lekki podbity szkarłatem, narzucony był na ramiona. Obie ręce białe, złożone na piersiach, osłaniały wywinięte rękawki. Na szyi łańcuch się okręcał, u pasa torebka wisiała pozłocista. Suknie się tak jakoś na niéj składały posłusznie do jéj postaci i ruchu, że wszystko poważném było, jak twarz, czoło i wejrzenie zadumane. Idące za nią dziewczę młodziuchne, z rysów oblicza poznać łatwo było jako jéj dziécię. Też same jasne twarzyczkę okalały włosy, w splecionych kosach długo spadając na ramiona, ze wstęgami i łańcuszkami, które się w nie wplatały. I twarz do matki miała podobną, białą jak śniég z modremi oczyma, tylko od niéj piękniejszą daleko, nie samą młodością ledwie rozkwitającą, ale czystością rysów życiem, smutkiem, łzami niepokalanych. — Było to szczęśliwe dziecię macierzyńskich pieszczot, nie oderwane jeszcze od matczynego łona, nie żyjące sobie, ale w matce i dla niéj. Ubiór miała jaśniejszy i lżejszy, a kolce, łańcuch, pierścienie i ozdoby, zdały się jakby umyślnie dla niéj zrobione z pajęczyn złotych, ze srébrnych nici. Coś dziecinnie wesołego patrzało z oczu jéj spokojnych, a gdy matka zdawała się nie widzieć nic, bo już wszystko przepatrzyła na świecie, ona się ciekawie przyglądała najmniejszéj rzeczy.
Jednego ptaszka, muszki, listka drżącego na gałęzi nie minęła nie uśmiechnąwszy mu się jak dobremu znajomemu i przyjacielowi. Zwracała ku nim główkę powoli, zdając się chciéć zgadywać te sztuczne kształty, w które koło niéj przyodziéwało się życie. Tak samo jak na przelatujące wróble, poczęła patrzéć na stojącego u wrót Jaksę, po dziecinnemu, ciekawie, śmiało. Lecz, gdy się z jego oczyma spotkała, twarzyczka się jéj zarumieniła, zmarszczyła brew i odwróciła wejrzenie. Jaksa niepozornie wyglądał a nadto patrzał śmiało, pogniewało ją to może. Prosty był człek a tak zuchwały! Spojrzała raz drugi ukradkiem, patrzał jeszcze i odwróciła się znowu. — Wtém matka weszła w ciemne drzwi kościelne i znikły w nich obie.
Jaksa stał jeszcze chwilę, jakby nie śmiał się ruszyć, nie chciał spotkać, dał im wnijść i służebnéj, która go téż oczyma mierzyła szczérze pogardliwémi; potém i on zwolna posunął się ku kościółkowi.
Właśnie do bocznéj kaplicy, przed Chrystusów krzyż wychodziła msza święta. Z zakrystyi poważnym krokiem sunął mężczyzna urodziwy, postawy wspaniałéj, w sukniach uroczystych od złota i jedwabiu lśniących. U ołtarza klęczały już matka z córką na podrzuconych im poduszkach. Jaksa z boku stanął i pobożnie począł się modlić.
Nie wielki ale wspaniały był ów benedyktyński kościółek, znać w nim było rękę pobożnego fundatora, a gdzie sztuce ówczesnéj brakło mistrzowstwa, zastępowało je złoto. Lśniło się niém wszędzie. Na złotych tłach stały malowane obrazy, w złoto poprzyodziéwane były ołtarze, złotem dzierzgane suknie. Ledwie że go na podłogę nie rzucono, a na stropie gwiazdami jaśniało i pręgami się świeciło.
Z kamienia też ciosane posągi, na owe czasy osobliwa rzecz, — obficie kościół zaludniały, a choć chude i sztywne, coś już w sobie życia i coś myśli zawierały. Modliły się wszystkie lub bolały — a boleść jest też modlitwą.
Język sztuki zaprawdę cudownym jest i sił jakichś nadziemskich pełnym. Dla młodych ludów starczy ledwie skazówka jego, aby z niéj żywa ich wyobraźnia wysnuła obraz żywota. To też, to co dziś u nas wstręt by i politowanie obudzało — unosiło duszę i myśl w inny świat dźwigało. Rośnie kunszt z ludźmi razem jak ich mowa, z potrzebami i duchem rozpościerającym się coraz szerzéj. To co do zepsutych ludzi się wdzięczy i pięknością ich zdumiewa, dla wpółdzikich, surowych mdłem by było i niezrozumiałém.
Ztąd ta krasa barw w pierwszych wiekach, ztąd kolorów wrzawa i posągów lub jakaś martwota sztuczna swą siłą niepożyta, albo dzikie a dobitne ruchy. Jaksa patrzał na świętych z kamienia, ale więcéj jeszcze na posąg ten żywy, na to dziewczę którego zdaleka kibić tylko zręczną, z pod długiéj mógł dojrzeć zasłony, giętką jak trzcina którą wiatr ugina.
Nią tak uginała modlitwa.
Ani czuł ani wiedział Jaksa, gdy się skończyło nabożeństwo i ksiądz dawszy do pocałowania pacyfikał niewiastom, tym samym krokiem poważnym, z twarzą rozpromienioną z jaką szedł do ołtarza, powrócił do zakrystyi.
Młodzieniec stał zadumany u drzwi, gdy poczuł że go ktoś zlekka za suknię pociąga i odwróciwszy się ujrzał O. Maura, który z chóru go zobaczywszy, przybył powitać. Właśnie niewiasty wstały były i mimo nich przechodziły, więc Jaksa wpatrzony w nie ciekawie, ledwie wesołego mnicha mógł pozdrowić. Prześliznęły się przed niemi jak cienie. Starsza skinęła głową Ojcu Maurowi, który ręce na piersiach złożywszy, pokorny pokłon jéj oddał.
— A cóż? odezwał się cicho gdy wyszły, nie mówiłemże wam, iż do téj cudnéj Beatryksy modlić by się można??
— Któż ona jest! zapytał roztargniony Jaksa.
— A któżby to mógł być, jeśli nie Pani Petrkowa z córką? — z tą gwiazdą jakiéj równa nie świeci żadnéj ziemi, z tą perłą godną cesarskiéj korony?
Jaksa zmilczał, O. Maur ciągle się uśmiéchał.
Widzę żeście od widoku jéj osłupieli — dodał — ani dziw! gdy we mnie starym klocu dusza się na widok jéj śmieje, cóż dopiéro w młodym, w którym soki żywe płyną? Nie jestli to niewiasta najpiękniejsza w świecie? Najprzewielebniejszy Opat nasz ojciec Anzelmus, którego mszy słuchaliście, jest téj pani duchownym doradzcą, a córki nauczycielem. Szczęśliwy człek gości tam we dworze codzień, bo i p. Petrkowi za to jest miły że mu niewiasty zabawia. Wonią téj lilii zaledwo rozkwitającéj i téj róży w pełnym kwiecie napawa się nasz najprzewielebniejszy do syta! Najmilszeć to jego owieczki, które i na chwałę Bożą strzydz się dają, bo jéjmość hojną jest na domy nasze!
O. Maur rozgadywał się tak żywo, gdy Jaksa wcale do rozmowy nie zdawał się okazywać ochoty. Pożegnać już miał księdza, gdy ten przeprowadził go za drzwi kościelne.
— Widzę że was do miasta wzięła pokusa, rzekł, jam to przewidywał!
— Nie po dobréj woli tu przybyłem — odparł z uśmiechem młody, w polu spotkałem ks. Biskupa Janika, i nie mogłem go wyminąć bez pokłonu. Poznał mnie i przykazał jechać na swój dwór, bo sam wyruszył nieco na łowy. — Ot, jakem się tu znalazł…
— A! a! rzekł O. Maur z przekąsem i głową trzęsąc — pewnie gdybym ja był biskupem, wolałbym téż konno w pole ruszyć, niż w celi siedzieć zamkniętym! Ma rozum ks. Pasterz, wybiera co lepsze! Nasze życie utrapione! westchnął — a Opat coście go przy mszy widzieli, zda się zdala człek miły i gładki, tymczasem zblizka żelazny, kamienny dla nas. Przypóźniłem mu się wczoraj do klauzury, dziś mi drewka do kuchni nosić kazano.
Skrzywił się i strząsnął gadatliwy mnich.
— Szczęściem O. Anzelm pójdzie zaraz sam do pani Petrkowéj, bo to jego codzienna peregrynacya — a za mnie drwa braciszek przyniesie! Rozśmiał się, Jaksa śpieszył go pożegnać, bo już stali u wrót cmentarza, za które O. Maur spojrzał z tęsknicą za swobodą i wolnym krokiem do opactwa pociągnął.
Jaksa z towarzyszem ruszył do dworu biskupiego.
Ludzie naówczas mniéj potrzeb i wymagań mieli, lecz zwierzchnicy stojący u góry musieli dla wrażenia posłuszeństwa, dla powagi otaczać się blaskiem i przepychem. A że Biskup stał na równi z książęty, jeśli często nie wyżéj nad nich, musiał im nie ustępować zewnętrzną okazałością. Dwór téż biskupi, jak panującego liczny był, wielki i wspaniale się przedstawiał. Znaczne z dóbr nadanych, sądów i kościołów dochody dozwalały Prałatom życie prowadzić wystawne. Trzymał z nich każdy żołnierzy swych, pachołków, dowódzcę straży, miał Marszałka, kanclerza, kapelana, świeckie rycerskie i duchowne sługi a urzędniki.
W początkach zwłaszcza, gdy władza metropolitalna ustaloną nie była, a każdy biskup u siebie gospodarzył, wprost się znosząc i zależąc tylko od Rzymu, pasterze niezawiśli, każdy po swéj myśli, wedle swych usposobień, po dyecezyach się rządzili. Całe duchowieństwo swe mieli na rozkazy, sąd własny, więzienia, na nieposłusznych kary, a kogo obrzucili interdyktem lub klątwą, ten i po śmierci w grobie, jak Cesarz Henryk IV, nie miał spoczynku.
Ówczesny dworzec biskupi we Wrocławiu nie ustępował książęcym tak był rozległy i ludny. — Roiło się tu ludem różnym, a że duchowieństwo przeważnie z cudzoziemców się składało, nawet u ks. Janika było ich pełno.
Polak naówczas na stolicę biskupią nie łacno się mógł dostać, a jeśli na nią wszedł, musiał, jak ks. Janik dzielić na wpół władzę z dodanym mu Archidyakonem, który obcym był. Włosi, Francuzi i Niemcy zapełniali klasztory, do których Polakom także przystęp był trudny. W wielu miejscach, jednego tylko trzymano tłumacza z konieczności, resztę mnichów z zagranicznych ściągając klasztorów. Niektóre przy zakładaniu wpisany miały warunek, że samych Niemców mieścić w sobie były powinny.
Około ks. Janika dwór był dwoisty, polski i obcy; ostatni, jak wszędzie, władzy sobie i znaczenia więcéj przywłaszczał niż mu należało. Zaledwie w podwórze pełne księży ze wsi przybyłych, żołnierzy i ludu wjechali, gdy już ks. Robert archidyakon, który tu biskupa zastępował, a właśnie strojny w komżę i biret przechodził, po drodze ręce do pocałowania nastawiając i odbierając pokłony — zobaczywszy Jaksę, który mu czci tak pokornéj nie oddał, ku niemu się rzeźko zwrócił pytając, kto by był i czego tu żądał!
Nim on się zebrał na odpowiedź, przyskoczył Drygas z tłumaczeniem i ks. Archidyakon pozdrowiwszy uśmiechem przybyłego, pociągnął daléj.
Stary sługa biskupi postarał się zaraz o to, aby Markowi izbę wyznaczono i aby głodnym nie był. A że zwyczaju naówczas nie znano noszenia jadła po domu, musiał Jaksa znijść do wielkiéj izby na dole, która była rodzajem gospody i refektarza dla gości.
Wszystkich ich ks. Janik przyjmował po prostu, ale nikt ztąd, jak ze dworu książęcego głodnym nie odszedł.
W godzinie téj właśnie ogromna izba, na słupach oparta, którą trzy stoły przedzielały, otoczone ławami, pełna była ludu najrozmaitszego. Czeladź roznosiła misy, a stoły obsiadali pielgrzymi rozprawiając z sobą. Była ich dnia tego liczba znaczna. U stołu jednego karmili się żebracy i lud ubogi, u drugiego proboszcze i wikaryusze z dyecezyi, u trzeciego rycerstwo i ziemianie. Każdy z jakąś sprawą przybywał.
Księża prawie wszyscy zaskarżeni albo skarżący wyglądali ubogo, ledwie w nich duchownych poznać było można, tak suknie nosili różne. Znaczniejsza ich część konno przybywszy, ostrogi u butów miała, i noże ukryte pod suknią zwierzchnią, które w przypadku napaści i do obrony służyć mogły… Duchowieństwo ówczesne w całéj Europie, jak i u nas, nie było jeszcze tak ścisłemi związane ślubami, wielu z nich przybywali w sprawie rodzin swych, bo dotąd żonatych było wielu, a niektórzy zaskarżeni o bigamję, musieli się oczyszczać, albo za synami swemi prosić, aby ich od ołtarzy nie usuwano. Biskupi ściśléj coraz zaczynali wglądać w życie prywatne świeckich duchownych.
Niemało téż z rycerstwa pozwanych było przed sądy duchowne, o różne przestępstwa główne. Każdy swoje opowiadał, narzekał i uniewinniać się starał. —
Nie wesoło tu było a nad miarę gwarno, bo się sobie obżałowani wzajem zwierzali. — Jaksa wszedł na tę wrzawę, szukając sobie miejsca, a znajoméj twarzy nie znajdując, w rogu stołu skromnie zasiadł na uboczu. Ziemianie go, jako niepozornie ubranego, poczęli mierzyć oczyma, że się ku nim zbliżył, i zdawali wejrzeniami chciéć odegnać, gdy nie młody człeczyna pomiędzy niémi siedzący, ciekawie mu się jął przypatrywać.
Była to postać, nawet w tym tłumie pełnym osobliwszych ludzi, uderzająca dziwotą. Niewiadomo było na pierwszy rzut oka, czy więcéj go na szerokość czy na wysokość urosło, tak mały był a otyły. Twarz téż miał ogromną, z oczyma maleńkiemi, wargi wielkie, usta szerokie, brodę rzadką, a głowę niemal łysą. Opięto odziany zdawał się ledwo w sukni mieścić.
Spojrzał nań Jaksa i jakby się go domyślił czy poznał, patrząc nań, uśmiechu na ustach powstrzymać nie mógł. Gdy się tak mierzyli oczyma, ów rozrosły wszérz człek ręce rozstawił, za stół chwycił, podniósł się. Nie wiele go przez to przybyło. Drgnęła deska na któréj oparł ręce, zadźwięczały stojące na niéj dzbany i kubki. Wnet dobywając się z miejsca swojego pośpieszył zdyszany do Jaksy, który na powitanie go powstał.
— Albo ty być musisz Jaksa z Miechowa, lub jam ślepy i głupi! zawołał okrągły człek.
— Jam ci jest — ściskając go odezwał się wesoło młody — a stryj co tu poczynasz?
— Nic nie wiesz, rzekł odciągając na bok ku ławie stary. — Prawda żeś wędrował! Com miał czynić? Na konia już nie siędę dla brzucha, ledwie grzeszne to dźwigam ciało. Synom oddałem mienie, aby oni z niego księciu służyli, a sam bratu przybyłem marszałkować, jeść, pić i modlić się. — Z wielkiego żupana ot na com zszedł na starość, siedzę na łasce. Brzuch mnie zgubił. Rósł, rósł niepomiernie, napróżno go ściągałem, próżnom smarował czém radzono, i ot — co się ze mną zrobiło!
Spuścił smutne wejrzenie na swój pas, który na ostatnią dziurkę spięty, zdawał się chcieć pęknąć…
Jaksa mu do ucha powiedział swą przygodę i przybycie.
Stary Żuła głową potrząsał słuchając.
— Dobrze że się mu pokłonisz — szepnął, pan jest mocny, ale swoim on nic nie pomoże, bo go obcy objadają.
— Ja téż nic od niego nie pożądam — rzekł Jaksa.
— Tu ks. Robert archidyakon tyle waży albo i więcéj co nasz Janik, mówił Żuła. Daje mu się bawić ze psy i po polach jeździć, a sam wszystko w ręce zagarnia. My tu u siebie w domu, gdyby goście, Biskupi, mnichy, Niemce, Włochy; książęta, ich żony, jakby nie swoi, wkrótce może Wojewodowie i Starostowie cudzy będą — a no — sza! chodź jeść, potém o tém. Misa paruje a wnet rozerwą z niéj i nam kości zostaną. —
To mówiąc i ciągnąc za rękę bratanka, Żuła posunął się do stołu i zajął przy nim miejsce, starając się ugościć krewniaka, na którego wszystkie oczy były zwrócone. W sukni czarnéj kleryk około gościnnych stołów gospodarzył, utrzymując przy nich porządek.
IV
Jaksa, który na krótki czas z domu dla łowów był wyruszył, pochwycony przez ks. Janika, który puszczać go od siebie nie chciał, siedział już dni kilka na biskupim dworze.
Pierwszego dnia zaraz konnego sługę wysłał Biskup do pani matki z oznajmieniem, iż się synowi nic nie stało, że go stryj u siebie ugaszcza, bo mu z serca jest rad. Przez posła tego Jaksa nakazał do domu aby ludzie jego, dwór i odzież przybyła, nie chcąc tu jak jakiś przybłęda wyglądać. Nim mu przywieziono co było potrzeba, prawie zamknięty w izbie siedział, bo i sam Biskup w odzieży, która jego stanowi nie przystała, ludziom go nie chciał okazywać. — Zabawiali się tak przy zamkniętych drzwiach sami z Żułą i Biskupem o łowach, psach i ptakach rozprawiając. Jaksa, który w obcych krajach wiele słyszał, widział i nauczył się rycerskich a łowieckich spraw, miał o czém obu stryjom rozpowiadać.
Biskup tak samo jak psy łowieckie, sokoły lubił i hodował, a najmilszém mu było gdy je oglądał i pieścił. Cała jedna izba ogromna pełna była białozorów, jastrzębi, orłów, i różnego ptactwa noszonego, aż do małych, a żwawych kobuzów. Nad niemi opiekę szczególną miał Zuła, bo dopóki nie był się tak roztył ogromnie, i on rad z ptaki jeździł. Owo zamiłowanie biskupa dziwném się nikomu naówczas nie wydawało, bo nie było między ziemiany i możniejszemi człowieka, któryby z dzieciństwa się z łowiectwem nie zżył, tak że mu ono w nałóg i obyczaj poszło. Tęsknił każdy pod dachem, a częściéj bodaj nocowano w lesie niż doma. Cały boży rok było na co polować, to na drapieżne stworzenia, to dla skóry, to dla mięsa. Dobry łowiec żywił swój dom dziczyzną; wędzona i solona w fasach stała wszędzie na powszedni chléb, a bieda tam była gdzie wołu zarzezać musiano na stół, bo pan łosia dostać nie umiał. Lasami okryty kraj cały karmił zwierza podostatkiem. Kto się z dziecka nauczył biegać po kniejach, choć go potém w suknię duchowną odziano, tęsknił do lasu. Tak i ks. Janik z Brzeźnicy, którego uczyniono Biskupem, dawny młodzieńczy obyczaj zachował.
Człek miłosierny i dobry, chociaż na oko surową miał postać, zdaniem ks. Roberta, utrzymującego, że w tym kraju i z tym ludem bez żelaznéj rózgi obejść się nie było podobna — za łagodnym był do rządzenia dyecezyą. Surowością zastępował go ks. archidyakon.
Biskup milczał, czuł może nieudolność swoją, nie umiał ani zgromić, ni nastraszyć, ani ukarać ostro, żal mu zawsze było biednych ludzi, nakłaniał do poprawy, a przestępcom rad był zawsze przebaczyć, mówiąc że wszyscy są ułomni. Twarz tylko miał groźną a surową — ks. Robert ostrzejszy daleko, rozumny, że kraju nie lubił, bo rodem był Włoch, choć tu od młodości przebywał, pogan, jak ich zwał, rad nękał i mścił się za to na nich iż z niemi żyć musiał. Człek był zresztą uczony i prawy — ks. Janikowi swobodę dawano w domu i życiu, dyecezyą więcéj niż on rządził ten przybysz, a że biskup powolny był i sam się odsądzał od spraw wielu, godzili się z sobą, wzajem sobie folgując. Samotności nie lubił pastérz. — Pomodliwszy się i obowiązki swe spełniwszy szukał ludzi, tęsknił za niemi, gdy ich nie miał.
Dlatego i otyłego Zułę chętnie do siebie wziął, aby go w chwilach samotności rozrywał, dlatego i młodego Jaksę, powagą stryjowską rad był przytrzymać u siebie, — aby mieć z kim chwilę przepędzić, gdy pół dnia proboszczom z urzędu grozić i karcić ich musiał. — Kilka tak dni zabawiali się zamknięci, gdy wieczorem jednym, właśnie we trzech zasiadłszy, a o psach rozmawiając, posłyszeli hałas i ruch wielki w pierwszych izbach.
Ktoś się natarczywie wstępu domagał i jakby do niego prawo miał. A głos coraz podnosił. Biskup nakazawszy milczenie, posłuchał nieco, głową rzucił i żywo wstał z siedzenia.
— Nie kto mi się tam tak dobija, ino pan Petrek, — rzekł śmiejąc się — tego już potrzeba kazać wpuścić, bo drzwi potłucze i ludzi porozpędza, nienawykłym będąc, aby go od progu odprawiano.
Skinął na Zułę, który zaraz wybiegł, a Jaksie, który się chciał wycofać, kazał pozostać przy sobie.
— Pokłońże się i ty, możnemu Palatynowi naszemu — rzekł bijąc go po ramieniu. — Nie mały człek jest, przydać ci się może. Aniby się go minąć godziło gdy jesteś u mnie, żal by miał. Człek to równy z książęty, a od wielu z nich lepszy.
Ledwie słów tych domawiał, gdy żwawo miotając się wkroczył do izby człek niemłody, silnéj budowy, odziany tak żeby go z wejrzenia nikt, nietylko Palatynem ale Starostą na małym gródku nie poznał. Buta tylko była rycerska, twarz czarna, ogorzała, rysy nie zbyt wdzięczne. Orli nos dużą część twarzy zajmował, resztę broda ciemna a rudawa pod światło. Na głowie włos mu się jeżył, i wzbierał nieposłuszny, porozrzucany a bujny.
Czoło miał już zorane marszczkami a chmurne.
Żelaznego w nim męża łatwo poznać było, nieulękłego, śmiałego, niedającego się niczém złamać. W oczach niepokój jakiś mieszkał, na obliczu duma, lecz gdy się uśmiechnął, z duszy dobroć ukryta na świat wychodziła. Śmiał się téż rzadko.
Czarna odzież, dobrze przeszarzana okrywała go, mieczyk niepoczesny miał u boku, czapkę prostą w ręku.
Szedł ku biskupowi jak na mury zdobywca.
— Do Miłości Waszéj, pasterzu nasz, już bo się i dostać nie można! — zawołał od progu, oczyma zaraz rzucając po izbie dokoła. Dostrzegłszy w kącie Jaksę, którego ciekawém zmierzył wejrzeniem dodał. — Juściż niewiast u siebie nie macie w gościnie!
Biskupa przystąpił w rękę pocałować, a ten dotknął usty głowy jego.
— Zawsze z was ten sam szalony Petrek! — począł śmiejąc się Biskup. — Nie kazałem obcych puszczać, bom sam chciał być z bratankiem, któregom na drodze przypadkiem pochwycił.
I wskazał na Jaksę, który się skłonił milczący.
— A mnież to wasz bratanek obcym być ma? albo mi to go widzieć nie wolno — począł Petrek. — Cóż to jest! ażalim w niełaskę popadł!
Biskup poruszył ramionami.
— Chowałem go w izbie, — odparł, — aż mu suknie z domu przywiozą. —
— Cóż go to zbóje po drodze odarli? — pytał Palatyn.
— Nie, boby się im był obronił — mówił ks. Janik — alem ja go zbłąkanego na drodze chwycił. Nie znając kraju, w którym mało bywał, chowając się u obcych, w puszczach się obłąkał. Dopiero gdy szatny przybędzie z Miechowa, stawić się z nim mieliśmy wam i należny oddać pokłon.
Petrek spoglądał jakoś niedowierzająco.
— Prawdali to? — zapytał:
— Jakeś mi miły, Petrku mój — potwierdził Biskup.
Usiadł gość z oczów nie spuszczając Jaksy.
Zwrócił się wnet cały ku niemu, i jął badać o życie, o podróże, o naukę, o to co lubił i co mu miłém było. Uwziął się nań aby pytać, ale z Jaksą niełatwa była sprawa, bo, choć zrazu nieśmiały, gdy się raz przemógł, każdemu dotrzymał kroku. Petrek go swą szorstką, napastliwą mową nie zmięszał wcale.
Wśród tego badania, Zuła postarał się o wino i kubki, rozsiadł się Palatyn, poczęto prawić o różnych rzeczach; szeroko i długo. W ostatku gdy pocichu coś Petrek Biskupowi szeptać zaczął, Zuła z Jaksą z izby się wysunęli.
Powstał z siedzenia Palatyn i przybliżył się do ks. Janika.
— Nie darmom się ja — rzekł, — do drzwi Miłości Waszéj tak dobijał, mówić chciałem z nim i potrzebowałem — radzić się. Z Krakowa coraz gorsze wieści dochodzą. —
— Co zaś! — odezwał się Biskup.
— Władysław pan nasz, nie winię go, do zbytku pono dobry i miękki człek jest, a Agnieszka niewiasta chytra i dumna. Na złe go ona prowadzi, grożą nam niepokoje.
— Władysław nie będzie się ważył ich wszczynać — odparł Biskup.
— Niewiasta go zmoże, — mówił Petrek. — Swą krwią cesarską dumna jest nad miarę, mało jéj księżną na jednym grodzie być, królową pragnie. Ile razy nasi Piastowie niemki brali, zawsze nam z niemi wojny przychodziły i klęski. Bodaj i teraz tak będzie. —
Niemcy, ulubieńce księżnéj, biją jéj w uszy, że siedząc na Krakowie panować powinna nad wszystkiemi ziemiami, że braci Władysław powinien precz wygnać, posiąść wszystko, tak jak Mieszek i Chrobry…
Władysław dobry jest, ale najlepszego niewiasta zła uczyni chciwym i dumą napoi, gdy dzień w dzień jedno mu śpiewać będzie. — Poleje się krew, nie czyja tylko nasza!
Biskup westchnął.
— Bogdajbyście nie byli prorokiem.
— Nie daj Boże krew przepowiadać, — ciągnął Petrek, — za łaską Bożą, ja i drudzy nie dopuściemy może do jéj rozlewu. Nieboszczyk król zwierzył mi wolę swoją — w imieniu ojca odzywać się będę. — Słowa nie poskąpię, męztwa mi nie zbraknie.
— A pani Agnieszka? — wtrącił biskup.
— Będzie musiała zmilczéć — mówił Palatyn. — Jeśli jéj tu ziemi mało, kraju mało, niech jedzie nad Niemcami królować. My jéj tu z jéj zausznikami wichrzyć nie damy.
Odezwał się dziad Herman w tym wnuku, — mówił daléj, — téż samą dobroć ma, pobożność i uległość dla niewiasty — ale królowéj miłośnik Dobek Niemiec, nie dorósł Sieciecha! — Niech sobie króla przy jejmości wyręcza, nie nasza to rzecz, ale wara palce wtykać w rządy nasze!! wara!
Mówiąc to powstał Palatyn i chodził żywo, a coraz większa jawnie gorączka go opanowywała.
— Z Płocka, z Gniezna, z Sandomierza ślą do mnie donosząc o coraz gorszych poszlakach. Że już do Krakowa ściągają lud, że spiski się na młodszych książąt kryjome czynią.
Radzić trzeba, pilno radzić trzeba!
— Wy sami chyba po temu siłę mieć będziecie — rzekł ks. Janik — wy, albo brat mój, biskup krakowski, jeżeli was posłuchają. — Jam do tego niezdolny i mnie ks. Władysław nie usłucha.
— Nas wszystkich razem, usłuchać musi! — zawołał Petrek. — Posłuszny mu jestem jako panu alem wprzódy ojcu jego, miłościwemu memu przysięgał, że czuwać będę aby się wola jego spełniła. Gdy przeciwko niéj najmniejszą rzecz uczynią, stanę chociażby sam na wszystkich. —
Nachmurzył czoło Palatyn.
— Ukaże się najmniejszy znak jeszcze, — mówił daléj żywiéj coraz, — a poznam że się chce porwać na braci, do Krakowa pojadę prawdę mu rzucę w oczy.
— Petrku mój miły — westchnął Biskup głos zniżając i ton przybierając łagodny wielce — w paszczę smoka i niewiasty dobrowolnie się rzucać bezbronnemu nierozumem by było. Jeżeli Agnieszka tak złą jest, jeżeli już księcia, dwór i wszystkich tam zdołała sobie pozyskać — wszak ci was łatwo zgubić mogą.
Na całe gardło rozśmiał się Petrek i stanął hardo patrząc Biskupowi w oczy.
— Mnie zgubić? oni? Na mnie by się mieli porwać? Nie! Władysław nadto jeszcze pamięć rodzica szanuje, a wié że ja nie moją wolę a nieboszczyka rozkaz pełnię. — Nie będą śmieli tknąć mnie, ani on, ani ta niemiecka wiedźma, któréj się nie boję, ani jéj słudzy, któremi gardzę jak plugawstwem.
— Patrz abyś nadto śmiałym i ufnym w sobie nie był — wtrącił biskup.
— Dla strachu ja się nie cofnę — zawołał Petrek — rychléjby mnie groza znęciła ku sobie.
— Radźcie się ludzi!
— Sumienia się naprzód radzę — odparł Palatyn, — ono starczy, a i ludzie mi nie naganią tego co uczynię.
Biskup popatrzał nań, a jako sam srogim nie był, tak i drugich rad hamując, począł zwolna rozjątrzonego uśmierzać.
— Co ci ludzie do uszów przynoszą — rzekł, — plotki być mogą. Ile wiem, poszlaków dotąd znacznych niema. Władysław w swéj dzielnicy siedzi spokojnie, do braterskich spraw się nie mięsza. Czekaj przynajmniéj aż jawnie wystąpi i będzie za co go strofować. —
— Może być po niewczasie — odparł Petrek. — Gdy wojska ściągną, gdy Żupanów po grodach sobie zjednają, a Agnieszka żagiew rzuci i książę za nią pójdzie, późno będzie wołać że — gore.
— Miły mój! — przerwał Biskup, — tyś gorący, strzeż się, byś na pożar nie wołał, gdy go niema.
— Gorący! a tak — potwierdził Petrek. — Byłem nim i będę pókim żyw. Tylko gorącością się coś czyni, chłodem i małodusznością chyba nic. Wy ojcze dobrzy jesteście, miłujecie pokój, jam zły i miłuję wojnę.
Uderzył się w piersi.
— Boże bądź miłościw grzesznéj duszy mojéj.
Napił się z kubka Palatyn i po izbie obejrzał.
— A bratanek wasz! — zagadnął — cóż myśli? Czy nie na dwór pański? Młody jest, rycersko wygląda, woli za piecem gnuśnieć!
Czy go matka chce przyszytym trzymać do spódnicy?
— Nic nie wiem — odpowiedział Biskup zwolna. — Ja go jeszcze tak jak nie znam. Od dziecka go po raz pierwszy widzę, ale cieszę się nim. Młodzian raźny, roztropny, gnuśnieć by mu szkoda. — Nie może służyć inaczéj tylko rycersko albo duchownym, a do tego nie zdaje się powołany.
— Służyć! — żywo podchwycił Petrek — komu? gdzie? My już rycerstwo nasze pogrzebliśmy z Krzywoustym. Żaden z synów nie ma jego ducha. Gdyby go miał Władysław, toć Ruś stoi przed nami, toć Pomorze nie zwojowane, toćby na Sasach i Niemcach swoje ziemie odbijać potrzeba — a księciu nie to w głowie, tylko braciom ojcowiznę wydzierać! Komuż będzie służyć i z kim iść! — wołał ramionami ruszając. — Młodzież się u nas pomarnuje. Za Krzywousta Sulisławy, Wojsławy, Skarbimierze z ziemi rosły, a dziś. — Dobki co się babom wdzięczą i przez baby zwady sieją, aby się im téż co z tego upiekło! Ot na co zeszliśmy, ot na co!
— Ale bratankowi ja nie dam zmarnieć — odparł Biskup. — W rodzie naszym, krom Zuły co się biedaczysko roztył, choć dawniéj dobry wojak był — trutniów nie słychać.
Umilkł Palatyn i po chwili pokłoniwszy się biskupowi, do wyjścia zabierał.
Ks. Janik go uściskał — Petrku najmilszy bracie mój, — odezwał się, — niegorącuj się. — Źle jest kto nic nie czyni, ale téż nie dobrze kto za wiele chce czynić i bez rozmysłu.
— Najgorzéj, ojcze, kto nic nie czyni — dodał Petrek — ja tym być nie chcę, nie mogę.
Pocałował go w rękę. Usłyszawszy odchodzącego, Zuła z Jaksą weszli pożegnać i przeprowadzić Palatyna.
— Słuchajże, miły plemienniku mój — odezwał się Petrek do młodego — abyś mi się ty ztąd nie ruszył nie bywszy u mnie. Któż wié i ja ci się tu na co zdać mogę! Stary jestem, nie zgrzeszysz poszanowawszy… Dobrze wam życzę — ty mnie, ja tobie mogę być pomocnym…
Spojrzał nań — Jaksie może cudna twarzyczka Błogosławy na myśl przyszła i uradował się wielce, pokłonił wdzięcznie.
— Juścibym wam czołem nie biwszy nie poszedł ztąd — odparł z uszanowaniem. — Znam co komu należy — tego mi i przypominać nie trzeba, miłościwy panie…
I oba z Zułą powiedli go do drzwi, a Jaksa aż do konia. —
Przybył nareszcie i szatny z Komorowa, a Jaksa mógł się przyodziać tak aby na dworze pana Petrka stanął bez zasromania. — Brał wówczas na się każdy do ludzi to co miał najlepszego, aby okazać swą możność. Jaksowie zdawna majętni byli, a skarbiec ich stary obfitował we wszystko, co w te czasy najwyżéj ceniono.
Zbytkiem naówczas była nawet koszula, bo ją nie wszyscy nosili; cienka, lniana szata spodnia, któréj nić kobiece ręce przędły a niewieście oko na blechu jéj strzegło. Szyto téż wzorzysto owe lniane gzło około rękawów i kołnierzy i na codzień go nie kładziono.
Szła po niém suknia krótka do kolan, z rękawy spuścistemi, rozprutemi, długiemi do ziemi, z pod których albo gzło wyglądało, lub drugi rękaw obcisły, klapą na przodzie część ręki do palców okrywający. Suknia ta z przywożonéj z nad Renu tkaniny wełnianéj szyta i bramowana złotem lub purpurą, przepasana bywała pasem ze skóry lub kruszcu sztucznie uplecionego. U pasa wisiał nożyk mały, gdy większy miecz za panem zwykle strojne nosiło pacholę. Na szyję szedł łańcuch złoty, im cięższy tém bardziéj pański, często z klejnotem wyrażającym fantastyczne zwierzę jakie, albo pieniądzem złotym. Na nogi już spiczasto zakończone buty kładziono, których długie nosy blaszkami złoconemi były przyozdobione… Na wierzch zarzuciwszy płaszcz, a na długie, na ramiona spuszczone włosy włożywszy czapeczkę z pióropuszem, mogło młode panię, zręcznéj postawy, cale okazale wystąpić. —
Takim właśnie strojnym chłopakiem, do niepoznania zmienionym, ukazał się stryjowi Jaksa, gdy go szatny przyodział.
Biskup uradował mu się wielce, tak mu było do twarzy. — Nie miał się go powstydzić prowadząc z sobą.
Przypatrywał mu się, oglądając go ze wszech stron, z pociechą wielką i w głowę pocałował.
Sam téż wybierając się do pana Petrka, suknię biskupa wdział dostatnią, łańcuch z krzyżem na szyję, ogromny pierścień biskupi na palec i czapeczkę na głowę futerkiem okładaną, ale mu w tém wszystkiém tak było jakby tylko co z siebie zbroję i kaftan rycerski zrzucił — krwi téj wojaczéj suknia duchowna nie mogła do spokoju ukołysać, a gdy potém na koń siadł, wyglądał więcéj na wodza prowadzącego do boju niż na pasterza niosącego błogosławieństwa pokoju.
Dosyć liczny dwór strojny za Biskupem i Jaksą podążał, i Markowi bowiem matka ludzi jego przysłała, aby samopas nie szedł, bo samemu wstyd było się ukazać na dworze.
Gdy do dworca pod Sobótką przybyli, Jaksa który wiele słyszał o bogactwach i mocy Petrka, zdziwił się trochę mieszkanie jego zobaczywszy. Z powierzchowności domostwo cale wspaniałém nie było. Na dosyć obszernéj parkanami dokoła obwiedzionéj przestrzeni porozrzucane stały szopy, składy, schronienia dla czeladzi i służby, skarbce, stajnie, bo się Petrek w koniach kochał, psiarnie, bo gromady psów trzymał, sokolarnie, bo i ptastwa miał siła. Dla siebie i rodziny dworu jeszcze takiego był nie wzniósł jak na wielkiego pana przystało. Gdy się temu dziwiono i pytano o przyczynę, powiadał że naprzód Bogu domy stawić musi, a potém dopiero pomyśli o sobie. Powiadano iż ślub był uczynił taki, że w każdéj majętności swéj kościół z kamienia zbuduje; a że ich miał po wszystkich ziemiach bardzo wiele, nie dziw że ich siedemdziesiąt i siedem potém liczono, choć ich pewnie tyle nie było.
Dwór pana Petrkowy cały prawie był drewniany, okrom małéj części, w któréj się skarby droższe zachowywały. Widać było że go budowano i dobudowywano. Więc jedna część wyżéj się podnosiła nad drugą, na jednéj dach był spiczasty, u drugiéj płaski, kryty dranicami, słomą i cegłami. Ganków i przejść pod słupami wszędzie siła widać było dokoła, to z surowego drzewa, to na czerwono i pstro pomalowanych, wedle prastarego obyczaju słowiańskiego. Wszędzie po pod ścianami ciągnęły się niższe i wyższe podsienia, gdzieniegdzie tak szerokie, iż czasu lata pod niemi wygodnie stoły można było umieścić. Nigdzie na zewnątrz nie wydawała się owa sławiona, wielka zamożność p. Petrka, chyba tém że po podwórcach konie pod nakryciami bogatemi wodzono i wozy stały obciągane suknem szkarłatném, kute mosiądzem jasnym i ludzi się snuły kupy lepiéj postrojonych od samego pana.
Gdy Biskup z Jaksą ukazali się we wrotach, a odźwierny znak dał ku dworowi, wnet we drzwiach ujrzeli wychodzącą panią Petrkowę i syna jéj, młodziana pięknego wzrostu, do matki i siostry podobnego. Córka Błogosława, któréj oczyma szukał Jaksa, na spotkanie nie wyszła. Oprócz nich i samego Palatyna, tuż za nim ukazał się czarno zarosły mąż, silny, z twarzą dumną i ufność w sobie wyrażającą, trzymający się w boki, strojny, obwieszony złotemi łańcuchy, przy sporym mieczu u boku. Wziąłby go nieznający obu za Palatyna samego, tak Petrek niepoczesnie przy nim wyglądał.
Był to, jak Biskup Jaksie oznajmił Rogier sędzia Wrocławski, druh wielki i najlepszy sługa Petrka, prawa ręka jego, mąż wielkiego męztwa i ducha.
Sam Palatyn, jak naówczas gdy na dwór Biskupi przybywał, odziany był niewykwintnie. Suknię miał na sobie wynoszoną, ladajaką, ani nawet łańcucha na szyi, a na nogach proste skórznie od łowów.
Wiedziano, że stroju i wystawności dla siebie nie lubił, a najmiléj mu było chadzać w wygodnéj codziennéj odzieży, w któréj się mógł swobodnie poruszać, jako chciał. Włos téż miał rozczochrany jak pierwszą razą.
Biskup zobaczywszy wychodzących przeciwko sobie, zdala począł błogosławić, palce złożywszy wedle zwyczaju. Wszyscy skłonili głowy.
W téj chwili wyszedł téż ze drzwi, nieodstępny tu prawie Opat Anzelmus, którego Jaksa widział już odprawującego w kościółku mszę świętą. Ten wspaniałéj postawy, pięknéj i szlachetnéj twarzy spokojnéj mąż, zdala przyzostał i ostatni Biskupa przyklęknięciem powitał. Ks. Janik na ramiona mu ręce położywszy ucałował go jak brata.
Gdy Opat z Biskupem obok siebie stanęli, można było dostrzedz wielką różnicę charakteru obu duchownych; O. Anzelm był poważnym kapłanem, ks. Janik bojującym kościoła zapaśnikiem.
Przodem kroczył do wnętrza domu ks. Janik, do téj części, która dla przyjmowania gości była przeznaczona. Różniła się ona wielce od drugiéj, w któréj sam Petrek zamieszkiwał. O ile pierwsza była wspaniałą, o tyle druga do zbytku prostą i niemal opuszczoną. W sypialni, w izbach przytykających, które sobie Petrek zbudował, nie było nic krom ław i stołów od siekiery wyciosanych. A że psy myśliwskie wstęp tu miały, zdarzała się często i słoma pod stołami i barłóg przez nie wyleżany. Wśród tych ścian drewnianych nie obleczonych niczém, na podłodze z prostych dylów, na dębowych ławach, Petrek sobie lubował, a mawiał, że mu tu najlepiéj i najmiléj było. Dla gości wszakże, w tym domu niepozornym, komnaty były prawie królewskie, bo i pani Petrkowa w zbytku i okazałości wielce się lubowała, pochodzenia swego kniaziowskiego nie mogąc zapomnieć. Znać to było z każdego ruchu niewiasty nie wiele mówiącéj, lecz nakazującéj poszanowanie obejściem się swém i dumnéj.
Izby te gościnne, choć nizkie, przestronne były i wspaniałe, drogi w nich suknem słane, na ścianach zbroje, obrazy, przy drzwiach naczynia do wody złociste, tarcze malowane na ćwiekach, po stołach opony ze złotogłowia i jedwabiu, puhary, cebrzyki, nalewki, kubki złociste i wszelkiego naczynia na półkach mnogość wielka. Na ławach i siądzeniach, jakby trony królewskie poduszkami wysłanych, wszędy leżał szkarłat, a powietrze wonnościami wschodniemi przejęte, zapach miało jaki po kościołach z kadzielnic tylko się dobywa.
Izb takich okazałych kilka ciągnęło się za sobą, że było w nich gdzie i dużo ludzi pomieścić, i, gdy pierwszéj zdumiało się oko, jakby je na to obrachowano, idąc w głąb rosnął coraz podziw, bo coraz większa rosła wspaniałość. Gdy do trzeciéj komnaty wchodzili, w któréj siedzenie wysłane wskazał gospodarz dla Biskupa, Jaksa idący za nim ujrzał w progu dalszych mieszkań stojącą Błogosławę, która w białéj sukience, z rozpuszczonym włosem i zielonym wianuszkiem na nim, przyszła poklęknąć przed ks. Janikiem, prosząc go o błogosławieństwo.
A była, wśród tych izb nieco przyciemnionych, jakby jakąś jasnością otoczona; wszyscy co na nią patrzyli stanęli w niemém osłupieniu nad promienistą jéj pięknością, i po licu matki szczęśliwéj przebiegł uśmiech dumny… Z tych drzwi czarnych wychodząc zdała się zjawiać jakby cudem, a w izbie stało się od niéj jaśniéj i weseléj. Lica się wszystkim uśmiechały.
Ucałowawszy rękę biskupią, piękna dzieweczka wstała, zarumieniona, a nim Jaksa olśniony przypatrzéć się jéj lepiéj zdołał, znikła znowu za ciemną oponą.
Słudzy zatém poczęli nieść dzbany, kubki, biały chléb słodki krajany w koszach srebrnych, napoje i zamorskie łakocie.
Siadła zdala pani Petrkowa, Opat na niższém krześle podle Biskupa, Jaksa skrył się nieco w kąt, a za nim poszedł młody Światosław, bo go miał za swojego gościa, i z twarzy wraz polubił, a czuł się pociągniony ku niemu.
Widział Jaksa gdy się Błogosława przesuwała iż wzrok jéj padł na niego i że poznać go musiała, tak jak pani Petrkowa, bo obie pamiętały go z kościoła, ale żadna z nich tego po sobie znać nie dała.
Gospodarz, nie siadając sam, Biskupowi służył, przez uszanowanie dla dostojeństwa i dla tego téż może iż starcowi ruchawemu na miejscu wytrwać ciężko było. —
Wśród tego złota, dostatków i przepychu ów jeden, odziany z prosta, wyglądał prawie na sługę, tak niepozornym był, acz skinienia jego wszystko słuchało.
Gdy starszyzna po cichu rozmowę wiodła z sobą, Światosław z Jaksą jednolatek, do niego się przywiązał. Dobra znajomość pomiędzy rówieśnikami wnet została zawartą, wyszli razem do drugiéj izby, aby swobodnie na ławie siadłszy rozgadać się o młodzieńczych sprawach. O czémże jeśli nie o psach, koniach, sokołach i zbrojach.
Światosław, choć rycersko chowany, więcéj miał w sobie natury matki niż ojca, więcéj w charakterze spokoju i pańskości. — Jaksie niewymownie się podobał może z tego iż oczyma niebieskiemi, rysami twarzy i łagodnym jéj wyrazem, piękną swą siostrę przypominał. Z obu stron chłopcy przyjaźń ku sobie powzięli wielką. Z pytań w pytania Jaksa prawił o swoich wędrówkach, Światosław skarżył się że tęsknił za oglądaniem świata Bożego. Przyznał się że oprócz służby rówieśników innych i druha nie miał, ani zabawy z młodzieżą.
— Jaka to szkoda, mówił, że wy tu przy stryju swym Biskupie nie zamieszkacie, miałbym z was pociechę jak z brata!
Jaksa téż ofiarował się mu bratem być, zapraszając w gościnę do siebie, utyskując nad tém że jak Światosławowi, matka mu się mało od siebie oddalać dozwalała. Tak różne opowiadając przygody dwaj młodzi dużo czasu razem w izbie sam na sam strawili, a Światosław poznosił do niéj miecze i łuki nowe, jakiemi go ojciec obdarzał, aby Jaksa probując dał o nich zdanie swoje.
W tém z drugiéj komnaty Biskup bratanka wołać zaczął.
Pani Petrkowéj już tam nie było, siedzieli tylko w okół Biskup, gospodarz i Opat cicho coś gwarząc, gdy Jaksa pospieszył na wezwanie.
— Słuchaj no, miły mój, rzekł ks. Janik zwracając się do niego — oto ci się z porady p. Petrka przygodzi iż darmo doma gnuśnieć nie będziesz bo to młodemu nie przystało. Jakby ci się to zdało, gdybyś listami opatrzony, na dwór ks. Władysława jechał i tam się rycersko zabawiał. Kraków miasto niczego; tyś do Niemców nawykł, znajdziesz ich sam dosyć?
— Wdzięczen muszę być za łaskę p. Petrka, odparł kłaniając mu się Jaksa — jechać bym jechał gdzie starsi poradzą, byle nie zależeć pola; aliści dwór ks. Władysława z wielkiego rycerstwa nie słynie. I to jednak nie waży, tylko, gdy mi pan Bóg ojca nie dał, pani matce mojéj opowiedziéć się muszę.
— Słuszna! poczciwa — dodał Biskup, albowiem powiedziano, szanuj ojca i macierz twoją, chceszli długo żyć na świecie, Pani matce zaś powiedzieć możesz iż ja tego dla was życzę abyś na dwór jechał, i widzę tego potrzebę.
Spojrzał znacząco na bratanka, na którego téż Petrek patrzał oczyma bystremi, jakby go na wskroś chciał przeniknąć. —
— Potrzeba ażebyście tam jechali, dodał poufnie, zniżając głos nieco, i dla was się to zda i dla drugich. Tylko nie dworować około niemki, która jest zdradliwa i zła, a starać się o zachowanie księcia. Od ks. Agnieszki mieć się na pieczy. Około pana obracając się napatrzycie się i nasłuchacie a nauczycie rzeczy wiele, co młodemu zda się nie dziś to jutro. Na grodzie wśród lasów siąść zawczasu a dziczéć na to was szkoda.
Jaksa zdziwiony był trochę tém staraniem nagłém o los swój, ale więcéj się już nie odzywał. Podziękował p. Petrkowi za dobrą wolę.
— Doświadczycie tego, odparł rubasznie gospodarz — po ramieniu go uderzając, żem ja wam szczerze życzliwy. A jakżebym nie miał nim być gdyśmy powinowaci? Swoi się kupą zawsze trzymać i o sobie zapominać nie powinni.
Rozmowa przeciągnęła się trochę jeszcze aż do zmroku, poczem Biskup ruszył się do odjazdu zabierając. Jakby wiedziała o tém pani Petrkowa, wyszła z za opony dla pożegnania, a za nią zjawiła się znowu jasna postać Błogosławy z włosy rozpuszczonemi i wianuszkiem u skroni, przemknęła jak cień uśmiechnięta. — Znowu Jaksa pochwycił jéj wejrzenie, a tak go ono swą siłą do miejsca przykuło, iż zapomniał kędy był i co się do koła jego działo. — Patrzał na nią i za nią, i zdało mu się jakby we drzwiach znikając, zwróciła się ku niemu, na jedno oka mgnienie, niby go szukając wzrokiem. — Było to może złudzenie. — Wychodzącego Marka młody Światosław przeprowadził, pod rękę go ująwszy, zmawiając się z nim, aby nazajutrz razem ze psy i sokoły na łowy ciągnęli, i obiecując zajechać po niego.
Weselszy daleko niż jechał na ten dwór powracał Jaksa z Biskupem. — Ks. Janik poszedł zaraz do pacierzy swych i oczekujących nań księży, a Marek sam został z Zułą, który chciwie o dwór pana Petrka i o przyjęcie na niem dopytywać go zaczął. — Stary ciekawy był bardzo a dla otyłości mało się mógł ruszać. — W ciągu opowiadania, gdy o Błogosławie napomknął młody i mimowolnie się zarumienił wymawiając jéj imię, Zuła chwycił go śmiejąc się za ręce.
— A no! krzyknął, więceście to cudo widzieli, tę białą gołąbkę, która się w gnieździe Petrkowém niewiedziéć zkąd wzięła! Nieujmując Petrkowi, do jastrzębia albo kobuza podobniejszy jest, niż do ojca takiéj ptaszyny złotéj. Dziki i prosty człek, choć doszedł wielkich skarbów i mocy wielkiéj. Jeszcze starzy ludzie pamiętają, gdy od czeskiéj granicy w kilka pono koni tu przybył, ofiarując się na służbę królowi, zwano go naówczas rycerzem z Donina. — Urósł potém prędko i księżniczki za żonę dostał i takiéj córki ślicznej i syna dorodnego — i włości niepoliczonych i skarbów o których cuda prawią. A muszą być wielkie, gdy niemi na kościoły sypie i sypie i nieubywa mu nic…
Córka godną króla zaślubić! dodał unosząc się i ręce składając Zuła.
— Piękniejszéj nad nią widzieć trudno, tam nawet gdzie na pięknościach niezbywa! zawtórował Jaksa.
— A wiano po niéj, — rzekł Zuła — mało powiedzieć dziesięć kubłów złota i dziesięć srebra wozów!!
Wziął się aż za głowę stary. — Ale téż tam — dodał — prostemu rycerzowi, ziemianinowi na jednym dwu gródkach ani się posunąć. — Chowają ten rajski kwiatek dla mocnéj dłoni! — dla pańskich rąk! Oboje wysoko patrzą, — szczególniéj sama Petrkowa, która się kniahinią nazywać każe. A mówi, — słyszę — głośno, — niech mąż z synem robi co chce, córkę ja wydam sama, i nie dokąd tylko tam zkąd jéj matka, aby na stolicy siedziała.
Jaksa posępnie spuścił głowę. —
— Szkoda będzie tego kwiatu, gdy go nam zabiorą, — rzekł Zuła, — ale bab mamy siła, — zostanie tego zawsze dosyć. — Każda z nich hoża póki wianuszek nosi, i wszystkie potém więdnieją prędko, że ich nie poznać! — I tę pewnie nie inny los spotka, bo piękność jak wiosna jest, — kiedy rozkwita przekwita.
Śmiał się prawiąc tak Zuła a Jaksa milczał już.
Drugiego dnia ze Światosławem jechali na łowy, cały dzień biegając ze psy i sokoły, tak że późno już na noc wrócili do miasta. A że podle dworu i góry Sobótki jechać im było trzeba, Światosław na wieczorny chléb zabrał przyjaciela z sobą.
Ledwie doń zasiedli, gdy, pewnie o obcym niewiedząca siostra nadbiegła do brata. Jaksa się porwał, ujrzawszy ją i o mało nie spłoszył strwożoną, gdy go ujrzała. — Brat ledwie na chwilkę mógł ją powstrzymać zapytaniami o rodziców.
Miał czas gość stojąc z wlepionemi w nią oczyma, przypatrzeć się jak chciał ślicznemu dziewczęciu. Serce mu w piersi kołatało, gdy ona, jak dziecko zuchwałe, mierzyła go ciekawém wejrzeniem.
Widział ją uśmiechającą się do brata. Słyszał mówiącą takim głosem, jakim rajskie śpiewają ptaki i wydała mu się zblizka stokroć piękniejszą niż zdaleka, a gdy odchodząc na pożegnanie, oczyma rzuciła ku niemu płonąc cała, ledwie na kolana niepadł przed nią.
Gdy potem do dworu Biskupiego wracał, po téj wielkiéj radości, która tak krótko trwała, zrobiło mu się w sercu smutno i tęskno i sam niewiedział dla czego począł strasznie boleć nad sobą. Na świecie mu było pusto i czarno — nieznośnie…
Zuła, który wyszedł go witać, słowa zeń dobyć nie mogąc, domyślał się trafnie, że sokoły ks. Janika musiały się źle popisać. —
V
Stary gródek w którym podówczas mieszkali Jaksowie, co się z Miechowa pisali, był w Komorowie. — Lasami ogromnemi otoczony, na pagórku tkwił nie wielkim, ale wałami mocnemi obwarowany, i, choć nie obszerny ani pokaźny, sławił się jako najstarsze w téj ziemi gniazdo rodu Jaksowego. Jak wszystkie takie przedwieczne grodziska, zdala na to czém był nie wyglądał. Ludzie wszakże wiedzieli, że w Komorowie Jaksowie mieli skarbiec książęcy i wszelakiego dostatku moc ogromną. — Ci co się dworu dotykali, służyli i stróżowali około niego, opowiadali że jako jeden gród był na górze, tak drugi większy daleko, niedostępny dla nikogo w górze saméj, pod ziemią się mieścił, a chodnikami z niego kędyś wyjść było można w świat niepostrzeżonemu. — Opowiadano téż że w wykutych w ziemi izbach i komnatach stały kadzie złota, leżały stosy srebra jak w lesie drzewo, gdy je rąbią i składają. — Prawiono cuda — tego jednak nikt obcy niewidział nigdy, gdyż zawsze tylko jeden z rodziny znał tajemnicę wchodu i wychodu, a niepowierzał jéj nikomu, aż na łożu śmiertelném. — Mówiono téż iż były zaklęcia jakieś straszne, co przystęp do podziemiów śmiertelnym dla obcych czyniły. —
Powiadano że gdy raz, sto lat temu, Połowce na zamek wtargnęli i dobyli się do wnętrza, znikli z niego ludzie wszyscy jakby cudem, że oprócz koni w stajniach i psów żywego nie znaleźli ducha, a łupu téż tak jak żadnego, bo go miano czas gdzieś unieść i poukrywać. — Przypisywano to czarom i sile jakiéjś nieznanéj, któréj lud pospolity lękał się wielce.
Do zamku wiodły jedne wrota z wieżycą drewnianą, ale te pominąwszy szło się szyją między wałami dwoma i dopiero drugiemi wroty wchodziło w dziedziniec. — Tu w pośrodku dwór stał stary z ogromnych modrzewiowych kloców, jakby na wieki zbudowany. Takich drzew z jakich go zestawiono już potém lasy nie widziały. — Były to pono pierwsze co tu urosły po narodzeniu się ziemi i po opadnięciu wód, a każdy pień był tak przepotężny, że ludzie w kilku jednego objąć nie mogli, a tak twarde że ich topor nie imał, i szczerbił się jak na kamieniu. — Więc choć ten dwór setki lat stał, zdrów był i cały, tylko posiwiał i zczerniał miejscami. — A drasnąć było tę skórę, którą nań włożyły wieki, z pod niéj zdrowa miąższ żółta jako wosk świeciła.
W ścianach grubych siedziały małe starodawne okienka bez błon, z okienniczkami szczelnemi, które mało co światła do środka puszczały i drzwi były nizkie i wszystek pozór nie teraźniejszy. — Ten co to budował nietylko o moc dbał, ale i o ozdobę, bo w tych kłodach po rogach, po belkach, — nad drzwiami dziwolągi powyrzezywał, jakich chyba nigdy na świecie niebywało, i żadne oko ludzkie ich nie widziało. — Siedziały tam, jakby na postrach poczwary z głowy ptasiemi, z nogami lwów, z łapami niedźwiedzi, ze skrzydły rozpostartemi, to orły niby z paszczękami wilczemi, to smoki jakieś z pozakręcanemi ogony wężowemi. — Niegdyś potwory te malowane były, ale barwy z nich dawno zmyły deszcze i wypaliło słońce do szczętu. —
W osobliwszym tym starym dworze latem, — około tych poczwar, ba w ich gardłach gnieździło się ptastwo, kręciło po nich i szczebiotało, tak że one drewniane rzeźby żyć się i gadać zdawały. —
W Komorowie mieszkała matka Jaksowa, — pani wielkiego rodu, kędyś z za Łużyc czy od Pomorza wzięta. — Poganką ją pono zaswatał był stary, — przywiózł na dwór swój, — ochrzcił, i tu się dopiero nowéj wiary uczyć musiała. — Miał po niéj wziąć skarby bardzo wielkie, ale i w niéj saméj skarb wziął, bo niewiasta była osobliwa, którejby nie jeden mąż nie sprostał. —
Powiadano o niéj, że gdy straciła pana swego, a sama jedna w domu z synaczkiem pozostała, i Jaksowie stryjeczni opiekuna jéj dać chcieli, — którym pono owego otyłego Zułę wybrać miano, albo brata jego, późniéj zmarłego — tak się im postawiła że tykać jéj nie śmieli i nie wtrącali się więcéj, dając z synem czynić co sobie upodoba. —
Wyszła naówczas owa mężna niewiasta na wpół z męzka odziana, włosy sobie ustrzygłszy, mężowską zbroję na się skórzanną z łuskami włożywszy, z mieczem i toporkiem, na ręku synaczka niosąc — i stawiła się im, pytając czegoby chcieli? A gdy rzekli, że opiekę jéj dać mają, rozśmiała się smutnie odpowiadając, że niepotrzebuje żadnéj, oprócz Bożéj, że ludzi i mienie utrzymać potrafi a — dali Bóg, nieprzyjaciół i na wojnę, sama ze swém zawołaniem po wsiach i opolach pojedzie — a choćby i na czele ich stanie.
Stryjowie rozmówiwszy się z nią, już się tam nie zgłaszali, a Hanna trzymała majętności, jak żaden mąż, — żelazną ręką. — Gdy było potrzeba dosiadała konia, jechała, — skarżyła, na dwór królewski szła, do Biskupów, do sądów, krzywdy sobie żadnéj czynić nie dając. —
Tak się wszyscy dziwowali niewieście mężnéj, że potém nikt jéj nie śmiał zaczepić. — Gdy jeden z Doliwów zajechał jéj ziemię na granicy, dopóty nań czyhała aż związanego, porwawszy na łowach, nie wsadziła do więzienia na zamku, a nie puściła go, aż jéj z sześciu poręczycielami poprzysięgać musiał, że więcéj krzywdy czynić nie będzie i zemsty wszelkiéj zaniecha. — Mimo to co od niéj ucierpiał tak się potém w niéj ów Doliwa rozmiłował, iż ją za żonę chciał mieć, na co mu odpowiedziała, iż tam zkąd ona była niewiasty z mężami szły na stos, a kiedy dla dziecka żyć musiały, nie ślubowały powtórnie nikomu, bo się za umarłe światu liczyły…
Teraz już lat mając pod sześćdziesiąt, Jaksowa silną jeszcze była, jakby skamieniałą, niewczas, niewygodę, trud znosząc młodą siłą jakąś, która w niéj pozostała. — Tak samo jak na koniu gotową była we skwar i mróz, dzień przesiedzieć i noc, tak pod dachem, w domu umiała rządzić dziewkami, dworem, od kądzieli i krosien nie stroniąc. — Tylko gdy do spokojnéj siadała roboty, na usta jéj przychodziły pieśni jakieś stare, dziwne, niezrozumiałe nikomu, co ich ludzie podsłuchując czasem pode drzwiami, słupieli. — Głos miała mocny, na wpół męzki, smutny i poważny, a w trąbkę tak zadąć potrafiła, że w jéj ustach innego nabierała głosu i brzmiała niby piorun, grzmot, albo jakiś wrzask nadludzki.
Pomimo starości nie była jeszcze brzydka trzymała się prosto, a że jéj dawno piersi wyschły, wyglądała na mężczyznę i była gibką a zwrotną a silną, że nieraz z łowów przyniesionego kozła za rogi ująwszy, do góry podniosła.
W twarzy ogorzałéj, nieco już pomarszczonéj, widać było smutek wieczny i zadumę, ale razem spokój i siłę. Trwogi po sobie nieokazała nigdy. — Duchowni nie byli z niéj bardzo radzi, — zwali ją nawet poganką dla tego, że ich nie bardzo słuchać chciała, ale szczodrą dłonią sypała im zawsze. — Do kościoła chodziła, znajdując się w nim przystojnie, pilnując aby i czeladź tam uczęszczała, ano potém pilniéj jéj było do swojego śpiewu, do roboty jakiéj, niż do długich modlitw i pacierzy. —
Surowa dla wszystkich pani, — dla jednego dziecka swego była jakby inną. Nie było dla niéj na świecie tylko ono jedno, dla niego życie by dała i wszystko. Chowała go tak tą miłością wielką, że nigdy karcić nie potrzebowała. —
Długie lata młody Jaksa przy niéj nieodstępnie był, pilnowała go nie spuszczając z oka. — Na pierwsze łowy, w pierwsze pole sama z nim wyjechała. Potem do Krakowa sama ruszyła szukać dlań klechy, coby go uczył innych rzeczy, których ona nie umiała. — Tam siedziała dopóki nieznalazła takiego, co się jéj dał powodować i téj był myśli dla dziecka co ona. — Stał mu tedy ów Klecha za pierwszą szkołę, potém ten sam jechał z nim w świat do szkół innych, aby się chłopię przecierało, — naostatek owemu ks. Marcinowi, gdy święcenia wziął dała plebanię i wieś do niéj za wierne usługi. —
Był teraz ks. Marcin proboszczem w Miechowie, i nic mu naganić nie mógł nikt, — bo, choć wówczas mało który pleban żony nie miał, on żył jako mnich, — około chwały Bożéj pracował wielce, tylko więcéj pono po siołach ludzi nauczał niż śpiewał w kościele, co mu drudzy za złe mieli.
Długo będąc chłopca nauczycielem, nabrał tego nałogu bakałarstwa i po wsiach dzikich apostołować chodził, — nawracał, — chrzcił, — a tęsknił do ludzi opuszczonych, do ślepych, aby im nieść światło…
Dwór Jaksowéj w Komorowie prawie z samych starych sług był złożony, z dawnych męża jéj ludzi lub dzieci ich. — Było tego dosyć, wolnego i niewolnego ludu, a nikt tam ani biedy, ani głodu nie zaznał, dostatek był zawsze, zbytku nigdy. — Sama pani to jadała i tém żyła, co jéj sługi. — Nosiła się ciągle na pół po męzku, w butach chadzając, w sukni krótkiéj, z nożem u pasa, przy czém, gdy w domu białą namitkę włożyła na głowę, niewiedziéć było, czy niewiastę człek miał przed sobą czy męża.
Od kilku dni syna spodziewała się pani Jaksowa. — Zrazu gdy Marek zbłądził i niewracał, a ludzie co z nim na łowach byli, do domu poprzybiegali, rozpaczając że go znaleść nie umieli, zatrwożyła się mocno o jedynaka. — Wyjechała sama z gromadami plądrując lasy i szukając syna. Nigdzie śladu jego nie znalazłszy uspokoiła się potém będąc téj myśli, że się tylko zapędzić i obłąkać musiał. Ufała w to że dziecko po niéj i po mężu siłę wzięło i męztwo, a łacno się nie da ani ująć, ani pokonać, ani zastraszyć, ani uśmiercić. — Czekała więc dosyć spokojna, gdy nadbiegł sługa od ks. Janika, przez którego nakazała aby nie bawił z powrotem. Czekała więc go co godzina.
Nad wieczór wreszcie dnia jednego zjawił się młody, matce do nóg kłaniając, która go słowa nie rzekłszy do piersi przycisnęła. Dopiero jakby odetchnąwszy, odezwała się do niego.
— Srogiegoś mi niepokoju o siebie napędził. — Minęło to, siadaj, spocznij i praw coś czynił. —
Począł Marek od początku, jak mu się na łowach nie wiodło, jak się zapędził, obłąkał, po puszczach przedzierał, jak potém Biskupa spotkał, jak u niego czas spędzał, a Petrka poznał i rodzinę jego, o któréj stara dużo i wprzódy już słyszała. —
Nawykł był syn nic nie taić przed matką, więc mówiąc jak Błogosławę zobaczył, a potém ją widział raz wtóry i trzeci, — nie ukrył tego, że mu się dziwnie piękną wydała i że na myśli uroda jéj stała mu ciągle. — Tak się téż mówiąc o niéj rozciągał szeroko z pochwałami i opisy, iż matka poznała łatwo, że mu dziewcze mocno się upodobać musiało. —
— Dziewka piękna być może — odezwała się — ale ona nie dla ciebie, — ty nie dla niéj. Nie dla tego abyś jéj nie był wart, bo Jaksowie téż od innych kniaziów nie gorsi, ani żeby bogatsi byli, albo mocniejsi od nas — ale nie takiéj żony tobie, a mnie synowéj trzeba. — Niech będzie piękna jako chce, co mi po niéj? — Królować zechce i przewodzić u nas, a jam się na niczyją sługę nie rodziła, ani ty masz być nim kiedy! — Wolę prostą dziewkę z któréj, jak z ciasta korowaj, ulepię co zechcę dla ciebie i dla siebie, niż taką królownę, przed którą my padać będziemy musieli. —
I pomilczawszy dodała.
— Pamiętaj i o tém że pieniądz i skarby zdradą kupione nie szczęscą się. — Czém Petrek tak wielkim stał się? — Na wojnie zdobycz, choć krwią zbroczona, swoją téż jest obmyta — a ta. —
Potrzęsła stara głową.
— Nie — nie. — Nie myśl o téj dziewce. —
Jaksa się smutno uśmiechnął. —
— Myśléć o niéj po dobréj woli nie będę, a mimowoli muszę, bo mi się upodobała.
— Zapomniećby lepiéj — dodała matka. Tyś mąż i pan, uczynisz sobie co zechcesz, ja, choć matka, rozkazywać ci nie będę — ale twoja dola nie tam! nie tam!
Przyznał się dopiero Jaksa, że go na dwór ks. Władysława wysyłać chciano, przypisując to Biskupowi i powiadając że sam nie był od tego, aby pożyć w Krakowie. —
Stara i na to głową potrząsała.
— To już inna sprawa — odezwała się — w tém będzie stanowić wola twoja, ja ni zatém ni przeciw temu. — Nie radabym cię wypuszczać z domu, inaczejem sobie układała, a doli się trudno opierać. — Jaksowie zawsze przy książętach bywali i u nich rośli — rób co chcesz, jakoś winien. —
Rozmów się jeno wprzód z ks. Marcinem — stary kocha cię jak ja i wychował, Kraków i ludzi zna. — Posłyszysz co on powié.
Dla staréj Hanki słowo i sprawa były jedném, ledwie napomknęła o ks. Marcinie, nieupłynęło dwa pacierze, gdy posłaniec biegł do Miechowa po niego. Nazajutrz rano ks. Marcin się stawił. Stary był, silny jeszcze, ale już wielce skołatany, głowa mu ciężyła ku ziemi, gięły się barki, a gdy dłuższy czas siedział, trząsł się. Okryty prostą suknią czarną, w wysokim birecie, z kijem w ręku, z nogami nabrzękłemi, na których onuczki tylko i chodaki nosić musiał, wszedł staruszek wesoło do dworca znanego sobie od lat tylu, w którym był jak w domu, błogosławiąc, uśmiechając się, szukając oczyma wychowańca.
— Gdzież mój chłopiec? — pytał po drodze.
Gdy go zobaczył kij mu z rąk wypadł, usta się rozśmiały, wziął go za głowę i całować zaczął. Jaksa téż jak ojca go po rękach i ramionach całował. Matka stojąc a patrząc śmiała się zarazem i płakała.
— Siadaj ojcze — ozwała się, byłeś nam potrzebny. Mnie baby on nie posłucha, ani ja mogę mu rozumu mojego narzucać, tobie ufa, tyś stary — rozmówcie się o tém co mu radzą i gdzie go wiodą.
Ks. Marcin wciąż jeszcze patrzał, uśmiechał się, oczów nie mogąc oderwać od pięknego chłopaka, którego niemal od dziecka na rękach wynosił. — Znowu Marek musiał rozpocząć opowiadanie całe o łowach, obłędzie, o tém co widział i słyszał, co mu naostatek radzono. Tylko w opisie dworu Petrkowego pominął Błogosławę, nie wspomniał o niéj wcale. Było to może niemniejszym znakiem że go obchodziła, od wyznania matce uczynionego. —
Ks. Marcin posłyszawszy o tém, że ks. Janik na dwór ks. Władysława chciał Jaksę słać, zadumał się głęboko i długo nic nie mówiąc, ważył i rozważał. Dopiero gdy Jaksa dokończył i zamilkł, odezwał się nie rychło.
— Co ja ci mam mówić? — co radzić? — Jam prosty człek, a toć Pastérz, osoba wysoko siedząca, widząca daleko. Ja nizko stojąc tylko to co blizkie dostrzedz mogę. Czemże mój mały rozum biedny przeciw jego mądrości? Ks. Janik wam stryjem jest, więc jakby ojcem, bo własnych ze krwi niema dzieci. Życzy ci dobrze pewnie, widzi bystro, mogęć ja stawać przeciw niemu i moje proboszczowskie obawy kłaść na szalę? — Ani mi się to godzi czynić, anibym śmiał…
Pomyślał chwilę. —
— Na dwór jechać? — czemuż nie? — Tamtędy droga do Żupaństwa, na Województwo, do wszystkiego przy łasce pańskiéj i do srogiego téż boju z ludźmi zazdrośnemi. — Dwór, dziecko moje, toć zwierzyniec, do którego i dzikiego i swojskiego napędzają stworzenia, gwoli uciesze pańskiéj. Znajdzie się tam, jak w zwierzyńcu, wszelaki zwierz dobry i zły, dziki i swojski i łanie gładkie i wilcy okrutni i lisy chytre; ale Lew pan i Lwu tam służy co żyje. Kto w łaskach u Lwa, ten w niełasce u ludzi, choć mu czołem bić będą; a padnie na kogo niełaska łatwo traci głowę i życie. I dobrze tam jest i źle. — A ciągnież cię co do dworu? —
Jaksa poruszył ramionami.
— Cóż mam poczynać w domu?
— Pewnie, — potwierdził ks. Marcin, młody się poruszać musi, aby w nim krew nie zakrzepła.
A spuściwszy głowę na piersi, tak daléj ciągnął — głos zniżając.
— Jeżeli na dwór dla czegóż na pana Władysławowy, chyba że najpierwszy i najznaczniejszy? — Wierzę iż pan dobry jest, miłościwy i cnoty ma ojcowskie, ale mu jednéj brak — mężem nie jest. Miękki pono do zbytku, słaby, — w pychę go wbijają Niemce, rządzi nim niewiasta, — ludzie szepcą, że tylko co nie widać jak się rzuci na braci.
Tak ci bywało i u nas i gdzieindziéj. Cesarze i ich bracia a dzieci dla dzierżenia potęgi się pożerali. — Ale na jednego Władysława a kupkę Niemców, jest trzy dzielnice i trzy młode prawice, a za niemi stoją pasterze, stróże sprawiedliwości. Łacno go spotkać może co syna Ryksy spotkało. Po niego potém szli ludzie, bo ziemia była bezpańska, po tego nie pójdzie bodaj nikt, bo jest komu wodze wziąć…
Krucho siedzi Władysław na Krakowie, jeśli prawda, że przeciw braciom spiskuje, — a po cóż ci siadać do dziurawéj łodzi?
Dokończywszy ks. Marcin smutnie się zadumał.
— Wy to, mój ojcze, — widzicie proroczemi oczyma, — odpowiedział Jaksa, ale to wszystko we mgłach jeszcze… Wszyscy młodzi książęta siedzą jeszcze na dzielnicach swoich i rządzą w nich, Władysław doma się trzyma, i o nic nie odzywa.
Ks. Marcin się począł uśmiechać. —
— Ludzie co z Krakowa jadą, inaczéj mówią — odezwał się. — Wróżą że tam lada dzień coś wybuchnie. Sposobią się wojska choć niema nieprzyjaciela, ludzi ściągają i płacą. Księżna Agnieszka pokoju mężowi nie daje, aby sam jeden królował koniecznie.
— Toć jam człek wojenny, zawołał młody, do wojny się powinienem sposobić, czemubym nie miał tam iść gdzie się ona gotuje?
— Dziecko moje — odparł ksiądz, albo to wojna z Niemcami, z pogany, z Pomorzanami, z Lutyki, z Połowcami i Rusią? To wojna, w któréj Jaksa będzie musiał iść na Jaksę… Doliwa na Doliwę, Bogorya z Sandomierza na Bogoryę z Krakowa. Brat na brata, jak książę sam na swych rodzonych. Takiéj wojnie p. Bóg nie błogosławi.
— Prawda, mój ojcze — rzekł Jaksa, nie myślałem o tém, ale nim do niéj przyjdzie i czy ona będzie?
— Na dwór ci się chce — przerwał ksiądz — to darmo — ciągnie cię tam! Na Komorowie ciebie strzymać gdy jedna stara matka a drugi sługa stary przytrzymywać chcą? trudno… Nie wiąże cię nic. —
Stara matka słuchała rozmowy to zbliżając się to oddalając, po tych słowach podeszła ku nim.
— Ojcze mój — odezwała się — jemu już trzeci lat dziesiątek dochodzi. — Wygląda młodo, ale mu na gniazdo czas, tembardziéj, że w gnieździe jeden jest. Zrywa się ztąd jak ptak co pary szuka. Sam nie wié czemu i zaczém mu tęskno, toć wola Boża.
Ksiądz spojrzał, — Jaksa się zapłonił cały.
— E! rzekł — nie tak mi pilno jak się matusi zdaje!
— Ty sam niewiész o tém, a oko matki patrzy w ciebie i widzi w głąb aż do wątroby — (serca). Cóż w tém złego? Mnichem nie chciałbyś być! jeden u mnie jesteś, mnie wnuki kołysać czas. — Mnie téż pilno. — Żenić cię trzeba, — żenić. —
Zwróciła się ku księdzu. —
— Prawda, — ojcze?
— Tak — tak mówi Apostoł — szepnął ks. Marcin, potrzeba by się żenił, kto w grzechu żyć nie chce. —
Przerwał stary. — Jaksowa nagliła. —
— Mów ojcze za mną, prawda, — niech się żeni!! Ja powiedzieć tego jak ty nieumiem.
— Ani ja — ani ja, mruknął ks. Marcin. Nie nasza rzecz małżeństwa i niewiasty zalecać, bo wiele między niemi złych jest i złego wiele przez nie przychodzi a mało takich jak wy, pani matko, coś dziecku za ojca i macierz stała. —
— Jak ja? smutno się śmiejąc podchwyciła wdowa. Ja! niewiastą byłam na chwilę tylko i to krótką, los mój uczynił mnie, ot czémś ni babą ni mężem. Ani się już znam do niewiast, ani mi się godzi mężem zwać. — Matkąm ledwie umiała być, żoną począwszy aby osierocieć rychło. Poszedł mój do grobu i co niewiasty we mnie było, zabrał z sobą. Mnie za przykład nie stawcie! Ja innéj dla niego chcę, takiéj jakiéj chyba nigdzie niema, coby umiała być żoną i matką a niewiastą — bo mu i lice kraśne potrzebne i usta śmiejące się i ręce białe.
Ksiądz się ofuknął strzepując rękami. — Dajcież pokój! dajcie pokój! pani Hanno! Co synowi głowę mącisz! Niechaj sobie żony sam szuka, to najlepiéj, znajdzie ją, to pobłogosławiemy. —
Wdowa bystro spojrzała na syna.
— Niechaj szuka i sama dodała — a niech na gniazdo pamięta. — Wiana mu nie potrzeba, złota nie łakniemy, mocy téż mamy w sobie dość, ino, by poczciwa krew a serce dobre!
Ksiądz się niecierpliwie poruszał.
— Toście mnie tu widzę ściągnęli, rzekł, — abym ja jemu kazanie o małżeństwie prawił, nie moja to rzecz!
— Do małżeństwa niewiem jak przyszło — odparła stara — chciałam pytać o radę czy na dwór jechać czy nie?
Ksiądz ręce podniósł do góry, a potém głowę i oczy.
— Jam stary i ślepy, nie widzę nic — rzekł broniąc się — boję się wszystkiego. — Powtórzę com mówił, Pasterz tak chce, stryj radzi, — nie wiódłby na zgubę.
— Ja téż tak sądzę! — odezwał się Jaksa.
— A ja znam ks. Janika — przerwała matka, szanuję go, poczciw jest, lecz bystrego wzroku niema. Gdyby o psa lub sokoła szło, nie spierałabym się!
Potrzęsła głową, syn się rozśmiał, — stary ksiądz usta otworzył zdumiony śmiałą mową, bo nawykł był zwierzchników duchownych szanować. —
— Nie darmo mię poganką zwą — ciągnęła daléj stara Hanna, gdy stoi u ołtarza, pasterz on dla mnie i ojciec, a gdy w izbie siedząc u kubka ze psy się zabawia, taki człowiek jak i drudzy.
— A toć istne pogaństwo! — wykrzyknął gwałtownie ks. Marcin, grzeszna mowa! Nie taki on człowiek jak drudzy, bo namaszczony jest na żywot cały nie na godzinę jedną, którą stoi u ołtarza. — Kapłanem on i pasterzem zawsze! zawsze!
Stara poganka usłyszawszy mowę gorącą, zamilkła chmurno. — Co miała rzec dwóch przeciwko sobie znajdując? Czoło się jéj namarszczyło, podparła twarz na dłoni — nie odezwała się już więcéj.
— Matusiu — rzekł Jaksa widząc matkę smutną. — Niebójcież się wy o mnie. Kraków nie za górami. Pojadę, popatrzę, służba nie wiekuista, ani niewola.
Źle będzie, nie po myśli, precz się usunę. Niech ks. Janik nie mówi, żem łaską jego pogardził, żem radę odrzucił, niech się pan Petrek na mnie nie gniewa.
— Od Petrka zdala! zdala! mruknęła matka.
— Bogobojny to pan jest — odezwał się głowę skłaniając ksiądz. Daj nam Boże takich jak najwięcéj. —
— Wam ale nie nam — poprawiła Hanna sierdzisto. — Wam on za grzech swój płaci to go miłujecie, a ja go za grzech ten nie cierpię.
— Bóg grzechy sądzi i cnoty waży! a kto bez grzechu! — odparł ks. Marcin. — Nie rzucajcie kamieniem.
— Ja go ani sądzić nie chcę, ni widzieć, ni słyszeć o nim! — zakończyła Hanna zwracając się ku synowi, który z rumieńcem na twarzy, pozostał milczący.
Ks. Marcin nie odezwał się téż, nie mogąc dobrze zrozumieć co starą tak oburzało i w niepokój wprawiało.
Dla Jaksów nawet, choć się ci do najmożniejszych rodów liczyli, Petrkowa córka była małżeństwem wielkiém, niosła z sobą nietylko bogactwa ojca ale związki jego i znaczenie po wszech ziemiach. — Poganka jednak nie chciała jéj dla syna, obawiała się. Bogaty a tak nagle i dziwnie wywyższony ulubieniec Krzywoustego, dla starych rodów miał zawsze na sobie znamię obcego przybysza, co się gwałtownie dobił znaczenia i przywłaszczył stanowisko. Obawiano go się dla gwałtowności wielkiéj, zuchwalstwa z jakiém się wszędzie stawił, na równi chcąc być bodaj z panującemi, i szanować się każąc choć sam nie chciał uszanować nikogo. Obawiała się téż przezorna matka wciągnięcia syna przez Petrka w niebezpieczne zabiegi, w niespokojne jego i ruchawe życie. Wolała go widzieć panującym w swoim domu, niż posłusznym towarzyszem Palatyna. Miała przeczucie, że Petrek, co się zawsze rzucając szedł coraz daléj, nie pozostanie przy tém co miał, nie ograniczy się samém budowaniem kościołów, które teraz po wszech ziemiach stawił, o czém szeroko głoszono. Wielkie te ofiary saméj pobożności przypisać było trudno, tłumaczono je więc pokutą za grzechy dawne, które ludzie wymyślali przez zazdrość, bo mąż silny był współzawodnikom solą w oku.
Nasłuchała się o tém stara Hanna, i brzydziła tajemniczym tym Władyką, który urósł z niczego.
Jaksa postrzegł, że z matką już o pięknéj córce Petrkowéj mówić nie było sposobu, pomyślał sobie jednak w duchu, że gdyby ją raz przywiózł do Komorowa, Hanna by ją, podąsawszy się, za córkę przyjąć musiała, a urokowi jéj oprzećby się nie mogła.
VI
Niemal wiek cały upływał od czasu jak Szczodry na Zamku Krakowskim z Boleszczycami uczty wyprawiał. Opuszczony po nim gród doczekał się dopiero za Krzywoustego nowego życia, a z niem i miasto u stóp Zamku rozsiadające się i przedmieścia poczynały coraz bardziéj zaludniać się i ożywiać. —
Kilka kościołów wznosiło się już wpośród wałami otoczonéj stolicy, kilka domostw kamiennych widać było tu i owdzie. Reszta z drzewa budowana, wśród ogrodów i zieleni skryta, nie miała dzisiejszych miast pozoru. Nawet do koła wielkiéj targowicy wpośrodku, otoczonéj szopami na słupach wspartemi, gdzie były gospody dla kupców obcych, którzy ciągnąc przez ziemię tę, stawać w nich musieli — nie wiele wspanialéj wyglądały budowy. —
Nigdy u nas miasta samą ludnością miejscową na prawdziwe ule mieszczańskie urosnąć nie mogły; miast u nas nie znano, ino wsie i targowe rynki. — A wieś u nas, jak dwór, była obozem rozbitym wśród wygodnego miejsca, namiotem w którym się koczowało, nie zasiadając na wiekuistość. — Starodawny nałóg czysto wojowniczego i rolniczego narodu nie dopuszczał zamykać się po grodach ciasnych, chyba z musu. —
Ludzie potrzebowali roli dużo, powietrza wiele, swobody ruchu i wolności dla siebie. Nielubiono miasta jak więzienia, w mieście téż gromada panowała, człek się stawał jéj niewolnikiem, na wsi każdy w domu u siebie był panem. Obyczaj miejski przynosili z sobą cudzoziemcy, Niemcy najwięcéj.
Jeszcze dla nich nie nadszedł był czas zawojowywania koloniami swemi krajów całych, jak to późniéj rozpoczęli, ale już w dwunastym wieku wciskali się gdzie mogli bezkarnie, gdzieniegdzie z bronią w ręku, ziemi zagarniając jak najwięcéj. Nienawidzony Niemiec od pierwszych Piastów płynął do Polski potajemnemi drogami, wioząc towary, przynosząc religijną naukę, rozpościerając się po dworach pańskich, w których wszystko poczynało być niemieckie, żony, sługi, dwory, księża, zbroje i sprzęty. —
Cesarze, książęta dawali chętnie siostry swe i córki do Polski, wiedząc, że tym sposobem drogi sobie do niéj ścielą. Niemogąc orężem pokonywano Mieczysławów i Bolesławów wpływem ich żon, które choćby nawet z klasztoru brać im dopuszczano — byle królowały. Za księżną szedł kapelan, marszałek, służebne, rycerze, język, obyczaj. — A że trochę ogłady od Włochów nabrali niemieccy książęta, tu się ona podobała i przyjmowała.
Po ojcu Krzywoustym wziął Władysław Kraków, mało jeszcze mając czasu coś w nim odmienić. — Ale ojciec jego ztąd panował całéj ziemi, jemu przypadała część jéj tylko i prawo braterskiego starszeństwa, głowy rodu i domu. Ze skarbców, ze zbrojowni, ze wszystkiego mienia trzeba było oddać młodszéj braci część na nich przypadającą, a tych strat nie wynagrodził posag księżnéj Agnieszki, która więcéj z sobą dumy przyniosła niż zasobów i skarbów.
Dla téj pani i zamek się musiał przystrajać na nowo, bo niezapominała, że była siostrą przyrodnią cesarza. Chciała tu nie na dzielnicy jednéj skromnie siedzieć, ale nad całym krajem panować. —
Krzywousty w istocie najstarszego uczynił głową i dał mu władzę zwierzchnią nad braćmi, ale oni byli równemi mu książętami, z których każdy panował u siebie. Wspólne tylko niebezpieczeństwo i sprawy wspólne miały ich pod starszego chorągiew gromadzić. — Ziemie były w związku z sobą, ale nie w podległości, krakowska dzielnica siostrą starszą szła przodem. — Tu zaś w Krakowie nie pomału się około tego krzątano, jakby rozbite ziemie w jedno zlać, władzę w jedną rękę dać, a młodszą bracię wydziedziczyć. Mówiono o tém głośno, wzdychano nie tając się. —
Zamek roił się Niemcami, a i ci z domowéj służby, którzy niemi nie byli, na sposób niemiecki przystrojeni i uzbrojeni chodzili.
Gdy Jaksa z listami biskupiemi i zaleceniem od Petrka przybył do Krakowa, dosyć dworno w kilkanaście koni, nie jechał wprost na Zamek, ale obyczajem ówczesnym gdy gospód dla rycerstwa w mieście nie było, wprosił się do zamożnego mieszczanina Lorka, który Jaksów zdawna znał i chętnie ich u siebie podejmował. Ztąd dopiero przyodziawszy się, miał się udać do Biskupa i do księcia Władysława; gdy, stojąc jeszcze w ulicy a rozglądając się, postrzegł od Zamku idącego strojnego i zbrojnego mężczyznę, który, jakby tylko co z konia zsiadł, przy ostrogach, w płaszczu sunął kędyś szybko między ogrody. —
Młody chłop ów, wyglądający na dworaka, wiekiem równy Jaksie, pogwizdywał idąc a oczyma rzucając na wszystkie strony, twarz mu się śmiała, był dobréj myśli. — Mijał już dworek Lorka, niepostrzegłszy Jaksy, gdy ten wpatrzywszy się w niego, poskoczył doganiając uchodzącego.
Gdy z ks. Marcinem w Niemczech na naukach był, trafiło mu się, że niemieckiego pana syn Helmut z Pfordten razem z nim czas jakiś w Trewirze bawił, gdzie się z sobą pobratali i poprzyjaźnili.
Twarz, ruch, głos w przechodzącym, wszystko mu tak Helmuta przypominało, iż choć nie rozumiał coby on tu mógł robić, postanowił z bliska się przekonać, ażali nie on sam był.
Gdy Jaksa poskoczył, a idący się ku niemu odwrócił, wlepił weń oczy zdziwione naprzód z wyrazem groźnym, potém począł doń uśmiechać.
— Helmut?
— Jaksa! — zawołali prawie razem.
— Żem ja tu się znalazł, dziwu niema — rozśmiał się Jaksa — bom ja na swojéj ziemi i niedaleko od swojego gniazda — ale wy??
— Ja? — odparł Helmut. — Trzeba, żebyście wiedzieli, mój miły, że prawdziwemu rycerzowi gniazdem jest ten ziemi kawałek, gdzie on zatknie włócznię swą z proporcem. Potrzebna mu włóczęga i szukanie przygód. Dopiero na starość, gdy nogi się połamią, grzbiet zgarbi, siada gdzieś w staréj jak sam dziurze, aby tam kości położył!
— Ale cóż cię tu do nas mogło przyprowadzić?
— Ochota przypatrzenia się jak się tu u was żyje, co na północy za rycerstwo? jak wyglądają dziewczęta wasze! — rozśmiał się Helmut. — Ja bowiem żyję dwojgiem tylko, wojną i miłością.
— Toś się do nas źle wybrał, przyjacielu — rzekł Jaksa — wojny pod czas nie mamy, Bogu dzięki; niewiasty nasze po waszych trudno aby się wam podobały!
— Jestem przy dworze ks. Agnieszki — odezwał się Niemiec — nie jest tu tak źle bardzo. Naprzód, że ma przy sobie dosyć naszych dziewcząt niemieckich, a potém — boć to nikomu nie tajno, dwór to dziś jeszcze książęcy, ale wprędce urośnie, królewskim się stanie, więc jeszcze przybędzie mu rycerstwa i niewiastek…
Jaksa niedowierzająco potrząsał głową.
— No — a ty? — spytał go Helmut.
— Ja także na ten dwór się myślę dostać, ale jeszcze nie wiem sam czy będę przyjęty i czy się pomieszczę.
Niemiec słuchał już roztargniony, spieszył się i wyrywał, podglądał w ulicę, szepnął coś żywo na ucho Jaksie, podał mu rękę i pobiegł. Łatwo się było domyśleć, że gdzieś piękną mieszczkę miał upatrzoną, za którą gonił. Polowanie to jednak nie musiało się poszczęścić, bo w pół godziny wrócił do Jaksy kwaśny, zły, po niemiecku klnąc polskie dziewczęta, że się do nich zbliżyć nie było podobna.
Siedli razem w izbie, którą dla gościa Lorkowa opróżniła i teraz dopiero szerzéj się rozmówić mogli. — Helmut pochwalał bardzo Jaksie, iż na dwór księcia a raczéj księżnéj przybywał, gdyż znać się zdawał tylko ks. Agnieszkę. Zapewniał, że pani młode twarze i młodych ludzi lubi, a rada się świetnym ich otaczać orszakiem.
— Ja bo księżnie służyć nie myślę — przerwał Jaksa.
— A komuż? — spytał Helmut.
— Księciu — rzekł Marek.
Rozśmiał się Niemiec i dziwną zrobił minę, jakby go sobie bardzo lekko ważył.
— Nie ujmuję waszemu księciu — rzekł — zacny pan jest, ale masz to wiedzieć, żeć przecie przy siostrze cesarskiéj on wiele znaczyć nie może. Kiedy ją brał ks. Władysław łacno mógł obrachować, że ona tu panować musi.
— To u nas nie jest w obyczaju — rzekł Jaksa.
— Nie wiem co w obyczaju — odparł Helmutt — lecz kiedy was to szczęście spotkało, że wam dano przyrodnię cesarską — musicie ją poszanować. Ona téż sama wie, co jéj należy i nie da o tém drugim zapomnieć.
Udasz się do księcia, on sam nie uczyni nic, odeśle cię do Dobka, Dobek zapyta ks. Agnieszki, a że ona zwykła się zdawać na niego, wyszłoby na jedno, gdybyś od razu wprost Dobkowi się pokłonił!
Jaksa, chociaż słyszał o ulubieńcu księżnéj, udał jakby go nie znał i nie wiedział o nim, pytając.
— A Dobek ten, cóż to zacz?
Na to pytanie Helmut ręce załamał.
— Zkądże przybywasz? — zawołał.
— Z mojego gródka — rzekł spokojnie Jaksa.
— I o Dobku tam niewiecie?
— Wiem o naszym księciu, o wojewodach, Żupanach, urzędnikach, o ojcach duchownych — ale — o Dobku! cóż mi tam jeden jakiś dworak! Któż on? Polak? Niemiec? — począł Jaksa zwolna.
Helmut dziwować się począł.
— Patrzcież go! — zawołał — na dwór jedzie, niewiedząc co się na nim dzieje, kto tu rządzi i co kto znaczy!!
— Nauczże mnie — rzekł obojętnie Jaksa.
— Trafiłeś na takiego co więcéj zgaduje niż wie — począł Helmut — zawsze jednak pono lepiéj od ciebie będę uwiadomiony. Co do pana Dobka, mnie się on na pewno wydaje Niemcem, choć on i za waszego brata uchodzić i sprzedawać się umie. Za młodu pono dostał się do was, żył i tu, powracał do Niemiec, chleba kosztował wszelkiego, jest tym kim mu być potrzeba. U księżnéj Agnieszki on wszechmocnym, marszałkuje u niéj, u króla, nadwornemu rycerstwu hetmani, trzyma od skarbca klucze, jest pierwszym doradzcą — a reszty możesz się sam domyśleć, bo mi się mówić nie godzi.
Śmiać się począł Helmut.
— Chcesz rady i przestrogi — dodał — masz wiedzieć, że tu niema w Krakowie jeno księżna pani, a Dobek — książę się z dziećmi bawi, na łowy jeździ, gonitwy sprawia i wczasu używa.
Do niego ci darmo iść i prosić o cokolwiekbądź — nie może nic.
— Mam silne polecenia i listy od stryja mojego biskupa — wtrącił Jaksa.
— Zostaw je w kieszeni — przerwał Helmut — więcéj ci to zaszkodzić niż pomódz może. Choć obcy nasłuchałem się przypadkowo mów różnych. — Z biskupami my tu niekoniecznieśmy w przyjaźni. Od Wrocławia zaś zawiewa owym Petrkiem, którego tu nienawidzą. Dobek zazdrości mu i odgraża się nań. Wnet Cię w podejrzenie podadzą listy i niechęć ściągną.
Roztropny Niemiec w istocie życzliwą dał radę i Jaksa musiał uznać, że miał słuszność. — Potrzebował się dobrze rozmyśleć co miał począć teraz, a gdy Helmut po długiem posiedzeniu go pożegnał, Jaksa, który gotów był na dwór jechać, wstrzymał się, ważąc z sobą, jak postąpić. — Ciągnęła go młodzieńcza ciekawość, — wstyd się było cofać, a lękał fałszywego postawić kroku. Zrażało go od dworu to szczególniéj, iż ten nieprzyjaciół Petrka miał być pełen, a on właśnie dla niego i rodziny najgorętszą powziął życzliwość. Z drugiéj strony jeźli co knowano, czy nienależało mu rozsłuchać się, dojść, aby w porę ostrzedz zagrożonego?
Tak jeszcze wahając się, poszedł tego dnia na dwór biskupi, niosąc pokłon od ks. Janika.
Po wrocławskim biskupim dworze, tutejszy wcale odmienną miał postać; podwórca stały ciche, ludzi było nie wielu, spokój wielki, duchownych więcéj niż rycerzy, niż sług i świeckiéj drużyny. A świeccy nawet tutaj mieli w pół klesze postawy i obejście.
Przystęp do pasterza nie był trudny; wpuszczono go natychmiast. Staruszek przygarbiony z twarzą łagodną, włosy siwemi, wyszedł powolnym krokiem ku niemu na kijku się opierając. Był to Rupert Korabita, niegdy także wrocławski pasterz, potém krakowski, mąż miłujący spokój, dla ubogich dobroczynny, wszystkim przystępny, ale już podeszłym wiekiem oderwany od świata i więcéj o przyszłych myślący rzeczach. Pierwszy to był pono pasterz w Polsce, co po kilkudziesięciu leciech pasterstwa w jednéj owczarni, przeszedł z niéj na drugą.
Gdy mu Jaksa od ks. Janika poselstwo sprawiał, na wspomnienie Wrocławia uśmiechnął się staruszek i westchnął głęboko.
— Z Wrocławia więc jedziecie — odezwał się — o! jak miło mi widzieć was! Tęsknię dotąd za moją pierwszą owczarnią i trzódką wiernych, z któremi tak dobrze mi było, wprawdzie, niech imię Boże będzie błogosławione, dobrze jest i tu! ale się dawne lata chętnie na starość wspomina.
Potrząsł głową siwą. — Tutaj stolica, pański dwór, ludzi wiele, tłumno, gwarno, pokoju mniéj, a ja więcéj go dziś pragnę.
I począł rozpytywać o Wrocław, o Petrka, o Opata, o wiele osób i rzeczy, o których Jaksa mało mu powiedzieć umiał.
W ostatku rozjaśniło się o co szło, iż ks. Janik prosił, aby ks. Rupert młodzieńca do dworu pańskiego polecił i wstęp mu doń mógł ułatwić.
Starzec pilno i długo popatrzył na mówiącego.
— Do zalecania jam się mało zdał pono, dziecko moje — odezwał się biskup — u dworu nie wiele mam zachowania, szczęścia do niego jeszcze mniéj. — Księżna pani kapelana ma Niemca, księcia ja widuję mało, chyba czasu uroczystości. Na nas duchowną starszyznę źle tam patrzą, zwłaszcza na ojczyców, cośmy tutejsi.
A po chwili szepnął biskup półgłosem.
— Marszałek Dobek nie jest mi życzliwym.
Znowu ze wspomnieniem o Dobku spotkawszy się Jaksa, mógł się przekonać, że niedarmo o jego wpływie i mocy mówiono powszechnie. Ks. Rupert zaraz zmieniając rozmowę, powrócił do wrocławskich rzeczy, do ks. Janika i Petrka, o którym sobie rozpowiadać kazał wiele, bo go szanował i kochał. Naostatek nie obiecując nic i nie ofiarując pośrednictwa swego, któreby się przydać nie mogło, staruszek odpuścił Jaksę z błogosławieństwem.
Nie pozostawało więc nic, jak nazajutrz samemu na dwór iść i drogę sobie torować. Nie myślał jednak za radą Helmuta ani Dobka szukać, ani się do księżnéj wciskać, ale wprost księciu się stawić.
Gdy wypocząwszy po drodze, rano się na zamek wybrał, słońce już było wysoko na niebie. Koni i ludzi nie brał nie widząc potrzeby, bo do zamku niedaleko było, a tam się dworno stawić, na nic nie zdało.
W bramie znalazł straż niemiecką z hallebardami, która go przepuściła nie pytając, zobaczywszy rycersko odzianego młodzieńca. W dali pode dworem widać było liczną zwijającą się czeladź, odzianą barwy jasnemi, w sukniach przepołowionych, pół czerwonych, pół żółtych, strojną i żwawą.
U drzwi jednych gromada jéj stała znaczna. Jaksie zdało się, iż tu być musiały komnaty książęce. Dwornia zmierzywszy go oczyma z uśmiechem i lekceważeniem, gdy o księcia zapytał, odprawiła wskazując drugą wystawkę, przed którą dwóch starszych ludzi na ławach siedziało.
Trafił Jaksa omyłką do ks. Agnieszki dworu, a że się tu chwilę dla rozpytania zatrzymał, marszałek z okna nieznajomego zobaczywszy odzianego przystojnie, sam wyszedł przez ciekawość ku niemu.
Łatwo się było Jaksie owego Dobka w nadchodzącym domyślać, którego téż dość ciekaw był. A miał się komu przypatrzeć, bo marszałek pięknym mężczyzną był, wzrostu okazałego, statury męzkiéj, włosów ciemnych, piersi wypukłéj, w sile wieku i zdrowia. Przedstawiał się pańsko i rycersko, strojny aż do zbytku jakby na dzień świąteczny, choć był powszedni, jakby się chciał sobą chwalić i popisywać. Oblicze miał wesołe, rumiane, oczy jasne, ale jakby szklanne, nie mówiące nic. Mężczyzn i kobiety czasem natura takiemi na świat wydaje, jakby ich na szyderstwo tworzyła; da im wszystko co potrzeba, aby pięknemi byli, tylko w nich duszy nie włoży. I chodzą te istoty, jakby złote latarnie, w których światła nie zażegnięto. Takim właśnie był ów piękny Dobek, który choć nań patrzeć miło było, ani rozumu, ani szlachetniejszego nic w sobie nie miał. Piękność ta znikała, gdy się w nią pilniéj wpatrzeć było.
Już Jaksa zdala go zobaczywszy miał odchodzić, gdy marszałek skinął nań i zawołał, czegoby potrzebował?
Choć ze wstrętem zapytany odpowiedział, że się księciu panu chce pokłonić.
Więcéj z niego nie mogąc dobyć Dobek, który się spodziewał pokłonu dla siebie, dumnie usta wykrzywiwszy dał mu ku drugim się drzwiom obrócić. Tu, owi starzy słudzy, na zapytanie o pana, trochę okazawszy zdziwienia, iż ktoś ks. Władysława widzieć zapragnął, do którego mało się kto wprost udawał; powiedzieli mu, że książę nocą z łowów powrócił i jeszcze zasypia — ale wkrótce się pewnie obudzi.
Dodał jeden, wskazując izbę, że jeśli chce, poczekać tam może.
Pocichu wszedł do niéj Jaksa.
Stała prawie pusta, kilka psów się w niéj wylegiwało, te posłyszawszy nadchodzącego, głowy popodnosiły, ziewnęły i znowu spać się pokładły.
Kilku dworskich w ciemnych kątach drżemało na ławach; pacholąt dwoje szeptało coś przekomarzając się sobie.
Siadł i Jaksa na ławie cierpliwości zażywając, co chwila się spodziewając jakiegoś końca oczekiwaniu i nie wiedząc czy siedzieć dłużéj czy odejść precz.
Przed jednym ze starszych co tu na przebudzenie pańskie oczekiwali stał zegar piaskowy, z którego zwolna piasek ciekł, a gdy się do ostatka wysypał, stary poruszał się, przewracał naczyńko, siadał wygodnie i patrzał osłupiałemi oczyma jak ziarenka z jednego naczyńka w drugie zwolna się przesypywały.
On i ta klepsydra stanowili niby jedną istotę stworzoną do mierzenia czasu bez czucia jego biegu.
Kiedy niekiedy wśród ciszy, jeden ze psów mruknął wyciągając się, drugi przez sen zaskowytał, pachole w kącie, śmiech tłumiąc prychnęło, i znowu grobowe wracało milczenie.
Od niedalekich drzwi księżnéj pani aż tu dochodziły głosy wesołe i dźwięczne, tam się wszelkie życie zamkowe skupiało.
Trwało to już Jaksa niewiedział jak długo, bo przewracania klepsydry nie liczył, gdy wreście na odgłos klaśnięcia w ręce, weszli dworzanie do komnaty pana, posunęli się za niemi z naczyniami, wodą i ręcznikami pacholikowie, trochę ruchu się wzięło. — Zaniesiono księciu polewkę ranną, wprowadzono doń dwa psy ulubione. Za drzwi zasłoną słychać było rozmowę prowadzoną zwolna, głosem donośnym i jasnym.
Zbyt długo już napróżno tu się wyczekawszy Jaksa miał odchodzić z niczém, gdy jeden z podkomorzych dał mu znak, że książę wynijdzie wkrótce. Na tego przybysza niezwykłego wszyscy tu patrzali mocno zaciekawieni i zdumieni, jak gdyby się nigdy nie trafiło, by tu kto ze sprawą, z prośbą, z pokłonem do księcia się udawał.
Naostatek podniosła się zasłona, przodem wystąpiły dwa psy ogromne, za niemi szedł stary otyły mężczyzna z laską, po nim dopiero sunął książę, którego Jaksa domyślił się z tego, że miał głowę nakrytą. Inaczéj może trudnoby go było rozeznać wpośród dworu, gdyż pańskiéj postawy nie miał. Blizko pół wieku już przeżywszy Władysław na twarzy wyryte miał jakby zobojętnienie do życia, spokój i łagodność jéj graniczyły z odrętwieniem. Oczyma rzucał i poglądał tak, jakby go to co widział nie wiele zajmowało, ani radowało, ni smuciło. Rysy już nieco rozlane nie piękne były ani brzydkie, strój nie objawiał dbałości o powierzchowność i okazałość. Suknie na nim leżały tak, jak mu je dano i włożono, nie troszczył się o nie wiele. Jedna poła płaszcza wlokła się po ziemi, druga zadzierała do góry, rękaw założonym był na prawéj, spuszczony na lewéj ręce.
Zobaczywszy nieznanego Jaksę, książę mocno się wpatrzył w niego. Stanął i oczyma zdawał się pytać, coby on tu robił?
— Miłościwy panie — odezwał się młody, schylając mu się do kolan — jestem Marek Jaksa z Miechowa.
— Jaksa? — powtórzył książe. — Jaksów wiem. — Cóż chce Jaksa z Miechowa?
— Przychodzę służby moje ofiarować, miłości waszéj.
Książę wysłuchawszy, popatrzał nic nie odpowiadając, mierzył go oczyma w pół sennemi od stóp do głowy, jakby niewiedział co ma odpowiedzieć — wreszcie zawahawszy się, odezwał.
— Gdzieżeście przedtém byli?
Nie dobrze zrozumiał to zapytany.
— Miłościwy panie, odparł — nie służyłem nikomu.
— Nie byliście u nikogo na dworze? powtórzył uśmiechając się książę.
— Nie, wprost z domu na dwór wasz idę — rzekł Jaksa.
Ks. Władysław zdawał się coraz bardziéj zdumionym.
— Rycersko pewnie służyć byście radzi — rycersko? bo to wam przystało.
— Co Miłość Wasza rozkażecie, spełnię — odparł Jaksa.
Podniósł rękę książę, dumał niepewny jakiś i rzekł w końcu. —
— Dobrze — do Dobka z tém. To jego rzecz — tak — do Marszałka, do Dobka!
Powiódł oczyma do koła, ziewnął kładnąc krzyż na ustach prędko, uśmiechnął się, dobrotliwo młodzieńca po ramieniu poklepał, — mruknął — piękny chłop! i począł iść daléj. Jaksa stał nie wiedząc co ma czynić. —
Rozkazanie pańskie spełnić było potrzeba; zawrócił się nazad w podwórze i rad nie rad, u dworzan pytać począł o Marszałka Dobka, bez którego nic się tu nie działo.
Marszałek był już u swéj pani, czekać mu nań kazano. Miał czas dworowi się przypatrywać, wesołemu, strojnemu, ruchawemu, a znać w dobrym bycie, bo sobie wszyscy cugli puszczali. —
W ubiorach wielka panowała rozmaitość i przepych, tu i owdzie słychać było nawoływanie tytułami różnemi, oznajmującemi o nieznanych jakichś urzędach i urzędnikach dworu księżnéj, jakby na cesarskim mnogich a obco brzmiących.
Wyszedł nakoniec Dobek od księżnéj, któremu, gdy Jaksa drogę zastąpił, opowiadając się z rozkazania książęcego, Marszałek spojrzawszy nań, za sobą mu do izby swéj iść kazał.
Jakby dla okazania zamożności swéj wiódł go przez kilka komnat pełnych przeróżnéj zbroi, rynsztunków i naczyń. W ostatniéj sam na krzesło zasłane siadłszy, zwrócił się Marszałek do Jaksy dopytując czegoby chciał, tymczasem oglądając go jako na targowicy konia, co młodemu wielce się nie podobało.
Oba tak, jak to często się trafia, od pierwszego wejrzenia powzięli jakąś niechęć ku sobie. — Dobek za zło mu miał iż się naprzód do niego nie stawił, Jaksie wstydliwem się zdało ladajakiemu ulubieńcowi zmuszonym być się zalecać. — Stawił się dumnie dosyć, jak na możnego rycerza przystało.
Marszałek poczuwszy w nim jakąś siłę, wkrótce się udobruchał i na ławie miejsce mu ukazawszy, począł dość uprzejmą rozmowę. — Jaksa o młodości swéj mu rozpowiedziawszy, śmiałością swą widocznie go zjednał. Począł tedy Dobek prawić nie jasno coś, że wkrótce książe ludzi rycerskich bardzo potrzebować może, zatém i Jaksie miejsce w wojsku poczestne łatwo się znajdzie…
Na zapytanie, jakaby wojna była na widoku, Dobek się uśmiechnął bródkę gładząc i zagadkowo tylko mruknął, że to się niebawem okaże.
Potém zalecał wierność księciu, i sypał obietnicami nagród wielkich, jakich się spodziewać od niego było można; nareście pytać począł co słychać gdzie było od Sandomierza, Gniezna i Płocka, a innych ziem. Odparł Jaksa że mało co o tém wiedzieć może, bo długo doma nie był, a ludzi wielu nie widział. Badał go tak Marszałek czas nie mały, chcąc zeń coś dobyć, aż o Wrocław i ks. Janika zaczepiwszy, ożywił się jeszcze mocniéj; gdy usłyszał, że Biskup Jaksy był stryjem.
— Jeżeliście u pana stryja waszego bywali, rzekł, — to i Pana Petrka widzieliście? zapytał.
Rumieniec mu na twarz wystąpił, a, choć się hamował, widać było, że samo Petrka wspomnienie, gniew w nim wielki obudziło.
— Małom co tam widział, bom i niedługo był — rzekł Jaksa.
— To szkoda! zawołał szydersko Dobek — jest się tam przecie czemu przypatrzéć! Petrek nie lada panek, z książęty się mierzy i na równistać gotów. — Napasł się dobrze za nieboszczyka króla, ledwie dysze. — Sam w zszarzanéj sukni chodzi, a sługi złotogłowem okrywa i dwór trzyma jak książę udzielny… Warto było przypatrzéć się mu, póki jeszcze tém jest czém go Krzywousty zrobił, a co długo nie pożyje!
Na te zjadliwe i pełne nienawiści wyrazy, Jaksa nie odpowiedział wcale, słuchać mu ich było przykro. Marszałek raz wpadłszy na to pohamować się nie mógł i sierdził coraz mocniéj, wybuchał, szydził niemiłosiernie. Rozgadał się tak nad miarę.
— Dużo u nas panów i panków, mówił, na tych ziemiach, które księciu naszemu, jako starszemu wszystkie należą, dużo narodziło się wszelakich… Godziłoby się uczynić trochę ładu, aby znali kto tu panem.
Jaksa patrzał tylko i słuchał, a milczenie biorąc za potakiwanie, Marszałek brnął śmieléj coraz. —
— Strach co panów mamy, ciągnął daléj. — Oprócz świeckich toć i Biskupi na równi stoją z świeckiemi książęty! Ks. Jakób ze Znina na Gnieźnie właśnie tak nad niemi głową jak książe Krakowski nad braćmi!! Niewiedzieć kogo słuchać i kłaniać się komu!
Ruszył ramionami.
— Nasz pan w tym tłumie, choć najwyższym powinien być, ledwie go widać, a dotąd i mało o nim słychać było!!
— Wszyscy mu jednak należnéj czci nie odmawiają — szepnął Jaksa.
Bystro nań spojrzał Dobek.
— Nie bójcie się — zawołał, nie da on sobie jéj odjąć! Dobry jest i powolny do zbytku, ale z tego snu gdy się przebudzi, potrafi nakazać posłuszeństwo!.. I czas téż aby okazał że dba o władzę swoją, czas! czas!!
Nie dobywszy więcéj nic z Jaksy Dobek popatrzał mu w twarz, jakby w niéj chciał myśl wyczytać i zakończył.
— Wy służby potrzebujecie u książęcia, a nam ludzi brak, więc łatwa zgoda. Zbierzcie ludzi swych, gromadźcie, uzbrójcie, aby na zawołanie stawali — to będzie służba wasza. Starajcie się być pogotowiu, nagroda nie minie…
Jaksa wysłuchawszy go, pokłonił się i wyszedł znużony.
U wyjścia spotkali się z Helmutem, który pod rękę go wziąwszy do izby, gdzie się starszyzna gromadziła zaprowadził. Tu już jeno niemiecki szwargot słychać było, a gdy obcego zobaczono idącego z Niemcem, jak swojego otoczyli go wszyscy.
Na stole dzbany stały i gąsiory, wszyscy byli dobréj myśli, śmiano się i podśpiewywano. Niemiecki dwór księżnéj hałaśliwie się zabawiał, rozwalając po ławach, rozsiadając na nich jak na koniach, pasując się, sił próbując i prześmiewając służbę domową, która mowy jego nierozumiała.
— A no! zawołał Helmut — jużeś się wpisał do naszych? Zostajesz więc z nami? Siedziałeś długo u Dobka, zaciągnął cię?
— Książe mnie posłał do niego. — Uśmiechali się niektórzy oczy przymrużając.
— A Dobek co? mówił Helmut. Powinien był cię księżnéj pani okazać, boć bez niéj, jéj rozkazania i woli przyjętym nikt być nie może!
— Ale ja w służbą do księżnéj iść nie myślę — odparł Jaksa ostro.
— Do księcia czy do księżnéj, obojętna to rzecz, mówił Niemiec — ona tu panią i nad panem. To się wié i tak być powinno. Książe dobry myśliwy, a kłopoty z głowy zrzucił i z tém lepiéj.
Śmieli się niektórzy, przerywali i zagadywali różnie, Jaksa musiał się od nich z Helmutem usunąć na stronę, nie chcąc ani słuchać szyderstw i przekąsów, ani się o nie skłócić.
— Nie mam tu co robić — rzekł do towarzysza — pójdę spocząć do miasta!
— Zabawiłbyś się! wtrącił Helmut.
— Ba, i nauczyć się mógł dużo, zawołał zdala opasły Niemiec szydersko, chcąc widocznie przybysza podrażnić. —
— Czego? zapytał Jaksa.
— Rycerskiego wiele, czego tu u was nie umieją zgoła i czego téż wy pewno nie znacie! rzekł opasły.
Jaksa się zżymnął.
— Miły panie, was za nauczyciela nie wezmę!
— A zdałbym się takiemu młokosowi jak wy — krzyknął drab kręcąc wąsa i pobrzękując na mieczu.
— Arnulf! daj pokój — zawołał Helmut, widząc że się zabiera na zwadę.
— Dla czego mam pokój dać — głos podniósł Niemiec — dla czego? butnemu chłopcu nosa trzeba utrzéć, aby go nie zadzierał. —
— Patrzcie tylko abym ja wam téż czego nie utarł! zawołał burząc się Jaksa.
Helmut ręce rozstawiwszy hamował obu, widząc że się im oczy iskrzyły i pięści ściskały.
— Chodź się spróbój! krzyknął Arnulf — chodź!
— Ja na to nie pozwolę! przerwał Helmut — to jest mój stary towarzysz i druh — biorę się za niego.
— I obu was się nie zlęknę! zaryczał Arnulf zrywając się z ławy.
Świadkowie téj zwady, śmiejąc się, radzi uciesze, poczęli wołać. —
— Na podwórze! na podwórze!
Helmut pochwycił Jaksę pod rękę i wszyscy tłumnie, popychając się, tłocząc do drzwi wytoczyli gromadą w dziedziniec Zamkowy. Przede drzwiami księżnéj nie miejsce było do zapasów, poparli się daléj, gdzie za dworcem piaskiem wysypany plac widać było. Jaksa szedł tak zburzony że mu ręka na mieczu trzęsła się krwią miotana.
Niewiadomo do czegoby było przyszło z tych wyzywań, gdyby Helmut, który towarzysza nie opuszczał, niepoczął wołać.
— Na rękę się wyzywać na Zamku nie wolno! Chyba kto chce gardło dać! Z Dobkiem nie żarty.
— Swoim niewolno, dworowi, tak — krzyknął Arnulf, a przybłędę jakiegoś obciąć kto mi zabroni?
— Naprzód patrz ty, abyś sam nie oberwał — za przyjaciela się zastawiając odparł Helmut. — Ja go znam i wiem co może.
Jaksa stał spokojnie.
— Próbujcie się, dodał pierwszy — zgoda, ale nie przeciw sobie — tylko kto co może! Kto co umié!
Na wałach stała wywieszona tarcza biała z drzewa miękkiego.
Wpośrodku niéj niewprawna czyjaś ręka czarnym węglem nakreśliła człowieka niby strasznego, z głową ogromną na dwóch pałkach stojącą. Poznać go było można po dziurach czarnych, które oczy, nos i gębę oznaczać miały.
— Dawaj kusze i strzelajcie! zawołał Helmut — będzie próba kto lepszy.
— Nie zdragam się — odparł Arnulf chwytając podaną kuszę. Jaksa stał w boki się wziąwszy i patrzał.
— W łeb Petrka! krzyknął Helmut.
Drgnął Jaksa słysząc jak tego poczwarnego człeczka zwano, zaśmieli się inni.
— Nie w łeb ale w jedno a potém w drugie oko z kolei, gdy oślepnie dopiero go zwalić — rzekł inny.
— Cóż to za Petrek? spytał Jaksa towarzysza, uderzony tém przezwiskiem.
— A jakiżby miał być jeżeli nie Wrocławski ów, którego Dobek cierpieć nie może — rzekł Helmut — ale o tém potém, patrzno, w tarczę…
— W oko! wołał ktoś z boku. Arnulf począł mierzyć kuszę oparłszy, i puścił bełt, który poszedł utkwić w prawo po nad głową i czapką narysowanego pana Petrka.
Tymczasem Jaksa chwycił inną kuszę na ziemi leżącą, obejrzał ją, a gdy Arnulf swą ze złością cisnął, podjął tę porzuconą i począł naciągać w milczeniu. Wszyscy się z wielką uwagą przypatrywali.
— Do Petrka żadnego ja strzelać nie myślę i nie będę, bo mi ani żyw ani namalowany nie zawinił nic, do czegóż mam? Hę? wszak ci tam nad tarczą pręt stoi?
Arnulf się rozśmiał szydersko — inni głowami potrząsali. — Jaksa położył kuszę na widłach i mierzył długo a uważnie.
Brzękła struna, spojrzeli wszyscy chciwie, bełt tkwił w kołku i drgał jakby się z nim pasował.
Arnulf słowa nie rzekłszy zawrócił się i poszedł ku dworcowi sam, a Jaksa kuszę położywszy pożegnał dworaków zdumionych i do gospody pociągnął.
VII
Nie było co robić w Krakowie, pozostał jednak Jaksa we dworku u mieszczanina, bo i z ust Helmuta i z różnych stron dochodziły go coraz gorętsze wieści o przygotowaniach wojennych; zdało mu się obowiązkiem wywiedzieć się o zamiarach księcia i donieść o nich stryjowi i panu Petrkowi.
Wcale się tu nie tajono już z tém, że księżna słabego męża, gwałtownie nakłonić się starała, do wywłaszczenia braci, zgniecenia wszystkiego co stało na drodze do połączenia ziem rozdzielonych w jedno ciało. Petrek, który dobrze był z braćmi Władysława młodszemi i sprawę ich głośno popierał, zdawał się największą zawadą… Odgrażano się przeciwko niemu i na Biskupów nawet, jeśliby, jak się zdawało, w obronie testamentu króla, stawać chcieli.
Drugiego dnia pobytu w Krakowie Helmut przyszedł nawiedzić towarzysza. Przyniósł z sobą wiadomość, że wróciły posły z Rusi od krewnych księcia, od których na braci żądał posiłków. — Rada była na Zamku wielka, gdyż wojska z Rusi obiecywano, a z niemi ogromne hordy Połowców iść miały, którym wszystkie wojska królewiczów oprzećby się nie mogły…
Helmut nie krył nic przed Jaksą, którego za sługę księcia już liczył, a gdy o tém mówiąc napomknął, iż naprzód Petrka sprzątnąć się będzie starał Dobek, bo go za najniebezpieczniejszego uważa, dodał uśmiechając się.
— Nie wierzę ja w to żeby jeden taki Palatyn mógł coś ważyć i znaczyć, ale Dobek nań ząb ma, i zemstą płonie, a skarby jego nęcą.
— Za cóżby się mścić miał? zapytał Jaksa.
— Mało kto to wié oprócz Marszałka poufałych — rzekł Helmut — ale tak jest iż Dobek wprzódy pokornym był i wielce się Petrkowi wysługiwał. Rzucił okiem na córeczkę jego, téj mu się w małżeństwo z wianem chciało. Mówią że gdy się z tém odezwał do Petrka, począł się Palatyn śmiać i rzekł mu, że córki jego dostanie chyba, gdy na sosnach rosnąć będą żołędzie. Szyderstwem odprawiony Dobek zemstę poprzysiągł i czyha na Petrka, aby mu i córkę i skarby wziął i życie!!
Nasłuchawszy się co tu knowano Jaksa miał już wprost na Szląsk do Biskupa z tém powracać, gdy Helmut oznajmił mu, że właśnie przybył do Krakowa wezwany z Sandomierza Palatyn Wszebór, na Zamek dwa razy już był ciągany do księżnéj, trzymano go tam i ująć się starano.
Stary Wszebór, niegdy Krzywoustego towarzysz i Wojewoda, który się niemal jako opiekun dostał Sandomirskiéj dzielnicy, był téż ojca Jaksy druhem wiernym, mężem powagi znacznéj w narodzie. Nie chciał Marek odjechać ztąd, pókiby mu się nie pokłonił i cóś z ust jego nieposłyszał.
Mieszkał Wszebór w biskupim dworze, a dwór jego podle pod namiotami, bo służbę miał liczną i okazałą, jaka się jego dostojeństwu należała, i kochał się w rycerskich pocztach, które rad sprawiał, urządzał i sposobił.
Zrana gdy z kaplicy biskupiéj wychodził siwy mąż z pocztem sług swoich, zastąpił mu Jaksa drogę. Wszebór młodzież dorodną, pięknéj postawy miłował bardzo, zaraz mu młodzian w oko wpadł, i nim się pokłonił, Palatyn już mu się uśmiechał.
— Miłościwy panie, — dość gdy powiem ci, że jestem Jaksa z Miechowa. — Przychodzę się jakby rodzonemu ojcu pokłonić. —
Wszebór go uścisnął.
— A tyś tu zkąd? zapytał.
— Dużoby mówić jakie mnie tu wiatry przyniosły — odparł Jaksa.
— Do izby ze mną chodź na ranny posiłek, tam się rozgadamy — rzekł Wszebór. Niewymowniem rad że mi się stary druh w tobie tak pięknie odrodził.
Szedł Jaksa za Palatynem zaraz, który go do komory bocznéj z sobą prowadził, aby poufale sam na sam mówić mogli. — Nie tracąc czasu Jaksa mu się ze wszystkiego wyspowiadał, co widział, słyszał i z obawy jaką miał, aby się nie zamąciło wkrótce dokoła. Palatyn słuchał siedząc a wąsa szarpiąc, to ręce wyłamując, bo miał zwyczaj taki, że gdy go co drażniło, palce sobie ze stawów wyciągał ustawicznie.
— Nie inaczéj tylko cię tu opatrzność Boża zesłała w porę, — odezwał się, gdy Jaksa pospiesznie opowiadania dokończył. — Oko masz dobre, węch łowiecki, wzrok co zwierza pod kępiną wypatrzy. — Tak ci ono jest jak mówisz — ale połowę tylko wiesz, którą odgadłeś sam, gdy ja całą biedę na ramionach dźwigam. Miałem ja słać z oznajmieniem do Petrka, jedź ty, mów mu że tu gore. Postanowiła już księżna, dał się namówić nasz pan że na braci ruszy, królem być chce. My na to pozwolić nie możemy. —
Petrek miał sobie zleconą ostatnią wolę króla i opiekę nad książęty, szanować go muszą, niech on tu zjedzie, niech prawdę rzecze i zagrozi, my go poprzemy, — ja, Arcybiskup Gnieźnieński i Biskupi wszyscy. Krwi własnéj rozlewać nie chcemy, dobrze nam tak jak jest i jak nieboszczyk mieć chciał. — Hamować trzeba księcia. Petrek znaczenie ma i siłę, niech przemówi za nas, my mu zawtórujemy wszyscy…
Niechaj zjedzie co rychléj, a choćby pogrozi — ulękną się może póki czas.
Jedźcie, — powtórzył Wszebór — odemnie w poselstwie, zaklinajcie go i proście niechaj wystąpi. — Myślę że go o to zbytnio nękać nie będzie potrzeba. Nie uda się — to wojna bracka za pasem. Księżna zła baba jest, Dobek mściwy i chciwy nią włada. — Jeśli ich nie nastraszy Petrek to nikt. —
— A wy, miłościwy panie! zapytał Jaksa.
— Jam swoje zrobił, — odparł Palatyn, pójdzie i moje na wagę, ale co jeden to nie dwu… Ja prawdy nie zataję, niech on téż ją powie głośno…
I naglił powtarzając — jedźcie, jedźcie!
Tak odprawiony Jaksa ledwie do swéj gospody powróciwszy, konie siodłać kazał, paliła go pilna droga. Nie miał już czasu ani Helmuta żegnać, ani na Zamek iść, puścił się wraz z ludźmi gościńcem wielkim.
Już był za Kraków odjechał mil parę, gdy w lesie trąbki myśliwskie usłyszał i psów takie naszczekiwanie, jak gdy zwierza na oko wziąwszy gonią. Zagrała w nim myśliwska krew, zwolnił kroku i po oszczep już sięgał, bo mu się zdało że ot, ot psy zwierza na gościniec wypędzą.
W krzakach zaszeleściało, mknął właśnie jelonek drogą, gdy oszczep świsnął i utkwił mu w szyi. A tuż i psy naskoczyły, a za niemi jeździec, który postrzegłszy ubitego jelenia, gniewem się rozżarł wielkim. Starzec to był już, ale gorącéj krwi, bo wprost na nieproszonego łowca wpadł z łajaniem, gdy popatrzywszy nań złagodniał nagle i gniew w śmiech obrócił.
Jaksa poznał w nim starego Zaprzańca.
— Nie winujcie mnie, ojcze — zawołał Jaksa, sama mi bestya pod oszczep wpadła, a ja z niéj i wątroby nawet dla siebie nie chcę.
— Szczęście że to wy! odparł stary — innemu bym nie darował, że mi go z przed nosa sprzątnął. Ale wina winą i bez kary nie zostanie. Musisz ze mną do mnie jechać. —
— Ojcze mój, zawołał Jaksa — radbym z duszy, ale dziś to nie może być. Z pilném poselstwem jadę i do rodzonego bym z drogi nie nawrócił.
Stary się począł sierdzić. —
— Jesteście druhem Palatynowi Petrkowi, rzekł Jaksa. —
— Nie pytaj o to, bo wiesz! zawołał Zaprzaniec.
Marek począł opowiadać jak rzeczy stały w Krakowie, zasępił się Żegota.
— Bóg z tobą, jedź sobie — rzekł, ale koniom musisz gdzieś dać wytchnąć, niech ludzie sporządzą *naroki*, my siądziemy. —
Poszli pod drzewa, wzdychał Zaprzaniec.
— Znowu krew się poleje, rzekł, jak ze mną bracia tak Władysław chce z bracią poczynać. — Ustąpcie mi, oddajcie, sam panować będę!! Rycerstwo nie zabieży, a na jego karkach się to skrupi. — Jedź do Petrka, gdybyś ty nie jechał, ja stary bym pospieszył. Niech radzą, niech się opierają, niech nie dopuszczą…
Władysław niema ojcowskiéj siły, aby wszystko w jednéj utrzymał garści a i nie pora po temu. Księża Biskupi nie radzi jednemu panu, a co oni chcą to będzie. Dziś oni tyle albo więcéj co książęta znaczą, i co pożądają ziści się, a czego zabronią nie ostoi się. —
Bieżcie dniem i nocą do Petrka, niech przybywa z radą, z groźbą, aby daremnéj wojnie zabiegł.
— Jeżeli jeszcze pora! dodał Jaksa. Gdym na Zamku w Krakowie był już o posłach z Kijowa gadano, o przymierzach z Rusią, i o pułkach a gromadach, które na pomoc ciągnąć mają.
Posiliwszy się jeleniemi naroki, przegadawszy chwilę, wstali rychło, Zaprzaniec ludzi zwołując, Jaksa do dalszéj drogi.
Żegnali się jak ojciec z synem. —
— A będzieszli tu u nas w Krakowskiém, rzekł znowu ściskając go stary, zajeżdżaj do mnie. Na ustroni żyję, ludzi mało widzę, rad cię u siebie ugoszczę…
Rozstali się tak, a z rozmowy z nim Jaksa do większego jeszcze pospiechu wziął pochop, tak że dniem i nocą do Wrocławia biegł, koni nie lutując…
Była północ gdy pod dwór pana Petrka podjechał Jaksa. Choć o tak późnéj godzinie, u wrót tam straż była, która nigdy nie zasypiała i pilnowała parkanów dniem i nocą. Gdy do zapartéj bramy zakołatano, znaleźli się ludzie pogotowiu, i starszy oznajmił, że Petrka budzić nie będzie potrzeba, bo się jeszcze u niego świeciło. —
Wnet kazał się do niego prowadzić poseł, nie chcąc tracić ani chwili. —
Petrek w swoich izbach własnych, jak prosta chata urządzonych, na pół rozdziany, podobny do starego chłopa, który tylko co robotę porzucił, w koszuli grubéj i ladajakim przyodziewku, siedział na ławie.
— A was tu co o takiéj porze przyniosło? zawołał Jaksę poznając.
— Pilna sprawa, bez któréj bym się wam spoczynku kłócić nie ważył, odparł przybyły. Takiem polecenie miał od Palatyna Wszebora, od biskupa Ruperta, i od rozumu własnego, aby was co rychléj zawiadomić co się gotuje w Krakowie. —
Wskazał mu Petrek miejsce na ławie. —
— Siadaj, rzekł, boś zmęczony, wydobądź co masz za nadrą, słucham.
— Miłościwy panie, począł Jaksa — jawna już że księżna Agnieszka do wojny Władysława podżegła. Z Rusią przymierze uczynił, posiłki mu ciągną. Nie tajna rzecz że braci z dzielnic chce wyrzucić precz, nie własną mocą, ale z Rusią i Połowcami. Sprawa to dumnéj siostry Cesarskiéj, która koniecznie chce królować. Wszebór nagli i żąda abyście jechali wnet, dla upamiętania księcia, dla zagrożenia mu, że się przeciw niego i rycerstwo i duchowieństwo obróci. Palatynowie, Biskupi, wszyscy pójdą przeciw niemu.
Jeśli was nie usłucha, to nikogo, jeśli wy prawdy mu nie powiecie, to nikt.
— Wiele chcą odemnie! zawołał Petrek.
— Wiele możecie! rzekł Jaksa.
— Na nic się nie zda wszystko — odparł Petrek. Z Władysławem mówić dobrzeby było gdyby on sam był, ale za nim Agnieszka stoi, co ja naprawię, ona popsuje. Księżna słuchać mnie nie zechce. Jak niegdy Sieciech u żony Hermanowéj, u niéj Dobek gospodarzy, a z tym — ja gadać nawet nie chcę. — Nikczemne stworzenie jest.
— Nieboszczyk król, mówią, zwierzył wam nad młodszemi dziećmi opiekę — rzekł Jaksa. Macie prawo słowo rzec.
— Mam i rzeknę je, ale na wiatr ono pójdzie i przepadnie marnie — odezwał się Petrek. —
Wstał z ławy, ręce na piersi krzyżując.
— Pojadę — dodał — powiem com powinien, jak powinienem, w oczy wszystkim, księciu, babie, zausznikom…
Zadumany przeszedł się po izbie.
— Choćby głowę przyszło dać! dodał cicho. —
— Palatyn i Biskup, i wszyscy proszą was, miłościwy panie, o pośpiech. Czas nagli, nie, to ino patrzéć jak buchnie.
— Ja się téż ociągać nie myślę — rzekł Petrek spokojnie — ruszę jutro…
A ty, co robisz z sobą? dodał zwracając się do Jaksy.
— Do czynienia niemam nic pilnego, rzekł Marek, chętnie zrobię co każecie.
— Nie strachasz się jechać ze mną napowrót! spytał Petrek. — Syna nie chcę brać, za młody jest, albo i zapieszczony. Jedyny on u mnie i z niebezpieczeństwy nieoswojony, wy macie doświadczenie i męztwo — kto wie co nas tam czeka! Zdalibyście się mi!
Jaksa się pokłonił.
— Jadę z wami, dodał — bardzo rad że posłużyć mogę. —
Klepnął go poufale po ramieniu Petrek.
— Światosława znasz — dodał poufale — chłopię to moje serdeczne, jedyne, dobre, gotowe za mną choć w piekło, ale dziecię to jeszcze, umysłu nie ma rzeźwego, na łzy mu się rychło zbiera, miękki jest bo go za długo niewiasty trzymały, tyś krzepki, zastąpisz mi jego.
I popatrzywszy nań długo Petrek objął go i uścisnął. — Bodaj mój tak wyrósł jak ty!!
Jaksa poczuł się dumny i na sercu było mu błogo…
— Pójdę z tobą, miły panie, na kraj świata, zawołał — lepszego przewodnika i opiekuna mieć nie mogę. Za cześć i miłość dziękuję wam…
— No — a teraz — dodał weseléj Petrek, idź na nocleg do Światosława, jutro, w drogę…
Odprawiony tak Jaksa, szczęśliwy i wesół kazał się wieźć do Światosława, który osobny dworek w podworcu zajmował, do głównego przytykający. — Tu już spało wszystko.
Ukochane dziecko ojca i matki, miał téż gniazdo puchem wysłane, izby najświatlejsze kobiercami powybijane, skórami powyścielane, pozawieszane oponami, i z niewieścią pieszczotą wychuchane. Para psów ulubionych spoczywała na straży u nóg jego, i do izby nocą wchodzić nie było bezpieczno. Musiał sługa kołatać, budzić i opowiadać się Światosławowi, nim ich tu wpuszczono.
Dopiero gdy psom pan kazał do kąta iść, mógł Jaksa bezpiecznie próg przestąpić. Przebudzony zdziwił się tak spóźnionemu gościowi, którego mu ojciec przysyłał, ale powitał go serdecznie. A że skóry wysłane były szeroko, znalazło się gdzie położyć i przespać, opowiedziawszy wprzód z czém i zkąd przybywał.
Zasępił się Światosław o ojca zatrwożywszy. Nie był on bojaźliwym do zbytku, lecz chowany miękko przez matkę, pokój lubił i wszelkie niebezpieczeństwo wstrętliwe mu było. Łowy, śpiewy, tany, przejażdżki konne, gonitwy w polach najbardziéj mu były do smaku.
Ojciec się wychowywał w polu i na wojnie i oboje lubił, syn przy matce siedział z księżmi, i inaczéj był nawykły. Zachmurzył się wielce usłyszawszy o podróży ojca do Krakowa, przeczuwając coś, bo mu całéj prawdy Jaksa nie mówił. Pośpiech, niespodziana droga, niewiadomy cel podróży dawały do myślenia. Rwał się i on z ojcem jechać i zamierzał napierać aby go wzięto.
Prawie do dnia gwarzyli młodzi z sobą i pospali gdy już trzecie kury piały, a we dworze pomału ranny ruch się obudzał.
Gdy dobry dzień się zrobił w dziedzińcach żwawo się gotowano do drogi, rozkazy były wydane, sto kilkadziesiąt, co najprzedniejszych koni towarzyszyć miało Petrkowi.
Ten co w domu jak prosty kmieć chadzać lubił w zgrzebnéj koszuli, co pił najmiléj z kubków glinianych i z drzewa, choć miał złote, co na dębowéj ławie nie zasłanéj rad siedział i legiwał; którego w domu za pana i Palatyna niktby był nie poznał; gdy mu się trzeba było okazać cale innym się stawał. Choć ze wstrętem brał na się pański strój, wiódł dwór pański za sobą i przeistaczał się w możnego Władykę.
Na dwór książęcy jechać musiał tak, aby widziano kim był, więc co najlepszego było w koniach, siądzeniach, rzędach, szatach, gotowano na tę drogę. Od rana dobywano ze skarbców przybory, opatrywano wozy, uprzęże i ludzi. — Ci iść mieli pod znakiem pańskim z chorągwią, z dowódzcą swoim.
Marszałek prowadził dwór zbrojny jak jeden człowiek. Na każdym pancerz w łuski szyty, kolczugi, tarcze, miecze, łuki, barwa jedna.
Jak dzień widać już było w podworcach konie pookrywane, dziesiętników nawołujących lud do liczby, opatrujących odzież i zbroję. Sam Petrek wychodził oglądać na ostatku.
Zawczasu téż saméj pani Petrkowéj niewiasty znać dały że się do jakiéjś drogi pan gotuje, i strwożona pani słała do męża z pytaniami. Straszyć jéj mąż nie miał zwyczaju, poszedł śmiejąc się, a nie wyznał jéj nic, tylko że go Palatyn Wszebór wzywa na radę, nie przyznając dokąd jedzie. Oka i przeczucia niewiasty mało co ujdzie, niedowierzająco słuchała żona powieści, bo z takim występem i okazałością do Wszebora by się Petrek nie wybierał.
Gdy dzień się stał zażądała pani aby wszyscy do blizkiego kościoła szli na modlitwę i błogosławieństwo, gdzie Opat miał ranną mszę odprawić. — Stało się wedle jéj woli i gdy w dzwonek uderzono, wszyscy ze dworu pociągnęli ku blizkiemu kościołowi. Szła przodem Petrkowa z mężem, za niemi Błogosława z Ochmistrzynią swą, potém Światosław z Jaksą.
Za wszystkie trudy zapłaciło mu to, że złotowłose dziewczę widział znowu, które wśród porannego dnia brzasku, ciemno odziane, smutne, wydało mu się inném teraz, a piękniejszém jeszcze.
Darmo sobie powiadał Jaksa, że się oczyma zdradzać niepowinien, że mu w nią patrzéć jak w tęczę nie godziło się, mimo to ścigał ją oczyma sam nie wiedząc o tém. W krótkiém tém przejściu ze dworu do kościoła nie stracił żadnego jéj ruchu, skinienia żadnego, a ile razy zwróciła się ku bratu, chwytał część jéj twarzyczki, szept, nawet szelest sukienki, który go dreszczem jakimś przejmował. —
Dwa czy trzy razy oczy jego spotkały się z jéj niebieską źrenicą, i natychmiast trwożliwe powieki opadały na nie przesłaniając mu ich blaski.
Raz gdy w furtce ku kościołowi zawracać się musiała, Jaksa zobaczył ją z boku, potém gdy ze drzwi kościelnych wchodziła, a gdy się odwróciła od niego patrzał na ramiona, na fałdy sukni, na zasłonę co ją okrywała, i nie mógł oderwać oczu — Zdało mu się że takiéj istoty i takich sukni, i takich ruchów drugich na świecie nie było. — Nie zważał nawet że Światosław, który mu w ciągu tego pochodu pilno się przypatrywał, kilka razy przemówił do niego, a nie otrzymawszy odpowiedzi, szydersko się uśmiechnął. W kościele mszą odprawiał Opat. Po niéj nastąpiło całowanie pacyfikału i błogosławieństwo na drogę; do którego za panem Petrkiem kląkł i Jaksa.
Wnet potém tym samym porządkiem wracali nazad z kościoła. Błogosława teraz śmielszą była i weselszą, częściéj się zwracała do brata, śmiejąc się doń i mówiąc głośniéj, tak że Jaksa mógł ją słyszéć. Napawał się temi dźwiękami, ale do rozmowy z piękném dziewczęciem ani prawa nie miał ni odwagi.
Nie było téż miejscem po temu, cmentarz i podwórze, a gdy do dworu się zbliżyli, Petrkowa z córką znikła, wchodząc do téj części domu, która dla niewiast była przeznaczoną.
Wchodząc we drzwi za matką, pewnie ku bratu zwróciła główkę Błogosława, a że zasłona opadła jéj na oczy, odchyliła ją ręką, spojrzała, spotkała wzrok tuż stojącego Jaksy, i — zdało mu się może, jakby go bardzo nieznacznie głowy skinieniem pozdrowiła. —
Nie upłynęła chwila potém gdy Światosław szepnął Jaksie, iż pani matka chce z nim mówić na osobności. — Niepomału zdziwiwszy się temu Jaksa, z wielkim pośpiechem za Światosławem poszedł, który bocznemi drzwiami wprowadził go do świetlicy saméj pani.
Izba była tak bogato strojna jak te, w których ona gości przyjmowała; tu ona z córką i służebnemi robotami się zajmowała. Stały więc, wśród hodowanego kwiecia różnego krosna ogromne z oponami na nie naciągnionemi, po których motki i kłębki leżały porozrzucane. W jednym rogu stał do tkania warsztacik, w drugim ławy dla prządek, co krasną wełnę purpurową snuły. W izbie nie było nikogo oprócz pani Petrkowéj, która teraz, gdy zrzuciła płaszcz, a okazała się w sukni obciślejszéj, z głową odkrytą, na któréj małe tylko czółko miała, jeszcze jako wielce urodziwa niewiasta z niejedną młodszą mierzyć się mogła.
Wdzięk jéj i to podnosiło że o nim wiedząc nie zaniedbywała się, strojna chodziła zawsze, i nikt jéj nigdy opuszczoną nie widział. — Przy córce nawet, która zdała się nierozkwitłém dziecięciem, poważna pani w pełni wdzięków stawała nie lękając się przyćmienia.
Ręce znać umyślnie, jak to zwykły były już onego czasu księżne i panie czynić, hodowała wybielone, miękkie i okryte pierścieniami okazywała na jaw, aby widzieli wszyscy, że niemi pracować nie potrzebowała jak inne niewiasty. — Nigdy Jaksa nie widział pani tak poważnéj a razem tak wypieszczonéj, tak zda się stworzonéj do tego tylko, ażeby w miękko wysłanym teremie, dumała i śpiewała za kratą. Smutek pański, dumny jakiś oblewał lice jéj białe, przejrzyste, trochę znużone, pociągające cichego bolu jakiegoś wyrazem, odstręczające wnet chłodem.
Gdy Jaksa wchodził, w drugim rogu świetlicy stała jeszcze poprawując złotych włosów Błogosława — ale natychmiast zniknęła. — Spojrzała nań tylko nie sromając się jak na domownika, i włosy zgarniając białemi rękami — uszła. Zjawisko to tak było uroczo piękne, że pokłon matce oddając, w tamtą stronę Marek oczy wlepił i patrzał w drżącą zasłonę, jakby się jego powrotu spodziewał.
Błogosława już się nie ukazała więcéj, tylko zasłona poruszała się, marszczyła, składała, jakby za nią stał ktoś żywy.
Petrkowa z powagą przybliżyła się do Jaksy.
— Jedziecie z moim panem, rzekła do niego — słyszę że do Wszebora. Bogu wiadomo dokąd, ja muszę wierzyć, że tam gdzie on powiada!! Jedziecie z nim, miły panie — powtórzyła głosem powolnym, przedłużając każde słowo, jakby się z niem pieściła — pozwałam was prosić, abyście mi nad nim czuwali. Ufać wam musi gdy bierze z sobą, do boku, strzeżcież go, proszę. On sam nieostrożnym jest, śmiałym i gwałtownym… Zdrowia swojego nie lutuje, ludzi nie szczędzi ni w słowie ni w obejściu. Patrzcie, proszę, aby mu się co złego, przez prętkość jego, nie stało.
Ile razy odjeżdża w trwodze mnie rzuca, niemam tu nikogo krom niego, ni brata ni ojca! Pilnujcież go, dobrze, proszę, a strzeżcie.
To mówiąc popatrzała na stojącego młodzieńca oczyma niebieskiemi, w których coś było wejrzenia córki i wdzięku jéj.
Zdjęła piękna pani pierścień z palca z okiem dużem, i poczęła okręcać w ręku trochę zakłopotana.
— Wiem że to wam niepotrzebne, odezwała się wyciągając go ku niemu, bo wy swoich klejnotów dość doma macie, ale, byście o méj prośbie pamiętali, proszę weźcie go odemnie.
— Miłościwa pani — odpowiedział Jaksa — i bez pierścienia przykazania waszego nie zabył bym pewnie.
Białą ręką, którą ucałował, wcisnęła mu pierścień, uśmiechnęła się smutnie, westchnęła i dodała.
— Pan mój gorący jest w gniewie, hamować go trzeba, w szyderstwie strzymywać, ale dobrym w sercu jest i lada wejrzenie pamięć mu przywraca. Strzeżcie mi go, a powracajcie z nim zdrowi, abym wam dziękowała.
Sama potém Petrkowa rękę mu dała do pocałowania, a gdy oczy ku zasłonie zwrócił, ujrzał ją uchyloną, i w niéj piękną twarzyczkę, która mu skinąwszy na pożegnanie, znikła.
Nie mówili do siebie słowa, nie znali się prawie, a może już się kochali. — Tak się za owych czasów niemą miłość rozpoczynała, często długo podsycała tylko oczyma, wejrzeniami tłumaczyła, i w ciszy téj dorastała do takiéj siły, że gdy potém ludzi dwoje co do siebie nie przemówili słowa, zbliżyć się mogli, nie potrzebowali już wyrazu — padali sobie w objęcia, pewni że oczy ich nie kłamały. —
Niewieście wstyd było z obcym mężczyzną mieniać słowa, ale oczom otwarte drogi, im wolno wszystko. — Przez długie lata mogły żywić ogień, który za pierwszém wybuchał spotkaniem, tak gwałtownie że go nawet niewieści wstyd powstrzymać już nie zdołał. Dziś na słowa roztapia się miłość, rozwiewa, stygnie, oziębia i z niemi na cztery wiatry leci. — Ongi inaczéj bywało!..
VIII
W komnacie Zamku Krakowskiego, na złoconém krześle, siedziała lat średnich pani, wzrostu, jak na niewiastę, wyniosłego dość, twarzy przeciągłéj, oczu czarnych, cery zżółkłéj, ni piękna ni brzydka, ni młoda ni stara, z wyrazem gniewnéj dumy na czole i w wejrzeniu. Strojna była w powłoczyste szaty jedwabne, bogate, tak jak się ubierają niewiasty, które o wdzięku swym nie myślą albo oń nie dbają, lub go nie rozumieją — bo wiedzą że mają go czém zastąpić. —
Szata zsuwała się jéj z jednego ramienia, włos rozplątywał na jednéj skroni, pas zchodził z biodr, płaszcz opadał — nic się ją to nie zdało obchodzić. Chude, kościste ręce z pod długich wystające rękawów, prawie męzkie miały kształty; noga co się z pod rąbka sukni wysuwała była duża, płaska i silna. Coś męzkiego miała w rysach, ale brzydką nie była. Gdy twarz jéj zapałała ogniem, oczy się zaiskrzyły, usta ścisnęły, gdy nakazując wyprostowała się dumnie, chcąc okazać swą siłę, jeśli nie wdzięku nabierała mocy jakiéjś, któréj się oprzéć było trudno.
W wejrzeniu jéj oczu, naprzemian to gorącość jakaś niecierpliwa, to wzgarda, to straszna duma przebłyskiwała. — Ruchy miała majestatyczne, jakby wyuczone, a jednak żywe i gwałtowne.
Była to księżna Agnieszka.
Naprzeciw niéj, na ławie okrytéj, z rękami założonemi siedział mąż jéj ks. Władysław. Osobliwy miał w téj chwili wyraz twarzy, która się często zmieniała, znękany, zrezygnowany, zastygły. Oczy zwracał to na małżonkę, to na ziemię, to niby szukał niemi czegoś po ścianach, znaleźć nie mogąc. Zapatrywał się pilnie w gwóźdź błyszczący u krzesła księżnéj, w ścianę, w okno, unikając spojrzenia na żonę. Dwoje ich widząc tak razem niepotrzeba było wielkiego wróżbita, by odgadnąć kto z nich rządził, a kto słuchał, kto był czynną siłą i bierném narzędziem. Zahukany książę, czasem miał błyski własnéj woli, ale ta rychło odparta chowała się do głębi. — I w téj chwili wytrzymywał napaść gwałtowną.
— Wahasz się jeszcze, wahasz zawsze, wołała księżna Agnieszka, rzucając na swém siedzeniu — a czas upływa najdroższy. — Trzeba poczynać a śmiało. Król ojciec twój zdał ci nad państwem zwierzchnią władzę, kędyż ona? Ty nie masz żadnéj. Tyś sam, jeden, ich czterech, niech popodrastają, wzmogą się, obalą cię i wygnają. —
— To nie może się stać! rzekł Władysław — nie może nigdy.
— To się stanie, jeśli się ich nie pozbędziesz zawczasu, wołała księżna. Nie chcę cię znać, nie chcę się zwać twoją żoną, jeśli nie masz panem być, a na łasce panów braci siedzieć udziałowém książątkiem. Poszłam tu sądząc że królować będę nie słuchać! Wstyd mi! srom mi!
Książę milczał trochę.
— Stanie się po twéj woli, rzekł, gotuję się! Nie mogę sam wystąpić — czekać muszę.
Spojrzał ku niéj jakby litości błagając. Agnieszka powstała z krzesła, stanęła na podnóżku, wyciągnęła rękę do męża i poczęła głosem gniewnym.
— Gnuśnik jesteś! do niczego! kądziel ci prząść nie berło trzymać. — Gdyby nie ja siedziałbyś bezczynny w kożuchu, lub krył się po lasach nie myśląc o sobie, ażby cię bracia wygnali. —
— Bracia! bracia! powtórzył książe obojętnie. —
— Tak — ty ich masz za braci, rozśmiała się Agnieszka, a oni ciebie nie mają za brata. Po ojcu bracia nie po matce?! Co za braterstwo? Takich samych braci dziadowie twoi sadzali do ciemnic, i wyganiali precz. — Co znaczy państwo pokrajane na kawały — żywe nie jest, trup to jak i ty. —
— Chcąc to uczynić do czego mnie naglisz, odezwał się Władysław spokojnie — mimo woli ojca mego, — potrzeba czasu. —
— Mimo woli ojca? podchwyciła Agnieszka. — Ojciec chciał ażebyś panował; nie mógł ci powiedzieć, idź i wyżeń ich, ale ci dał stolicę i prawo pierworodztwa, któregoś sam użyć powinien, jeżeli mężem jesteś!
— Użyjemy tego prawa! użyjemy! zaprawdę — odparł Władysław głowę spuszczając — trzeba czasu tylko, czasu. — Nie w porę poczęta sprawa w niwecz pójdzie. —
— Nie w porę! pora dawno minęła! zakrzyknęła księżna. — Dnia, godziny niema do stracenia.
Książe nieznacznie drgnął ramionami, rozstawił szeroko dłonie, i milcząc, potrzymawszy je tak chwilę, zacisnął rozpaczliwie.
Agnieszka widząc tę obojętność już się na krześle utrzymać nie mogła, skoczyła z podnóżka, zaczęła chodzić, suknię powłócząc za sobą, miotając rękami, rzucając rękawy.
— A! zawołała z goryczą, zaprawdę mi wstyd żem ja, Cesarska siostra, szła za ciebie coś się na parobka rodził nie na króla. —
Książę głową tylko poruszył, z piersi coś mu się jak jęk wyrwało.
— Ja tego upokorzenia nie strzymam, — ciągnęła daléj, ja porzucę cię, ja tak żyć nie mogę. Azali ty oczów nie masz że oni ze swą matką, z Palatynami, z Biskupami spikali się i spikają na ciebie? Czekaćli masz aż się, upatrzywszy chwilę, rzucą i wygnają precz? — A — to nastąpi — to przyjdzie! gdy my ich nie uprzedziemy. Silniejsi są niż ty i rozumniejsi niż ty — przezorniejsi niż ty. —
Pod gradem tych wyrzutów książe siedział ze spuszczoną głową milczący, jak człowiek co się niema gdzie schronić przed ulewą; spoglądał czasem w okno, jakby na pomoc wzywał kogoś, stękał, rozpościerał ręce i składał, ruszał się jak do wyjścia i siedział. W ostatku dopiekło mu znać, za głowę się pochwycił.
— Dość że już! zawołał — dość! czynię co mogę! czynię co chcesz! a jeśli to źle wyjdzie tobie i dzieciom naszym, nie ja winien będę, nie ja, Bóg mi świadek!
Agnieszka przyskoczyła doń ze śmiechem szyderskim.
— Źle nie wyjdzie gdy mnie posłuchasz! Śmiało, z góry, nie zwłocząc uderzyć na nich potrzeba.
— Niechże nadciągnie Ruś! każdéj godziny się jéj spodziewam, rzekł książe.
— Nim ona przyjdzie ślij do nich, przerwała Agnieszka — aby się poddawali. Gdy Ruś przyjdzie z Połowcami uderzymy na krnąbrnych, dziś ze swemi już poczynać można i trzeba.
— I nim tamci w pomoc pospieszą, oni się zwalą na mnie! rzekł Władysław głową potrząsając.
— Zwalą się jeśli cię poczują wahającym i bez siły — zlękną się gdy okażesz męztwo. Ja niewiastą jestem a nie zlękłabym się ich — ja! a ty!
Plunęła na ziemię. Wtém u drzwi kroki słyszeć się dały — księżna obróciła głowę, poznała już kto szedł i lice się jéj rozjaśniło. —
Na próg wchodził, bez oznajmienia i pokłonu, Dobek, jako domowy, poufały sługa. Wejrzeniem zmierzył księcia i księżnę, poznając z rozognionych twarzy, co się tu odprawiało. Agnieszka wzrokiem dała mu znak jakiś niecierpliwy.
— Poselstwo przybywa — mruknął szydersko — ho! poselstwo!! nielada! Rozśmiał się cicho — Palatyn Petrek w półtora sta ludzi, jak udzielny książe raczył nawiedzić pana naszego. Zajechał sobie do miasta na biskupstwo, i oto przysyła pytań ażali może czołem uderzyć!
Na wspomnienie Petrka rzuciła się księżna, książe drgnął i z siedzenia wstał, ale czekając na to co powie małżonka, ust nieśmiał otworzyć. —
— Ciekawam z czemże to przybywa? odezwała się Agnieszka, bo że z pustym pokłonem i podarkami nie zjechał — to pewna! Wszak to przecie opiekun książąt młodych, ich prawa ręka, nieboszczyka króla powiernik, on co z biskupy ten głupi testament układał… Bo to jego sprawa! Przyszedł podpatrywać co się tu dzieje?
Dobek przypatrywał się z głową spuszczoną znów siedzącemu Panu, który milczał. Agnieszka się téż zwróciła do niego.
— Gościa takiego od wrót odegnać się nie godzi! zawołała — ale ja, panu memu z nim sam na sam rozmawiać nie dam! Petrek mądry zrobi z nim co zechce! Niech przybywa, będziemy go przyjmowali oboje! Zobaczemy co zaśpiewa!
Nogę na nogę założywszy Dobek stał czekając w progu, o ścianę się oparłszy wygodnie jakby tu nie sługą był ale panem. Z pod oka spoglądał na księcia, wyzywając go do odpowiedzi.
Książę na chwilę poruszony znów popadł był w obojętne milczenie i zadumę.
— Na odpowiedź czekają! odezwał się Dobek.
— Niech przybywa — zawołała księżna, dla czegóż odkładać a z poddanym się nosić jakby on tu jakimś panem był? Toć sługa, niech się stawi.
— Niech się stawi! zamruczał książę chłodno.
Dobek popatrzał jeszcze na pana, potém wejrzenie zamienił znaczące z Agnieszką, która pogardliwie ramionami ruszyła, i wyszedł zwolna. Zaledwie się za nim drzwi zamknęły gdy i książe wstał, chcąc odejść. Wyciągnął się, w okno spojrzał i wolnym krokiem, kołując, niby od niechcenia, zmierzał do drzwi.
— Zostaniesz ze mną, tu, sama nie chcę przyjmować Petrka, a wam go téż samemu widziéć nie dam.
Książę zawrócił się i usiadł pomrukując. Zamilkła małżonka. Milczenie to dolegało widać księciu, gdyż po raz drugi wstał i ku drzwiom zmierzył, a choć Agnieszka zawołała nań, nie odwrócił się. Doszedłszy do nich otworzył podwoje, wychylił się na wpół, i do stojących komorników, zawołał.
— Janko? a psy moje jadły?
— Karmione.
— Dawano już ptakom?
— Tylko co żer miały.
— Nosi Rabczuk Kobuza? żeby mu spać nie dał?
— Poszedł z nim gdzie największa wrzawa, odparł zapytany. —
Książę ziewnął. — Idź mi chorego konia zobacz, co mu dzik nogę przeciął.
To powiedziawszy zamknął drzwi i na ławę padł wyciągając się i ziewając — księżna chodziła niecierpliwa, rozgorączkowana. Okna izby dawały na podwórze zamkowe, aż ku głównéj bramie. Właśnie się z niéj wychylał orszak Petrka, na którego czele jechał pułkowódzca we zbroi świecącéj, z buławą żelazną w ręku, któréj głowa ostrzami kolczystemi nasadzaną była. Na hełmie u góry spiczastym miał pęk piór, a koń pod nim szkarłatem okryty, stąpał dzielnie. Za nim po trzech jechała drużyna, wszystka we zbrojach i kolczugach z mieczami u kolan; Chorąży ze znakiem, dworzanie, za niemi sam Petrek, którego poznać było trudno, kto go tylko doma widywał.
Ten co powszednich dni chadzał w ladajakiéj siermiędze, strojny był i po książęcemu odziany. Szyszak miał na głowie złocony, płaszcz obramowany purpurą i złotem, ostrogi długie złociste, szaty spodnie przetykane nićmi złotemi, świecił cały od tego złota. Koń pod nim szedł siwy, gruby, silny, stąpając jak w tańcu, przerzucając nogami i żelazo w pysku przeżuwając niecierpliwie.
Około wnijścia dworca, w jednéj chwili zrobiło się tłumno, bo kto żyw biegł patrzéć na orszak Petrka, a księżna się odezwała.
— Patrzno! patrz! ty tak nie możesz wystąpić jak ten włóczęga co się krwią i zdradą zbogacił! pochlebstwem ojcu waszemu w łaski wkupił!! Hultaj! umyślnie się tu tak pysznie stawi aby nas wstydził i upokarzał! Za to jedno by głowę dać powinien!
Książe spoglądał ciekawie, ale wcale po nim znać nie było, ażeby tak bardzo brał do serca wspaniałość orszaku Palatyna, widok ten bawić się go zdawał.
— Konie, psy, sokoły ma doskonałe! to prawda! zamruczał cicho. Agnieszka się uśmiechnęła, poszła krokiem powolnym do krzesła swojego, usiadła na niem, układając twarz i szaty, marszczyła brwi, gniewną była.
Księciu siedzącemu na ławie, wskazała obok siebie siedzenie. Dobek, jako marszałek, z laską pozłocistą w ręku, gościa do drzwi prowadził.
Petrek wszedł poważnie, zwolna, naprzód się panu nizko, do ziemi pokłonił, potém Agnieszce już nie tak pokornie.
Wybąkał kilka słów powitania, a gdy Władysław, nader uprzejmie począł go pozdrawiać, uśmiechając mu się, szepnął że dla ważnéj sprawy radby mieć posłuchanie.
Księżna to usłyszawszy, wskazała Dobkowi i komornikom, aby ustąpili precz, dwór téż Petrka pokłoniwszy się odszedł do pierwszéj izby. Zostali sami.
Petrek jeszcze się wahał czy miał mówić. —
— Miłościwy panie, odezwał się do Władysława, sprawy ziemi naszéj główne, przystałoby na osobności odprawiać. —
Zaledwie dokończył, gdy księżna z twarzą zaczerwienioną, podnosząc się z siedzenia, zakrzyknęła.
— A jam ci to co jest? Przecie dzielę z księciem stolicę i panowanie?
— Tak, miłościwa pani, rzekł Petrek, ano w sprawach męzkich nie ma u nas zwyczaju aby niewiasty uczestniczyły, dopóki nam Bóg pana zdrowego i żywego chowa. Z nimby nam mówić sam na sam przystało. Gdyby, co niech niebo odwróci, odjął nam go Bóg, tak samo bym do miłości waszéj, jako do paniéj szedł i jéj słuchał.
Władysław w czasie téj mowy, twarz miał jakoś tak dziwnie ułożoną, iż poznać po nim trudno było czy to pochwalał czy ganił. Agnieszka piorunujący wzrok rzuciła na zuchwalca i, zerwawszy się z siedzenia, milcząc wybiegła z komnaty.
Łatwo się było domyślać że pozostała niedaleko na straży.
Petrek dumał chwilę.
— Miłościwy panie, rzekł, nie od siebie ja tu przychodzę, ale ode wszystkich ziem twoich, strwożonych bardzo. Mówią i głoszą a roznoszą wszędzie że chcecie złamać wolę nieboszczyka ojca, któréj ja byłem żywym świadkiem. Nie tajno że wojnę zapowiadacie braciom. — Panie miłościwy, przychodzę was błagać abyście tego nie czynili, przez miłość dla ojca pamięci, przez miłość dla was i dzieci waszych…
Książe słuchał jak osłupiały, widać było że się kogoś po za sobą lękał. Wodził oczyma, nie pewien był co powie. —
— Jeżeli się to ziści czém nam grożą, dodał Petrek, będziecie mieli nietylko braci przeciwko sobie, ale ojców pasterzy duchownych i ziemian wszystkich. —
Władysław coś niezrozumiale pomrukiwać zaczynał. —
— Hm? A ktoż to te wieści roznosi? rzekł — kto to wam mówi o tém?
— Na okół wszyscy wiedzą żeście słali na Ruś o posiłki — odezwał się Petrek.
Władysław głową dał znak potwierdzający. Namyślał się jeszcze. Po za nim stała żona, która go słuchała pewnie. — Począł zwolna i ozięble.
— Ale bo, tak jak jest to nie może trwać! nie — nie może. Ja sam powinienem być panem — a nie jestem niczém. Panowie bracia się zjeżdżają, radzą, spiskują, chcą mnie wygnać a dzielnicę krakowską zagarnąć. —
— Miłościwy panie! zakrzyknął gorąco Petrek, zaprawdę fałsze wam donoszą. Głowę moję stawię na to. Bronić się chcą książęta młodzi a nie napastować, nie wam grozi zagłada ale im, Władysław głową wstrząsnął.
— Król ojciec, odezwał się nie na co innego dał pierworodnemu Kraków tylko na to ażeby panował. Ja chcę panować — i będę…
Mówił to co go wyuczono, ale tak ozięble, jakby go niewiele panowanie obchodziło, iż pilno mu było tylko co rychléj nudną dokończyć rozmowę.
— Petrku mój — dodał — dość już tego, dość — ty ze mną nie z niemi trzymać powinieneś! Rozumiesz, tyś mój!
— Jam wasz! wasz! miłościwy panie — podchwycił Palatyn, alem wprzódy poprzysiągł ojcu waszemu że jego woli ostatniéj spełnienia będę pilnował i strzegł. Wolą jego było ażeby każdy z braci na swéj dzielnicy spokojnie siedział. — Nie narażajcie się, miły panie, na nieszczęście. — Biskupi szemrzą i grożą — duchowieństwo mieć będziecie przeciw sobie!
Władysław poruszył się niespokojnie, Petrkowi dał znak ręką aby zamilkł, a ruch ten był jakiś tak dwuznaczny, iż Palatyn zdziwiony umilkł na chwilę. — Nagle zasłona się podniosła, odrzucona gwałtownie i gniewna wbiegła Agnieszka. Nie spojrzała na Petrka ale na męża.
— Dość téj rozmowy, zawołała — dość! z poddanym się mówi jedno — tak chcę! tak ma być! Nie spiera się pan ze sługą! Słuchać powinien podwładny! Kto panuje ten się nie tłumaczy z tego co czyni! Dość rozpraw! Uczynicie co się wam zda — kto nie rad, niech głowy strzeże!
Mówiąc to chwyciła męża za suknię i pociągnęła go za sobą, książe się zwrócił do Petrka, jakby chciał rzec — widzisz żem niemocen? Cóż pocznę?
Palatyn jak stał, skłonił się milcząc i wyszedł powolnym krokiem. Zaraz w progu drugiéj izby spotkał czyhającego już nań Dobka, który oburącz się w boki wziąwszy, z góry nań spoglądał i śmiał się usta przekrzywiając. I on i służba, widać wyuczona szydziła i przedrwiewała półgłosem, — tak że Petrek słyszeć mógł iż z niego żarty czyniono. A, choć człek porywczy, hamować się umiał gdy trzeba było pogardą zbyć niższych od siebie.
Przez całą drogę do wyjścia, jakby z rozkazu stojąca gawiedź dworska szeregiem, przepuszczała idących przez rózgi złośliwych i obelżywych wykrzyków.
Petrek zdawał się nie słyszeć nic — chciano go, znając, wyzwać i zmusić aby się porwał, Dobkowi ludzie, nasadzeni w znacznéj liczbie, byliby go zgnietli i w rozruchu zabili może.
Ale Palatyn ani patrzał na nich, ani chciał widzieć, Jaksę sobie do boku zawołał i głośno z nim mówiąc, głuszył wołania gawiedzi. Dobkowi, jakby go nie postrzegł, ani ruszył głową, minął jak służalca. Wolnym tak krokiem dobił się do ganku, kędy konie stały, a choć hukaniem i śmiechami za nim goniono, ni drgnął, ani okazał że wie o tém.
I znowu tak samo jak przybył, z orszakiem w porządku, z półkowódzcą na przedzie, ze znakiem, z wspaniałością i powagą, pociągnął ku wrotom zamkowym, głowę pysznie podnosząc do góry. — Zjeżdżali z Wawelu, a jeszcze na wałach śmiechy słychać było i wołanie — Rabów syn! Porabek! Zbój! i t. p.
Jaksa bladł to czerwieniał słuchając. Trudno się było utrzymać nie dobywszy miecza, ano sam Petrek hamował. — Babska to sprawa! Ja z babami nie wojuję! Książe tak utrapiony jako ja, niewinien nic! Cierpliwości! przyjdzie godzina że się tego pomścimy. Dziś nie pora!
Mówił spokojnie a drgał cały na siodle, pot mu się lał z czoła, rozum brał górę, choć w piersiach gniew wrzał straszny.
— Nasz książe niewinien — powtarzał — ja go znam! Ale i niewinni pokutują! Gdy wicher łby zuchwałym dębom zrywa w lesie, padają i pokorne!
Tak miarkując się dojechali na biskupstwo, a Petrek z konia zsiadłszy na ławie spocząć musiał w podwórzu, nim poszedł daléj, tak mu nogi podcięło. —
— Niema już ratunku! szepnął — niema!
Poselstwo spełzło na niczém, i dłużéj tu trwać nie było po co. — Petrek z rady Biskupa Ruperta postanowił jeszcze duchownych i ziemian zwoławszy, wyprawić ich do księcia, choć sam wątpił aby i to mogło skutkować. —
Nazajutrz szaro jeszcze było, Palatyn spał, gdy Jaksa, który czuwał nad nim, zbudził go. Chłopię jakieś niepozorne przybiegło z Zamku, opowiadając się że posłane było od księcia. — Zadziwił się tajemnemu poselstwu Palatyn.
— Miłościwy pan, przysłał mnie, szeptało drżące pachole, ażeby wam oznajmić że wyjedzie wkrótce na łowy wielkie, a może z tych łowów i do was, do Wrocławia nawróci, abyście się go spodziewali.
Potajemne to oznajmienie, pocieszyło nieco Petrka; rozmyśliwszy się jednak, po odejściu chłopca, który dostał dar książęcy — rzekł sobie w duchu.
— Biada już tam, gdzie się potajemnie przejednywać trzeba, jawnie powaśniwszy, z obawy jednéj niewiasty!
Na niewiele się łowy przydadzą!.. Tegoż dnia Petrek, już na zamek nie zaglądając, z całym swym orszakiem, o białym dniu, pod znakiem po pod wałami zamku przeciągnął, nazad wracając do domu.
Nie było już żadnego więcéj niebezpieczeństwa, gdy tedy za Kraków odjechali, Jaksa sobie starego przypomniawszy Zaprzańca, zapragnął go na zamku jego odwiedzić.
— Miłościwy panie — odezwał się do Petrka, obok którego jechał, jeżeli ja wam niepotrzebny w drodze, radbym ztąd wskoczył do Pieskowéj Skały, bom się tam obiecał staremu, którego i wy znacie. Pokłon mu należy od młodszych, bo dużo cierpiał i od losu i od swoich.
— Zaprawdę! zawołał Petrek — dobra myśl, ale i jam rad nawiedzić Żegotę! Weźcież i mnie z sobą? Najedziemy go w jego gnieździe na wyżkach. O owéj górze i grodzie nasłuchałem się wiele, a w oczym ich nie widział jeszcze.
— Królewskie to grodzisko, tylko je sobie Zaprzaniec u nieboszczyka Krzywousta wyprosił, że mu je puścił, aby sobie na odludziu jak pustelnik siedzieć mógł, a w majętności własnéj o braci się nie ocierać. —
— Jedźmy do Zaprzańca!
Ochoczo bardzo myśli téj uchwycił się Petrek, ale, wedle obyczaju swojego, rad był zaraz i zbytniego się zbyć orszaku i owych sukni paradnych i wszystkiego co go otaczało i co mu ciężyło. Kazawszy więc ciągnąć pułkowódzcy swemu z końmi wprost do Wrocławia, sam z małym pocztem, w kilka koni, z Jaksą, nawrócił w dziką ową dolinę wśród któréj im Pieskowéj Skały szukać było potrzeba.
W owych czasach kraj to był daleko jeszcze pustynniejszy niż dzisiaj, choć niemniéj piękny. Ludzi owego wieku raził on dzikością swoją.
Do koła stały lasy nieprzebyte, nietknięte siekierą, gąszczami zbitemi podszyte, ciche, milczące, straszne, zaludnione zwierzem i widmami. Osady w okolicy były rzadkie, a ci co się w nich kryli, niegościnni dla podróżnych, zuchwali i niebezpieczni. — Po pieczarach mieszkali zbóje, którzy wybiegali na gościńce. Dróg najczęściéj potrzeba było szukać brzegami górskich potoków, głębiami mrocznych parowów. Na stokach gór ledwie dostępne były ścieżyny przez trzody powydeptywane. Zwierza prawie na każdym kroku spotkać było można, bo mu się tu skryć i zbiedz od pogoni łatwo było.
Rzadko inaczéj podróżni jak gęsiego jechać mogli, przodem puszczając tego co drogę znał, i za nim ciągnąc po wązkiéj, wodami powyrywanéj ścieżynie. W miarę jak się ku Sułoszowéj zbliżali, góry coraz wyższe, z odrapanemi gdzieniegdzie stromemi boki otaczać ich zaczynały. Naostatek wjechali w dolinę, wśród któréj na stroméj górze, a u samego jéj wierzchołka gródek się wznosił. Ale ztąd ani go widać było wpośród zarastających drzew, ani rozróżnić od saméj góry jakby z kamienia litéj.
Naprzód, na straży zamku stojąca, ukazała się im Skała Sokola, niby słup ręką duchów uciosany, oderwany od innych skał, osamotniony i nagi.
Ztąd widać było dróżynę wijącą się ku górze i gródkowi, ale tak stromą, tak ślizgą, że konie na dole zostawiwszy, Jaksa z Petrkiem i dwojgiem czeladzi, pieszo się na nią wdzierać poczęli.
Popsuta przez wody i strumienie deszczowe ścieżka, pełna złomków kamieni, dziur i wybojów, znużyła ich pochodem, który trwał dłużéj daleko niż rachowali.
Nierychło dostali się do wierzchołka. Tu, niewidoczna z dołu brama, oznajmiła im że u celu stanęli.
Z głazów ogromnych nieforemnie zrzuconych zbudowana, gdyby nie wrota w niéj osadzone, nie wydawałaby się dziełem ludzkiéj ręki, ale jakiemś dziwactwem natury.
W bramie stróż siedział jeden, oszczep koło siebie złożywszy, z trąbką na sznurku, a że mało kto kiedy na zamczysko zaglądał, bawił się strugając sobie coś z drzewa. Niepomału się zadziwił dwu podróżnych zobaczywszy, wstał szybko i za oszczep jakby do obrony ująwszy, cofnął się żywo ku furcie.
Ani się z nim rozmówić było można, tak jakimś połamanym językiem niezrozumiale bełkotał.
Przecież na hałas u wrót wyszedł drugi z czeladzi i przybyłych gości do środka wprowadził.
Miejsce to na którém późniéj stanął ów sławny zamek Zaprzańców, pustką jeszcze było jak cała okolica. Otaczał je lichy wał, którego do obrony tak skalistéj i stroméj wyżyny starczyło. Nie było warowni żadnych, tylko pod wałami wewnątrz długie szopy stały, a wpośrodku rodzaj dworu na kamiennym podmurku, z drzewa grubego sklecony.
Zaprzaniec wzniósł wśród tych zarośli i łomu kamieni, ogromny krzyż drewniany, który ztąd okolicy panować się zdawał. Tu on, świata się wyrzekłszy, żył osamotniony. Gdy bracia się go i rodzina zaparła, mamkę tylko, która go ocaliła wziął do siebie, a na pogardę rodowi ożenił się potém z prostą, ubogiego bardzo ziemianina córką. Tu z nią się zawlókł na pustynię żyjąc, nie jako stanowi jego przystało, ale jako prosty człek, dla siebie samego. Chociaż majętności odzyskał wielkie i dzierżawę od króla nieboszczyka nadaną znaczną, wsi i osad kilkadziesiąt, choć dochody miał bogate, w okolicy w któréj wszyscy niemal z braćmi jego powiązani byli żyć nie chciał, stronił od sąsiadów, zamykając się na swéj skale.
Wymykał się ztąd tylko na łowy, które lubił wielce, albo do daléj mieszkających ziemian jak Petrek, w Krakowskiem z nikim przestawać niechcąc.
Gospodarstwo się wiodło u Zaprzańca osobliwe, bo on sam wiele świata i ziem widział, wiele się rzeczy napatrzył, siła miał doświadczenia i rozumu, a z prostymi ludźmi najwięcéj przestawał, prawiąc że z niemi się czuł bezpieczniejszym. Lud téż wszelki na okół bardzo go miłował, jak do wodza i obrońcy swojego szedł, we wszystkich potrzebach i dolegliwościach. — Na zawołanie jego nie było biednego człeka, któryby nie biegł wnet, rzuciwszy wszystko, i możni bracia a ich druhowie musieli się go obawiać. —
Gdy na zamek weszli zastali Zaprzańca z żoną siedzącego na ławie u drzwi téj szopy, która dworzec ich stanowiła. Żona przy nim wyglądała gdyby córka, bo była młodą i hożą, dwoje dzieci bawiło się przy nich w jednych koszulinach, boso między kamieniami i krzakami biegając.
Ogromne psy, wśród których dzieci bezkarnie się zwijały, zoczywszy obcych, rzuciły się na nich całą czeredą i gdyby ich nieodwołano i nieosmagano, jak dzikim, drapieżnym zwierzętom, trudnoby się im obronić było.
Żona odziana była jak prosta wieśniaczka, ale w cienką bieliznę, bursztyny i korale, namitkę białą miała na głowie i fartuch przypasany, jak do roboty. Wstała silna niewiasta i popatrzywszy trochę, wnet się skryła do wnętrza, zostawując męża z gośćmi samego.
Petrek przodem szedł witać, którego, równie jak Jaksę, poznawszy zaraz gospodarz, rękami otwartemi przyjmował.
— Bądźcież mi pozdrowieni, wy coście się skały méj nie ulękli! zawołał.
Poczęła się tak rozmowa w podwórzu zaraz i zaprowadziła ich do wnętrza. Dwór wewnątrz na kilkoro części był podzielony, w lewo do swoich izb powiódł gości Zaprzaniec. Izby nizkie były, okopcone, a niepozorne, z ławy kamiennemi i ogniskami wpośrodku. Sprzętu w nich widać było mało i prosty, przybory do łowów, rybołostwa i jazdy. Dopiero w osobnéj komorze, którą Żegota swoją nazywał, mieli się czemu przypatrzéć… I ta nie była wytworną, ale tu zgromadził gospodarz owoce swoich długich wędrówek po świecie, odzieże osobliwe, tarcze, miecze, noże, łuki saraceńskie, normandskie, gallijskie, włoskie, greckie i na dalekim używane wschodzie. — Misternie wyrabiana stal ze złoceniami, rogi różnych zwierząt osobliwe, skóry i futra nieznanych bestyi, pióra ptaków jak gdyby malowane, opończe z tkanin ciężkich, wszystko to okrywało ściany i zwracało oko, tak że się tych bogactw napatrzyć nie było można. A miał na każde zapytanie o te łupy odpowiedź gotową Zaprzaniec, jak i gdzie ich dostał i czém je opłacił.
Więc Petrek szczególniéj, który choć sam się w zbytkach nie kochał dla siebie, ale wszelkiéj rzeczy ciekawy był, nie mógł się nasycić oglądaniem skarbca tego.
Szczęściem dla Zaprzańca, gdy do kraju przybywał a w ręce braci popadł, wszystkie te zdobycze jeszcze w miejscu bezpieczném złożone były.
Nagadawszy się o dalekich podróżach Zaprzańca, który w małém kole, rad o nich rozpowiadał i ożywiał się staremi wspomnieniami; mowa się zwróciła na teraźniejsze czasy. A że Petrek nie taił iż z Krakowa od księcia powracał, Żegota go zapytał coby wiózł z sobą, nadzieję pokoju czy groźbę wojny?
— Wojny! wojny! — odparł Petrek wzdychając, — a wojnie téj kądziel zamiast buławy będzie hetmanić — książe pono nie bardzo jéj chce, ale Cesarska siostrzyca gwałtu pragnie zdobyć sobie koronę. Cała nadzieja nasza że gdy się od kądzieli pakuły zapala, rychło spłoną. —
— Mylisz się, miły bracie — odparł Żegota, najupartsza to wojna gdy w niéj niewiasty żołnierzami. Za podwiką idą szalejąc mężowie, a gdy sami nie poczynali nie będą téż wiedzieć kiedy kończyć. Niewiasta zaś nieubłaganą jest i nienasyconą.
IX
Na krakowskim zamku kipiało i gotowało się teraz, jak w kotle na ognisku, a co tam przysposabiano nie było dla nikogo tajném, bo o tém trąbiono na cztery strony świata.
Wyjeżdżały ztąd ciągle poselstwa i przychodziły posły z dalekich krajów. Jednego dnia jechali z Rusi w kożuchach sobolowych bojarowie, z kołpakami wysokiemi na głowach, drugiego rycerze zbrojni, zakuci w stal przybywali od Cesarza, którego nieustannie o posiłki i poparcie błagała siostra przyrodnia.
Jednych tylko niewidać było ziemian i starszyzny własnéj, ani pasterzy i duchownych, którzy od niejakiego czasu widocznie stronili od książęcego dworu. Nawet ci których powoływano nie radzi się stawili.
Z książąt braci Władysławowéj, przyrodnich, osadzonych przez ojca na dzielnicach w Sandomierzu, Płocku, Poznaniu, zdawna się tu żaden nie zjawił, wiedzieli bowiem, iż tu im bezpiecznie nie było. Z każdym dniem rosła trwoga ogólna, gdyż wybuch który gotowała ks. Agnieszka zdawał się przybliżać i co chwila się wystąpienia jawnego ks. Władysława spodziewano.
Obojętném i zastygłém na pozór okiem patrzał na to sam książe, nie opierając się, niewiele mieszając, chyba aby spełnić żony rozkazy, bo się im oprzéć nie umiał.
Ale bywały na niego chwile odmienne, w których zdawał się brać do serca sprawę całą, ożywiał, mówił o niéj gorąco. Trwało to jednak krótko i potém znowu w odrętwienie swe wpadał, lub nawet próbował opierać. — Trudno go było zbadać co w duszy nosił, gdyż na przemiany chwytał przeciwne przekonania i zarówno prędko je rzucał. Dla świętego spokoju w domu, dawał zresztą żonie czynić co chciała.
Po odjeździe tak szybkim Palatyna Petrka, gdy się wszyscy spodziewali przytrzymawszy go dłużéj, wymódz coś na nim groźbą lub łaską i pociągnąć z sobą; Dobek jako oznakę buntu, począł postępowanie jego wystawiać. —
Nazajutrz po odjeździe jął księciu przy Agnieszce dowodzić, iż Petrek jeden wszystkiemu winien był, że on innych do oporu miał pobudzać, on głową i sprawcą spisków był, czyniąc się ostatniéj woli króla Krzywousta stróżem i wykonawcą.
Książe słuchał cierpliwie, ale nie dał po sobie poznać co myślał. Chwilami potakiwał, to głową potrzęsał milczący.
Agnieszka dopomagała w tém ulubieńcowi, aby Petrka zohydzić i obwinić. —
Przez dni kilka nic słychać nie było tylko te nawoływania przeciw Petrkowi i namowy do pozbycia się go co najrychlejszego. Książe Władysław milczał ciągle. Dano mu w ostatku pokój, widząc że ani przeczy ni zezwala. Dobek sam z księżną gotował się wystąpić przeciwko młodszéj braci. Ruś i Połowce mieli już być w drodze, obiecywano ich codzień.
Upłynęło tak dni kilkanaście, jesień coraz chłodniejsza nadchodziła, liście zmrożone opadały z drzew, wiatr zawiewał z północy, książe Władysław, który łowy lubił wielce, może dla tego że wyjechawszy na nie głowę miał spokojną, wybierał się z całém myślistwem swém w lasy. Dobek zawiadomiony o tém, gdy już wszystko było pogotowiu, wpadł do księcia.
— Miłościwy panie, zawołał żywo, gdzie tu czas do łowów. Tu nie o łowach myśleć trzeba! Z domu się wam nie godzi oddalać. Każcie ludziom przygotowania te odwołać. — Nie możecie jechać! Władysław spojrzał nań namarszczywszy się.
— Wczoraj mi moi ludzie przynieśli wiadomość, dodał Dobek, że Petrek ziemian zwołuje i biskupów, że ich tu nasyła na was, aby oni się pokoju i bezpieczeństwa dla młodych książąt domagali. Ponabechtywał co najznaczniejszych żupanów, wojewodów, duchownych, nie z jednéj ale z wszystkich dzielnic. — Tylko co ich nie widać. — Wasza Miłość musisz sam tu być gdy przybędą, przyjąć ich i dać surową odprawę, jak należy.
Tych wyrazów domawiał Marszałek, gdy weszła księżna prowadząc dwu synaczków swych, a najmłodszego niosąc na rękach. Dzieci swe książę miłował bardzo, na widok ich rozjaśniło mu się lice. Ale nie dla zabawienia go niemi prowadziła je tu księżna, chciała z pomocą ich, widokiem potomstwa męża do śmielszego wystąpienia pobudzić.
— Dobek mówił co się gotuje na nas! krzyknęła głośno — kraj cały przeciwko nam podnoszą. Im bez silnéj ręki pańskiéj, z temi dzieciuchami lepiéj, robią, co chcą! Ale ta samowola ustać powinna. Patrz na dzieci twe! o los ich idzie! — wyżeną nas z niemi, one kawałka ziemi mieć nie będą! Stańże jako mąż, jak król! stań przy swém prawie!
Gdy to mówiła książe się z synkami bawił, głaszcząc ich po główkach. Starszy go za mieczyk chwytał, młodszy za suknię ciągnął, ten który u księżnéj na rękach był dłonie ku niemu rozpościerał śmiejąc się. —
Władysław uradowany niemi zdało się że niesłyszał nawet co doń mówiono. Agnieszka oburzona ramionami ruszała.
— Słuchajże przecie! słuchaj! wołała coraz głośniéj, przyprowadziłam ci dzieci nie żebyś je bawił, ale byś miał litość nad niemi. —
Książe podniósł głowę wreście. —
— Cóż chcesz! co więcéj mam czynić jeszcze?
— Odprawić buntownicze poselstwo jak należy…
Księciu coś błysnęło w oczach, i rzekł żywo.
— Odprawię! — zrobię co trzeba! Zdawał się rozgrzany i pewniejszy siebie…
— Wszystko się gotuje jak było postanowiono; Ruś zjednana, zamki w stanie obrony, ludzie się ściągają, wojnę wypowiem jeśli się nie poddadzą. No cóż więcéj! cóż może być więcéj!
— Myślisz że się strwożeni poddadzą! przerwała Agnieszka. Choćby się nawet ukorzyli na dzielnicach ich zostawić nie można. Co dziś zażegnamy jutro się wznowi, trzeba raz skończyć! Musisz być sam!
Władysław potakiwał głową, Dobek stojący z boku, chwycił zręczność aby znów na Petrka podżegnąć. —
— Oniby się odrazu poddali i ustąpili dawno — zawołał, gdyby nie Palatyn Petrek, pierwszy zdrajca, pierwszy wódz do wszystkich buntów. Póki on żyw, nasz pan bezpiecznym nie jest. Tu on króluje a nie książe.
Agnieszka potakiwać zaczęła. —
— Łotr! zbój! przeniewierca. — Zgładzić go trzeba, nie dać żyć temu staremu psu aby nie kąsał.
Władysław dwuznacznie głową potrząsł.
— He! he! rzekł — pies! Skoro pies ma za sobą całą łaję, jak mówicie, toć go zgładzić niebezpieczna, bo się na nas psiarnia mścić będzie wszystka.
— E! damy my radę psiarni, byle tego co ją prowadzi niestało! dodał Dobek.
Na tém się rozmowa przerwała, bo dzieci poczęły wołać do matki aby do izby z niemi wracała, poszedł niosąc jednego Dobek. Książe Władysław popatrzał za niemi i z westchnieniem ciężkiém na ławę się rzucił.
Walkę z sobą odbywał — bezsilnym się czując. Myśliwstwo zapowiedziane odłożone zostało. Trzeciego czy czwartego dnia oznajmiono na zamku że poczty ziemian zewsząd płynęły do Krakowa.
Niczém to było jeszcze, choć Palatyna Wszebora i Ciołków, Biskupa Janika i poczty Korabiów, Łodziów, Dolewów, Grzymałów, Cholewów zapowiedziano, — gdy w ostatku dał ktoś znać że i sam ks. Jakób ze Znina Gnieźnieński pasterz najwyższy, przybywał także.
Ten dzierżył w ręku władzę Rzymu i siłę jego, za nim posłuszni szli pasterze wszyscy, na jego powołanie i ziemianie musieli się tam zwracać kędy wskazał!
Wściekły gniew opanował księżnę, gdy się o tém dowiedziała, a Dobek począł znów swą piosnkę, że i to nie czyją było sprawą tylko Petrka.
Powaga Arcybiskupa niemal przewyższała książęcą. On stał nad wszystkiemi ziemiami państwa Krzywoustowego, gdziekolwiek był, pierwsze należało mu miejsce, przeciw niemu nikt się porywać nie śmiał.
Trwoga padła na zamek, księżna z gniewu we łzach chodziła.
Przez cały dzień jeden wyglądano poselstwa napróżno, na podzamczu stały tłumy, rozbijano namioty, ale oczekiwano jeszcze na resztę panów, którzy ciągle się zbierali. Na Zamek nie posyłał nikt. Widać było z wałów pozatykane znaki różne, rozbite obozy, kręcące się tłumy czeladzi, ruch na przedmieściach i w mieście nadzwyczajny, a do księcia nikt się nie zjawiał. — Dobek posłał na zwiady, przyniesiono mu wieść, że na znaczniejszych żupanów naczekiwano jeszcze.
Na Zamku tymczasem przysposabiano przyjęcie wspaniałe, nie aby nakarmić i napoić gości, lecz by ich majestatem pańskim olśnić. —
Co było załogi na Zamku otrzymało szaty, broń, dowódzcy i wszyscy urzędnicy dworscy stali pogotowiu. Niemieckim trybem książęcych dworów postrojona służba, miała okazywać wielkość pańską i siłę. — A że pod czas i ruscy posłowie na Zamku przebywali i tych w nowe kożuchy i szaty poprzyoblekano, aby się i niemi pochwalić. — Lud to był, choć nie bardzo gładkiego lica, ale srogiego wyrazu i groźnéj postawy, dziwnie wyglądający w szatach dostatnich, obok smukłych niemiaszków, prawie po niewieściemu postrojonych. Czekano.
Następnego dnia, przy dźwięku dzwonów kościelnych, ruszył się z biskupiego dworca Pasterz Pasterzy, Arcybiskup Gnieźnieński na koniu siwym jadąc, cały w purpurze i kapeluszu szkarłatnym… Przed nim jadący klecha w komży niósł ogromny krzyż srebrny. — Jechali dwaj Biskupi u boku jego, daléj Archidyakoni i Prałaci w szatach i czapkach obrzędowych. —
Za niemi dopiero następowała starszyzna świecka, Palatynowie każdy z drużyną i ludźmi zbrojnemi, miecznikami i tarcznikami swemi, Wojewodowie mniejsi z dzielnic różnych, naostatek Żupanowie i ziemianie wedle zawołania gromadami.
Cały dziedziniec zamkowy zapłynął tym ludem, a po bokach straże książęce stały szeregami dokoła.
Władysław gotował się na przyjęcie posłów w izbie wielkiéj, gdzie i sama księżna chciała koniecznie siedzenie mieć przy mężu, choćby trzecie, bo pierwsze obok niego należało z prawa Arcybiskupowi, na równi z panującym zasiadającemu. Przed nim niewiasta, choćby się jak Agnieszka chlubiła że siostrą Cesarską była, ustępować musiała.
Wiódł przodem idącego Arcybiskupa, marszałek pochylony pokornie, choć zły w duszy. —
Ksiądz Jakób ze Znina, który w istocie potężniejszym tu był bez wojsk niż książe Władysław z pułkami i sprzymierzeńcami swemi, późnych lat był mężem, już widocznie nawykłym do rozkazywania a tak godność swą poważnie niosącym, jakby się do niéj narodził. Silny, mężny, patrzał z wysoka, spokojnie na tłumy uginające się pod jego błogosławieństwem.
Na ramionach jego spoczywała potęga naówczas najsilniejsza jeszcze, choć się z pod niéj Cesarze wyłamywali, — Rzym stojący po nad korony i państwa, mający w ręku piorun klątwy i wyłączenia ze społeczeństwa, moc uczynienia człowieka zwierzem bez obrony i prawa. Arcybiskup Jakób zdawał się czuć i wiedzieć że tym piorunem gruchoczącym władał…
Na widok jego książe Władysław z siedzenia powstał, wyszedł do progu i z pokorą rękę z pierścieniem ogromnym — ucałował. (Były te oznaki godności naówczas tak olbrzymiéj wielkości, aby je zdala lud mógł widzieć).
Za księciem, choć niechętnie poszła uniżając się Agnieszka.
Książę, Arcybiskup, ona zajęli podwyższone miejsca swoje. Ustawiła się do koła starszyzna kołem, ziemianie za nią mnodzy. Drzwi musiano zostawić otworem, bo wszyscy w izbie pomieścić się nie mogli.
Gdy cisza nastała, Jakób ze Znina zwrócił się do księcia Władysława.
— Miłościwy książe, rzekł, widzisz nas tu gromadnie zebranych nie napróżno. Przychodzimy do ciebie z żałobą, z prośbą, z radą. Wieść chodzi po ziemiach naszych straszna; opowiadają ludzie że pogany na własnych braci swych i krew swą zwołujesz, że chcesz młodszych wyrzucić z dzielnic ich i orężem się dobijać jedynéj władzy…
Ojciec twój, miłościwy książe, pobożny pan, był téj ziemi dziedzicem i miał prawo z niéj dać dzieciom co mu się podobało. Wyznaczył działy, oprócz najmłodszego… Należy woli nieboszczyka posłuszeństwo. Nie mąćcie spokoju, nie narażajcie się na stratę tego co macie, sięgając po to co wam nie należy.
Książę był już zawczasu przez żonę do odpowiedzi przygotowanym, Agnieszka siedziała téż tak u jego boku że mogła mu podszepnąć słowo. Niegodziło się jéj odzywać saméj, ale czuwała aby mąż zostawiony sobie nie uległ i nie ustąpił.
Na licu księcia malowała się chwilę niepewność jakaś, niby srom że mu zadano winę, potém się ośmielił i począł żywo.
— Nie może być dwu ani wielu panów w jednéj ziemi. — Od dawna państwo to rozdzielane nie było. Mógł ojciec chory, na łożu śmiertelném uledz podszeptom żony, mógł osłabły stanowić jakieś prawa — ale ja mam za sobą prawo téj ziemi i pierworodztwa mojego prawo. Jam je od Boga wziął. Ono mówi inaczéj. — Braciom co słuszna, dam, ale — nie zapieram się miłościwy ojcze i panie, że chcę być tu jednym i — być nim muszę. —
Trochę milczano; duchowni po sobie spojrzeli jakby się nie spodziewali odpowiedzi tak szczeréj, i ks. Janik Wrocławski odezwał się pierwszy.
— Powiedzieć co się pragnie, łatwa rzecz, ale spełnić często trudna. I Bóg i ludzie staną w poszanowaniu woli nieboszczyka; rzeki krwi się poleją, kraj opustoszeje, niewiadomo kto w końcu zwycięży, a kto padnie. To w mocy Bożéj. Wasza Miłość wezwiesz Ruś, bracia sobie pozwą Czechów i Węgrów może, zleje się obca moc na te ziemie i zniszczy je a kopytami zorzą. —
Gorzało lice księżnéj, która zawołała półgłosem. — Panować będziemy nad pustynią!
Władysław powtórzył te słowa — lecz trwożliwie.
Biskupi spoglądali po sobie, twarz ks. Jakóba ze Znina ani drgnęła, ni się zmieniła najmniéj.
— Mieć więc będziecie przeciwko sobie, odezwał się, nietylko braci i ich sprzymierzeńców, ale i nas Ojców swych duchownych, bo my dopuścić nie możemy krzywdy młodszego rodzeństwa. Jesteśmy jego opiekunami.
W tém książe Władysław, nie czekając podszeptu żony, sam z siebie się odezwał.
— Na życie ani na mienie braci nie godzę, chcę by mi byli podlegli i posłuszni, by stali podemną. Młodsi są i ojciec mi naznaczył władzę zwierzchnią nad niemi.
Arcybiskup przerwał.
— Nie oprą się pewnie gdy ich ku obronie powołasz, ale u siebie w domu panami są i zostaną niemi przy pomocy Bożéj.
Książe spuścił wzrok na szaty, nie mówił nic długo.
— Stoję przy tém rzekł — dodał cicho.
Z pomiędzy świeckich Palatyn Wszebór wystąpił.
— Miłościwy panie, odezwał się — my z prośbami do ciebie przychodzimy. Ulituj się nami i krwi niewinnéj. Wojnę począć może lada kto, a pożar ten ugasić tylko moc Boża. Od obcych ona straszna, od swoich bezbożna! Zmiłuj się nad nami.
Za nim wszystka ta gromada stojąca w izbie i za izbą, poczęła powtarzać wielkim głosem:
— Miłuj się nad nami!
Poschylali głowy jedni, drudzy na kolana poprzypadali.
— Zlituj się! zlituj!
Władysław poruszył się niespokojny, siedząca za nim Agnieszka płonęła takim gniewem że, sromając się go, to sobie twarz zasłaniała, to mimo woli miotała rękami. —
— Nie waż się ustępować! wołała do ucha mężowi. — Zastraszyć chcą, boją się sami! Nie widzisz, że iż się trwożą ciebie i gardzić będą, gdy się im upokorzysz i ulegniesz?
Książe zwrócił się do Arcybiskupa.
— Ojcze mój, nie mogę zmienić co postanowiłem, rzekł zniżonym głosem słabym — niech — niech się dzieje wola Boża! Od braci ja nie chcę nic tylko posłuszeństwa i daniny na znak méj władzy. —
— Daniny nigdy nie płacili! przerwał Wszebór. — Na wojnę, na nieprzyjaciela pójdą wszyscy, ale w domu, czasu pokoju każdy pan udzielny.
— Tu niema innego pana, tylko jeden! wybuchnęła Agnieszka.
Nikt na to nie dał odpowiedzi, patrzono na księcia, ten szatę na sobie targał i w ziemię oczy utopił.
Arcybiskup Jakób poszeptał coś z biskupem Janikiem i mówić zaczął.
— Miłościwy książe, złych i płochych masz doradzców, ja, Ojciec twój duchowny, radzę, życzę, z kościołem i ziemiami temi nie poczynaj wojny. — Kto przeciwko nam idzie, tego spotka los Szczodrego… nie daj Boże! Prawica Pańska mocną jest, a wygnanie gorzkie. —
— My nie pójdziemy na wygnanie. — Nie! zawołała głośno, nie mogąc się powstrzymać Agnieszka.
Po krótkiem milczeniu, Arcybiskup spokojnie odezwał się. —
— Bóg jeden wie co komu przeznacza! stanie się wola Jego!..
Skłonił głowę. — Wiarołomnych on karze. —
To mówiąc wstał Pasterz, starszyzna świecka poczęła znów padać na kolana.
— Zmiłuj się, nie prowadź na nas wojny! zlituj się!
Książe Władysław jakby słuchać nie chcąc odwrócił się od nich, Jakób ze Znina pokłonił się zdala i zabierał do wyjścia, nie podnosząc ręki do błogosławieństwa.
— Nie mogę już błogosławić domowi z którego wychodzi wojna i śmierć, a wiarołomstwo. — Boga prosić będę aby litując się wam, raczył natchnąć lepszym duchem. —
To powiedziawszy odstąpił od księcia, rękę położył na piersiach, i począł iść nazad ku drzwiom w milczeniu. Za nim inni téż odpływać poczęli, w dziedzińcach powstał szmer i gwar.
Ziemianie rozpaczliwie niemal głowami ku sobie wskazywali, dając znać iż nic uczynić nie zdołali.
Izba się wypróżniała zwolna, bo wielu szło tak, jakby się jeszcze spodziewali że ich nazad, zmieniwszy zdanie, odwołają, że trwoga ogarnie księcia. Władysław w istocie przejęty był strachem, ale przy nim stała żona, gniewem i dumą oburzona, zapamiętała, patrząca za odchodzącemi z pogardą.
Ostatni jeszcze nie przestąpili progu, gdy na głos zawołała.
— Wszyscy zdrajcy są! nabechtani! nie trwożym się ich gróźb, zobaczemy przy kim będzie Bóg i siła Jego. Prawo z nami! Książe nie chce być drewnianym bałwanem, ani strachem na wróble — panować będzie!!
Ściśniętą rękę wyciągnęła groźnie. Władysław padłszy znużony na ławę, zadumał się, ale i w nim uczucie się jakieś ozwało teraz.
— Tak — cofać się nie czas! Uczynię co postanowiono. — Co ma być będzie! Będzieli źle — jam nie winien. — Teraz już to musi być. — Groźbom uledz — srom… Będzie co ma być! powtórzył niespokojnie.
Agnieszka dodała gwałtownie
— Winę biorę na siebie! nie godziło się inaczéj, a nie — to lepiéj było precz ztąd iść odrazu. — Tak! tak!
Ruszyła się iść. —
— Dobek! za mną! dodała oglądając się.
Marszałek posłuszny stawił się i szedł za panią. — W wielkiéj izbie książe został sam. — Przed chwilą gwarna, stała teraz pustką, choć jeszcze w niéj zdawały się latać groźne słowa, błądzić widma tych ludzi co tu prosili i grozili panu. —
Z siedzenia arcybiskupa spadło było wezgłowie i leżało na ziemi, jakby on go tu więcéj zajmować już nie miał. Na krześle Agnieszki rozpostarta chusta, zgnieciona, zapomniana, walała się nosząc na sobie ślady namiętnych dłoni co ją w czasie posłuchania szarpały. Władysław powiódł oczyma po pustéj izbie. Nareście i on tu pozostać nie chciał, wstał i krokiem niepewnym skierował się ku izbom swoim. Za nim ciągnęli komornicy.
— Holsza! zawołał do Łowczego, który zawsze pogotowiu stał na uboczu, oczekując rozkazów.
Holsza? Co myślisz? rychłoli ziemia skostnieje i ponowa spadnie? jak ci się zda?
Łowczy przez okno wyjrzał trochę…
— Gdyby tak wedle znaków sądzić, rzekł, śnieg za pasem powinien być. — Lasy szarzeją, a na niebie chmury jak pełne wory ciężkie wiszą.
— Co z księżycem? spytał książe.
— Ku młodzikowi się zabiera! odparł Holsza.
— Gotujże psy i łowiectwo twoje dokończył książe, byle śnieg pruszyć począł — w drogę! Ho! Ho! pociągniemy daleko! pohulamy po lasach! Żywności wziąć dostatek, posiedzimy w puszczy bodaj miesiąc. — Tam! dobrze!!
Rozśmiał się weseléj. — O! tam dobrze!!
— Dobrze, miłościwy panie! potwierdził Holsza.
— Nieprawda? niema to jak las a bór! odezwał się Władysław swobodnie, ja wolę las niż dom, a zwierza niż ludzi! Ej! tam to życie! nieprawda Holsza?
— Prawda, miłościwy panie.
Uderzył go dłonią szeroką po nachylonych ramionach.
— Tam ja nie książe a król! mówił Władysław — tam my panami, Holsza? Pociągniemy puszczami daleko — daleko! póki puszcz nam stanie! Tylko paszy nabrać dużo dla koni i dla nas. — Jak ci się zda? będzieli zima tęga?
— Tak ludzie wróżą!
— A! niechby była tęga! mówił książe. Gdy błota staną, rzeki staną, stawy zmarzną jedź wówczas gdzie oczy poniosą! Nieprawda, Holsza?
— Prawda! miłościwy panie!
— A Załaj wylizał się czy nie? począł po chwili.
— Blizna jeszcze czerwona i liże ją dotąd, ale wprędce koniec będzie. Tylko włos na niéj nieurośnie rychło, rzekł Holsza, bo to dziczy kieł jad ma! ale pies dla tego chodzić będzie. —
— Pies z najlepszym nosem! mówił książe poważnie — złoty ma nos! A po nim szczenięta? hę! hodują się!!
— A jakże, miłościwy panie.
— Gdyby matka karmić nie chciała, choć im mamkę wziąć dodał książe — ażeby mi nie pozdychały!
— E! odezwał się śmiejąc poufale Holsza, juści dla szczeniąt mamki u Aarona kupować nie będziemy, choć on i takie niewolnice ma co za mamki służyć mogą!
Władysław o czémś myślał zadumany, ale Łowczego trzymał przy sobie.
— Słuchaj! Holsza!
— Słucham, miłościwy panie!
— Podemnie niechaj będzie gotów Chwat cisawy, ten nogi ma takie że i na gołoledzi nie padnie a nie rozedrze się, u niego róg taki że i żelaza mu nie trzeba — prawda, Holsza?
— Prawda, miłościwy panie.
Władysław podniósł połę sukni, dobył garść drobnych blaszek srebrnych i rzucił ją w nastawione Holszy dłonie, szepcąc mu na ucho.
— Byle pierwsza ponowa! i w las! w las! prawda Holsza?
— Prawda! prawda! w las! w las!..
— A w lesie panowanie nasze!! zawołał Władysław i nucąc poszedł do swéj komory. —
W izbie księżnéj Agnieszki inna wcale toczyła się rozmowa. Dobek, w swém ubraniu paradném, stał oparty o ścianę, z rękami w tył założonemi. — Agnieszka po izbie chodziła.
— Wszystko to Petrkowe ułożenie, mówił Dobek — byle jego nie stało, wezmą w łeb te spiski i zmowy. Jego tylko ubić zdrajcę, wygnać, zniszczyć. — Zkąd ma te skarby! Zkąd ta wielkość jego? Przywłaszczał sobie co chciał z pańskiego, gdy Krzywousty postarzał. — Co on ma powinno być pańskie! a tam jest się czém pożywić!
Niech go nie stanie, zmiękną oni wszyscy, bo on téj sieci węzły w ręku trzyma! nie kto tylko on! —
— A z nim, niełatwo! potrzęsła głową księżna.
Dobek się uśmiechnął chytrze. — Eh! — zawołał, daćby mi go na moje ręce, a ja sobie z nim poradzę! Wojny z nim prowadzić nie potrzebuję, jak mysz pochwycę go w garść i zduszę! Na chytrego chytrości potrzeba.
— Tak! rzekła księżna — ale książe go lubi — o! ma słabość do niego! Razem z nim po lasach się włóczą, wodzi go po ostępach, psy mu stręczy, sokoły śle i tém go sobie jedna.
— Jakby książe do lasu innych towarzyszów sobie nie znalazł! mruknął Dobek.
— A czemuż ty mu się nie nastręczasz! odezwała się księżna, jemu na łowach najsnadniéj do serca trafić można.
— Tak — odezwał się Dobek, z księciem pojechać w las to się na dwóch, trzech dniach nie kończy, a któż tu będzie miał oko na zmowy i zdrady? kto ludzi w ręku utrzyma? Gdyby nie ja czy to by się wszystko nie rozbiegło jak stado owiec? Tu raz wraz i oka i grozy potrzeba!
Zamilkł chwilę, ale wnet do Petrka powrócił.
— Miłościwa pani — odezwał się — prędzéj późniéj Petrka zasłużona kara nie ominie; a komuż słuszniéj po nim wziąć co narabował, jeżeli nie mnie, wiernemu słudze waszemu?? Mnie się to należy! mnie! Skarby są wielkie, a ja dotąd niemam nic oprócz obietnic łaski. Dla tego ludzie mnie szanować i słuchać nie chcą. Ja go zgładzę, mojemu państwu spokój zapewnię, ale niechże, szyję stawiąc, choć to mam żebym sam trochę urósł.
Księżna zapatrzona w okno milczała.
— Dopóki Petrek chodzi po świecie, póty książę zawsze niepewien panowania, a i potomstwo jego jak szczenięta wytopić trzeba. —
— Krom córeczki, któréj się Dobkowi zachciało! kwaśno wtrąciła Agnieszka.
— Ja i téj córki nie bardzo żądam — rzekł Dobek. — Co mi tam! Nie dla siebie ja o nich myślę, ale dla was! dla was.
Taką rozmową bawił Dobek niemal co dnia panią swoją, ona go z tém do księcia odsyłała, książe słuchał cierpliwie, ale nie odpowiadał nic. Dobek nasyłał drugich, gotował, przysposabiał, lecz szło mu dotąd oporem. —
Książę pilniéj niż zemsty śledził nadchodzącéj ponowy. Ani mu Połowcy, ani posły od Cesarza tak nie byli pożądanemi jak śnieg. Nareście jednéj nocy doczekano się pożądanego mrozu, a w parę dni śnieżnicy wielkiéj, która ziemię na stopę pokryła białym całunem. Zdawna, wprzódy nim tu spadła ponowa, przybywający od Szlązka i Pomorza donosili, że tam już nastała zima i sanna.
Holsza przybiegł z dobrą nowiną. Jednéj godziny wszystko było na nogach, książe zapomniał nawet oznajmić się żonie, chodził po izbach i gnał łowców swoich.
— W las! w las!
Biegała czeladź, rozrywali się wszyscy, księciu jeszcze zdawało się że za powoli chodzili. Gniewał się i chmurzył, burcząc nawet i wydając groźne rozkazy. W tém jedném miał stanowczą wolę swoją, tu mu się sprzeciwiać nikt nie ważył.
Przybory te zobaczywszy posłała pytać Agnieszka.
— Na jak długo i dokąd się książe wybiera?
Władysław aż się rozsierdził.
— Nie wiem! krzyknął — kto na łowy jedzie, nie może powiedzieć kiedy powróci! a głupi kto powiada dokąd! Gdzie oczy poniosą, kędy tropy poprowadzą!
Konie stały w podwórzach z jukami, z żywnością, psy skowyczały na sznurach, zwijał się Holsza. Na niebie jeszcze wisiał śnieg, ale powietrze było łagodne.
— W las! w las! rozlegało się po podworcach.
Księżna po wtóry raz posłała pytać, kiedy powróci — ale Władysław tak był już rozgniewany, że nie szanując posła małżonki, odpędził go fukaniem i groźbą. Sam jednak poszedł do Agnieszki, już w kożuchu i kołpaku.
Otworzył jeszcze drzwi mężnie, a na progu cała odwaga go odpadła.
— Przychodzę żegnać — rzekł łagodnie — bo oto bardzo pilna sprawa, ponowa! trzeba koniecznie w las, choćby życie dać!
— A kiedyż wracasz! spytała żona.
— Któż to może wiedzieć! Bóg jeden wié! ruszył ramionami książę. — Jeszczem nie jechał a już mam powracać? Możeż to być? — Wy macie krośna i igły a ja łowy moje. Sprawiedliwa rzecz. Ja bez nich nie mogę żyć — to mój czas, to żniwo moje.
— A któż tu za was będzie sądzić i rządzić? spytała księżna.
W téj chwili książę zdala głos nakazujący Holszy usłyszał, nie mógł już wytrzymać, ruszył ramionami, i nieodpowiadając drzwi zamknął. Szedł już.
— W las! zawołał żywo dosiadając konia, jakby się lękał aby go nie zatrzymano. A no! w las!
Gromada książęca już wyruszała z dziedzińców zamkowych, gdy we wrotach spotkała orszak jakiś liczny. Byli to własni posłowie księcia a raczej Agnieszki, powracający od czerwieńskich grodów. Książe uśmiechnął się im tylko, nie pytając nawet co przynosili, tak mu było pilno.
Żwawym kłusem ruszono od Zamku, przez podzamcza, aby coprędzéj skryć się w lesie. Księciu paliły się oczy do puszcz i borów. Coraz to spoglądał na Holszę, a Holsza mu się uśmiechnął, to znów na tropy po śniegu. — Ziemia usłana tym puchem świeżym bawiła go jak pisana karta.
Tuż, na widnokręgu niedalekim stały owe ukochane lasy szronem okryte, śniegami ubielone, otrząsając po troszę z obciążonych gałęzi czém je noc przysypała. Na szarém, ołowianém tle niebios malowały się jasno osrebrzone gałązki, a po śnieżnéj powłoce popisane przez zwierzęta zygzagi, łowcy tak czytali jak mnichy psałterz malowany.
Księciu na swobodzie aż się twarz inaczéj uśmiechała, aż mu było weseléj i raźniéj. W zamku zawsze był milczącym i ponurym, teraz, zapomniawszy troski wszelkiéj, podnosił czoło, oddychał, w boki się imał, do psów odzywał, do konia zagadywał, do samego siebie coś podśpiewywał, do Holszy mrugał, odpowiadał na pokłon każdego przechodnia.
Ktoby go był naówczas w czystém polu, na rozmowie z samym sobą podsłuchał, zdziwiłby się jak w duszy jego myśli różne ścierały się i kłóciły.
Chwilami chciał sam, potężnie, nad całemi ziemiami siedzieć na tronie, potęga ta wielka uśmiechała mu się, pobratymstwo z Cesarzem wbijało w dumę! Wnet gdy pomyślał że korony we krwi strumieniach szukać było potrzeba, w zajadłéj walce ze wszystkiemi — odpadała go ochota. Miał i tak lasów dosyć, ludzi dosyć, i sądów i troski panowania. —
Potém znów zdało mu się że za nim bieży głos żony, wołającéj. — Cóżeś ty tu, pan czy pół panię, czy tylko ćwierć pana? Azaż nie wstyd mi Cesarskiéj siostrze siedzieć przy tobie, pomiędzy trzema czy czterema małéj braci, jak prostéj ziemiance?
I zdało mu się po chwili słyszeć głos ojca umierającego, który mu polecał braci i na łożu śmierci, mówił ledwie dosłyszaném wzdychaniem: — Bądź ty im opiekunem i ojcem! bądź im tarczą i obroną! Weźmij ich jak kokosz pod skrzydła swoje, otul i niedopuść, aby się nad niemi znęcały jastrzębie!
Widział tego tysiącznemi bliznami okrytego rycerza chrześciańskiego, nawróciciela pogan, pobożnego pielgrzyma i budowcę kościołów, rozciągniętego na łożu ostatniém konania, otoczonego Biskupy, płaczącą żonę u nóg jego, relikwijami Świętych pańskich ocierającą stygnące ciało, małe sieroty u kolan przytulone — a siebie stojącego w głowach i słuchającego tych słów ostatnich, z któremi uchodziło życie. —
— Bądź ty im ojcem! Władysławie, bądź im opiekunem!
Potém znów roztapiało się to widzenie, i głos mu szeptał szyderski.
— Azali ojciec twój wielki i święty, nie dał uśmiercić brata przyrodniego Zbigniewa? a Chrobry bracię swą, a Mieszko praojciec tych co mu na drodze do panowania stali? Maż ta ziemia iść rozerwana na zagony i na huby, pójść w strzępy aby ją potém lada sąsiad wilczemi zębami na ochłapy darł dla siebie?
A głosowi temu w powietrzu potakiwało od Krakowa zalatujące wołanie Agnieszki. — Jesteś ty pan, czy pół panię, czy ćwierć pana? książę czy ziemianin prosty? A czémże będą dzieci twe, synkowie twoi, gdy się twoją ziemią dzielić zechcą? Zejdą wnuki na żupanów, a prawnuki na kmiecie!
Jechał tak rozbijając się z myślami, to chcąc to wzdragając się, gdy między czeladzią a łowcami wrzawa się wszczęła.
Zając, szarak przebiegł im drogę, psy się ruszyły za nim, pokazał im tył biały na urągowisko i zniknął.
Tuż stara niewiasta z wiadrami próżnemi na ramionach, przystanęła i patrzała.
— Złe, do licha, będą łowy! krzyknął Holsza. Książę stanął, popatrzał i na prawo zawrócił, nazad na Zamek ani myślał, tak mu się chciało tchnąć swobodnie, kilka dni niesłyszeć głosu piskliwego pani, wyrzutów jéj i szyderstw, Dobkowych napomnień i postrachów. —
Wjechali w las, książę oddychał. —
Nad głowami gałęzie się siecią ciemną rozpościerały szeroko, a z nich niekiedy szmerem tajemniczym zsuwał się powoli śnieg. — Cicho było i spokojnie i jakoś miło jak w domu bożym. Na ziemi coraz gęściéj plątały się zwierza ślady, porysowane na wsze strony. Tam zdradził swój pochód lis, choć tropy zacierał ogonem, tu poznaczył drogę zając, wycisnął łapy niedźwiedź spłoszony z barłogu i poćwiekował śnieg jeleń. — Na dębach krakały gałki i kruki. Czy życzyły dobréj, czy prorokowały złą drogę? Któż to mógł odgadnąć?
Holsza, pomrukując coś puścił na nich strzałę do góry i stado całe zerwało się trzepocząc skrzydły, wrzeszcząc wróżby swoje na lasy, na bory. Głos ich cichł coraz w dali i z szumem drzew zlał się w jeden smętny szmer spokojny.
— E! lasy wy moje, lasy! westchnął do siebie Władysław — w was człowiek o wszystkiem zapomni! I tyle życia co w lesie!
X
Petrek u ognia siedział w izbie swéj, gdy mu o gościach znać dano. Jechała pod wrota gromada jakaś znaczna, a nikt powiedzieć nie umiał, kto oni byli? Wiedzieli wszyscy że ludzie musieli być dostojni!
Kupa jezdnych, łowczych, psów, czeladzi stała już u wrót samych dworca i trąbiła, aż się rozlegało. A trąbili też jakoś dziwnie, nie tak jak druh i człek równy, ani tak jak człek mały a pokorny, nawet nie tak jak ks. Janik, gdy bywało z sobą Petrka na łowy wyzywa. Trąbili jak pan na pachołki swe, rozkazująco, gwałt czyniąc we wszystkie rogi, i nie bojąc się gniewu Palatyna. Aż powybiegała cała służba i koniuszowie a nakoniec i młody Światosław wyjrzał. — Ten, gdy stojących u wrót zobaczył, pędem pobiegł do ojca, a wrota kazał coprędzéj na oścież otwierać. —
Gromada się w nich zatrzymała, i trąbiła ciągle na schwał, nie wjeżdżając w podwórze, trąbiła aż się hen, na miasto trwogą rozlegało.
Dziwowali się, zbiegając wszyscy, Petrek biegł prędko, kożuch na siebie zarzuciwszy i przypadł do kolan siedzącego na koniu pana, witając go jak poddany jego, pokornie.
— Miłościwy panie a ojcze! zawołał, nie czyńcież mi téż sromu, gdyście na progu, zajedźcież do sługi swego, nawrócić ludziom każcie! Niech się konie najedzą, niech się czeladź pańska napije, ty, panie spocznij! Proszę a proszę!
Książę Władysław był bardzo dobréj myśli. —
— Koniom nie czas jeść, ludziom nie trzeba pić, ja nie chcę spoczywać! Każcie tu tylko wynieść kubek, abym za zdrowie wasze go wypił — a siadajcie sami na koń, na łowy ze mną! Czas! czas! szkoda takiego czasu! Pojedziesz Petrek ze mną, i ty i łowcy twoi, i psy i wszystko.
Zawahał się nieco Palatyn, coś go w serce kolnęło, jakby sztyletem! Poco cię pan chce brać z sobą? On co się niedawno gniewał, co tak bardzo teraz na ciebie łaskawy?
Obejrzał się po łowczych towarzyszących panu i nieprzyjaciela głównego między niemi nie zobaczył, mężnym téż był, trwogi po sobie okazać nie chciał.
— Petrek! na koń! słyszysz! powtórzył książę wesoło…
— Koń i ja pójdziemy z miłością waszą na koniec świata — odparł Palatyn — ale, wstąpcież choć na próg mój, abyście mi serce ojcowskie okazali. Nieboszczyk rodzic wasz nie jeden raz bywał i zasypiał u mnie, chlebem sługi swojego nie gardził.
Zawahał się coś książę, i pochylił do ucha Petrkowi. —
— I wjechałbym i jadł i spał z wami — szepnął, a no wrogów macie co was oskarżają. Gdybym u was sprawiał gody, mówiliby na mnie, żeście ujęli sobie księcia a odwrócili go… Jedźno ze mną, jedź, na łowach w lesie gdzie drzewa jeno słuchają, lepiéj się rozmówić niż we dworze, gdzie ściany uszy mają, a okna gęby. Nie zsiądę do was, ty wsiądź do mnie.
Petrek wiedząc, że go nie zmoże, skinął na Ochmistrza swego, ten, choć mu nie rzekł nic, zrozumiał wszystko. Wnet Światosław stanął na miejscu ojca z głową odkrytą, za uzdę podtrzymując konia książęcego. — Petrek poszedł podpasać się, wziąć kołpak, oręż i sokoła. Konia swego prowadzić kazał i dwudziestu łowczym, psiarzom, naganiaczom, stanąć a psy prowadzić co najlepsze.
Książę ciągle na koniu siedział. — W tém z otwartych wrót począł wypływać jakby uroczysty pochód jaki. Przodem Ochmistrz z laską złoconą w ręku, za nim rzędami dwiema czeladź Petrkowa postrojona, na misach i deskach malowanych, na tarczach nawet niosąc kubki, jadła, napoje, chleby. Koniuszowie na płachtach szkarłatnych dźwigali obroki dla koni, w kubłach kowanych nieśli wodę, tak że książe nie zsiadając mógł na siodle posilić się, napić, a koniom dać przetrzeć zęby i ugasić pragnienie. —
Z twarzy pańskiéj widać było że po troszę rad był gościnie, a trochę téż może zazdrościł téj zamożności poddanego, który mógł go przyjąć jak książę udzielny, na srebrze, na złocie, z posługą tak liczną, wspaniałą, przyodzianą i świetną, nad którą piękniejszéj w Krakowie nie było.
Popatrzał książę i na pięknego młodziana co mu konia za uzdę trzymał, syna takiego nawet zazdroszcząc Petrkowi!
Wtém wyprowadzono konia Palatyna, Sokoła, który do łowów umyślnym był, dzielne stworzenie z nozdrzami krwawemi, z chrapami czarnemi, okrytego srebrzystą sierścią lśniącą, z ogonem i grzywą wlokącemi się po ziemi.
Wyprowadzono psy Petrkowe po dwa posworowane, tak silne i tak wykarmione, a tak wesoło podskakujące i skomlące, że aż miło było spojrzeć na nie.
Książę konia i psów trochę mu pozazdrościł.
Łowcy téż i przybory myśliwskie, pańskim doborem i liczbą nie ustępowały.
— Dobrze się dzieje Petrkowi! myślał książę. — A wtém i Palatyn się ukazał w prostym kożuchu i czapce baraniéj, z torebką przez plecy.
— A cóżeś to, jak dziad co chodzi za jałmużną, wór przewiesił przez plecy! rzekł książę śmiejąc się — alboż to do noszenia sakw za sobą nie masz ludzi?
— Miłościwy książę, odparł Petrek — taki ja od wieku zwyczaj mam, gdyżem na łowach gorący. Odbiję się od ludzi, zapędzę w las, nie chcę głodem mrzeć, zawsze więc jaki taki kawał mięsa i chleba przy sobie noszę.
Konie jadły jeszcze, ludzie pili, gdy książę już, usta otarłszy po kubku wina, trąbić kazał i sam wołał niecierpliwie. —
— W las! w las!
Petrkowi łowce niechaj prowadzą! gdzie wiedzą że najwięcéj zwierza i uciechy, gdzie ostępy pełne, abyśmy z próżnemi rękami nie powracali! W las! w las!
Nigdy jeszcze tak wesołym księcia Władysława Petrek nie widział, ani tak ze sobą poufałym, ni tak dla siebie dobrotliwym. Ani go mógł teraz poznać po tym, którego ostatnim razem spotkał na krakowskim Zamku. Ruszyli więc do najbliższego lasu gościńcem przez groblę Glinianą, około Mikułowéj gospody, ale księciu się wnet sprzykrzyła droga bita, kazał nawracać w gąszcze coprędzéj, ludziom się wielkim kołem rozsypać na prawo i lewo, iść cicho, a gdy naprzód zabiegną, dopiero w trąby i rogi bić, zwierza napędzać. —
Dzień chmurny był a łagodny, niebo ciągle się trzymało szare i smętne, śnieg się z niego zapowiadał a nie sypał. Ledwie w gąszcz wjechali, gdy tuż jeleń pomknął — a psy za nim, a książę za niemi, a Petrek za księciem. Ani oszczepu ni strzały nie było puścić sposobu, psy co go oskoczyły i przytrzymać chciały, to się im rogami obronił, kilkoro ich poprzebijał, oskakiwał i gnał daléj na las, na gąszcze.
Petrkowi nie o jelenia szło ale o pana, więc zapomniawszy zwierzęcia, jego ścigał, i wkrótce już dwu ich tylko samych było, bo reszta ludzi w tyle przyzostała, zbłąkała się, rozpierzchła na cztery wiatry.
Książę zapalił się straszliwie, krzyczał na psy, przeklinał pustynię, sam siebie, konia smagał, a cudem głowy nie rozbił o gałęzie, konia o pnie nie rozdarł. Sam już nie wiedział kędy go Chwat niósł, ani co się z nim działo…
W jelenia zrazu tylko patrzał, ale ten coraz pomykał daléj, daléj, aż ze psy zniknął im z oczu. —
Władysław, zapominając się, klął straszliwie, psów gony ledwie już słychać było, — jelenia ani ujrzeć — Petrek nie odstępywał pana. —
Zapędzali się tak coraz daléj w puszczę, zbaczając to w prawo, to w lewo, przez błota, zarośle i gęstwiny. Sami już nie wiedzieli gdzie byli, a książę się hamować nie dawał, prąc naprzód tak długo, aż wreście zmierzchać zaczęło.
Ani ludzi ni koni, ni psów, i zwierza nie było ni widu ni słychu. — Władysław rwał się naprzód, Petrek gonił za nim. —
Wreście i koń pod księciem, na lodowisku ślizkiém upadł, porwał się wnet, padł raz drugi, i już powstać nie mógł zdyszany. Petrek ze swojego zeskoczywszy, nadbiegł i Władysława z siedzenia pochwycił. —
Obejrzeli się dopiero że sami jedni byli, a noc nadchodziła.
Gniewny pan trąbkę zawieszoną na sznurze wziął do ust i począł nią gwałtownie przywoływać ludzi. Głos trąbki głucho się jakoś rozchodził i jakby w śniegach utopiony brzmiał słabo. Rogu grania las nie chciał powtarzać — nikt téż nie odpowiadał na nie.
— Miłościwy panie, odezwał się Petrek — konie zdajcie na mnie, mam przy sobie toporek zawsze, ognia jest czém naniecić, tu pod dąb na wzgórze pójdziemy, aliści doczekamy się ludzi. Od czasu do czasu nawoływać będę.
Książę zbity był bardzo i zmęczony, nie rzekł już nic, na wszystko się godził.
Petrek wszędzie i zawsze umiał sobie dawać rady; na jedną rękę cugle koni zarzucił, drugą księciu podał, aby się sparł na niéj, i wywiódł go ze ślizgawicy pod dąb na wzgórze. —
Tu wnet ze swego konia kobierczyk jeden zdjął i na ziemi go rozesłał, konie powiązał i ustawił, sam, za toporek od pasa wziąwszy, począł gałęzie suche obcinać, chrust zbierać, suche liście odgrzebywać z pod śniegu.
— Miłościwy panie, mówił do nachmurzonego księcia wesoło, dobrze człeku i biedy czasem zaznać, bo potém wie jak sobie w biedzie rady dać. Oto ja co ubogim byłem, dziś się bez sługi obchodzę, bo sam sobie posłużyć umiem. —
Książę leżał na kobiercu i patrzał tylko, a już mu był ów gniew na jelenia i psy przeszedł — i poczynał się uśmiechać. W puszczy mu tak samemu z Petrkiem, pod gołém niebem, na ziemi jeszcze ochotniéj było niż na zamku z mnogą czeladzią.
Mrok zimowy spadał jak gęsta zasłona na lasy, niebo coraz ciemniało, drzewa zdawały bielsze coraz. Petrek już był i ognia dobył, huby i siarczystéj onuczki, już przysiadłszy na ziemi zgarnął liść, drobne gałązki, susz i płomyk rozdmuchał. Dobywał się jasny ogienek wesoło, jakby go kto z więzienia na świat uwolnił, skakał żółtemi języczkami do góry, zwijał się kapryśnie na prawo i lewo, a pod nim dymek płynął wstęgami sinemi i buremi, aż się robiło raźno w duszy. — Wpośród szarych już mroków poczęły się białe gałązki złocić, sosny rumienić. — Ciepło od ogniska rozchodziło się do koła…
Na tém nie dosyć, Petrek z toporkiem poszedł po gałęzie jodłowe, obciął ich kilka, zwlókł na kupę, parę kołków okrzesanych ze ściętych sosenek wbił w ziemię, na nich jak oponę jedlinę porozwieszał i szałas zbudował u którego wnijścia ogień się coraz lepszy palił. Wprzódy nawet i z wiatrem porachował się tak, ażeby gryzący dym precz na łąkę odganiał.
— Miłościwy panie, rzekł, teraz kobierczyk pod szałas zaciągnę, legnijcie sobie wygodnie a spoczywajcie.
— Dobry z was towarzysz — odrzekł książę — na Boga, doskonały! Jeżeli nasza dwornia nie przybędzie, bodajby się i wasza torba jeszcze nie zdała…
— Byle się w niéj co znalazło! zawołał Petrek wesoło — bo pospiesznośmy wyjeżdżali, nie wiem czy do niéj co włożyć pamiętali. — Zawsze jednak coś się tam znajdzie — dodał z uśmiechem — bo próżna ona nigdy nie jest.
— Rogi się coś na wołanie nasze nie odzywają, bodaj tak nocy nie przyszło przepędzić. — Dla mnie to niczém, miłościwy panie, bom ja nawykł i na śniegu leżeć i na deszczu spać i na zimnie a skwarze czy odpoczywać czy pracować; ale — Wam!!
— A jam téż, choć królewski syn, przecie myśliwy — odezwał się książę, bywałem i ja w różnych sprawach, a nie smakowało mi nigdy nic jako chłopski chléb o głodzie i polewka z mąki w chacie na łowach. W lesie człek dobréj myśli zniesie wszystko, więcéj niżeli doma na wezgłowiach.
Zwlókł się mówiąc to książę z kobierca pod szałas, Petrek ognia podsycił, buchnął płomień do góry, książę się na nowo ułożył wygodnie i na łokciu oparłszy, począł.
— Petrek! na łowach wy mi druhem jesteście? hę? a czemuście to mi gdzieindziéj wrogiem?
— Ja? ja? odparł Petrek — ale ja nigdy i nigdzie wrogiem miłości waszéj nie byłem i nie jestem!
— A przecz że ty mi stajesz na drodze?
— Do czego? gdzie? miłościwy panie?
— A do panowania i korony — zawołał Władysław.
Petrek zmilczał trochę.
— Miłościwy Książe — odezwał się głosem poważnym — póki ja będę żyw nie wyjdzie mi z pamięci ów dzień i godzina, które i dla miłości waszéj, pewnie pamiętne bardzo być muszą. Pomnicie, książę, ów smutny dzień jesieni (28 Października) gdyśmy to oba razem stali u tego łoża na którém król mój, pan mój, ojciec mój, a wasz téż rodzic konał otoczony biskupy, wśród modlitw naszych i jęków. Nie wyszła wam z pamięci ta twarz boleściwa wielkiego rycerza, co życie całe przewojował, a miał więcéj blizn niż lat — gdy na tę którą wdową miał zostawić patrzał, na maluchnego swojego Kaźmierza, dla którego ziemi nie stało, na ledwo dorastających książąt bracię waszą, Henryka, Bolesława i Mieczysława…
Ja to do dziś dnia jeszcze słyszę, jako modlitwę ledwie odmówiwszy ostatnią polecać Wam począł sieroty. —
Będziecież wy z dziećmi i wyrostki wojowali i gnębili je? Nie! nie! miłościwy panie! Lepsze błogosławieństwo ojca z za mogiły niż korona! Ja co pomnę wieczór ten, posłusznym głosowi pana być muszę. Bo zwrócił się i do mnie miłościwy pan i rzekł. Wy Ojcowie duchowni, Pasterze, Ty Petrku, wierny sługo mój, wy Wojewodowie, strzeżcie woli méj, aby się dzieciom krzywda nie działa.
A! panie! i ty nie rad przeciw nim pójdziesz — ale — —
Nieskończył Petrek i urwał.
— E! odparł Władysław. Co ja chcę, co kto chce, co ojciec żądał, nie znaczy tu wiele. Pomyślcieno Petrek, nie o sierotach a o ziemi téj sierocéj, którą nieboszczyk jak placek dla głodnych pokrajał. I nie on ją sam dzielił, ale wdowa uprosiła Biskupów, a ci jéj pomagali, aby im rządzić łacniéj było samym i panować. Nie my tu już książętami ani oni; i sprawa to nie króla nieboszczyka ale ich. —
— Ja o niczém nie wiem, tylko o tém com z ust pana konającego słyszał, rzekł na to Petrek. Panem on był i mógł tę ziemię dzielić co ją po ojcach dziedziczył, a krwią swoją utrzymał… tak jak Władysław między niego a Zbyszka.
— I Bolko téż Zbyszka zabił, aby podzieloną nie była! rozśmiał się Władysław, — błąd ojcowski naprawił.
— Ano Zbyszek jawnym zdrajcą był!
— A bracia moi, młokosy te, porósłszy w pierze zdrajcami nie będą? Alboż to ich dwu już, ledwie pod wąsem nie pożeniła Salome zawczasu, aby im dać sprzymierzeńców! albo to się na mnie nie zjeżdżali w Łęczycy?
— Królowa już nie żyje! westchnął Petrek.
— Ale wola jéj żyje — odezwał się Władysław i nagle, jakby rozmowę chciał odwrócić, począł się uśmiechać.
— E! nie prawmy o tém! Dość! raczéj ty mnie nakarm i zabawiaj, bom głodny i tęskny. — I trzymaj ze mną, Petrek, nie z temi co to się bracią mą zwą, a nieprzyjacioły są. Ze mną ty urośniesz jeszcze, a przeciw mnie nie uczynisz nic — i siebie zgubisz.
— Miłościwy książę — odezwał się Petrek, ja przeciw tobie nie pójdę, ale i z tobą przeciw sumieniowi, zakonowi, nie mogę! Nie ja jeden pragnę strzymać prawo, wszyscy panowie duchowni, świeccy wszyscy. —
Książę się namarszczył.
— Patrzajcie abyście przeciw sobie nie ściągnęli tak wielkiéj siły, któréj ani duchowni ni świeccy nie zmogą. — Mówię ci, Petrek, jeszcze raz, trzymaj ze mną.
Petrek za nogi go ścisnął.
— Książę miłościwy, idźcie wy z wolą ojca i sprawiedliwością, a Boże błogosławieństwo będziecie mieć.
Książę przerwał rozmowę. Noc już była czarna.
— Petrek, jam bo głodny! zawołał, do torby swéj idź, patrz coś tam w niéj niósł.
Dopiero sobie Palatyn torebkę na ziemi porzuconą przypomniał i począł z niej coś dobywać. — Był w niéj placek, chleb i trochę soli w węzełku; naostatek kawał mięsa wieprzowego! Petrek wytrząsł torbę do dna, nie było w niéj więcéj nic. — Rozśmiał się.
— Torbęm wziął, rzekł, ale mi ode dnia wczorajszego nic w nią nie włożyli. Wczorajem sobie na łowach kawał dzika odkroił i ten tylko pozostał. Chyba to mięso na drewienku upiekę i tém waszą miłość posilę. Gorsza to jeszcze że mi do torby beczułeczki nie dano, i pragnienia nie będzie czém ugasić chyba śniegiem.
— Tegom już ja próbował — rzekł książę, i nie wzdragam się. — Dawaj co masz. — Dziczyzna przypieczona dobrą będzie na głodny ząb.
Tymczasem chleb jął łamać książę i jadł ze smakiem wielkim, a Petrek u ognia siadłszy, rożenek wystrugał, widełki w ziemię wbił, dziczyznę przypiekać i solić począł, i tak księciu z rożenka ją podawał, który na suchych liściach ją kładł, palcami rozdzielał sobie, jadł chciwie i chwalił bardzo.
— Zaprawdę dziczyzna ta twoja doskonała jest — mówić począł, a z ciebie do wszystkiego człek, choćby i do przyprawy jadła — zdałeś się wszędzie.
Poczęli tedy oba kulki ze śniegu lepić, w usta je kłaść miasto napoju, i tak gasić pragnienie.
Petrek mało co sam jedząc, księcia karmił tylko, potém zrzynki mięsa przyskwarzywszy, cośkolwiek téż przegryzł, bo wiele nigdy nie potrzebował. Byle duszę w ciele utrzymać.
Książę się tymczasem na kobierczyku przeciągnął. Poszedł Petrek do koni i ze swojego siądzenie zdjął, niosąc je panu pod głowę.
— Legnijże i ty koło mnie, abyś odpoczął, odezwał się książę. Z biedy, choć temu twardemu łożu musiemy być radzi.
I rozśmiał się wesoło Władysław…
— Ho! ho! dodał, Waszmościna żona gdzieś tam teraz w ciepłéj komnacie, ze swym miłym Opatem Anzelmem wczasu bezpiecznie używa. — —
Petrek, który się jeszcze nie kładł, zamruczał coś.
— Co tam mruczysz, jak niedźwiedź, mów głośno! zawołał książę.
— Co tam moja żona czyni, nie wiem odparł Petrek głosem drżącym, ale za to szyję daję, że księżna pani Agnieszka z Dobkiem czasu nie traci, boć ten jéj chętnie służy — o czém wszyscy wiedzą!
Książę się poruszył i oparł na ręku. —
— Coś to rzekł? zapytał groźnie.
— Ino prawdę — odpowiedział Petrek. A co Dobek zechce to księżna wam czynić każe, nie dla was, ale aby miły Dobek rosnął i wielmożniał.
— Coś rzekł? podchwycił książę groźniéj jeszcze.
— A no, prawdę! nie waham się jéj potwierdzić — mówił Petrek chłodno. Przez jejmość panią Agnieszkę idzie wszystko, a wy czynicie co jéj miły podszepnie. Nie ja to jeden mówię, wiedzą o tém i mówią wszyscy, miłościwy książę. Gdybyście mnie za język nie ciągnęli nie rzekłbym — ano, stało się!
Książę siedział zadumany i milczący.
— Tak ludzie gadają — odezwał się ponuro — a ty, wierzyszli temu?
— Gdybym nie chciał wierzyć muszę, bo was, miłościwy panie, nie poznaję. Byliście synem dobrym, a oto woli ojca znać nie chcecie. Sprawa to nie wasza, ale tych co wam swoje chętki narzucają.
Przez niewiasty i ich rady padały nieraz państwa wielkie, strzeżcie się, miłościwy książę, aby one i was do zguby nie wiodły. Chlubi się pani Agnieszka że Cesarzowi przyrodnią jest, a dla niéj ziemi i państwa za mało, chce, choć krwią panowania nabyć. Daj Bóg, by i tego co jest nie straciła!
Władysław tych wyrazów dosłuchawszy, powoli głowę skłonił ku ziemi, płaszczem się przykrył i zamilkł…
Petrek siedział w ogień patrząc, rozmowa była skończoną.
Gniew i rozdrażnienie Palatynem miotało, sen brać go nie myślał, w płomię patrzał, gałęzi dorzucał, aby ognisko nie wygasało. — Spoczywać nie chciał. —
Książę, który głowę miał osłonioną, leżał spokojnie, ale wiedzieć nie można było czy usnął, bo niekiedy poruszało się na nim okrycie i westchnienia z piersi wyrywały, a rzucał się i przewracał na swém legowisku.
Długą pono ta noc dla obu się wydać musiała. —
O brzasku zerwał się książę i natychmiast za róg swój wziąwszy, począł na dwór trąbić gwałtownie, bez spoczynku. — Głos teraz, skutkiem jakiéjś zmiany w powietrzu i ciszy porannéj rozchodził się silnie i daleko.
Petrek téż, naśladując go, trąbkę swą dobywszy dął w nią co miał siły. — Nawoływali i hukali jeden i drugi na przemiany, aż i dzień biały robić się zaczął.
Nie rychło, zdala doleciał ich głos łowieckiego rogu; książę poznał po nim Holszę i wnet odpowiedział raz i drugi, nagląco. Zaczął się zbliżać odgłos trąbek, które przywabiane, do koła brzmiały podjeżdżając ku miejscu noclegowemu, i w gąszczach zaszeleściało wreście, dwór i łowcy przybywali.
Książę niecierpliwy, gniewny zerwał się zaraz na nogi i począł wołać łając swych ludzi. Cisnęli się oni strwożeni, wymawiając, lecz gdy ich raz przy sobie zobaczył Władysław, słowa nie rzekł już więcéj i skinął aby mu konia podawano.
Dwór Petrkowy przyciągał także — dobyto zapasy jadła i napoju, ale książę tknąć nic nie chciał.
— Nakarmiłeś mnie, Petrek, rzekł z przekąsem, tak żem dziś syt jeszcze… Napij się za to wina mojego i — w drogę.
Kazał beczułkę swoją przynieść Palatyn, ale z téj Władysław kosztować nie chciał, pokrzepił się kubkiem własnego, nagląc tylko o konia. — Petrek próbował zapraszać jeszcze na spoczynek do swojego dworu.
— Spoczywać nie będę nigdzie, odparł książę, łowami pociągnę do domu. Drogi nasze nie jedne, wy się sobie zawracajcie do siebie, ja pociągnę wprost ku Krakowu.
I stojącemu u konia swego, rzucił książę obojętném.
— Bóg z wami!
Tak zimno się z Palatynem rozstawszy ruszył książę, nie dając mu jechać z sobą. Petrek pozostał z ludźmi swemi i zadumał się nad przygodą. —
— Co się stało — stało się, rzekł w duchu, słowo rzeczone raz cofnąć się nie może, a bodajby nie zaważyło ciężko!
Gdyby drugi raz przyszło do podobnéj rozmowy, czuł Petrek, że inaczéjby odpowiadać nie mógł i nie chciał. Po nocy bezsennéj układł się teraz na spoczynek i nierychło wybrał do Wrocławia, tymczasem książę ze swym Holszą był już daleko.
Łowczy chciał go znów ostępami prowadzić nazad, ale księciu ochota odpadła od myśliwstwa, kazał gościńcem spieszyć, nie zbaczając z drogi, i nad zwyczaj swój pospieszał, a ludzie uważali że sam do siebie mruczał i gniewny był. Nawet Holszy słuchać nie chciał, psów nie wołał, nie patrzał na nic.
— Stało mu się coś, mruczał Holsza — na tym przeklętym noclegu. Ażali go czarownik ten nie otumanił i nie zadał mu czego, bo niesłychana rzecz żeby znagła mu zbrzydły łowy i wszystko czém się wczoraj zabawiał!! Uciekaliśmy, uciekali z Krakowa, a teraz na łeb na szyję, z powrotem!
Jechali ledwie przystając i podnocowując, pasąc mało i krótko konie i psy, zmęczeni wszyscy aż do Krakowa samego. Gdy już Wawel widać było, stała się w księciu zmiana jakaś, zawahał się, jakby nazad w lasy chciał uciekać. — Zatrzymał konia, brew namarszczył, począł mruczeć, coś mu w niesmak było, konia targał, obracał nim, aż spiąwszy go nogami poleciał pędem na zamek. Tu przybywszy, jak stał poszedł do swych izb i zamknął się.
Miał dawniéj stały ten obyczaj książę, iż wprost z konia do pani Agnieszki szedł ją przywitać, która zawsze dla powracającego czulszą się okazywała.
Zadziwili się wszyscy gdy ani spytał o żonę.
Po godzinie oczekiwania posłała księżna Dobka zapytać Holszy, czy łowy złe były, albo się na nich co stało?
Łowczy nic powiadać nie chciał — ramiony ruszył i zamruczał.
— Czegoś nie swój!
Wyczekawszy późno do wieczora, Agnieszka niespokojna sama poszła do męża. Znalazła go leżącego z głową w dłoniach. — Nie bardzo ją witał, rzucił wejrzenie ponure, zamruczał coś i dodał że znużony jest a odpoczywać potrzebuje.
Nienawykła do takiego obejścia się, dumna pani, zeszła mu z oczów, pewna że gdy przeminie to usposobienie i nadąsanie, mąż sam przyjdzie ją przepraszać. — Tymczasem księcia i tego dnia i nazajutrz nie było — siedział w swéj izbie zamknięty.
Chciała Dobka posłać na zwiady ale tego książę do siebie nie kazał puszczać, odprawiono go od progu. Zląkł się ulubieniec pani. Coś się stało!
Księżna sama z południa, ustroiwszy się, dumna, śmiała i zagniewana poszła do męża. — Co mu się stało nieumiała odgadnąć, ale czuła niepokój i trwogę, był zmieniony. Najczęściéj niewiasta gdy się lęka sama usiłuje zastraszyć, tak się i teraz stało. Wpadła nań Agnieszka z góry, iż się z nią wysokiego rodu panią, jak z jakąś niewolnicą śmiał obchodzić. Posypały się łzy i groźby. Przyszło do tego iż księżna oddaleniem się i powrotem do Niemiec odgrażać się zaczęła.
Władysław słuchał spokojnie.
— Więc — rzekł gdy dokończyła narzekania. — Zabierajcie się, miłościwa pani, razem z Dobkiem swym i szukajcie kędy wam obojgu lepiéj będzie niżeli tu…
Ledwie wyrazów tych domówił, gdy księżna z gniewem przyskoczyła ku niemu.
— Hę! krzyknęła — juści ktoś Dobka w nienawiść a mnie w sromotne podejrzenie podał. Już!! Już ci to wierny sługa szkodzi, bo go drudzy za wierność nienawidzą i szkalują. A mnie z nim, aby się mnie i jego pozbyli! Coć to z Dobkiem? co myślisz? o co podejrzywasz! mów! Ja nie ścierpię potwarzy!
Władysław nic nie odpowiadał w początku, lecz zakłopotany był i mięszał się, a księżna nastawała.
— Mówże? z kimeś przestawał? kto ci to splótł, bezkarnie mu to nie ujdzie! Żywą nie będę, póki nie pomszczę się na zuchwalcu. — Gardło da! gardło musi dać!
Ale napróżno siliła się, następowała nań, targała Agnieszka, niewymogła na nim nic — kazał jéj iść precz.
Wnet ludzi, którzy księciu towarzyszyli na łowach wzięto na spytki, kędy bywał, z kim się spotykał. Czeladź pomniejsza nie kryła się z tém że stawali we Wrocławiu, kędy ich pojono i przyjmowano, że książę Petrka zabrał z sobą, i że razem potém w szałasie noc spędzili.
Więcéj Agnieszce nie było potrzeba. Wpadła do męża natychmiast pomsty na Petrka wołając, pewna iż on, nie kto inny, księciu musiał Dobka i ją dać w podejrzenie. Władysław nie przyznał się zrazu.
— Nie potrzeba na to Petrka było — rzekł, wszyscy po całéj ziemi Dobka palcami wytykają, żeś go sobie wybrała i znasz się z nim…
Usłyszawszy to księżna padła na ziemię z płaczem, rzucając się, klnąc, narzekając na co jéj przyszło, gdy ludzie śmieją sromocić ją i bezcześcić. —
— Nie może to tak być — wołała krzycząc i rozbijając się — albo ja ztąd z dziećmi precz idę do Cesarza brata mego, z żałobą i prośbą, aby ten kraj cały zwojował i zniszczył, mszcząc się krzywdy mojéj, lub ten co mnie śmiał oplwać gardło musi dać. I nim gardło da zbrodzień, oczy mu wyłupić, nim gardło da język mu podły wyrzezać każę, i psom rzucić — psom!
Na krzyk przenikający księżnéj, który się po całym zamku rozchodził, nadbiegły niewiasty i na rękach, miotającą się wyniosły do izb jéj, gdzie chora na łożu legła.
Za nią zaraz wpadł Dobek, z szałem, z zaklęciami, do nóg padając księciu, na potwarcę domagając się sprawiedliwości, wyzywając go na Sąd Boży.
Wśród tych wrzasków książę dzień cały przetrwawszy, przemęczywszy się, już innym stał się. Agnieszka leżała na łóżku, które dzieci płacząc otaczały, na widok ich serce ojcowskie zmiękło, sam siebie naprzód, potém Petrka (bodaj przepadł) obwiniać zaczął.
Dowodu przeciw Palatynowi więcéj nie było potrzeba.
Dobek się zaklinał że jeden z nich dwu paść musi, że niema innego środka tylko buntownika i potwarcę śmiercią karać. A stawał tak śmiało i zuchwale że w końcu książę zamilkł i zdawał się na wszystko przyzwalać. Nie mówił jeszcze nic, żonę jednak pocieszać i łagodzić zaczął. — Ta zemstą najzajadlejszą, wraz z Dobkiem dyszała.
Gdy znużony Władysław do komnat swych odchodził, pędzono za nim spokoju mu nie dając, ścigał go Dobek, o czém inném nie mówiąc tylko o zemście, tylko o powołaniu do sądu…
Wśród tego zamięszania na dworze dano znać że posiłki z Rusi przyrzeczone już w drodze są i Bojarowie przybyli przodem oznajmując o nich. Jechała ich gromada cała w kożuchach długich, w kołpakach wysokich, z toporkami u pasa, a z niemi kilku starszyzny Połowców dzikiéj, z którą nikt się ani rozmówić ani obejść nie umiał. Ci sobie obóz pod namiotami w podwórcach rozbili, i swym obyczajem w kotłach krupy, mąkę i mięso końskie warzyli. Byli to ludzie nędznie odziani, choć na brudne łachmany chałaty paradne powdziewali, na koniach małych z szerścią najeżoną, z łubianemi kołczanami, z łukami z prostych obręczy, z nabijanemi pałkami. — Kędy oni za bojarami ruskiemi ciągnąc szli, zewsząd kmiecie i ziemianie biegli ze skargami, bo po drodze dzicz ta nic nie szanując plądrowała, zabijała, młodzież obu płci porywała i dokazywała co chciała, świętokractw po kościołach się dopuszczając i straszliwych swawoli. — Trwoga okrutna poprzedzała już te posiłki, które od północy lały się potokiem krwi i płomieni. — Cóż miały ziemie te cierpieć gdy całe zastępy Połowców, nadciągną? Ludzie zawczasu zbiegali w lasy i chronili się do grodków i okopów.
Ze skargami do księcia niedopuszczono ludzi, precz ich z zamku pędząc, a tymczasem posły przyjmowano. Agnieszka wyszła przeciw nim strojna, koronę sobie na głowę włożywszy, obdarzając starszyznę ze skarbca, woły i barany rozkazując dla niéj piec, kadzie stawić i owsy kupami sypać. Sama z okna na biesiady ich patrzając w ręce klaskała i radowała się bardzo.
Starzy ludzie ze dworu, patrząc na to, chodzili wielce posępni — książę téż zrazu zmięszał się, wahał, wyjść odmawiał, lecz wprędce, widząc że kości rzucone są, nabrał otuchy i męztwa…
Wysłano zaraz urzędników ze dworu i wojska co było, aby zamki osadzać na pana Władysława, i posłuszeństwo mu zapowiadać pod karą śmierci.
Z żoną, niewiadomo jakim sposobem książę się przejednał. Dobek znów pewien siebie, u drzwi stał, służył, biegał, rozkazywał. Z zamku i na zamek dzień i noc szli nieustannie posłańcy, — z duchownych, żupanów, ziemian nie pokazywał się już nikt. Niemcy, Ruś, najemny żołnierz sami byli.
Pomiędzy biskupim dworem a zamkiem jakby przepaść stała, jedno o drugiem zdało się nie chcieć wiedzieć. Biskup Rupert od siebie słał po dyecezyi rozkazy, książę na swą rękę. Co żyło z osad nad drogami i gościńcami, z trzodami, dobytkiem, wozami, uchodziło w lasy. Sioła stały pustkami.
Księżna Agnieszka zawczasu tryumfowała, bo jéj się zdało że samą trwogą kraj zmuszą do poddania się, książąt młodych do ucieczki.
— Muszą się poddać i upokorzyć, wołała — bo im ziemię na kopytach rozniosą i mieczem a ogniem na wskróś spustoszą.
Wpośród tych przygotowań, dnia jednego rano, Dobek, który już całe swe zuchwalstwo odzyskał, przyszedł do księcia we zbroi, przy mieczu, jakby się w drogę wybierał. Pokłonił się do kolan, na twarzy mu jaśniała radość i niecierpliwość, źrenice pałały.
— Miłościwy książę, jadę z rozkazaniem waszém! zawołał — klnę się że nie powrócę aż je spełnię jako należy.
Książę Władysław popatrzał strwożony, i rękę podnosząc do góry, rzekł.
— Ale gardła mu nie brać! gardła nie brać! Mówiłem.
— Najbezpieczniejszy niedźwiedź gdy zabity! mruknął Dobek.
— Nie chcę by zabit był — nie chcę! przerwał książę stanowczo. Stanie się li przeciw rozkazaniu mojemu, pomszczę nieposłuszeństwo! Na święte relikwie zaprzysięgam! Gardła mu brać nie dozwolę. Nie. —
Dobek zamilkł.
— Masz czego chciałeś, dodał książę jąkając się — niech oczyma przypłaci — więcéj nie trzeba. Daruję ci po nim skarbiec i mienie. Idź i spraw się jako wiesz. Pomsty téj dosyć dla mnie i dla ciebie. — Życia mu nie chcę wziąć, aby pokutował. — Po kilka razy Władysław powtórzył niespokojnie. — Życia nie brać — bom to poprzysiągł.
Milczał Dobek, lecz nie odchodził.
— A jeźli się bronić będzie i kaleczyć? spytał.
Władysław odwrócił się gniewny.
— Azaż ludzi i rozumu nie masz żebyś mu się bronić dał? zawołał. Jadłem chleb z nim, spał u mojego boku, ojcu służył, nie chcę go zabijać. Nawet oczów!.. Wziąć go i osadzić. — Zobaczemy co uczynię. — Żebrakiem w świat…
Książę mówił, nie kończył, urywał, poruszony był, — a gdy Dobek kłaniając się odchodzić chciał, dodał.
— Pomnij Dobek żem ja na relikwie przysięgał! Uczynisz nad to? — tyleż z ciebie wezmę! Wezmę!
Dobek był już za progiem, biegł do księżnéj, która nań czekała.
— Dał wyrok na życie? zawołała niecierpliwa — dał!
— Nie — i zagroził mi, gdybym rozkaz przestąpił, zagroził mocno.
— Nikczemny człek co zemsty nie czuje! odezwała się księżna z gniewem — policzek wziął i karać nie śmié! Lituje się!
Weź życie! ja za tobą obstanę! Niech gardło da! Rodowi nie darować, wytłuc i wydusić te szczenięta, dwór spalić, zniszczyć… Sługom nie przebaczyć! Nikomu! nikomu!
Księżna coraz mocniéj rozgorzała, mówiła Dobka za suknię targając.
— Niepowinien żyć, kto się przeciw mnie ważył!.. Kołem szarpać, na pal wbić, końmi rozerwać nikczemnika!.. Męczyć go, i niech wie z czyjéj ręki zemsta przychodzi… A puścisz go i nie ujmiesz — nie pokazuj mi się na oczy…
To mówiąc wybiegła Agnieszka. Dobek, jako dobry chrześcianin, na koń siadając się przeżegnał, bo czuł że brzemię niemałe na ramiona wziął i na jakie niebezpieczeństwo się narażał. —
Pociągnęli do Wrocławia. —
Tom II
I
Tłum się cisnął do drzwi pół otwartych wielkiéj izby na płockim zamku, téj saméj w któréj niegdy spoczywały zwłoki Władysława Hermana, nim je do grobu zaniesiono, i gdzie potém Biskupi sprawę Bolesława Krzywousta ze Zbigniewem bratem sądzili, i gdzie wreście rycerskie zwłoki mężnego Bolka leżały otoczone dziećmi płaczącemi, czekając by je przy ojcu pogrzebiono.
Nie pierwszy raz izba owa służyła dla gromady zwołanéj do obradowania nad losami téj ziemi. —
Cisnęli się tu ludzie znowu, bo było na co patrzéć i nad czém zapłakać — obrazu takiego jaki się tu przedstawiał niewidział nikt z dawna, i nie miał rychło oglądać. —
W koło na ławach zasiadali panowie duchowni, Palatynowie, Wojewodowie i Żupani, głowy sędziwe, które teraz ból, wstyd i smutek pochylał ku ziemi.
W pośrodku na podwyższoném siedzeniu, laskę wielką krzyżem zakończoną w ręku zamiast berła dzierżąc, majestatycznie zasiadał Arcybiskup Gnieźnieński ks. Jakub ze Znina.
Po obu stronach zajmowali krzesła Pasterze, Płocki, Krakowski, Sandomirski, Wrocławski, Kujawski, z prałatami swemi i starszyzną kapituł. Daléj siedziała świecka gromada, z głowy, po większéj części i brodami siwizną posrébrzanemi.
W tym wianku mężów sędziwych, jak w naczyniu złotem wiązka kwiatów, — stały pośrodku z rękami pospuszczanemi, z głowy pochylonemi sieroty pańskie, królewskie dzieci Krzywousta. Młodzieniec zaledwie rozkwitły Bolesław, z włosy na ramionach rozrzuconemi, trzymając za rękę młodziuchną Zwenisławę Wsewołodównę, małżonkę przez matkę mu daną; — z męzkiém obliczem Mieczysław, przy którym stała piękna, czarnooka Gertruda królewna, córka Beli Węgierskiego, rumieniąc się od wejrzeń ciekawych. — Za niemi stało pacholę uśmiechnięte, Henryk, w którego jasnych oczach święty jakiś ogień zdawał się już płonąć; na ostatek dziecko prawie jeszcze, wydziedziczony Kaźmierz, najmłodszy, którego starszy za rękę przytrzymywał.
Wszystko to było na śmierć, zagładę, wygnanie i tułactwo przeznaczone ofiary, skazani przez Agnieszkę bracia Władysławowi, nad któremi wisiał wyrok, aby znikli z oblicza téj ziemi. —
Wszebór Palatyn Sandomirski wystąpił przed nich i wskazał przytomnym na króla rodzinę.
Oczy wszystkich były w nią wlepione, na twarzach malowała się litość, niektórym z oczów łzy płynęły.
Mieliżby ci co jeszcze prawie żyć nie rozpoczęli, być śmierci na łup oddani, i ten uśmiechający się Henryk, z taką męzką już i rycerską pacholęcą postawą, i ten dzieciak wesół, figlarnego wyrazu twarzy, potrząsający główką, dumnie, jakby na łasce rodzeństwa nie pozostał bezdomnym?
W oczach patrzących na potomstwo wielkiego króla, zdały się stawać po za dziećmi cienie wielu pomnianych rodzicieli, króla Krzywousta, który Biskupom i starszyźnie krew swą polecił i królowéj Salomei pobożnéj, nie dawno zmarłéj z boleści i niepokoju o los swych dzieci, która umierając obsyłała relikwiami świętemi klasztory aby się modliły o szczęśliwą przyszłość dla sierót biednych.
Pomiędzy pierworodnym króla, Władysławem, a tą dziatwą młodszą, różnica była tak wielka obliczów i rodu, jakby w nich inna krew płynęła. Tamten po matce Rusince wziął siłę ciężką i bezwładną, wielką a nie łacno się poruszającą, ci po niemieckiéj pani żywszego ducha krew gorętszą. Ogromna téż lat różnica dzieliła czterdziestokilkoletniego Władysława, od dziesięciorocznego Kaźmierza.
Los tych dzieci teraz cały zawisł od panów duchownych i ziemian, mogli je opuścić i dać na ofiarę chciwéj panowania Agnieszce, albo się ująć za niemi i osłonić, a tę co pokój zamąciła gnać precz z granic zakłóconego państwa.
Wszebór, obie ręce rozpostarłszy, wskazując na gronko stojące w pośrodku jako obżałowanych przed sądem, rzekł zwrócony do Arcybiskupa.
— Ojcze i pasterzu miłościwy! jeżeli wy ich nie osłonicie to nikt, jeżeli wy ich opuścicie nie uratuje żadna siła! Krew to pana naszego, spuścizna po nim najdroższa, a stanie się krzywda jéj, padnie wina na sumienie nasze!!
Arcybiskup silnie, gwałtownie laską swą w ziemię uderzył. — Włos im nie spadnie z głowy — zawołał — dopóki ja żyję a władzę tę piastuję, póki kościół stróż sprawiedliwości stoi na téj ziemi, póki tu wiara święta panuje, nie damy ich tknąć!
Królewicze skłonili głowy — a po ławach poszedł szmér.
— Nie damy im zginąć!
Sieroty same za sobą się nie odzywały, najmłodszy uśmiechał się dość wesoło, Henryk szeptał mu coś znać karcąc niewczesne śmieszki, starsi stali zadumani i poważni. Obie księżne młode miały łzy na oczach, a były piękne każda inaczéj w swych szatach żałobnych obcisłych, niby dwa posągi smutku i niedoli.
Książęta zagrożeni już wszyscy się tu zbiegli razem, gdyż nigdzie się bezpiecznemi nie czuli. Gdy nagle z Krakowa, jak piorun padła wieść, aby składali dań, gdy Władysław żupanom nakazał grody sobie oddawać, a do kilku z nich już się wdarli jego wysłańcy, gdy i z północy kilką szlakami zaczynała płynąć zapowiedziana dzicz, kraj niszcząc i paląc, musieli młodzi książęta zbiedz się razem, aby nawale stawić czoło.
Biskupi pierwsi podnieśli okrzyk zgrozy, ale ten nie doszedł na zamek krakowski, a gdy Agnieszce o nim znać dawano, groziła Rzymem i klątwami duchownym, zapowiadała wojska Cesarskie i zawojowanie, mieczem i ogniem spustoszenie, nawet pasterzom, jedynéj władzy naówczas powszechnie szanowanéj, któréj nikt nie śmiał się sprzeciwiać. —
Biskupi byli przerażeni i sami nie śmiejąc nic poczynać, zbiegli się do naczelnika swojego, Arcybiskupa, aby z nim radzić o obronie. Jakub ze Znina, nie ulękły, nie dopuszczający pokuszenia się o walkę z władzą swoją — czekał spokojny. —
I teraz w zgromadzeniu tém, krótko a niemal pogardliwie odezwał się zaręczając, że dzieciom pańskim nic się stać nie może.
— Nie damy ich! — powtórzyli ziemianie do koła.
— Słać by do Czech o pomoc — odezwał się jeden z Biskupów. Gdy książe Władysław Ruś zjednał sobie, im czeskie posiłki przyjść mogą.
— Słać do Węgier — rzekł drugi — boć tu pokrewieństwo pomoc obowiązkiem czyni. Nie odmówią jej.
— Gdyby jedno i drugie chybiło — zawołał Wszebór — czyż nas ziemian i ojczyców nie stanie na obronę praw ich? A toż prowadzi Władysław pogan na nas, dzicz połowiecką, kościoły wywraca, wiarę psuje, czyż nie wartby sam jeden z pogany został, by go odstąpili wszyscy.. wszyscy?
— Pod klątwą!! — dodał Biskup Sandomirski.
— I bez klątwy, gdy się obwoła, odpadną od niego wszyscy, — mówił Wszebór, — niema kto by nie czuł zgrozy téj. Sioła nasze płoną, ludzi w pień wycinają, kościoły na stajnie pozmieniali, kapłanów wieszają. —
Szmer zgrozy poszedł po zgromadzeniu.
— Na szlaku którym idą te posiłki, księciu Władysławowi, popytajcie — odezwał się powstając stary Żupan Ruban — powiedzą wam ile już kościołów wywrócono. W innych barłogi swe porozkładali i wszeteczeństwa czynią. Dzieci, chłopców i dziewczęta jak trzody z sobą pędzą.. Żaden się dwór cały nie ostał.
Prałaci niektórzy wołać poczęli:
— Kaim, bratobójca, świętokradzca! Godzien kary parycydów!
— Nie tyle on — przerwał z goryczą wielką Biskup Krakowski — jako niewiasta jego szalona i mściwa, ona wszystkiego początkiem jest i sprawcą!
Tak jest, ona — potwierdził ks. Janik — albowiem nie ma stworzenia zjadliwszego gdy złém jest nad niewiastę, którą szatan włada. Tak jak są święte, czego przykładem była królowa Salomea, są przeklęte jak oto ta!
Wśród szmeru i krzyżujących się głosów, Bolesław, który na zamku był panem, gdyż Płock dostał mu się w udziale, zabrał głos cichy.
— Pojedyńczo mu się żaden z nas oprzeć nie może, bo zgniecie jednego po drugim, musiemy stać razem wszyscy. Przeto i was, miłościwi panowie, prosimy, przez pamięć dla rodzica naszego, skupcie się wedle sierot jego a nieopuszczajcie ich.. Razem stać musiemy, lub razem ocaleć albo choć ginąć razem.
— Razem! — potwierdził Wszebór. — Gdyby dziczy téj naciągnęło nie wiem wiele, zawsze nas, gdy się zbierzemy więcéj stanie, osaczyć ich możem, wybić i nogi nie wypuścić. Dali Bóg Czechów i Węgrów, prędzéj jeszcze z niemi skończemy.
Arcybiskup słuchał z uwagą.
— Zmoże ich prawica wszechmocnego, — zawołał rękę podnosząc. — Klątwę tylko rzucić potrzeba na onę Jezabel, na wspólnika jéj i na wszystkich co z nią trzymać będą. Przyjdzie li chwila — nie zawaham się, pójdę sam, stanę i w oczy cisnę im Anathema!
Po téj groźbie strasznéj, wyrzeczonéj przez Arcybiskupa, zapanowało milczenie, znano bowiem srogość okrutną téj kary kościelnéj, i trwoga przejęła na samą o niéj wzmiankę. Śmierć niczém była nad to potępienie za żywota i na wieczność całą. —
Młody Mieczysław, którego twarz już znamionowała silną wolę, i charakter energiczny, mimo wielkiéj młodości, podniósł głos po starszym bracie Bolku. —
— Na zamku moim w Poznaniu — rzekł — poczyniłem zawczasu przygotowania do obrony. Jeżeli się inne grody nie utrzymają, pójdziemy się tam wszyscy zamknąć i będziemy trzymać, dopóki zostanie kawał chleba suchego i kropla wody; byleście wy Ojcze nasz a Pasterzu, (zwrócił się do Arcybiskupa) nie opuścili nas i nie wyrzekli się, wy ratujcie, bo macie z sobą siłę Bożą, Jezusa Chrystusa pana naszego i świętych pańskich i grobu męczennika Wojciecha. —
Dziczy łupu chciwéj napłynie bez miary, napłynie, nam się jéj pono oprzéć w polu nie będzie można. — Zaleje nas. Lud wystraszony po lasach się rozbiega. — Cała nadzieja na grodach, a najsilniejszy gród łaska pana naszego Jezusa Chrystusa, którą wy dzierżycie, ojcze miły. —
Wszyscy królewicze i dwie księżne zwróciły wejrzenia ku zadumanemu Arcybiskupowi, który patrzeć się zdawał w dal, ale prośby słuchał i myślał o niéj.
— Choćby mi życie na męczeństwo dać przyszło — odezwał się — nie bójcie się, dzieci moje nie opuścimy was, ani ja, ani moi bracia w Chrystusie…
I zwrócił się na biskupów wskazując którzy wszyscy głowy skłonili i ręce podnieśli na znak zgody.
— A no patrzcie i rozważajcie, — dodał Arcypasterz, dłonie podnosząc do góry, — jak ta wiara Chrystusowa i ten kościół jego silny jest i pomocny, jaka to opoka twarda. A coby się dziś stało z krajem tym gdybyśmy my nie mieli na odsiecz jemu, siły co kruszy tysiące, co druzgocze oręże, co pada i gruchocze i w proch jak piorun obraca?
Ani tysiące ludu nie stały by wam za nią, bo lud ginie od strzały, od głodu, od powietrza, a krzyż pański i słowo pańskie nie przemijają i nie giną.
— Amen! amen! odzywali się biskupi. —
— Idźcież w pokoju, dzieci moje — dodał Arcybiskup do książąt, — a tak jak się dziś trzymacie za ręce, tak się zawsze dzierżcie miłością braterską, w miłości pana naszego Jezusa Chrystusa. Amen.
— Amen! — powtórzyli wszyscy pochylając głowy.
Bolko wysłuchawszy mowy téj, skłonił się nizko, za nim drudzy, pokłon oddali arcybiskupowi i zgromadzeniu, a potém poszeptawszy coś między sobą, ruszyli się ku wyjściu, aby Radzie panów duchownych i świeckich, zupełną zostawić swobodę.
Wszebór z kilką towarzyszami przeprowadzili z poszanowaniem królewskie dzieci, na których końcu szedł najmłodszy Kaźmierz, niepojmujący jeszcze ani niebezpieczeństwa, jakie mu groziło, ani ważności téj chwili, a zabawiający się widokiem ludzi tylu, strojów i fiziognomij, które mu się wszystkie uśmiechały. Zdala wielu jeszcze żegnało odwracającego się ku nim, skinieniami życzliwemi.
Po wyjściu książąt w izbie się gwarniéj zrobiło. Arcybiskup pochylony rozmawiał z biskupami, ziemianie się naradzali gromadkami. Niepokój widać było na wszystkich twarzach, jedna myśl wyrywała się z ust niemal zgodna — niechcemy jednego pana nad sobą; silniejszym będzie i gnieść może mocniéj!
Niektórzy sięgali wspomnieniami w prastare czasy owe swobody, których pamięć żyła jeszcze u ludu i kmieci; kiedy gromady stanowiły wszystko, a kniaziowie byli tylko wybieranemi z nich wodzami do wojny i sędziami.
Biskupi téż nie chcieli nic innego nad utrzymanie podziału Krzywoustego, bo im łatwiéj było swą przewagę i władzę u boku książąt udzielnych utrzymać, niż walczyć z jedną silną dłonią. Dla nich spójnią stanowił Pasterz Gnieźnieński, który jednoczył pod sobą wszystkich biskupów, władza téż jego w rozdzieloném państwie rosła i górowała.
Jednakże głosy się odzywały różne, byli i tacy co w podziale ziem, widzieli dla nich niebezpieczeństwo, ale tych zahuczano. Wszebór najpoważniejszy ze świeckiéj starszyzny, zabrał wreście głos, bolejąc nad tém, że im do narady Palatyna Petrka brakowało.
Spodziewano się go dotąd napróżno.
— Byłby on tu pewnie z nami — odezwał się ks. Janik — bo się wybierał w drogę, ale go coś niespodzianie zaskoczyć musiało. — Jechać miał wnet po mnie. — Nie taję, iż niespokojny jestem o niego, daj Boże, aby się co złego nie stało.
— A cóż mu grozić może — odezwał się Wszebór.
— Wszystko złe, wszystko najgorsze! — zawołał biskup.
I dodał ciszéj, pochylając się ku niemu. — Wiem, że niedawno z księciem Władysławem na łowy jeździł, co tam między niemi zaszło, mówić się wzdragał, wyznał mi tylko, jakby sam na siebie gniewając się, że w gorącości rozmowy słów bardzo nie ważył i lękał się, ażali księcia nie obraził. Obawiał się zemsty jego. Wyrozumiałem z niego i to, że się musiał z żalem niewczesnym albo przestrogą względem księżnéj wyrwać! Książe nie strzyma tego w sobie, niewiasta jest mściwa, a Petrek téż ma nieprzyjaciela srogiego w Dobku.
Wszystko to złe wróżby.
Ks. Rupert, biskup krakowski, który dosłyszał co mówił ks. Janik, dołożył, iż, gdy wyjeżdżał z Krakowa na dworze się z tém noszono, jakby Petrkowa wielkość i siła koniec wziąć miała. A i to do myślenia dawało, że w pośród pogróżek i gniewów, nagle Dobek ze znacznym pocztem swoich żołnierzy i siepaczy wyruszył niewiadomo dokąd — i z wycieczki téj tajemnicę jakąś czyniono.
— Już to ze wszystkich najgorszy znak — dołożył Wszebór — że my go tu nie widzimy, bo choroba tylko lub przypadek wstrzymać go mogły. Uchowaj Boże zamachu jakiego nań, w pomoc by mu ciągnąć trzeba, bo gdy Petrka stracimy, jakbyśmy pułków kilka postradali.
— Sam się trwożę — dodał ks. Janik — ale zarazem czuję, że nasze obawy próżne są bodaj. Petrek ma siłę około siebie i zamachby odeprzeć potrafił.
— A zdradąż go nie mogli pokonać? — wrucił Wszebór.
W tém jeden z ziemian, daléj stojących, odezwał się.
— Mam to od tych, co Dobka po drodze widzieli, że ku Wrocławowi podążył. Miał, powiadają, poczet nie liczny, ale ludzi dobranych i zaufanych, których zwykł używać do najtrudniejszych swych wycieczek, kiedy ziemian obdziera lub porywa. Jechał z nim sławny oprawca Wondor i pachołków kilka nienadarmo.
Szmer się wszczął i dopytywania, drudzy, jakby z przerażenia zamilkli, poglądając po sobie.
— Niech Bóg wszechmogący klęskę tę od nas odwróci — rzekł smutnie ks. Janik. — Niema w tych ziemiach człowieka, któryby dziś wszystkim potrzebniejszym był nad Petrka, i niema czyjaby strata boleśniejszą była. Najwięcéj siły ma i najlepiéj użyć jéj umie!
— Nie będą śmieli się nań targnąć! — rzekł arcybiskup.
— Dlaczegóż nie? — przerwał Wszebór — na niego, na mnie, nawet na miłość waszą, ojca naszego, gotowi się rzucić. Księżna Agnieszka ufna w brata nie poszanuje nikogo, a Dobek obcy człek krwi naszéj żałować nie będzie.
Biada państwu gdzie zła niewiasta ster pochwyci! Na zgubę powiedzie.
— Siebie i męża! — przerwał arcybiskup z żywością wielką. — Com rzekł, to powtarzam, jeżeli słowa i groźby nie pomogą, rzucę klątwę na oboje i na potomstwo ich i precz ich wyżenę ztąd A wygnany niewróci więcéj, choćby go i sam cesarz wiódł!
Na wzmiankę o cesarzu rzymskim Wszebór smutnie zwiesił głowę.
— Najmiłościwszy ojcze! — odezwał się — cesarz straszny i silny jest!
— Rzeczcie lepiéj — odparł arcybiskup — iż strasznym i silnym mógłby być — ano nie jest. Włochy, z których oka spuścić mu się nie godzi, Saracenowie, na których się gotuje, o Polsce mu myśleć nie dadzą. Pomną téż Niemce swą wyprawę przeciwko nieboszczykowi królowi, z któréj z trupami swojemi nazad płacząc ciągnęli i nie rychło się na drugą ważyć będą.
— Nie daj jednak Boże z cesarzem znowu mieć do czynienia, gdy Krzywousta nam nie stało — rzekł Wszebór — choć do tego jeszcze daleko!
Bąknął ktoś znowu o Petrku, że się już do drogi szykował, po odjeździe biskupa Janika.
— Nigdy to nie bywało — dodał biskup — aby się przyrzekłszy nie stawił, jeśli go niema, nie bez przyczyny.
— Nie bez przyczyny! — powtarzali za nim inni.
Niektórzy upamiętywali znowu, aby zawczasu trwogi nie siać i domysłom dać pokój, pókiby się nie dowiedziano czegoś więcéj.
Narady a raczéj rozmowy różne trwały do wieczora, a oprócz potrzeby łączenia się, nie uchwalono nic.
Nazajutrz biskupi po dyecezyach rozjechać się mieli, Palatynowie i Żupani po grodach. Niektórzy już o ciągnących połowcach otrzymawszy wieści, jakiemi szlakami szli, musieli dla uniknienia ich w lasach szukać schronienia. Wszystkie siły książąt z Sandomierza, Mazowsza, Poznania i zkądkolwiek się one ciągnąć dały, rozkazano do jednego miejsca nad Pilicę gromadzić, pod Wszebora dowództwo.
Pułki z obozowisk swych ruszyły pospiesznie i różnemi drogi ciągnęły.
Jeszcze się wszyscy nie rozjechali panowie, gdy nieznany człek nadbiegł do Płocka z wieścią zatrważającą. Powiadano, że zrana od Wrocławia miał przybiedz, że czeladź go około namiotów widziała i rozmawiała z nim, ale wkrótce późniéj niewiedzieć gdzie się podział i napróżno go w obozie i mieście szukano.
Człek ten wielce wystraszony, jakby przy zmysłach nie był, plótł straszne rzeczy o napaści na dworzec pana Petrka, o zajściu jakiemś krwawem, mordach i zdradzie. Mówił, jęczał, nagle przestawał i wypierał się aby wiedział cokolwiek, lecz ze słów jego domyślać się było można, iż mu trwoga zmysły pomięszała. Rozszerzyła się ztąd wieść o wypadku jakimś w Wrocławiu, która, gdy doszła ks. Janika, ten natychmiast koniom i ludziom kazał się do drogi gotować, aby do Wrocławia pospieszać. Starano się biskupa uspokoić tém, że plotka z niczego urosnąć mogła, a po drodze, jak zwykle, nabrzmiała. Godziło się to jednak nadto z przeczuciami jego, aby je lekceważył. Powtarzał ciągle składając ręce.
— Panie odwróć od nas mściwą prawicę twoją!
Nie mniejszą trwogę i niepokój wywołała wieść ta na zamku, w rodzinie królewiczów, bo młodzi książęta w Petrku nawykli byli widzieć opiekuna swojego, szanowali go jako ojca, a na pomocy jego całą kładli nadzieję.
Człowiek ten dla innych często szorstki i twardy, dla młodych panów powolnym był, wylanym, czułym po macierzyńsku. Przez wielką miłość dla nieboszczyka króla, kochał tak dzieci jego, iż własna krew mu nad nie droższą nie była. Na posłuch więc o tém jakiemś nieszczęściu, które się stać miało, chciał Bolko mazowiecki natychmiast słać umyślnie swych ludzi, młodsi Henryk i Kazimierz ręce łamiąc krzyczeli po zamku, aby Petrka ratować.
Kochali go tu wszyscy niemal tak mocno, jak Agnieszka nienawidziła.
Do odjeżdżającego już arcybiskupa, siedzącego na wozie, książęta podbiegli prosić jeszcze, aby Petrka osłaniał i bronił. Jakub ze Znina uspokoić się ich starał tém, że trwoga była próżną, bo nic pewnego nie wiedziano, a na możnego i silnego Petrka nikt się tak łatwo porwaćby nie śmiał. Arcybiskup rzekł do Bolka z wozu nie zsiadając.
— Mężni bądźcie dzieci moje, Bóg z wami, Bóg z nami, gdyby istotnie złość szatańska na chwilę górę wzięła, pokona ją krzyż święty.
I zdaleka błogosławiąc ruszył starzec z twarzą spokojną, jaką daje czucie swéj siły.
Dnia tego wszyscy się z Płocka porozjeżdżali, ale nie na spoczynek; łudzić się nikt nie mógł, że książę ulegnie i napaści na braci zaniecha. Wojna już była prawie rozpoczęta, którą duchowieństwo całe kaimową zwało.
Książe Henryk, który lat dwudziestu nie miał jeszcze, nie czuł się na siłach sam Sandomierza bronić, Palatyn Wszebór, który go zastępował, nawale gwałtownéj jaka Sandomierzowi i Lubelskiemu groziła, sam téż oprzeć się nie spodziewał. Dzielnica Henrykowa musiała tymczasowo paść ofiarą, nimby się do walki zebrano.
Książęta wszyscy pozostawszy w Płocku razem, siedzieli tu strwożeni, gromadką się trzymając i przyrzekając sobie, że się nie rozerwą do końca. Zwenisława Bolkowa chciała słać do Kijowa, aby u swoich prosić o cofnięcie ruskich posiłków i Połowców, ale zapóźno już było. Gerta Mieszkowa tak samo na Węgry słać koniecznie namawiała, żeby Madziarowie ich ratowali.
Lecz dziś już i posłom się przedrzeć przez zawichrzone ziemie trudno było.
Henryk Sandomierski, młode chłopię, niedawno jeszcze oderwane od macierzyńskiego łona, pobożnością matki Salomei przejęte, ufało w niebios opiekę i relikwie świętych.
Tych droższych nad wszystkie ówczesne skarby świata, ubłogosławionych szczątków, nieboszczka królowa Salomea, chociaż rozdarowywała wiele, zachowała w skarbcu liczbę znaczną i dzieciom je rozdzieliła jako tarcz i obronę od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Relikwiarze te jak zbroje, nigdy królewiczów nie opuszczały.
Chociaż mnich Ortlieb i Bertold wywieźli ich skrzyneczkę do Zwiefalteńskiego kościoła, razem z ornatami bogatemi i z płaszczami złocistemi, ofiarowanemi im przez królowę, w pozostałych relikwiarzach, przed któremi teraz codziennie modlili się książęta, mieli część drzewa krzyża świętego, kość św. Jana Chrzciciela, św. Pankracego, św. Cecylii, kroplę krwi Zbawiciela, mleko Bogarodzicielki, ogniwo łańcucha Piotra świętego i mnóstwo innych świętości nagromadzonych przez nieboszczkę królowę.
Wiara w cudowną moc tych relikwij była w owych wiekach tak wielką, iż rodziła siłę potężną, budziła nadzieje, odpędzała trwogę, a Henryk najpobożniejszy z młodych książąt, cisnąc do piersi tę drogą po matce spuściznę, starszéj braci prorokował zwycięztwo.
Siedzieli wszyscy w Płocku niepewni co z sobą czynić mają, bo dwie młode księżne strwożone namawiały mężów swych do szukania czasowego przytułku na obcéj ziemi, gdy przybył tu Jaksa z Miechowa.
Po powrocie swym z zagranicy, młody Jaksa stawił się był naprzód na dwór ks. Henryka. Młode książe, któremu już serce i głowa paliły się do wypraw rycerskich za morze, do dalekich wędrówek — słuchając opowiadań jego, upodobał go sobie wielce. Chciał koniecznie zatrzymać u boku swego, ale natenczas jeszcze matka po długiem niewidzeniu syna stęskniona, upierała się go trzymać przy sobie i na żaden dwór dać nie chciała.
Tęsknił za nim ks. Henryk, a gdy mu teraz o przybyciu jego do Płocka znać dano, mówiąc, że Jaksa z Miechowa wprost doń przybywał i o posłuchanie prosił, ucieszył się tém wielce. Spodziewał się go zachować przy sobie, a niebezpieczeństwo zwiększało cenę ramienia rycerskiego.
Książe natychmiast powołać go kazał do siebie, i gdy Jaksa do kolan mu się kłaniał w ramiona go z radości pochwycił, jak przyjaciela witając.
— Nie zapomnę ci tego, Jakso mój — zawołał — żeś do mnie w złéj przybył chwili. Bóg ci za to zapłaci, ja zawdzięczę.
— A! miły książe a panie — odparł zarumieniony Jaksa — wstyd mi aż wyznać, żem się tu zabłąkał nie dla miłości waszéj, ale dla własnéj sprawy.
— Choćby i tak było, rad ci jestem — odparł śmiejąc się książe Henryk — mów co chcesz mieć, chyba nie mogę gdy nie sprawię.
— Miłościwy książe — odezwał się Jaksa głos zniżając — sprawa to pono nie łatwa będzie, ale słowo wasze na szali zważy. Krótko mówiąc, otom się wielmi a wielmi rozmiłował w córce pana Petrka, a swatać się do niéj nie śmiem sam. Ojca nie mam, miłość więc waszą prosić muszę o opiekę, o dobre słowo nietylko u Petrka, ale i do własnéj matki mojéj.
Spuścił oczy Marek i przerwał, bo mu trochę srom było, w taki gorący czas o własnéj myśleć i mówić sprawie.
— A zkądże tu przybywacie? — odparł ks. Henryk — nie już prosto od Wrocławia?
— Nie miłościwy panie — rzekł Jaksa. — Byłem ja z Petrkiem w Krakowie i czas jakiś u niego potém przebywałem, alem od niego musiał do matki. Tam przybywszy, wstyd wyznać, ogarnęła mnie taka wielka tęsknica za dziewką, żem dłużéj powściągnąć się nie mógł. Pamiętny łaski waszéj miłości dla mnie, zbiegłem tu wprost w nadziei, że mi dopomożecie.
— A nicżeście po drodze od Wrocławia nie słyszeli? — spytał książe Henryk.
— Cóż słyszeć miałem? nie wiem nic — odezwał się strwożony Jaksa — czy, uchowaj Boże, mogło się tam co stać?
— Wieści chodzą różne, nie wiem — rzekł książe Henryk. — Puszczono tu plotkę jakąś straszną, z którą ks. Janik ztąd wielce zatrwożony pobiegł. Jeżeli wy nic nie wiecie, dzięki Bogu, fałsz to być musi.
— Alem ja, mijając bite szlaki, manowcami tu dążył — rzekł Jaksa przelękły.
— Cóż po ziemiach, kędyście jechali, słychać? — zapytał książe.
— Wojenne wieści chodzą, wojska się zbierają, o posiłkach trwogi puszczają — mówił Jaksa — lecz wojna nie rozpoczęta, Ruś tylko co kawał kraju zachwyciła, spustoszyła go.
— A grody? zamki? — pytał książe.
— Nie słychać, aby jakie opanowano.
— Nic więc nie wiesz! — zawołał Henryk zdumiony.
— Do tego się przyznaję, jak do grzechu, żem tego czasu tak sam o sobie myślał, iżem o wszystkiém inném zapomniał! — dodał Jaksa głowę spuszczając.
Książe Henryk zapłonił się, był bowiem pacholęciem prawie jeszcze, przez matkę w wielkiéj obyczajów surowości chowaném, a niewiasty imienia sromał się wyrzec — tu mu zaś sprawa przypadała, na którą radzić nie umiał.
Samo owo przywiązanie do dziewczęcia wydawało mu się niemal grzeszném; a na swata cale powołanym się nie czuł.
— Jakso mój — odezwał się po chwili — każesz mi się jąć takiéj rzeczy, do któréj się ja wcale nie zdałem. Dla was téż żony sobie szukać bodaj zawczasu, tém bardziéj, jeżeli w tém woli matki nie ma… I mnie się żonaty rycersko wysługiwać nie zechcesz, a jam sobie z was wielką pociechę tuszył.
Jaksa niewiedząc co powiedzieć, złożył ożenienie na matkę, że w tém wola jéj była. Nie skłamał téż, bo go żonatym mieć chciała, ale nie z Petrkówną.
— Jeżeli tak, matce zawsze posłusznym być trzeba — rzekł pobożny Henryk — nie mówię już nic, tylko mi żal, że wy ze mną nie pójdziecie, gdy Bóg da, za morze pociągnę, Saracenów wojować.
— Pójdę z miłością waszą, choć za morze — odparł Jaksa — żonę doma przy matce zostawiwszy — ja téż na pogan wielkie pragnienie mam.
Pójdę, ale miłość wasza do pana Petrka mi pomożecie, do którego ja sam śmiałości nie mam.
Henryk zadumany po izbie się przechadzać zaczął.
— Nic nie przyrzekam, bo nie wiem co Petrek myśli i chce — rzekł — przeciw woli jego nie mogę iść. Spróbujemy — aliści nie jedna córka Petrkowa na świecie!
— A dla mnie pono, ona jedna i jedyna! — odparł Jaksa smutno. — Niechcę mówić jaka ona jest, bo bym powiedzieć nie potrafił, ale żadna gwiazda na niebiosach nie świeci tak, jak ona myśli mojéj, odkąd ją widziałem.
Henryk powtórnie się zarumienił, widać było że rad chciał odwrócić rozmowę. Począł więc rozpytywać znowu o kraj, o Petrka, potém Jaksę o niego samego i co na przyszłość zamyślał. A że czas nie był do swatania, naprzód to warował, aby Jaksa przy nim pozostał.
— Teraz miły mój — mówił — choćbym ci wygodzić chciał, jechać w swaty nie mogę, słać z niemi nie pora, wojna buchnie lada godzina; grody nasze biorą, pułki na nas ściągają, tylko co niewidać jak wszystko płomień ogarnie. Ze swojemi i przy swoich muszę stać wiernie.. I ty ze mną bądź. —
Już się Jaksa nie wyłamywał z tego i na wszystko przystał. I tak przybiegłszy do Płocka na krótko zasiadł przy Henryku. Codzień młode książe długie z nim spędzał godziny, ciekaw będąc obcych obyczajów, szczególniéj rycerskich i zakonnych.
Pragnął, jakby się tylko uspokoiło, wszystko co gdzieindziéj dobrem i piękném było, u siebie zaprowadzać.
Upłynęło dni kilka, gdy raz przybywszy na zwykłą rozmowę do pana, Jaksa zastał go niespokojniejszym niż zwykle. Od progu pytać zaczął, czy nowego nic nie słyszał.
— Nic — odparł Jaksa.
— Od Wrocławia?
— Uchowaj Boże, o Petrku co? — zawołał przestraszony Marek.
Książe wahał się mówić, lecz z oczu mu coś smutnego patrzało.
— Mówcie, proszę — zawołał nagląco Jaksa — jestli co! rodzony ojciec więcéj by mnie nie obchodził!
— Nie trwożcie się — rzekł książe. — Pewną się zdaje rzeczą że się cóś z Petrkiem przygodzić musiało, że albo uwięziony jest, lub we swym dworze obsaczony, albo mu grozi niewola od Władysława… Wieści ztamtąd codzień bałamutniejsze przychodzą. —
Jaksa zbladły, trwogi swéj skryć nie umiał i ręce załamał.
— Panie mój miłościwy — odezwał się — radbym z tobą wieki mieszkać i służyć ci, lecz jestli tam co, w czém bym ja usłużyć mógł, a choćby nadaremnie się zaofiarować dla Petrka, w pomoc mu lecieć moja powinność!! Drogi mi jest jako ojciec rodzony.
— Nam téż wszystkiem równie — odparł Henryk — ani was trzymać chcę. Jedźcież ale siebie téż oszczędzajcie. — Bratu Władysławowi wierzyć nie można, bo jest w jarzmie złéj niewiasty. Jeżeli się mści na Petrku i wam nie przebaczy.
Zaledwie się pożegnawszy, Jaksa do gospody swéj pod zamkiem pobiegł, a była w miejscu takiem, gdzie się różni ludzie zjeżdżali ciągle, od których wiele posłyszéć było można. Począł zaraz badać gospodarza, czy od Szlązka co nie przyniesiono.
— Niemało rzeczy plotą, rzekł mieszczanin, ale prawdy w nich dopytać trudno. Każdy co innego prawi, niewiadomo komu wierzyć. O Palatynie Petrku głoszą, że z nim się cóś stało… Morzą go jedni, więżą go drudzy — ale strach ma wielkie oczy i język długi. —
Wpadł Jaksa między ziemian, którzy niedaleko stali, pytając a zaklinając na miłość Bożą, czy co od Wrocławia nie słyszeli.
Tu gwar się wszczął wielki, każdy powiadał co innego, jeden jakoby Palatyna schwycono i więziono, drugi iż do Krakowa okutego poprowadzono na sąd, inni zaręczali że na śmierć osądzony został. — Z tego wszystkiego to tylko pewném się zdawało, iż nieszczęście jakieś spadło na Petrka, albo mu zagrażało z Krakowa.
Wszystkie wieści z ust do ust podawane tu przyszły, a nikt nic własnemi nie widział oczami. Dowiedział się téż Jaksa, o czém mu już na zamku powiadano, że grody na księcia Władysława brano, posłuszeństwo wszędzie po dzielnicach nakazywano, w Sandomirskiéj i Lubelskiéj ziemi, na skraju Mazowsza i w Kujawach.
Jaksa więc nie zwlekając ani godziny, tegoż dnia siodłać kazał i jechał precz. Dokąd??
Wprost do Krakowa, na dwór księcia, zdało mu się to najbezpieczniejszém, gdyż wszyscy niemal ręczyli, że tam Petrka uprowadzono. Jaksa, choćby gardła własnego nastawiając, chciał się za Palatynem ujmować i stawić, a gdyby w więzieniu był, siłą, prośbą, złotem, poręką go wyzwolić.
Z niewielkim swym pocztem, ale z odwagą wielką, popędził Jaksa przez lasy i manowce, najbliższéj sobie drogi szukając do stolicy.
Tymczasem pozostali w Płocku książęta, w oczekiwaniu dalszych swych losów, sposobili się, modląc, do rozpaczliwéj obrony. Palatyn Wszebór zbierał ludzi, Arcybiskup powoływał ziemian aby stawali po stronie pokrzywdzonych.. Ruszały się wszystkie ziemie, po myśli duchowieństwa, przeciwko Władysławowi, którego posiłki nim mu pomocą być mogły, już wszystkich od niego okrucieństwy swojemi odepchnęły.
Gromady zbiegów szerzyły postrach do koła, dymy pogorzelisk gorzkie niósł wiatr z groźbami i co żyło pomsty Bożéj wołało na Kaima.
II
Dobek wyjeżdżając z Krakowa, ku Wrocławiowi, nie wielką z sobą zabrał ludzi gromadę, ale dobrał za towarzyszów najzuchwalszych swych oprawców, najposłuszniejszego, wyprobowanego niewolnika, nawykłego ślepo spełniać jego rozkazy. Siłą Palatyna Petrka wziąć nie zamierzał, aby uderzywszy nań, nie wywołać rozpaczliwego oporu, nie ściągnąć niebezpiecznéj odsieczy; ufał w wielką zręczność swą, a przebiegły był i chytry, umiejący się okryć taką szatą jakiéj mu było potrzeba. Spodziewał się, że go tam żadna wieść i przestroga nie poprzedzi, że się żadnéj zemsty i napadu nie domyślają i nie lękają. Osnuł więc sobie najście tak, aby o nim ludzie nie dowiedzieli się, aż gdy zostanie spełnione.
Biegł tak z ludźmi swojemi z pośpiechem wielkim, aż pod Wrocław sam, a tu przybywszy, gromadę swą, wedle myśli na czatach dokoła rozsypał, stać każąc na zawołanie. Umówione były i obrachowane godziny, znaki i hasła.
Z kupką małą, nie groźną wcale, pod wieczór przyjechał Dobek pod wrota dworca pana Petrka.
Wiedział dobrze iż mu tu ani wierzą, ani sprzyjają, ale i to znał, że przybywającemu z twarzą wesołą, z ludźmi niewielą, gościny nie odmówią, źle nie przyjmą.
Chmurny dzień był, wiało śniegiem gdy do wrót kołatać zaczął. Tu, wedle zwyczaju, opowiedzieć się każdy musiał, kto był i z czém przybywał.
Zdziwił się mocno Palatyn, gdy w izbie swéj odpoczywając, cale nie gotów na przyjmowanie gości, posłyszał, iż Marszałek Dobek z małym orszakiem ludzi, wprost z Krakowa przybył pilno, wioząc dlań od księcia rozkazy ważne i tajne.
Zmarszczyło mu się czoło, bo zgadnąć nie mógł co go czekało, ażali nie wyzwanie do stawania przeciw książętom i sumieniowi — natychmiast jednak otwierać kazał, kożuch nowy narzucił na siebie i jak należało wyszedł na spotkanie.
Dobek u wnijścia z konia rzeźwo skoczył, i, jakby się z sobą nigdy nie waśnili, zbliżył się witając gospodarza obliczem spokojnem i wesołém.
Chciał go, dla uczczenia, do izb gościnnych prowadzić Petrek, ale się oparł przybyły, powiadając, że mało co pozostanie u niego, spocząć tylko trochę pragnie, i prosi by sam na sam w ciepłéj izbie posiedzieli.
Palatyn poprowadził go do swojego mieszkania, gdzie ogień palił się wielki, zaraz każąc podawać jadła a napoju téż co przedniejszego dosyć, bo wiedział że Dobek, jak wszyscy niemcy, rad pił. I rad go był spoić bo mu się bezpieczniejszym zdawał, gdy głowę zalał.
Siedli tedy za stół, spoglądając sobie w oczy.
Petrek téż umiał gdy chciał i twarz ułożyć i mowę. Tak ci dawniéj, gdy Wołodara miał brać, ucztował z nim wesoło, niedając po sobie poznać co w sercu trzymał.
Kolnęła go ta myśl, ażali i Dobek z nim tak nie postąpi, ale ją precz odpędził, niemca mając za zbyt głupiego, aby się na taką chytrość ważył. Przytém gdy mu w twarz uśmiechającą się spojrzał, ani troski na niéj, ani zakłopotania nie wyczytawszy, powiedział sobie w duchu:
— Utaił by się przed innemi, nie przedemną! Niema w nim nic! Dobek wyśmienicie udawał człowieka dworskiego, który o swém życiu myślał tylko i niém się rozkoszował.
Trochę dziwnem było Palatynowi, że mu owych żołędzi na sośnie zapomniał, lecz zdało się że i znaku po nich nie pozostało.
— Miał rozum że tego do serca nie wziął — pomyślał Petrek — bo juścić córka moja nie dla takiego bezdomnego wyrostka z niczego.
— Zwiastowano mi — odezwał się głośno — że od księcia pana miłościwego niesiecie cóś ważnego i tajnego. Macie rozkazanie jakie?
— Hę!! — rozśmiał się Dobek — jak się wam zda?? Możem ja was tak umyślnie zwiódł, aby mi prędzéj wrota otwarto, bym na téj srogiéj zamieci nie stał! — Cóż? uwierzyliście??
— A czemuż bym słowu waszemu wierzyć nie miał? — odparł Petrek. — Wszakże jestem sługą księcia, i na jego rozkazy gotów zawsze.
— A ja rozkazów dla was tymczasem nie mam żadnych — rzekł żartobliwie Dobek — i jak tu co od was żądać, kiedy wy jawnie sprzyjacie tym co księciu się opierają!
Petrek ramionami poruszył.
— Komuż i jak? — zapytał.
— Młodszéj braci naszego Pana, których on rad by wygnać precz.
— Myślę, że księciu się tego odechce, gdy lepiéj sprawę rozważy, — dodał Petrek.
— A no! może! — rzekł Dobek popijając. — Kto to tam wie?
Udał jak by mu to było zupełnie obojętném. Dolewał coraz do kubka gospodarz i rozprawiali o rzeczach obojętnych dosyć wesoło, gość przy ogniu i winie stawał się coraz lepszéj myśli.
— Dobra u was gościna! — mówił przybyły — dostatek wszystkiego jak u udzielnego księcia!
— Używajcież zdrowi — odparł Petrek. — Nie długo czekać, przy łasce pańskiéj i wam téż na niczem nie zbraknie.
— Właśnie na to ja pracuję! — chytrze rzekł Dobek — byle mi się powiodło, rychło do tego dojść się spodziewam.
Zaśmieli się oba, każdy inną myśl mając w sobie.
— Gdzież książe teraz? — spytał Palatyn.
— Jest dotąd w Krakowie — począł Dobek obojętnie — ale się zbiera do wojska, bo wam to nie tajno, że jeżeli młode książęta dobrowolnie się nie poddadzą, siłą ich do posłuszeństwa przyprowadziemy, książe sam tu panem musi być.
Petrek, którego na umyślnie zdawał się tém chcieć drażnić gość, wolał zmilczeć.
— My to dobrze wiemy, — ciągnął daléj poufnie niby — że ziemianom nie na rękę zmiana będzie. Wolą oni małych panków mieć kilku niż jednego silnego, co ich w garść żelazną weźmie. I księżom biskupom król nie w smak pewnie ale go przełknąć będą musieli.
Petrek głowę spuścił, nie mówił nic.
— Wszystko to wiemy — odparł po długiéj chwili chłodno.
Dobek postrzegł że gospodarz do picia go zachęcając, sam nie wiele do kubka zaglądał i począł naglić, aby do niego przepijał. W tém Roger Starosta, nie odstępujący prawie nigdy Palatyna zjawił się w progu.
Widzieliśmy go już raz jakim był z lica a lice to nie kłamało, — w sile wieku mąż, umysłu był nieustraszonego i na przebiegłości mu nie zbywało.
Tknęło go to mocno iż ów Dobek który tu nigdy nie bywał od dawna, a po odmowie otrzymanéj, jawnym był Palatyna wrogiem, zjawił się nagle poufałym, serdecznym, jakby nigdy nic nie zaszło między niemi. Przybywał więc zbliska się przypatrzéć temu co się tu działo. Nawzajem Dobek który znał dobrze Rogiera i charakter jego, nie rad przybyciu oczy spuścił, zmięszał się, i nie mógł ukryć że mu nie był na rękę. Pomimo to pozdrowili się wzajemnie. Roger stanął skromnie za panem Petrkiem, nie mając ochoty mięszać się do rozmowy, lecz uparcie patrząc w gościa jak w tęczę.
Dobka to tak mięszało, twarz mu się schmurzyła i skrzywiła tak wyraźnie, że i Petrek poczuł iż przytomność Starosty wadziła niemcowi.
Czerwienił się, bełkotał, mięszał teraz, gdy przed chwilą, sam na sam będąc z Petrkiem aż do zbytku śmiałym się okazywał. Nadąsany, zaglądał tylko do kubka coraz żywiéj, wargi gryzł i odwracał się wejrzeń Rogiera unikając. Ten, jakby nierozumiał, stanąwszy raz w miejscu swém, niemówiąc słowa, trwał jak w murowany.
Rozmowa zerwała się, Dobek poczynał o zimie śniegu, łowach, psach, naprawdę sam nie wiedząc o czém, nadrabiając niezgrabnie wesołością fałszywą. — Bał się już aby mu z lica nie wypatrzono zdrady, którą miał w duszy.
Biesiadowali tak, ale Palatyn łacno postrzegł iż przybycie Rogiera wpłynęło na gościa dziwnie, i że nie swój był a niemal gniewny, choć udawał ochoczego.
Rogier stał ciągle milczącym tylko świadkiem. Petrek podsunął mu kubek, — odmówił dziękując. —
Gadali niby wciąż, byle nie milczeć, a tym czasem i noc nadeszła. Starosta w ostatku, rzuciwszy raz jeszcze oczyma bystremi na Dobka, wysunął się z izby po cichu. Gość téż ruszył się z siedzenia.
— A co, gospodarzu miły, odezwał się jak by odzyskując swobodę, gdy zostali sami — może to i prawda żem ja poselstwo jakieś od księcia do was wiózł, że je za nadrą trzymam, alem przy trzecim mówić nie chciał. Oto i noc już, jam się waszego ciepłego wina opił, w głowie mi zaszumiało! Teraz już do ważnych spraw nie pora, językby mi się plątał, jutro pomówiemy o tém.. A co mam sobie gospody szukać, juścić mi pod waszym dachem, z ludźmi mojemi dacie odpocząć. Jutro dokończemy rozmowy. —
— Niech i tak będzie! — rzekł Petrek wesoło, — juściżem ja w życiu mojém nikomu nie odmówił gościny. — Syn mój pójdzie spać gdzieindziéj a wam swojéj izby i posłania ustąpi. Spoczywajcie zdrowi. —
— Bardzo mi potrzeba już ledz — dodał Dobek bijąc się po piersiach — boście mnie do zbytku opoili!
To mówiąc podali sobie ręce, Petrek klasnął na Marszałka dworu i gościa prowadzić kazał do izby, a ten szedł tak wesoło i swobodnie, jakby o niczém nie myślał, oprócz spoczynku.
Zaledwie się Dobka pozbyli, gdy Rogier Starosta, który podle czekał w komorze, wszedł nazad do izby.
— Panie mój, — odezwał się do Petrka — coś mi ten Dobek, gość wasz nie do smaku — boję się go!
— A czegożbym ja od niego w swoim własnym domu miał się lękać? — odparł Petrek. — Co ci się śni?
— Dzikiemu, zdradliwemu zwierzęciu, choć się łasi nie wierzę — rzekł Rogier. — Po co tu przybył? Juści nie darmo, i nie dla żartów z wami!
Palatyn się śmiać począł.
— Idź spać, stary mój! — zawołał — niema tu strachu dla nikogo, chyba dla niego. — Gdy się on nie boi, czegóż my obawiać się mamy?
Starosta głową pokręcił, westchnął, nie powiedział nic, pożegnał się z Petrkiem i poszedł do dworku, który miał na tymże podwórcu u muru do Opactwa Ś. Wincentego przytykającego.
Nikt ani pomyślał we dworze całym o śmiałym zamachu, który został uknuty, szli wszyscy znużeni spać. Dobek, choć niby zmęczony, zaraz się na posłanie rzucił, czekał oka nie zmrużywszy, aż się pośpią wszyscy. Sługę swego zaufanego postawił w progu na czatach.
Drugiego cichaczem wysłał z rozkazem. — Nim ranek zaświta żeby mi tu wszyscy moi byli do koła na zawołanie. Ja mało co albo nic spać nie będę, gdy się ruszę abym ich pod ręką miał.
Cicha noc zimowa, niekiedy szumem wiatru przerywana i dzwonkiem Opactwa, wołającym na godziny w chórze, objęła domostwo Petrkowe. Spali wszyscy utuleni ciszą, Dobek tylko jeden sparty na łokciu czuwał i najmniejszemu szelestowi się przysłuchiwał.
Niekiedy przez okno wyzierał na niebo, aby, gdy się gwiazdy pokażą z za obłoków, po nich się godzin nocy domyśléć.
Jeszcze do ranka daleko było, gdy po cichu wstał i na palcach wyszedł do swych ludzi. Wszyscy oni odzieży nie zdejmując, broni nie puściwszy z rąk czuwali. Znalazł Wondora swego, oprawców, czeladź na zawołanie gotową. Nie czyniąc najmniejszego szmeru wysunęli się w podwórze.
Wczorajsze wejrzenie bystre i przenikające Starosty Rogiera pokoju nie dawało Dobkowi. — Mówił sobie ciągle: — Jeśli kto, ten niebezpieczny jest, tego potrzeba naprzód pochwycić, aby jako wściekły zwierz pana i przyjaciela nie bronił a na gwałt nie uderzył.
Choć tak było jeszcze wcześnie, postrzegł Dobek że się już w dworku Starosty świeciło. Roger nie spał całą noc, taki go niepokój ogarnął, sam nie wiedział czemu. Żegnał się, modlił, niepomagało nic, przybycie Dobka, jak przepowiednia nieszczęścia jakiegoś z myśli mu wyjść nie mogło. Każdy szelest go przerażał, czuł że coś groźnego wisiało nad niemi.
W tém do drzwi jego zakołatano.
— Kto tam? — zawołał Rogier.
— To ja — to ja, zmiłujcie się, otwórzcie co rychléj, pilno mi bardzo, odjeżdżać już muszę. Petrek spi, zdam więc na was, com mu miał powiedzieć.
Rogier zaledwie poznawszy głos Dobka, drzwi uchylił, światło trzymając w jednéj ręce, gdy z obu stron nastawieni oprawcy i pachołkowie wdarli się do sieni i rzucili na niego. Starosta porwał się do obrony, ale miecza ani broni żadnéj pod ręką nie miał. Dobek dobywszy z pochew nóż zapaszny do gardła mu z nim przyskoczył.
— Zdaj się natychmiast, niechceszli bym cię tu ubił! Petrek już w moich rękach, żaden zdrajca nie ujdzie!!
Oprawcy wnet mu ręce w tył wyłamali i wiązać je poczęli sznurami, a jeden krzyczącemu na gwałt, knebel w gębę wbił i zawiązał ją. —
Nie miał prawie czasu głosu wydać gdy się tu już wszystko skończyło. — Wnet zgaszono światło, a związanego więźnia położono u drzwi straż dodawszy.
Dobek już spieszył pod dworzec wielki. Tu dopiero najważniejsza miała się odbyć sprawa.
Petrek nie spał. Rogiera przestroga, rozmowy wczorajsze, nazbyt serdeczne obejście się Dobka nie mogło mu wyjść z mysli. Rozważał, dobadywał się, czy w tém w istocie zdrady nie było. Zdało mu się w tém że szmér jakiś niezwykły słyszy w dziedzińcach — po chwili jednak ucichło zupełnie. Sądził że ludzie wstawać muszą do roboty i nad ranem czeladź się rusza w domu jak zwykle; przeżegnał się i począł modlić. —
W tém z cicha pukanie usłyszał do drzwi sypialni.
— Kto tam! — odezwał się podnosząc na łożu.
— Wstawaj panie Pietrze, — odparł Dobek głosem spokojnym — ja to jestem. Pragnę pomówić z tobą z polecenia księcia. — A no, żwawo, tajemnicę ci bardzo ważną przynoszę — czasu nie mam! Wstawaj!
Petrek z łoża się ruszył trochę zaniepokojony, poznał głos gościa swego, ale godzina, pośpiech, naglenie zdało mu się dziwném. — Podejrzenia Rogiera znowu po głowie kołować zaczynały. — A nuż zdradę jaką uknuto!
Wstać czy nie? otwierać? Milczéć czy odezwać się? Sam nie wiedział. Niepewność ta trwała bardzo krótko, zawstydził się sam przed sobą że miał tak mało odwagi. Tym czasem Dobek coraz niecierpliwiéj dobijał się do drzwi.
— No, cóż tam się z wami dzieje? Co się tam tak długo przybieracie? Hej panie Pietrze! A no! czekam na was. — Toć nie ja od siebie tu przychodzę, ale jako poseł książęcy — książe jest tu sam! Książe stoi u wrót, zmęczony, jechał całą noc, wstawajcie. —
Pietrze, a nuże! żywo! Zmiłuj się, chodź księcia przyjmować — a to się pogniewa. —
Usłyszawszy o księciu Petrek zerwał się co prędzéj, a że kożuch miał przy łóżku, chwycił go na siebie, i, jak miał zwyczaj gdy wychodził, nóż który u pasa nosił, wziął w rękę, i hełmem na prędce głowę przykrył. Otworzył drzwi.
Dobek, zobaczywszy broń, potém hełm, zaśmiał się i krzyknął.
— Cóż to znowu? W hełmie i z nożem w ręku na spotkanie księcia się wybrałeś? Cóż to znaczy? Czy na nieprzyjaciela idziesz?
Petrek znowu się zawstydził i co prędzéj hełm z głowy, nóż dobyty rzucił na łoże. — Lecz zaledwie się odwrócił, gdy przez uchylone drzwi skoczyli oprawcy i pochwycili go.
— Takiś gość! — krzyknął Palatyn szamocąc się — ty — zdrajco!
— Ja? — zawołał Dobek — Ja!! Co czynię to z rozkazu! Nie moja w tém wola!
Z tém mnie posłano! wiązać!
Wrzawa około drzwi sypialni coraz się wzmagająca, zbudziła już dwór niemal cały. Światosław którego ojciec obok swéj izby na tę noc położył, zerwał się i wyskoczył. — Zaledwie się pokazał gdy Dobek skinął aby go brano. Poczęto chłopca chwyciwszy niemiłosiernie szarpać, dusić i pętać.
Gdy się to działo we dworcu, cała czeladź, opactwo, sąsiednie domy krzykami zbudzone, wysypały swą ludność, gromady przelękłe zbiegały się, kupiły — krzyczały.. Niektórzy do miasta uchodząc uderzyli na gwałt, a że Petrek miłym był wszystkim, lud zewsząd leciał, garnął się i osaczał podwórza. Dobek by się nie mógł był obronić, gdyby te tłumy na niego się rzuciły, ale przemądry człek, natychmiast, przygotowaną chorągiew ks. Władysława rozwinąć kazał.
— Z rozkazu pańskiego! wola jego się dzieje! Precz! z drogi! Gardło da kto rękę podniesie — wołali ludzie Dobkowi, rozpędzając gromady.
Dnieć już zaczynało. — Lud odepchnięty, rozbity stał jak odrętwiały patrząc co się działo; jęki i płacz rozlegały się w podwórcach i po izbach, kobiety strwożone uchodziły..
Gromada ludzi Dobkowych widząc się otoczoną tłumami, co prędzéj na koń siadła, trzech jeńców związanych biorąc w pośrodek siebie. Sam Marszałek stanął na przedzie, chorągiew pańską rozkazując nieść przed sobą i coraz obwoływać, że się to działo z rozkazu pana. Obawiając się utracić już pochwyconych, nie opatrzny Dobek, zapomniał o niewiastach, które téż chciał zabrać, zapóźno przypomniał je, gdy już się wracać nie było można. Brzask dnia oświecał widowisko dziwne, niepojęte, które ludziom nawykłym widzieć potęgę Petrkową, zdało się jakimś cudem strasznym.
Tego co wczoraj tu panował wiedziono pieszo, skrępowanego jak niewolnika, jak zbrodniarza, popychając końmi, pędząc do pochodu włóczniami.
We dworze płakała ręce łamiąc i od zmysłów odchodząc Petrkowa, u któréj nóg, obejmując je, córka leżała. Daléj, cała gromada, z klasztoru wybiegłe mnichy stali patrząc potrwożeni, niewiedząc czy pogaństwo na gród napadło, czy zbójców jakich kupa. W niektórych mieszczanach krew kipiała aby się rzucić i odbić niewinną ofiarę, ale chorągiew książęca osłaniała siepaczy i Dobek upojony zwycięztwem, rozgorączkowany, wlokąc za sobą jeńców pędził na zamek.
Ze trzech brańców najspokojniejszy był stary Petrek. — Słowo jedno z ust mu się nie wyrwało, z głową spuszczoną szedł nie patrząc, milczący, niekiedy tylko ruchem ręki synowi, który się od płaczu zachodził, nakazując milczenie. — Starosta Rogier, któremu knebel z ust wyjęto, blady wlókł się jak upojony wściekłością i gniewem. Widać w nim było zduszoną ale nie złamaną siłę. Patrzał z pod brwi nawisłych na otaczający lud, jakby mu wyrzucał podłość jego, że stał nie ruszając się w obronie dobroczyńcy.
Jedno jakieś słowo może byłoby te tłumy podniosło, lecz rzec go nie śmiał nikt. — Petrek sam szedł jak winowajca skruszony, poddający się losowi swemu. W duszy jego powracające teraz wspomnienie przeszłości, przywodziło mu ową chwilę na pamięć, gdy tak samo Wołodara na łowach w zasadzce pochwyconego, wiódł Krzywoustemu. I mówił sobie: — Miarą taką mierzą mi, jaką ja mierzyłem. Stań się wola Twoja!
To go w sumieniu zabijało i odbierało mu siłę. Zdało mu się, że spóźniona Opatrzności ręka na tym świecie chciała mu karę dać ponieść, aby ją zdjąć z niego na innym. Poddawał się jéj w pokorze.
Dobek rozgorączkowany, coraz to się ku niemu z konia odwracał drwiąc, ale słowa jego i wejrzenia padały jak na kamień, bo Petrek zdawał się niewidzieć i niesłyszeć nic.
W chwili téj stał się jakby innym człowiekiem, pokutnikiem pokornym, niemal dobrowolnym. Nie miotał się w więzach, niósł je jako z nieba zesłane.
Dzień już był jasny, gdy Dobek na zamek przybywszy, zszedł sam do więzień, dobierać je dla tych których z sobą prowadził.
Staroście zamkowemu naprzód rzekł:
— Gardło dasz jeźli ujdzie który, gardło jeźli do nich przystępu dozwolisz komu, gardło jeźli im najmniejszą ulgę uczynisz! Książęcy rozkaz! Zdrajcy są przeciw niemu!
Więzienie pod murowaną częścią grodu było na pół w ziemi, izb w niém dwie. Aby Petrek pociechy z syna niemiał, rzucono go do jednéj samego, do drugiéj Rogiera i Światosława.
Dobek strażą ze swoich ludzi wzmocnił grodowę.
Gdy Petrek związany, wepchnięty do ciemnicy padł na słomę, stanął nad nim niemiec śmiejąc się wziąwszy w boki.
— A co? — zawołał — a co? możeby teraz żołędzie się na sośnie znalazły? ale po czasie. — Waszą córkę wezmę nie za żonę ale jak zechcę!
Kładnijcie się wygodnie, Palatynie, do spoczynku będziecie mieli dosyć czasu.. Nie wyjdziecie ztąd aż pod miecz katowski!
Na to nie otrzymał odpowiedzi ani wejrzenia nawet, Petrek leżał nieruchomy. Dobek przeszedł się raz i drugi po ciemnicy, czekał na cóś, Palatyn ani jęknął przy nim, dopiero gdy drzwi się z trzaskiem zamknęły za odchodzącym, załamał ręce i modlić się zaczął.
Gdy więźniów tak w tryumfie na gród prowadzono, przestraszona Petrkowa z córką, miała czas, zabrawszy co mogła na prędce, ujść przez Opactwo na bezpieczniejsze schronienie do folwarku benedyktyńskiego, który ona sama mnichom nadała. Tu w chacie ubogiéj upadła bezsilna, cała we łzach się rozpływając i córkę tuląc do siebie. —
Opat Anzelm przedsięwziął wszelkie środki, aby schronienie to bezpieczném uczynić od napaści, a pogoń w inną skierować stronę, domyślano się bowiem że Dobek niewiast szukać będzie i ścigać je.
Zaledwie one uszły ze dworu, on już napowrót tu bieżał, aby go ograbił i zniszczył. Straż, którą tu zostawił nieliczna, opasana daleko znaczniejszemi gromadami ludzi z miasta i opactwa, część tylko małą dworu otoczyć mogła.. Drugą stroną Petrkowa i dworscy unieśli życie i co uśpieli porwać z komnat i skarbca.
Z powrotem Marszałka poczęło się mściwe gospodarstwo jego.
Pochwycono naprzód wozy i konie, aby na nie zdobycz ładować; Dobek wpadł do opustoszonych komór, z których wszyscy pouchodzili, łamiąc drzwi, rozkazując zabierać cokolwiek padło pod rękę. —
Odbito zaraz skarbiec, którego stało na kilka wozów złota, srebra, naczyń, oręża, futer, jedwabiów, sukna, zapasów najdroższych w owych czasach — ale Dobek rozpatrzywszy się w nim zawołał, że to nie był główny Petrkowy… Tamtego, który olbrzymie miał zawierać zbiory, nie wiedziano kędy szukać — nikt go nie znał. Ze ścian i z podłóg dworca poodzierano potém sukna, opony, kobierce, ze stołów okrycia, a czego zabrać nie było można łamano i niszczono. —
Dobek chodził jeszcze po zakątkach szukając coby zagrabił, gdy ujrzał stojącego zdala Opata Benedyktynów.
Opat, ani przywitawszy grabieżcy, patrzał smutnie po komnatach opustoszonych.
— Cóż się to tak dziwujecie temu co się tu dzieje? krzyknął doń Dobek. Pełnię rozkaz pański. Zdrajcę ująłem, mienie jego całe, ziemie, wszystko do księcia należy.
— A kogoż to i kiedy, odezwał się Opat spokojnie — zdradził ten człowiek? — gdzie ta zdrada? kto go sądził!
— Wyrok książęcy! odparł Dobek. — Wam klecho, ani pytać o to, ani sarkać, chcecieli być cali!
— Chceszli ty być całym — krzyknął Opat z mocą wielką, podnosząc habit swój czarny — nie tykaj ani słowem ani ręką téj sukni, abyś trupem nie padł! Czyń, jako niewolnik bez litości co ci kazano, ale zdala od ołtarza i ludzi jemu poświęconych, aby cię ziemia nie pożarła!
Dobek stanął osłupiały, zląkł się. —
— Nie rzucajcież klątwy na mnie! zawołał drżąc — ja tu mojéj nie spełniam woli. Sługą jestem. — Opat popatrzał i odwrócił się od niego z pogardą. Powolnym krokiem przeszedł po izbach, mrucząc modlitwę, patrząc, stając, niekiedy ciężkiém westchnieniem zdradzając żal wielki.
Dobek tymczasem wyśliznął się drugiemi drzwiami do wozów, które strażą otoczone pode dworem stały. Łupu zebranego ztąd nie dosyć mu było, wypędzono ze stajen konie, wzięto kolebki i wozy, zegnano psy, pochwytano sokoły, powywracano szopy i zostawiono pustkę i gruzy tylko…
Łupy wyciągały z dziedzińca za Dobkiem, gdy od glinianéj grobli nadjechał wóz kmiecy, a ten co na nim siedział, oczom swym nie wierząc, stanął przypatrując się zniszczeniu, wczoraj jeszcze pańskiego dworca. Był to Tychon kmieć, którego znów z podwodą do miasta przygnano, wracający do domu. Jeżdżąc tu często z przewodem i znając ludzi Petrkowych, stanął u wrót, przed któremi dawny odźwierny leżał pobity na ziemi i jęczał.
Tychon, co tak na swój los narzekał, pierwszy raz ujrzał że i możnym nie lepiéj się od niego działo.
— Saku! zawołał do odźwiernego — na miłe Bogi, co się tu u was stało? Toć nie wojna?
Sak jęczał trąc potłuczone boki.
— Książęca ręka nas dotknęła — począł płaczliwie. — Nie pytajcie lepiéj! Wczoraj nasz Petrek z książęty na równi chodził, dziś ze złodziejami. — Powlekli związanego do ciemnicy, jego i Starostę i syna…
I począł zawodzić odźwierny.
— A cóż uczynił? spytał Tychon.
Sak podniósł głowę — — któż to wie? Skarby miał — złupić je chciano… Możny był — zazdrościli mu… Bóg tak dał!!
Tychon nie pytał już więcéj. —
— Zaprawdę, rzekł popędzając konie daléj — niewiadomo czy nie lepiéj kmieciem być i podwody a poradlne dawać, a z pogonią służyć??
Tak samo może myśleli mieszczanie, których gromady przez cały dzień stały u spustoszonego dworu, patrząc i zdumiewając się téj doli. Niekiedy jęk cichy wyrywał się im z piersi i ocierali oczy. Petrek miał może nieprzyjaciół i zazdrośnych, jak każdy możniejszy, ale mu téż na przyjaciołach, sługach wiernych i wdzięcznych ludziach nie zbywało, bo wiele czynił, grosza nie szczędził, a że szczodrym był, szczególniéj dla duchowieństwa, i ono mu sprzyjało, modlitwom wiernych polecano go publicznie.
Mnogie klasztory, kościoły, nadania biskupom, przywiązywały doń księży, nieustannie z jego skarbca czerpiących; wszyscy oni za nim byli, czuł więc Dobek, zasłaniając się książęcym rozkazem, że sobie tysiące nieprzyjaciół uczyni chwytając Petrka. — Starszyznę i ziemian obruszała téż kaźń bez sądu, i książę Władysław wiedział że tém sobie ludzi nie zjedna, a tylko najlękliwszych przerazi; ale Agnieszka lekceważyła wszystkich, zarówno duchownych jak świeckich. Ufała w brata Cesarza, wołając że on z Rzymu wyrobi rozkazy do biskupów, aby się przeciw Władysławowi nic czynić nie ważyli. Książę ulegał.
Tymczasem w Opactwie, na proboztwach, w dworcu Biskupim, wiadomość o uwięzieniu Petrka wywołała oburzenie, i ruch nadzwyczajny. W refektarzu klasztornym Ś. Wincentego wszyscy ojcowie zbiegli się na radę. Opat chciał zaraz biedz do Biskupa, ale tego jeszcze z powrotem z Płocka nie było. — Chociaż Dobek zuchwale się składał rozkazami pańskiemi, nie wierzono mu, widziano w tém zemstę osobistą, chciano zaraz słać do księcia ze skargą, do Biskupów z żałobą, z prośbą aby obstali za prześladowanym. W kościołach nakazano modły publiczne. Opat, który był przyjacielem domu i codziennym gościem Petrka, łamał ręce nad losem, jaki mógł być zgotowany nieszczęśliwemu.
Wieść się właśnie była rozeszła, że książę Władysław z żoną, na jednym z zamków szlązkich, o mil kilka od Wrocławia się znajduje, nie wiedziano jednak w którym. Opat wstrzymać się musiał, choć gotów już był jechać, aby za uwięzionym przemawiać. —
Wysłano na zwiady dokąd Dobek się udał. — Nie wątpiono że spieszne jego oddalenie się z łupami miało na celu stawienie się księciu z niemi, i wzięcie u niego rozkazów, jak teraz z więźniem postąpić. Władza panującego była naówczas nieograniczoną, nie potrzebował sądów, nie tłumaczył się z tego co czynił. Za jednych tylko duchownych odpowiadał przed Rzymem, za innych przed Bogiem i sumieniem. Nienawiść mogła nastawać na gardło, a jeśli nie na życie to na oślepienie okrutne, które człowieka bezbronnym i bezsilnym czyniło, na wieczne wygnanie, które nędznym robiło tułaczem.
Trwały jeszcze narady te w Opactwie, gdy dano znać że ks. Janik z Płocka powrócił. Tejże godziny O. Anzelm, wziąwszy z sobą O. Maura, pospieszył na dwór biskupi.
Konie jeszcze rozsiodływano i ks. Janik zaledwie był siadł spocząć, gdy mu oznajmiono Opata. Po drodze już orszak Biskupi, od ludzi przejeżdżających dowiedział się o strasznéj nowinie. Ks. Janik jéj wierzyć nie chciał, ale stanąwszy u wrót spustoszonego dworu, sam oczyma własnemi zobaczył co zeń uczyniono. Płaczący u wrót ludzie, powyłamywane drzwi, porąbane słupy, splądrowane komory, poroztwierane na oścież szopy, dowiodły mu że opowiadający nie kłamali.
Ks. Janik łamał ręce nad losem powinowatego sobie i ukochanego człowieka, gdy Opat blady ukazał się w progu. Nie mówiąc słowa do siebie, stanęli potrząsając głowami, płakali oba.
— Ojcze mój — zawołał wreście Biskup — mów proszę! Co się stało u was? Najazd pogański! napaść zbójecka! Gdzie Petrek nasz! gdzie rodzina jego? Niktże nie stanął w obronie?
— Niema go! Spętany siedzi w więzieniu — rzekł O. Anzelm — mściwa ręka niewiasty dosięgła nieszczęśliwego. Zdradą przemierzłą wziął go niegodziwy Dobek z łoża, bezbronnego, niebroniącego się. — Porwał z nim syna, pochwycono Starostę Rogiera. — Wszyscy oni w ciemnicy na grodzie, oskarżeni o zdradę… Splądrowano dom, zagarniają mienie. — Sądny dzień przeżyliśmy.
— Tak — odparł Biskup zadumany — wybiła godzina sądu Bożego — i stało się co Wszechmocny dopuścił! Korzmy się przed Nim, bo on ludzi i namiętności ich używa za narzędzia, woli swéj! Tak! Bóg to uczynił nie zemsta ludzka — ale płakać się godzi nad losem dotkniętego!..
— I ratować, ratować go trzeba — przerwał Opat gorąco. — Jeżeli nie wszystko ocalić to przynajmniéj życie — życie jego, syna, rodziny!
Biskup westchnął zamyślony, potém rękę podniósł do góry.
— Poza księciem, za Dobkiem, rzekł stoi Agnieszka! Zemsta niewieścia nieubłagana jest i dzika, miary nie zna, nasycić się nie daje. —
— Lecz niemniéj starać się, próbować, kołatać potrzeba — przerwał Opat. — Ojcze nasz kochany! komu właściwiéj jak tobie? Książę jest na jednym z zamków sąsiednich — szukać go, mówić z nim trzeba, upamiętać. —
Biskup cały w sobie stał zamyślony powtarzając: Alea jacta est!
— Nie o Petrka tu samego chodzi! lękam się aby ten sam los nie groził wkrótce królewskim sierotom. — Idzie o państwo to, które chcą zagarnąć! Po drodze napotykałem kupy ludzi zbiegających w lasy — księciu płyną posiłki, jego wysłańcy zajmują grody! Petrek był najgorętszym obrońcą praw małoletnich sierot, dla tego jego pierwszego zemsta spotkała — on im stał na przeszkodzie. Nie Petrka już, siebie ratować nam potrzeba! Dziś oni wydziedziczą książąt, jutro nas to samo spotkać może, odbiorą kościołom nadania, zajadą dobra… Agnieszka chce korony i władzy, duchowieństwo bronić musi sieroty, jutro i ono będzie prześladowaném. —
— Cóż czynić? zawołał Opat łamiąc ręce, mamyż obojętnie patrzéć na zgubę dobroczyńcy naszego, stojąc z rękami założonemi?..
Ks. Janik przeszedł się parę razy zadumany po izbie.
— Cierpliwości, rzekł — niech się okaże jasno czego chcą i do czego dążą. — Dzieła Kaimowego dokonać mu nie damy!
— Pasterzu nasz! zawołał Opat całując go po rękach, powaga wasza wielka, jesteście powinowaci uwięzionego, wy powinniście pierwsi jechać aby się wstawić za nim.
— Właśnie iż powinowaty mu jestem ruszyć się nie mogę — odezwał się ks. Janik. Krokiem teraz od kościoła niepodobna odstąpić. Chcecie wy być posłem moim? wkładam na was sprawę, jedźcie imieniem mém. —
— Dla czegoż nie? odparł Opat. Ta suknia mnie obroni, pojadę choćby w paszczę potwory, nie zlęknę się stanąć ze słowem prawdy!
— Jedźcie! rzekł ks. Janik — bądźcie odemnie posłem. —
Dwaj duchowni usunęli się na poufalszą naradę i rozmowę, Opat Anzelm z gorliwością wielką gotował się stawać w obronie dobroczyńcy swego zakonu.
Tejże chwili posłano na zwiady o pobycie ks. Władysława, o którym mówili jedni że w Lignicy był, drudzy że w Opolu, inni że w Głogowie.
Tymczasem los zdarzył że ks. Marcin proboszcz Miechowski, który z Benedyktynami w ścisłych był stosunkach, bo się za ich wychowańca liczył, znalazł się właśnie w Opactwie Św. Wincentego. Obawiano się aby schronienie pani Petrkowéj nie dosyć było bezpieczne, chciano ją w głąb kraju uprowadzić i skryć gdzieś w miejscu niedostępném. Ks. Marcin będący naradzie przytomnym, z wielkiego politowania nad losem niewiasty nieszczęśliwéj, rzucił tę myśl aby ją wysłać do Komorowa. Inni natychmiast jéj przyklasnęli. Poczęto naglić staruszka, aby na zamek Jaksów towarzyszył niewiastom, był ich przewodnikiem i opiekunem. Ks. Marcin ani chciał ni się mógł opierać.
— Bóg cię natchnął tą myślą szczęśliwą, zawołał Opat ściskając go. — Któżby mógł odmówić przytułku biednym ofiarom nieludzkiéj zemsty? Jedź z niemi, ukryj je! Bóg to nagrodzi! Dopóki się los Palatyna nie rozstrzygnie, niech choć to co on ma najdroższego spocznie w miejscu bezpieczném. Wieźcie je do Komorowa! powierzcie matce Jaksy! W drodze opieka księdza za pułk cały stanie!
— Ja powiodę je drogami na których niema niebezpieczeństwa, odezwał się ks. Marcin — sam téż im będę przodować!
Tak się stało że pani Petrkowa, któréj imię i dostojeństwo zataić musiano, drugiego dnia już, pod przewodnictwem ks. Marcina jechała lasami i drogami bezludnemi tam, gdzie najbardziéj ją widzieć życzyłby był Jaksa. Opatrzność zdawała się opiekować nim i piękną Błogosławą, wiodąc je na stary gród cichy, do którego burze wojny dojść nie mogły. —
III
Ranek był, gdy wyprzedzając wozy za nim ciągnące, pod zamek w Głogowie podjechał Dobek, wołając zdala ku stróżom, aby mu wrota otwierano.
Czwałem wpadł na podwórze, z rozognioną twarzą, a choć cały był śniegiem i błotem okryty, nie zdejmując z siebie odzieży, pospieszył do izb, w których mu wskazano mieszkanie ks. Agnieszki.
Od rozpoczęcia pierwszych kroków nieprzyjacielskich przeciwko braciom z namowy żony, ks. Władysław był bardzo zmieniony. Kosztowało go postanowienie pierwsze, wahał się nad niem długo, z sumieniem walczył, — teraz już krok uczyniwszy brnął daléj, coraz bardziéj sam się zagrzewając i do serca biorąc czém się brzydził niedawno.
Wpływało na to postępowanie zręczne księżnéj, która począwszy od podżegania go zdala, dorywczo, na chwilę teraz męża nieopuszczała. A była dlań wcale inną niż ostatniemi laty, chętną, przymilającą się, uprzejmą. Pilnowała go na krok nieodstępując, aby mieć nań wpływ nieustający. Władysław ulegał coraz więcéj, chwilami przekonany iż to co czynił było jego własną wolą. Zamiłowany w łowach nie mógł teraz jechać w lasy, bo się lękano zasadzki, znajdowano przeszkody, księżna nie puszczała go od siebie, wyszukiwała zabawy i zajęcia, przyprowadzała mu dzieci, rozrywała rozmową, nieporzucała nawet z myślami własnemi. Książę oswajał się z tą niewolą swoją i zdawał z niéj rad. Od rana do wieczora powtarzano mu jedno, jak wielkim się stanie, gdy opanuje działy braci i koronować się każe w stolicy.
Koronę brat Cesarz miał przysłać pobłogosławioną w Rzymie.
Salomea, któréj wpływu i świątobliwości obawiała się Agnieszka, nie żyła już, sieroty nie miały opieki. Najstarszy z nich ledwie był dwudziestokilkoletnim, najmłodsze — niedorosłém dziecięciem. —
— Niech jadą do Bergu! wołała księżna, tam ich dziedzictwo i panowanie!! Tu dla nich miejsca niema! Dwu może przyjąć klasztor we Zwiefalten, który tak bogato obdarzyła matka, a dwu pójdzie służyć bratu mojemu. Lepsi od nich pod Chorągwią Cesarską chodzą!
Tak codzień prawie mówiła Agnieszka, a książę jéj potakiwał. Bronił się tylko od wydania na nich wyroku śmierci i krwią mazać nie chciał, na wszystko resztę przyzwalał.
Gdy Dobek szukając mieszkania księżnéj, wpadł z wielkim pośpiechem do pierwszéj komnaty, ujrzał księcia Władysława na nizkiem siedzeniu, otoczonego trojgiem dziatek, uśmiechającego się do swoich chłopiąt; Agnieszkę na podwyższeniu siedzącą przy nich, i zdającą królować. Zaledwie ujrzała Dobka wchodzącego, z krzykiem się porwała ku niemu. Wiedziała z czém jechał, niecierpliwą była z czém powraca.
Sama twarz Marszałka już dość o tém mówiła; zdjął hełm z czoła uznojonego, potrząsł włosami długiemi, aby mu się po ramionach rozpostarły i raźno po rycersku przypadł z pokłonem do kolan pana i pani. Władysław patrzał nań zbladły i widocznie pomięszany.
Na naleganie żony nakazał był uwięzić Petrka, ale w duszy, nawykły szanować go, żałował postanowienia, niepokoił się, pocieszając tém że Dobkowi mogło się nie udać.
Z lica Niemcowi patrzało iż wiózł pomyślne dla siebie wieści, uśmiechał się nim przemówił, a gdy nań padło nalegające wejrzenie pani, odezwał się raźno.
— Siedzi Petrek z synem w jamie! Siedzi! Wziąłem go jak lisa w dziurze! Trzymamy go! dzierżym! W naszéj mocy teraz ten co się nam odgrażał!!
Książę zbladł bardziéj jeszcze i głowę spuścił.
Wtém księżna z podnóżka skoczyła klaszcząc w dłonie, dzikim ogniem zaświeciły jéj oczy, zwierzęco jakoś, straszliwie. Nim słowo się z jéj ust dobyło, bić poczęła rękami, podnosić je do góry, śmiać się. — Chwyciła się pod boki, przechyliła na wznak, wyrabiała z sobą dziwy, tak ją rozradowała sama zemsty nadzieja. Książę patrzał na nią niemal przelękły. —
— Ah! Ah! odezwała się wreście głosem pomieszanym ze śmiechem okrutnym. — Nareście! mamy cię złoty ptaszku w klatce! mamy! Odbierzesz teraz na coś zasłużył, ty, coś się to chciał państwem opiekować, ty coś na mnie śmiał bluzgać i zohydzać mnie w oczach pana małżonka mojego? A! nie ujdziesz już mi teraz! nie! Wybiła kary godzina, a kara być powinna tak srogą jak winy twoje.
Książę milczał; Dobek kręcąc wąsa się uśmiechał.
— Jakżeś ty go wziął? spytał ponuro Władysław. — Nie ujął się zań nikt? nie bronili się?
— Oho! nieśmiał nikt! zawołał Dobek, szedłem w imieniu pańskiém, z rozkazem waszym, pod chorągwią waszą! A podszedłem go tak jak on drugich podchodził. — Ho! ho! śmiał się Dobek, któremu wejrzenie księżnéj dodawało odwagi — nie miał czasu drgnąć złoczyńca! Niedomyślał się zbój co go czeka! Nasadziłem zawczasu moich ludzi, wywabiłem bezbronnego, związaliśmy jego, Starostę Rogera i syna. Wszyscy u mnie! Zamknąłem ich na zamku pod dobrą strażą, a sam tu zbiegłem.
— Dobrześ się sprawił — odparła księżna z pośpiechem, nie dając się odezwać mężowi — ale — dodała ciszéj — poco go żywić było mając raz w ręku??
Władysław wtrącił groźno.
— Życia mu brać nie chcę.
— O! zgnieść żmiję! zgnieść! przerwała Agnieszka.
— Dość zęby wybić aby niepuszczała jadu! odrzekł książę. —
— Zęby! nie dość, nie dość! zakrzyczała księżna śmiejąc niby, ale z gniewu gorączką. — Oczy, oczy mu trzeba wykłuć co widzą to czego niema na świecie, język uciąć wszeteczny, a w końcu gardło, gardło! Mój to więzień jest, mnie obraził, przeciwko mnie zawinił, ja mu póki żyw nie przebaczę! Krwi mi jego potrzeba! Wtém obracając się do Dobka i mierząc go iskrzącemi się oczyma, poczęła:
A żona? a córka? a dwór? Coście z niemi zrobili? W perzynę wszystko trzeba było obrócić! w perzynę! z dymem puścić! Księżnę jejmość pyszną dać było żołnierzom dla uciechy, i córkę z nią! Czego było oszczędzać plemię ohydne!
Książę przeląkł się wyrazów żony, niepohamowaną zemstą ziejących i wstał z siedzenia, okazując oburzenie.
Agnieszka zapłoniła się tylko i zawróciła ku ulubieńcowi, który dodał.
— Niewiasty się gdzieś skryły! nie wiem! Pewnie do klasztoru pod opiekę mnichów, bo ich tam pod bokiem miały, a ja do tych klechów iść nie mogłem, bo by mnie wyklęli, i ludby na mnie spędzili. — Dwór splądrowano, a co się znalazło tośmy zabrali z niego.
Nim książę miał czas się odezwać Agnieszka wołała żywo!
— Coś zabrał wszystko twoje! książę pan ci to dał! Nie odwoła! Zasłużyłeś na nagrodę starłszy łeb smokowi temu — najstraszniejszego zbyliśmy się nieprzyjaciela. Teraz pójdzie już raźno wszystko, sieroty bez opiekuna nie wymkną się nam! Połowiemy je po jednemu!
Dobek już się nie księżnie ale Władysławowi pochylił dziękować chcąc za podarek, gdy książę ze wstrętem jakimś cofnął się od niego.
Agnieszka za to zbliżyła doń poufale, szepcząc coś po cichu i okazując radość wielką.
Władysław zadumany w okno patrzał. Przychodziły mu pewnie na pamięć te godziny gdy Petrka widywał przy Ojcu swym, poufałym gościem, druhem jego serdecznym, gdy on sam, jak inne dzieci królewskie, stawał przed nim z poszanowaniem, widząc w Petrku opiekuna swojego. — Teraz gdy zemsta przez żonę wymożona, na pół dokonaną została, gniewał się na nią, na siebie, na Dobka i niemal na Petrka iż wziąć się dopuścił. —
Chciał przynajmniéj ocalić mu życie.
Księżna widząc to męża usposobienie, skinęła Dobkowi aby precz szedł, a sama zbliżyła się do Władysława, rękę mu kładnąc na ramieniu.
— Cóż cię to za smutek opanował! spytała szydersko. — Więcéj ci tego zbója żal niż mnie, którą on oplwał i znieważył, mnie, matkę twoich dzieci, Cesarską siostrę!! Żal ci tego nikczemnika? Żal?
Nie było na to odpowiedzi. Pierwszy raz od dni wielu, spędzonych w zgodzie, Władysław zszedł jéj z oczów milczący i skrył się w izbie swojéj. —
Gdy się to na zamku działo, Jaksa, który był pobiegł wprost do Krakowa, szukać księcia, aby stanąć przed nim w Petrka obronie, po drodze już się o całém nieszczęściu dowiedział. —
Niewstrzymało go to, że Petrek był prześladowany.
W pierwszém probostwie na które zajechał opowiedziano mu ze szczegółami, jakiéj zdrady padł Petrek ofiarą, jak rodzinę rozproszono, a mienie jego zrabowano; i że śmierć mu groziła. Dowiedział się zarazem że książę z Agnieszką był w Głogowie i czekał tam na wiadomość co się we Wrocławiu stało.
Strachem zemsty na Petrka wywartéj, chciano wszystkie ziemie do poddania się zmusić. —
Jaksa w rozpaczy niewiedział już co miał czynić, bił się z myślami i rwał choćby na największe niebezpieczeństwa. Bodaj sam jeden chciał iść w obronie Palatyna.
Ale jakież miał ujmować się za nim prawo? będąc zaledwie bardzo dalekim powinowatym, młodym, bez znaczenia i niemając od nikogo zlecenia?
Jaksa niemając pozoru nawet przystąpienia do księcia, chwycił się myśli dziwnéj. Towarzyszył on już raz Petrkowi na dwór książęcy, widziano go tam w orszaku Palatyna, u jego boku. Wiedział że Swiatosław zaswatał był właśnie dziewczę wielkiego rodu, które miał wkrótce poślubić. Zmyślił więc sobie poselstwo, choć nie miał żadnego, i postanowił, jakby o niczém niewiedząc, na dwór się dostać, niby wysłany od Petrka zapraszający księcia na wesele. — Dziwna to myśl była, zły pozór aby się na dwór dostać, ale Jaksa, byle stanął przed księciem, resztę zdawał na wolę Bożą. Chciał mówić, zaklinać, błagać. —
Ksiądz, któremu się myśli téj zwierzył, choć sam sprzyjał Petrkowi, jak duchowieństwo całe, potrząsł głową na dziwaczną myśl młodzieńca.
— Czyż tego nie rozumiecie, rzekł, że dziś się za nim wstawiać, mówić, dopraszać o łaskę, znaczy samemu nadaremnie się na więzy albo i na śmierć narazić. Nie uczynisz nic i gardłem przypłacić możesz.
Jaksa się tém wcale nie dał ustraszyć.
— Uczynię co, czy nic! zawołał, ale zrobię com powinien. W sercu naszego pana niezgasło wszelkie ludzkie uczucie; gdy się kto mu postawi śmiało ocknie się w nim litość, oprze się żonie. Ona go prowadzi — ona!
Nic nie mogło Jaksy powstrzymać, tegoż wieczora ruszył do Głogowa i gdy na grodzie stanął, ogarnąwszy się zaraz, samotnie z dwojgiem czeladzi na zamek poszedł.
Tu, choć dobrém okiem witano ziemian co się pod książęce chorągwie garnęli, na niego koso spoglądano, bo go do Petrkowych liczyli. —
Książę z księżną razem, przyjmował właśnie kilku z okolicy ziemian szlązkich, którzy przybyli miłosierdzia prosząc od Połowców, bo o straszliwém ich ciągnieniu słyszeli. — Ci nawet co z księciem trzymali obawiali się téj dziczy, dla któréj na obcéj ziemi nie było różnicy między przyjacielem a wrogiem, łupiono dwory wszystkie, jakie na drodze stały.
Agnieszka z tryumfującym uśmiechem słuchała płaczliwie wynurzanych żalów, obaw i próśb o miłosierdzie.
— Jeżeli się ich obawiacie, mówiła, a niechcecie popaść w ich ręce, skupiajcie się do nas, pod książęce chorągwie, a precz wyganiajcie tych, co są wojny przyczyną. Gdy się poddadzą grody, gdy książęta pójdą precz, pokój powróci, odprawiemy Ruś i Połowców. —
Kłaniali się płacząc Szlązacy, bijąc w piersi a lamentując, gdy Jaksa wszedł, na którego się wszystkie obróciły spojrzenia. — Książę się popatrzał nań, czekając co powie.
Stało się milczenie.
— Z czém przychodzisz! spytał Władysław.
— Miłościwy książę, odezwał się dławiąc tém co mówił i pokłon oddając Jaksa. — Palatyna Petrka syn Światosław, ma poślubić Martę Starzankę, posłano mnie Waszą Miłość prosić o błogosławieństwo i — na wesele!
Niedokończył jeszcze gdy stojący obok niego Żupan Leszczyc, odezwał się.
— Co ci jest? co prawisz! azaż nie wiesz że Petrek z synem już w więzieniu osadzony, ani mu o weselu myśleć!
Jaksa zamilkł spuszczając oczy.
— W więzieniu? odezwał się ze śmiałością wielką podnosząc wzrok na księcia. Palatyn Petrek? — On? Za cóż człowieka tego który tylko dobrze czynił, miałby ten los spotkać?
Książę milczał, ale Agnieszka poruszyła się gniewnie, ręką potrząsając.
— Petrek był zdrajcą! krzyknęła — przeciw panu! przeciw mnie! Łotr jest życia nie godzien.
To mówiąc przechyliła się pięści zaciśnięte podnosząc do góry.
— Nie może to być — odezwał się mężnie Jaksa. Znają go od lat wielu wszyscy, ojcowie duchowni, ziemianie, ziemie naokół całe, — pobożny jest — sprawiedliwy, cnotliwy! Był nieboszczykowi królowi miłym, dobroczyńcą dla wielu, nikomu złym.
Miłościwy panie, takiemu jak on mężowi, choć by obwinionym był, trzeba się dać wywieść i oczyścić!
— Milcz! ty! zawołała Agnieszka coraz gniewniéj. — Nie ty, młokosie jakiś, sędzią jesteś, ale pan twój, który ma prawo życia i śmierci, sądu i wyroku!
Władysław patrzał w ziemię zasępiony.
— Miłościwy książę, ciągnął daléj Jaksa, zwracając się nie do Agnieszki, jakby jéj słuchać nie chciał, ale do księcia samego, miłościwy książę — błaha to jest poręka, ale ja głowę moją stawię ci za niego. Mało lichéj głowy téj, jaką sumę naznaczycie w złocie czy srebrze, aby wolen był i niewinność swą mógł wywodzić, położę u nóg twoich. —
Książę błysnął oczyma ku niemu, nie odpowiadając nic. — Agnieszka, czując się przez niego pogardzoną, bo na nią ani patrzał, ani jéj odpowiadał — zaczęła wołać.
— Miej się, ty młokosie, na baczności, abyś i głowy zuchwałéj i twego złota a srebra nie stracił. Tyś jego wspólnik jeśli go tak chcesz ratować, taki dobry jak i on — i ty powinieneś iść do więzienia gnić, albo i gardło dać!
Jaksa teraz dopiero spokojnie podniósł wejrzenie i wlepił oczy w niewiastę rozjadłą, która blasku źrenic tych znieść nie mogąc, w większy jeszcze gniew wpadła. — Rzucała się i miotała na siedzeniu odgrażając Markowi, który stał bynajmniéj niewzruszony.
— Wiem to, miłościwa pani, rzekł Jaksa, że i głowę i mienie stawię ujmując się za Petrka, ale mnie to najmniéj nie ustrasza. Ażali nielepiéj życie dać niż cnotę i sumienie? Błagam więc za tym którego niewinnym sądzę, błagam ponownie i zaklinam was, nie mażcie się krwią męża cnotliwego!
Panie! zwrócił się ku Władysławowi. Książę się nagle nasrożył.
— Milcz — krzyknął — milcz! niechceszli dzielić losu jego!
— Milczeć nie mogę — zawołał Jaksa, grzesznymbym był.
— Precz! precz! począł szybko mówić Władysław, nie tyle z gniewu co z obawy aby księżna nie uniosła się bardziéj jeszcze i nie chciała mścić się na nim.
— Idź mi ztąd!
Dwóch dworzan na znak dany przez księcia, pochwyciło go pod ręce.
— Miłościwy książę — odezwał się raz jeszcze Jaksa, gwałtem ztąd wyrzuconym być mogę, ale jakem był nieszczęściu wiernym, tak nim zostanę, i com rzekł to głosić będę, póki siły mam. — Petrek jest niewinny! Niewinny!
Agnieszkę gniew owładnął tak wielki iż mówić nie mogła, gdy Jaksę za drzwi komnaty wyrzucono.
Jakiś czas cisza straszna panowała w izbie.
Na wszystkich przytomnych to śmiałe za Petrkiem ujęcie się, wrażenie uczyniło ogromne, oprócz zajadłéj księżnéj. Chciała natychmiast kazać uwięzić Jaksę, obawiając się jego zuchwałéj mowy, ale nim ochłonęła nieco i pomyślała o wydaniu rozkazu, stało się że już obwinionego na zamku nie było.
Wszędzie są litościwe dusze, a nawet słabych wielka moc ducha podnosi. Ci coby nigdy nie zdobyli się na męztwo stawania w obronie potępionego, gdy posłyszeli jak Jaksa go mężnie bronił, poczuli dlań poszanowanie i litość.
Dawny towarzysz Helmut widział niebezpieczeństwo jakie mu groziło, on pierwszy pochwycił się do gorącego spełnienia książęcego rozkazu. Uczyniono z Jaksą, przez miłosierdzie to co się zdawało wyrządzoném ze złości. Helmut obawiając się o niego, udał najokrutniejszy gniew i razem z innemi, począł go co najprędzéj wypychać z komnaty, daléj wyganiać z podwórca i pędzić natychmiast za wrota zamkowe, nie dając mu się słowa odezwać, odwrócić, zagadać. — Wyrzucili jego, ludzi, konie tak pospiesznie, iż gdy zawołany Dobek, wybiegł ażeby zuchwalca pochwycić, odpowiedziano mu iż śladu jego już nie było.
Wiedząc o bogactwie Jaksów, łakomy Niemiec zabierał się iść w pogoń, aby choć okup wymódz na nim, gdy Helmut z innemi dworzanami zapewnili go że czwałem ze strachu w lasy pognał ścigać go już próżném było.
Tak dawnemu towarzyszowi i kilku poczciwym, winien był życie, choć oni mu się zajadłemi wydali wrogami. —
Na zamku, po odprawie danéj Szlązakom, Agnieszka sama pozostawszy z mężem, puściła dopiero wodze gniewom i wyrzutom…
W charakterze niewiast ówczesnych, o których historya dochowała nam wspomnienie, widziemy, nietylko u nas ale po świecie całym, toż samo uderzające zjawisko. Dwojakie są niewiasty tych wieków, albo święte aż do męczeństwa, martwiące ciało swoje aż do kalectwa, poświęcające się bez łzy i jęku, słowem natchnione jakąś nadziemską siłą; lub opętane złością bez granic, namiętnościami bez uzdy, wściekłością niemal zwierzęcą. Pomiędzy tém dwojgiem niema prawie istot pośrednich. To co występuje przed nami w dziejach, jasne jest jak słońce lub jak otchłań czarne. A nie jest to całkiem winą tych co wizerunki malowali, ale obyczajów wieku, który i w męzkiéj połowie podobne charaktery stawi przed oczy nasze…
Są to rycerze pobożni, we włosiennicy biegący walczyć z pogany, boso powracający składać łup u grobów świętych — albo złoczyńcy porywający się przeciw ojcom własnym, tarzający się w rozpuście, która miejsc poświęconych nieszanuje.
Jest to wiek namiętności, które tylko religijny postrach kiełzna powoli, łagodzi i uśmierza. Z pod powłoki chrześcian wyglądają dzicy poganie, a tam gdzie chrześciaństwo do szpiku kości przejęło, są to posłuszne baranki ofiarne. —
Agnieszka należy do tych czarnych charakterów w dziejach, które do nas najczęściéj z Niemiec przychodziły. Z Rusi szły posłuszne i ciche niewiasty, które pod płaszczem tuląc dzieci, modliły się i siedziały zamknięte w teremach, — z Niemiec jechały królowe, które i mężom panować i świata używać żądne były. A jeżeli która z nich, jak żona Władysława Hermana, jak Agnieszka czuły w sobie kroplę krwi cesarskiéj, dumie i szałom ich nie było miary i granic.
Przybycie Jaksy, zuchwalstwo z jakiém śmiał wystąpić, księcia najmocniéj zmięszały, budząc w nim wstyd i żal. Agnieszka jeszcze mocniéj była przeciw Petrkowi rozjątrzoną.
Obawiała się aby nieuszedł jéj zemsty, czuła że potrzeba było jak najrychléj ją dokonać, dopóki mnodzy przyjaciele w pomoc nie nadbiegą. Spostrzegła wahanie się w mężu — nieufała nikomu. Petrkowi sprzyjało wielu, mógł mieć skarby ukryte, przekupić ludzi, znaleść obrońców, ujść pod opiekę młodych książąt i z niemi przeciw Władysławowi wojować. — Chciała co najrychléj dokonać to czego pragnęła. — Gardło! gardło musi dać! wołała.
Tegoż wieczora, gdy Władysław do niéj i do dzieci powrócił, odezwała się doń rozkazująco, że nazajutrz do Wrocławia jechać byli powinni.
Książę posłyszawszy to żachnął się niechętnie.
— Poco? zawołał — co się ma dokonać, stanie się i bez nas!
— Ja, ja tam chcę być — krzyknęła księżna — nie wierzę nikomu — ty, ty jesteś miękki i dobroduszny. Ty, tyś gotów uwolnić go jutro, a on na ciebie, na mnie zbójców naprowadzi. Ty mu darujesz, on ci nieprzebaczy! Nie przeciw niemu mówię ale za tobą, za sobą, za dziećmi — lękam się!
Książę leniwo począł się opierać jeździe do Wrocławia, ona słuchać go nie chciała.
— Wszystko jest już do tego gotowe — wołała — jechać potrzeba, wydałam rozkazy w imieniu twojém, nie ścierpię byś mi kłam zadał. Musisz jechać! tam poznasz sam że inaczéj niemożna zrobić, tylko twoje życie ratując, jemu je wziąć. — Gardło da! gardło! powtarzała.
Książę, jak zwykle nie opierał się długo, na myśli miał może iż w miejscu prędzéj się rozstrzygnie sprawa i on Petrkowi życie ocalić potrafi, gdy bez niego, nie pytając zamordują więźnia, albo go umarłym powiedzą.
Nie rzekł już nic.
Nazajutrz rano stały konie w podworcach, cały orszak książęcy, Dobek na czele, dwór, wozy i ludzie pogotowiu. Niezważano na to nawet że nagle odwilż przyszła, śniegi topniały, drogi się stały prawie nieprzebytemi. Agnieszka gnała nielitościwie, coprędzéj chcąc być we Wrocławiu. —
W podróży znowu zaczęła męża zagadywać o karę jaka zdrajcę Palatyna spotkać miała.
Tak dręcząc go nieustannie, nim do Wrocławia dojechali, wymogła to na księciu, opierającym się długo wyrzeczeniu ostatniego słowa, iż Petrkowi odjąć każe wszystkie ziemie, majątki, skarby i cokolwiek miał, a wyżenie go precz na wygnanie wieczne.
Kara ta za niedowiedzione zbrodnie już i tak aż nadto mogła się wydać srogą, ale gdy książę odkrył się z myślą swoją, Agnieszka parsknęła śmiechem szyderskim i zelżywe rzuciła słowo. Nie mówiła już więcéj nic, jechali do Wrocławia milczący.
Gdy orszak pański wjechał we wrota miejskie, książę i żona jego poznać mogli łatwo że ich tu nie witano jak dawniéj bywało, i jak panu przystało.
Nie wyjechał Biskup na spotkanie, choć mu zawczasu, przodem śląc, znać dano o pańskiém przybyciu, nie wyszły z Opatem mnichy Ś. Wincentego, a gromady ludu stały tak groźne i milczące, jakby rachunku słuchać chciały, co się z ich dobroczyńcą stało. Tak wśród ciszy jechali na gród, na który pilno było Agnieszce, aby pod nogami swojemi poczuła wroga, w mocy swéj i ręku. — Tegoż wieczora, gdy książę od wieczerzy wstawszy, unikając rozmowy szedł do izby swéj osobnéj, drogę mu zastąpiła Agnieszka. Z całéj postawy jéj, wejrzenia, twarzy widać było, iż tu się losy więźnia rozstrzygnąć miały. — Drżała z niecierpliwości, chwytając Władysława za poły sukni.
— Słuchaj — odezwała się — słuchaj! Ty mnie nie zbędziesz milczeniem, chcę wiedzieć coś postanowił. Ja za krzywdę moją pomstę mieć muszę… Mówiłam ci, powtarzam, gardła chcę!
Książę Władysław stanąwszy, walczył z sobą długo, wyroku śmierci dać nie chciał.
— A jam rzekł i powtarzam — odezwał się niewyraźnie — że mu życia nie wezmę. Ojciec mu wiele winien był, rycerz jest możny, zasłużony, choćby dziś winien był litość mu należy. — Nie wezmę życia — nie! —
Ręką rzucił niecierpliwie jakby się chciał uwolnić od niéj.
— Ej! myśl co powiesz, myśl, odparła Agnieszka, bo ty nie na niego ale na siebie wyrok wydajesz, na mnie i na dzieci. Czci żony twéj nawet bronić nie umiesz. Ej! myśl! zaważy twe słowo!
— Rzekłem! Co chcesz! razem to rzekł, nie będzie inaczéj! odezwał się Władysław. —
— A ja ci mówię że inaczéj musi być — zawołała gwałtownie żona, musi! bo ja cię znać nie chcę za męża! Idę precz — zostawię cię. — Zabieram dzieci — nie chcę cię znać!
— Tego nie uczynisz! odezwał się powoli książę — nie!
— Uczynię to! przysięgam! uczynię — krzyknęła Agnieszka, nie chcę za męża znać tego, który czci mojéj nie pomści.
To mówiąc szarpnęła się gwałtownie jakby odchodzić chciała, a książę który już u drzwi stał, zatrzymał się patrząc na nią. Szła tak aż na drugi koniec komnaty włosy puściwszy na ramiona, z głową podniesioną dumnie, obrażona, gniewem dysząca.
— Tak jest! pójdę! Jutro mnie tu nie będzie! Nie chcę żyć z tobą, a jeżeli ty zginiesz marnie, nie ja po niedołężnym, po słabym płakać będę. — Ty! cobyś ty poradził bezemnie? Siedziałbyś na jednym Krakowie, na łasce u braci, trzykroć od ciebie silniejszych. — Giń!!
Odwróciła się.
— Agnieszko, zawołał książę — ty — tego nie uczynisz co mówisz — a ja tego czego chcesz! Krwi jego na sumieniu mieć nie chcę! Cień ojca prosi za nim, sny miałem. —
— Przecie ojciec twój zabić kazał rodzonego brata Zbigniewa, a ten — ten gorszym od niego jest zdrajcą. —
Dysząc padła na ławę księżna. Książę stał pot ocierając z czoła. Zaszeleściało coś u drzwi, na które księżna zwróciła oczy, czuła bowiem i wiedziała kto nadchodził. — Książę cofać się zaczął ku drugiemu wyjściu, wtém Dobek się wsunął i wprost zbliżył do księcia samego; z pewnym rodzajem poufałości i lekceważenia podchodząc ku niemu.
— Przyszły języki z Płocka, rzekł — Biskupi się tam na Miłość Waszą kojarzyli z książętami i rady były wielkie. Jednego im tam tylko Petrka brak było wielki, czekali nań i wyglądali, a że się on nie stawił, wszystko na niczém spełzło…
Teraz go tylko, choć boso, puścić żywcem, da sobie rady! jak kot co zawsze na nogi upada. O tak! jego im tylko brak, możeby go Wasza Miłość puścić dała? Będą młodzi książęta wdzięczni! Za nic i panowie duchowni wszyscy gdy głowy i wodza niema; to jedyny człek dla nich!
Księżna potakując głośno się śmiać zaczęła.
— Mówno, mów, odezwała się, książę pan tak go miłuje, że chce koniecznie, téj żmiji życie ocalić — a póki w bestyi téj tchu stanie, kąsać będzie!
Zerwała się z ławy.
— Mów, mówże, powtórzyła — niechaj go puści! Niechaj razem i mnie puści, bo ja tu dłużéj oplwana mieszkać nie będę — nie. Jutro na Niemcy pojadę, dziś, jak tylko go wypuszczą żywym, mnie tu niema.
Władysław obrócił się nasępiony ku żonie, popatrzał i nie chcąc nic mówić przy Dobku, podniósł zasłonę, drzwi odemknął — wyszedł. Powlokła za nim oczyma gniewnemi Agnieszka, podniosła pięści, potém załamawszy ręce, siadła na ławie rozdąsana aż do łez prawie.
Zbliżył się Dobek.
Na widok jego księżna wskazała drzwi, któremi mąż jéj wyszedł.
— Nie mogłam go przemódz! Zacięty jest w tém! życia mu wziąć nie chce. — Groziłam, nadaremnie. — Nie chce!
— Jak go ztąd wypuszczą żywcem, odezwał się Dobek, to my swojego życia nie będziemy pewni. Nie dziś to jutro otworzy mu się gęba, ma przyjaciół dosyć. Mnichy się krzątają i biegają, szepczą, znoszą się. Mnie już ofiarowano okup byle mu ocalić życie!
— Ocalić mu życie! ty! zawołała Agnieszka. — Ty! Ani mi się waż mówić o tém. Bierz okup, ale go bronić?? Nie śmiéj!
Podniosła rękę.
— On musi umrzéć!
Nazajutrz dzień się robił zaledwie, ks. Władysław wstawał z posłania aby rannéj mszy wysłuchać w kaplicy, gdy Dobek nadbiegł oznajmując mu że ks. Janik Biskup zgłosił się, chcąc przybyć do księcia z pokłonem.
Biskupowi nikt drzwi zamknąć nie śmiał. Agnieszka czekała gniewna na przyjazd ks. Janika, postanowiła na krok nie odstępować męża. Poszła z nim razem do kaplicy, a gdy się msza skończyła i do komnat powraca[l]i, dano znać o Biskupie. Książę lubił go dosyć, oba równo myśliwemi byli, z nim się jakoś Władysław lepiéj niż z innemi duchownemi rozumiał i mógł rozmówić. Dawniéj byli z sobą poufale, teraz zmieniło się wielce położenie. Każdy Biskup trwożył księcia, wiedział że wszystkich ich mieć będzie przeciwko sobie.
Według zwyczaju jednak wyszedł do progu przeciw niemu.
Ks. Janik z postawą rycerską, mężnie, z czołem pogodném wszedł do komnaty, zasiadł obok książęcia, spytał o coś obojętnego, obejrzał się do koła — nie rozpoczynał ważniejszéj rozmowy.
Ks. Agnieszka siedziała na straży, Biskup rachował na to że odejdzie, pytał o małe rzeczy, mówił niewiele, oczyma rzucał ku pani, która odchodzić nie myślała.
Trwało to może pół godziny, ks. Janik wreście, okiem znów na niewiastę rzuciwszy, odezwał się.
— Nie chcę kryć tego dłużéj żem do Miłości Waszéj przybył w sprawie mojego powinowatego. — Niewiem czém Petrek zawinił tak wielce? Wszyscy zdumiewamy się, aby mąż co stał tak wysoko, mógł nagle, bez jawnéj przyczyny i sądu być strąconym tak nizko? Cóż uczynił?
Agnieszka ledwie mogąc powściągnąć się, usta zakąsając, milczała; ks. Władysław począł.
— Czém zawinił? Zuchwałym był! oszczercą był, zdrajcą… Kto ze mną nie idzie i nie trzyma ten mi wrogiem…
— Miłościwy książę — rzekł Biskup. Zawsześmy wiernie trzymali z tobą, póki wy trzymaliście z prawem i wolą nieboszczyka króla.
— Co? co? podchwycił książę burząc się. — Ja tu panem być muszę, ja, nie kto! Ja, sam! Petrek przeciw mnie szedł i zmowy czynił. —
— Miłościwy panie, odparł Janik, nie stanie więzień i stróżów, jeśli zechcecie wszystkich imać co trzymają z wolą nieboszczyka pana, dla własnego dobra waszego…
— Ha! porwała się, nie mogąc wytrzymać księżna, — kaci opróżnią więzienia. Ziemia głęboka jest, znajdzie się gdzie chować zdrajców!!
Ks. Janik wysłuchał, ale nie odpowiedział nic zwrócił się do księcia.
— Nie może to być, dodał, abyście chcieli życie temu wydzierać, którego ziemie nasze miłują i szanują jak ojca!
Wstał Pasterz uroczystą przybierając postawę.
— Miłościwy książę! krwi téj nie bierzcie na sumienie wasze!
Książę podniósł się natychmiast i niepatrząc na żonę, rzekł żywo.
— Nie lękajcie się o to, życia mu nie wezmę, nie, ale karę słuszną domierzoną mieć musi.
Biskup odetchnął lżéj. —
— Bądźcie litościwym, ciągnął daléj, abyście sami litości doznali gdy jéj w życiu potrzebować będziecie. Któż tak mocen jest, aby pewien był iż na nim nie zacięży prawica Boża? Sądy Wszechmocnego zakryte, a miarą tą mierzy Sędzia, jaką mierzył Sądzący… Gdy to mówił z męzkich oczów Biskupa pociekły łzy, których wstrzymać nie mógł. Objaw ten uczucia i słabości razem zmięszał jego samego, popatrzał milczący na ziemię, i, otarłszy oczy, nie mówiąc słowa, nie podniosłszy ręki do błogosławieństwa, wyszedł z izby powolnym krokiem.
Książę idąc za nim ze spuszczoną głową, towarzyszył mu aż do progu, ale Biskup nie odwrócił się już, nie żegnał, nie patrzał i ocierał tylko łzy z oczów płynące. Siadł na konia u drzwi i zawrócił do domu.
Agnieszka przyskoczyła do powracającego męża.
— Coś ty rzekł? coś rzekł? Mówisz że mu życia nie weźmiesz!
— Nie wezmę! nie! nie! zawołał książę głosem silnym — a gdybyś mi stokroć oddaleniem groziła, powtórzę, nie wezmę! gdybyś jechała zaraz — nie wezmę! Nie! Nigdy go tak silnym w sobie nie widziała żona, cofnęła się nieco, bo ją strwożył.
Książę stał poruszony i drżący, jak człek słaby, który się na coś stanowczego odważył.
— Chcesz krwi! wołał. Naposiadłaś się na krew jego! Oczy mu wyłupić — wygnać go! zubożyć go, ale gardła jego kto tknie, przysięgam, sam je da!
Chciwie słuchała Agnieszka i po za księciem u drzwi stojący Dobek. Czekał skinienia tylko.
— Słyszałeś wyrok pański! zawołała ze śmiechem szyderskim — spełnij go. — Reszta potém!!
Dobek za zasłoną zniknął. —
IV
Pod murowaną zamku częścią były ciemnice dla złoczyńców. W dwu izbach zamknięto, w jednéj Petrka osobno, w drugiéj, za grubym murem, tak by o sobie wiedzieć nie mogli, Rogera i Światosława.
Garść słomy przegniłéj i zmiętéj możnemu niedawno panu służyła za posłanie. Drżał na niéj z zimna okryty jednym kożuszkiem, który wychodząc z rana przeciw Dobkowi, narzucił na siebie. Lecz był to człek od młodu do wszystkich niewygód i niewczasów nawykły, a gdy potém przyszło szczęście nie zmienił obyczajów, nie polubił wygód, siadał na twardéj ławie, spał na sianie skórą zasłaném. Na łowach często głodu zażywał, a jadło proste czeladzi było mu najmilsze. Gości przyjmował winem, drogiemi korzeniami zaprawném i innemi napojami i jadłem wytworném a obfitém. Sam najczęściéj pił kwas lub wodę i jadł z solą chléb czarny.
Nieraz śmiała się z niego, ramionami ruszając, żona, dziwili mu się ludzie; nie rozprawiał o tém z niemi, lecz obyczaju starego nie zmieniał.
Na dobre mu to wyszło teraz, gdy stróż dzban z wodą i chleb tylko zaschły przed nim stawił. Nie poskarżył się, nie jęknął — modlił się.
Śmierć tylekroć miał przed oczyma, że się jéj teraz wcale nie lękał. — Spodziewał się że mu w ostatniéj godzinie księdza nie odmówią, tego jedynie pragnął, o tém myślał.
Czasem, wspomniawszy syna ukochanego, córkę pieszczotkę, żonę co się nieszczęścia znosić nie uczyła, zaciskał usta, gryzł wargi i było mu na sercu, jakby je kto nożem krajał. Modlił się naówczas, przypominał jak Chrystus Bóg cierpiał w pochodzie krzyżowym, jako bolał na krzyżu, jak znosił urągowiska, plwanie, biczowanie i ostatnie męczarnie, wyrachowane z barbarzyństwem na to, aby jak najdłużéj trwały — i myślał: Czémże boleść ludzka przy boleściach tego co cierpiał za nas dobrowolnie? I lżéj mu się stawało jakby kto z ramion jego ujął brzemienia. Leżał tak całe dnie, noce, mało wiedząc kiedy noc była a kiedy dzień.
W więzieniu tém nic słychać nie było, ani gwaru dnia, ani nocnéj ciszy, przebiegła mysz czasem, zaszeleściało stworzenie jakieś, które dziurą z pod ziemi się dobyło i gdzieś znikło — panowała znów cisza grobowa, ciemności mogilne.
Przez pół okienka nad ziemią, zawiewał wiatr, ciekła woda, wchodziły smrody i stęchlizny, ale światło dnia zaledwie zduszone się wkradało. Drugie takie same okienko, niegdyś wychodzące na podwórze, gdy późniéj obok loch przymurowano, pozostało ciemne i patrzyło w jakieś milczące więzienie. Ale nie była to izba podziemna, w któréj Roger ze Światosławem siedzieli (głosy by ich dosłyszał przynajmniéj Petrek) tylko ciemnica jakaś na pół wodą zalana gdzie gnili winowajcy na śmierć już skazani.
Tam téż panowało milczenie grobów, ale czasami, rzadko dobywał się z głębin jakby ryk dzikiego zwierzęcia i jakby jęk ludzkiéj mowy zdziczałéj, gdy człek oszalały sam się z sobą kłóci i żre z rozpaczy.
Po tym ryku czasem słychać było jakby drzwi otwieranie i ciężkie razy zadawane kołem, po których krzyk się odzywał wściekły, oddech jakiś konającego i — milczenie.
Petrek głosu nie wydawał z początku, aż trzeciego dnia, gdy wzburzoną duszę ukołysała modlitwa, i stała się spokojną jak morze czasu pogody, począł głośno odmawiać modły swe codzienne i pieśni nucić pobożne.
Umiał psalmów kilka, które często słyszał powtarzane przez Benedyktynów w kościele i kilka hymnów świętych; pociechę mu to sprawiało gdy podnosząc głos, samego siebie słyszał na tym barłogu Joba, wielbiącego Pana, a błogosławiącego Mu w boleściach. —
Śpiewał więc, i nikt słuchać ni słyszeć się go nie zdawał. Ale jednego dnia, coś zaszeleściało, zaskrobało. Drapano mur pod oknem czarném, Petrek domyślił się, poczuł jak tam ktoś pazurami rwał kamienie i zsuwał się nie mogąc ich ująć, jak się czepiał i usiłował wspiąć ku górze. —
Ile razy potém śpiewać poczynał, tylekroć powtarzało się to drapanie rozpaczliwe. Aż razu jednego usłyszał jęk dziwny i sapanie jakby dzikiego zwierza, a oczy podniósłszy, zobaczył w kratach okienka, wystającą między dwoma pięściami, które za żelazo trzymały, głowę ogromną, kudłatą, ze ślepiami jak u kota błyszczącemi, z nosem wklęsłym i szerokiemi usty otwartemi, z których jak kły dzika, zęby długie wyglądały.
Głowa ta patrzała nań długo z jakimś wyrazem dziwu i przerażenia, potém mruczenie z niéj dobyło się niewyraźne, jakby słowa z gardła, kłębiąc się w niém, wydobyć nie mogły, nareszcie stłumiony głos, począł wołać ochrypło.
— Kneź! kneź! Bo tak zwykle Petrka lud nazywał.
Petrek przyglądał się spokojnie. Głowa ta nie była mu obcą i nieznaną, w oprawie tego okna wydawała się inną, ale przypomniał sobie że gdzieś w życiu podobną do niéj widywał. I przyszedł mu na myśl miejski stróż, któremu nie jeden raz dawał zboże i szelągi, który się zwał Jarmuchą — przypomniał sobie iż był znikł, a mówiono o nim, jakoby rodzonego zamordował brata.
Trzymając się na rękach uwieszony u kraty, więzień zdyszany powtarzał głośniéj coraz.
— Kneź! kneź!
— Tyś Jarmucha! hę? odparł Petrek wpatrując się w niego. Tyś Jarmucha??
Otwarły się usta szeroko i więzień roześmiał się dziko. —
— Jarmucha! kneź w więzieniu! Jarmucha! kneź? co wy, zabiliście téż brata??
— Ja? nikogo! odparł Petrek, a żem tu — Bóg tak chciał!
Jarmucha razem śmiał się i jęczał, patrzał chciwie i napatrzéć się nie mógł. Pojąć nie umiał jak ten co stał tak wysoko niedawno, mógł spaść aż do tego lochu, obok niego i stać mu się niedolą równym.
— Módl się, Jarmucha! odezwał się Petrek. — Jeżeli kiedy Bóg mnie wyzwoli, będę pamiętał o tobie.
Rozśmiał się Jarmucha.
— Mnie powieszą! zawołał z dzikim szałem — powieszą! Z tych lochów nie wyszedł nikt żywym. Kości mi już połamali kołami gdy zakrzyczę, a jak nie krzyczeć, nie ryczeć. — Dzieci moje! dzieci moje!
I ręce wysilone odpadły od kraty a Jarmucha po murze tłukąc się stoczył na ziemię, jęknął i już go ani widział ni słyszał Petrek dnia tego.
Nazajutrz o téj godzinie, gdy modlitwy swe zwykł był odśpiewywać, znowu drapanie się na mur przeszkodziło mu, zasapany Jarmucha dostał się do okna, ale teraz trzymał już lepiéj, bo kamienie powybijał, aby się za nie mógł uchwycić nogami.
Zawołał — kneź! znowu i głową trząść zaczął, jedną ręką trzymając się za kratę, drugą pokazując na gardło.
Petrek tym razem nie przerywał sobie modlitwy, aż póki jéj nie dokończył. Jarmucha słuchał jéj, czekał, ciekawemi oczyma śledząc każdy ruch Palatyna. Twarz jego zmieniona przyoblekała się jakby litości jakiéjś wyrazem.
Zaczęła się potém rozmowa z tym dzikim człekiem, który prawie mówić nie umiał.
Zapytał go Petrek za co zabił brata, lecz gdy to rzekł i spojrzał nań, zobaczył go tak strasznie przeobrażonym, iż w sercu swém pożałował że mu zbrodnię jego przypomniał.
Jarmucha zbladł, zaczął się trząść oczy mu zagorzały, usta się okryły pianą. Nie powiedział nic więcéj prócz. —
— Brat! Jam go chował, karmił, odziewał — zdradził, splugawił dom! Krwią zmyć, zmyć krwią trzeba było…
I oczy sobie zakrył ręką, jęcząc.
— Brat — brat!
— Żałujże za grzech twój, aby ci go Bóg łaskaw przebaczył — rzekł Petrek.
Tego niezrozumiał Jarmucha, sapnął z gniewu jak zwierz i wnet, puściwszy kratę na dół się zsunął. Wieczorem powrócił znowu trzymając w ręku kawałek chleba. Zdawało mu się może iż Petrkowi go brakło i że głodnym być musi. Pokazał mu kromkę i cisnął nią do więzienia.
— Jedz, kneź! rzekł — jedz — ja nawykły do głodu — ja nim marł! Ty nie tak! Jedz! Ty mnie karmił. — I prędko spuścił się znowu. —
Podjął z poszanowaniem Petrek ten dar Boży i schował go jako najdroższą ofiarę; łzy mu się w oczach kręciły.
Z duszą męzką znosił swój los Palatyn, a z każdym dniem, zamiast opadać na siłach, zyskiwał nowe, krzepił się na śmierć gotując.
Tego dnia gdy ks. Agnieszka dała znak Dobkowi aby wyrok spełnił, jakiemś przeczuciem pędzony Jaksa, niezważając na niebezpieczeństwo, przybył do Wrocławia, na dwór ks. Janika.
A że wytrwać nie mógł w miejscu, niepokojąc się wielce, poszedł błądzić około grodu, ażali mu się nie da ludzi przekupić i znaleść środek jaki uwolnienia więźnia.
Wprzódy już przyjaciele Petrka i Ojcowie Benedyktyni posyłali na zwiady do grodu. Wiedzieli oni że okno jedno ciemnicy, w któréj Petrek był zamknięty, wychodziło w podwórze na którém straży nie było. Zamierzano nocą okno to wyłamać, mur wybić i sznur spuściwszy, dobyć z głębi uwięzionego.
Na Opactwie dowiedział się téż Jaksa że panią Petrkowę z córką wyprawiono na miejsce bezpieczne, ale, mało go tam znając, i młodym widząc, niepowiedziano dokąd niewiasty posłane zostały, aby się to niewydało.
Gdy Jaksa, okrywszy się lada jaką opończą, aby poznanym nie był łatwo, wszedł z innemi ludźmi na zamek, Dobek właśnie rozogniony, nieprzytomny, rad że dopiął swego, bo się spuścizny po Palatynie spodziewał, leciał z kilku siepaczami do więzienia.
Drzwi jego wychodziły na podworce. Od tych sam Dobek klucze przy sobie chował, raz na dzień tylko je dając, gdy chleb i wodę dla więźniów noszono.
Otwarto wrota, Jaksa, wcisnąwszy się z innemi, u muru zdala przystanął, przewidując z trwogą po liczbie oprawców, których ściągał Dobek, że się tu coś strasznego gotować musiało.
Sam, Niemiec zajadły jak oprawca wyglądał, biegł, spieszył się, chwytał, krzyczał, łajał, lękając się, aby książę danego nieodwołał rozkazu. Chciał go spełnić co najprędzéj.
Pachołkowie, których tu Dobek znalazł pod ręką, nimby się swoich, rozproszonych na podzamczu doczekał, byli wszyscy Szlązacy, na służbie przy zamku zostający, których Marszałek nie znał, a oni tyle tylko o nim wiedzieli, że rozkazywać im miał prawo. Słuchali strwożeni, z niewielką do posłuszeństwa ochotą. Domyślali się może iż szło o los Palatyna Petrka, który tu niedawno władał i rozkazywał, a miłowany był powszechnie, bo szczodrotą sobie serca kupował…
Gdy drzwi otwarto, Dobek począł krzyczeć aby mu wnet wiedziono Petrka i syna jego pod strażą, zostawując w kaźni Rogera.
A że ludzie nie szli tak spiesznie jak chciał, sam ich bijąc do ciemnicy spychał.
Pachołkowie zstąpili natychmiast, Dobek u wyjścia stał niecierpliwy czekając.
Gdy gromada ta oprawców wtargnęła nagle do więzienia, a Petrek ujrzał ich, cisnących się ku sobie, sądził że go już na stracenie prowadzić mają, obejrzał się, ażali księdza nie było.
I pokląkłszy na barłogu, modlitwę począł.
— Chwali dusza moja Pana — —
Lecz długo mu tak na klęczkach nie dali pozostać siepacze, bo z góry wołając, naglił Dobek, aby go natychmiast prowadzili. Jedni więc zeszli po Światosława, drudzy pod ręce wlec zaczęli Petrka, który modlitwę swą pobożnie kończył.
Dopiero gdy w szyi ciemnicy zobaczył syna, wyrwawszy się siłą wielką tym co go trzymali, przypadł doń ściskając dziecię swe. Ale wnet pachołkowie ich, rękami związanych, rozerwali. —
Stary Petrek, choć i na nim widne były ślady więziennych dni i nocy w trwodze ducha spędzonych, nie tyle się odmienił co młode, pieszczone dziecię, wątlejsza istota z któréj zaledwie cień pozostał. — Światosław szedł słaniając się, wycieńczony głodem i zaduchą, pół żywy, jak trup wybladły.
Gdy na światło dnia wywleczono Petrka, oczy rażone blaskiem zamknąć zrazu musiał, bo odwykły od niego, znieść nie mógł, po ciemnościach.
Dobek zobaczywszy go z powiekami zmrużonemi, śmiać się począł okrutnie.
— Nie zamykaj oczów! zawołał; napatrz się na światłość dzienną, rychło nie ujrzysz już jéj, bo ci twe ślepia z rozkazu pana wyrwać każę. —
Jęknął Petrek i rękę mimowolnie przyłożył do czoła, a syn posłyszawszy urąganie to, zaryczawszy z żałości, chciał biedz do ojca — pochwycono go i strzymano.
Dobek niecierpliwie się miotał i wrzeszczéć począł.
— Sam tu, oprawca jaki! Jest który coby mu ślepia wydarł!
Pachołkowie wszyscy stali niemi. Do starszego z nich przypadł Marszałek bijąc go w plecy.
— Zaraz mi spełnić rozkaz pański! Słyszycie —
Oprawca zżymnął ramionami, bo choć nieraz spełniał podobne rozkazy, Petrka się dotknąć nie śmiał. Szanował go. — Mruknął ponuro.
— Nieumiem.
— Który z was? wołał Dobek.
Nie wystąpił żaden. Dobek z gniewu jak wściekły się rzucał tłukąc tych co pobliżu stali. —
— A nuże, psy paskudne!
Jak sobaki was powywieszać każę. — Do czegożeście się zdali, nicponie!
Wtém ponad ziemią, w wązkiém okienku, ukazała się z za kraty głowa kudłata.
Był to bratobójca Jarmucha.
Z gardła dobył mu się głos chrypliwy, niezrozumiały. — Wszyscy spojrzeli na tę poczwarę dobywającą się jak z pod ziemi.
Jarmucha mrugał oczyma i trząsł się. — Głosu z piersi zmęczonych dobyć nie mógł. Po chwili dopiero zaczął wołać krzykliwie.
— Ja! ja!!
Dobek wpatrywał się w niego, oprawcy mierzyli pogardliwym wzrokiem — Jarmucha nalegał coraz głośniéj.
— Ja! ja! panku! ja!
Niemiec zakrzyczał.
— Co za licho? kto on?
— Bratobójca Jarmucha, na stryczek osądzony — odezwał się oprawca spluwając z obrzydzenia. —
— Oślepisz go? wyrwiesz mu oczy! Zapytał podchodząc Dobek. —
— A, ja! ja! tak! powtórzył bełkocząc Jarmucha, który się rwał, cisnął i przylegał do kraty całą twarzą. — Życie mi daj! Oślepię ja!
Dobek w téj chwili dałby mu był więcéj niż to liche życie, które nic już nie było warte.
— Dawaj go tu! Dawaj! zawołał nagląc. —
Światosław zakrywając oczy upadł na ziemię, zbliżała się męczeństwa chwila. Petrek stał nieporuszony, spokojny.
Natychmiast dwu pachołków zbiegło do lochu i wywlekło z niego coś zaledwie do człowieka podobnego.
Jarmucha łachmany miał tylko na sobie, gdy go pochwycono obluzganego krwią i wrzucono do ciemnicy. Pół roku już w niéj gnił, odzież się popadała, ciało potłuczone ślizło od ran, kij oprawcy zostawił ślady straszne na tym pokurczonym nieforemnym szczątku człowieka, który z chciwością i pośpiechem biegł szukając już żelaza.
Jeden z oprawców miał nóż ostry u pasa, oderwał mu go Jarmucha, rzemień szarpnąwszy i przykląkłszy toczyć zaczął na kamieniu z szalonym jakimś pośpiechem.
Kazano przynieść ławę i w tył ręce skrępować Petrkowi, który spokojnie poddał się rozkazom, niekiedy tylko do szlochającego obracając się syna.
Oprawcy nawet podrętwieli litością zdjęci, Dobek cofnął się o kilka kroków, bał się znać aby krew nań nie trysnęła, suknię miał jasną i nową.
— Czego odchodzisz? odezwał się milczący dotąd Petrek. — Przypatrz się dziełu twojemu, niech na ciebie tryśnie krew moja, ażebyś ją poniósł z sobą na sąd Boży.
Marszałek rzucił się w tył gniewny.
— Oczy mu wydrzéć — zagrzmiał — i język ten podły uciąć precz, aby nie bluzgał a milczał, psi syn! Oczy i ozór! powtórzył. —
Straszny Jarmucha, odwrócił się jakby poświadczając że rozkaz zrozumiał, szczękał białemi zębami i głową potrząsał. Petrek u którego nóg klęczał, jeszcze nóż tocząc na kamieniu, popatrzał nań z politowaniem.
Stało się milczenie straszne, które lada chwila, jęk straszniejszy nad nie miał przerwać. Jarmucha podniósł się, spojrzał na oprawców i przybliżył do skazanego.
— Kneź — kneź! — szeptał półgłosem — nie bójta się. — Ja umyślnie, ja się wziął aby inny nie zrobił. — Oczy zakrwawię tylko, nie wyjmę, język skaleczę — kneź — siedź, jęcz, krzycz — niech myślą żem oślepił — krzycz!
W czasie tych przyborów, gdy brudnemi rękami, Jarmucha dotykał już skroni Petrka, Dobek się tyłem odwrócił. — Patrzéć nie chciał. Oprawcy, choć widzieli co się działo, wnet zrozumieli litość kata i przez miłość dla Palatyna — milczeli. Oczyma porozumieli się wszyscy, nikt nie chciał się krwawemu widowisku przyglądać. Jarmucha obejrzawszy się bojaźliwie, ciął nożem w powieki, raz i drugi, zakrwawił skroń jedną i drugą, szybko, z gorączkowym pośpiechem oczy pomazał krwią. — Nogami niby dusił na ziemi wyrzucone źrenice. Potém usta otworzył Petrkowi i w język ciął tak że krew oblała wargi.
Za każdém cięciem nogami tarł po kamieniach i piasku, i śmiał się z radością dziką. — He! he! —
Petrek nie jęknął nawet.
Gdy Dobek, wyczekawszy dobrą chwilę, odwrócił się. Zdało mu się że wszystko zostało spełnione.
— Puścić ich — niech idą — o żebranym chlebie. — Niemasz tu już ani piędzi ziemi, Palatynie! Sakwy mu dajcie, kij, wyszczuć go za wrota! Syn ślepemu potrzebny, niech prowadzi!
Won ich za wrota! Won!
Ledwie z pośpiechem gorączkowym słów tych domówiwszy, Dobek zawrócił się biegnąc do ks. Agnieszki, aby jéj doniósł że wyrok spełniono.
Księżna w sieniach stała niecierpliwie czekając nań.
— Dokonano! oślepiony! zawołał Dobek rzucając się na ławę bo nogi pod nim drżały. — Język mu ucięto!
Agnieszka uderzyła w dłonie, ale pobladła trupio, chciała biedz, w głowie jéj się zawróciło i musiała oprzéć o ścianę.
Osłabłą ze wzruszenia, Dobek, który sam niespokojny był i przejęty, musiał wprowadzić do komnat.
Niepomyślano już na razie o tém co się z okaleczonym Petrkiem stać miało. Tymczasem u drzwi więziennych, jakby wszyscy byli w zmowie, chwycili bliżéj stojący Petrka, który krwią mając zalane oczy, słaniał się na nogach nie mogąc utrzymać. Światosław objął go rękami, a Jaksa z pod muru przybiegł krzycząc i nalegając.
— Uchodźmy, uchodźmy… na biskupi dwór coprędzéj!!
Nikt im nietamował drogi, owszem miejscowi oprawcy, litościwi i usłużni wskazali im i otworzyli furtę boczną do dróżyny za wałami. Jarmucha rzucił się téż za uchodzącemi aby się wydobyć z niewoli.
Z pośpiechem gorączkowym, prawie niosąc go na ręku, Jaksa popychał Petrka, szepcząc mu do ucha imię swoje. Światosław, choć sam ledwie się mógł na nogach wątłych utrzymać, podążał za ojcem. Uchodzić potrzeba było rączo, aby nowy jaki wybuch zemsty, jeszcze nienasyconéj, nie dogonił ze śmierci wyrokiem.
Nie mówili prawie do siebie, na słowa zebrać się było trudno. Petrek połykając płynącą mu z ran krew własną, modlił się Bogu dziękując. Jarmucha dłuższém więzieniem okaleczały podążyć nie mógł za uciekającemi, padł zaraz u wałów, i musiał w rowie, do którego się stoczył, pozostać.
Szli. Żaden z nich nie wiedział, nie czuł jak długo trwał ten pochód na dwór biskupi, ani dobrze rozumiał instynktem wybranéj drogi. Chwila ta zdała się im wiekiem. Jaksa naglił, tak pilno mu było widzieć co rychléj starego Palatyna bezpiecznym. Raz się dostawszy pod opiekę ks. Janika, był już, choć na czas jakiś pewnym że ztamtąd go nie porwą. Nie powątpiewał że Biskup przyjmie nieszczęśliwego, lub że w Opactwie znajdzie przytułek.
Ani Światosław ani Jaksa nie wiedzieli o tém co między katem Jarmuchą a Palatynem zaszło, nie domyślali się że kat ów, co się napraszał tak chciwie do spełnienia wyroku, wzrok mu ocalił i język całym pozostawił. W drodze okrwawiony Petrek ani się odezwał ani dał poznać po sobie co się z nim stało.
Gdy do wrót dworu biskupiego doszli nareście, do których Jaksa natychmiast gwałtownie szturmować począł, powybiegali ludzie biskupi i cofnęli się strwożeni widokiem okrwawionéj ofiary. — Wrzawa powstała w dworcu, sam Biskup, mąż pełen życia i energii usłyszawszy o Petrku, wybiegł jak stał na przedsienie, a ujrzawszy Palatyna, którego ku niemu wiedziono, podniósł ręce do góry, zemsty Bożéj wzywając.
Wprowadzono tak milczącego jeszcze Petrka do izby i złożono go na łożu; bo siły jego wyczerpały się. — Po małéj chwili jednak dźwignął się i milcząc ciągle ukląkł, złożył ręce, modlić się począł.
Do koła stali wszyscy niemi i politowaniem przejęci. Biskup Janik pobożnie złożył ręce i męzkim głosem począł modlitwę dziękczynną za ocalenie życia.
Nie było naówczas innych lekarzy nad mnichów Benedyktynów, uczniów szkoły salernitańskiej i żydów, którzy z arabskich ksiąg, niejakie wiadomości medyczne czerpali. Jaksa pobiegł natychmiast na Opactwo Św. Wincentego z wiadomością o ocalonym, ale tam wyprzedził go już braciszek, który przebrany stał na grodzie i miał zlecenie donosić co się z Petrkiem działo.
OO. Benedyktyni na najgorsze będąc przygotowani, ciało tylko umarłego wyprosić chcieli, aby dobroczyńcę swego uczcić chrześciańskim pogrzebem. Wiedziano już na Opactwie o wyłupieniu oczu i wyrwaniu języka, ale nikt nie mógł odgadnąć gdzie się podział Palatyn. — Wtém Jaksa nadbiegł oznajmując że leży na biskupim dworze. Opat i braciszek Cencio lekarz natychmiast w gotowości byli spieszyć z pomocą religijną i balsamy. Brat Cencio zabierał z sobą bieliznę do okładów, leki do gojenia ran używane i cokolwiek w takich razach potrzebném być mogło. — Wszyscy razem biegli spiesząc na dwór biskupi.
W izbie przyćmionéj znaleźli Petrka już leżącego na łożu, z twarzą chustą przysłoniętą, a Światosława przy nim na ziemi, na pół ze znużenia uśpionego; Biskup siedział zdala na straży przy nich i modlił się po cichu.
Surowo zakazaném było ażeby biskupich wrót nikomu nie otwierano, chociażby nawet z rozkazem książęcym przybywał. Ludziom kazano wziąć oszczepy i kusze a gotować się choćby do odpierania siłą napaści. O téj jednak dotąd nikt nie myślał.
Cudownie ocalony i pokaleczony tylko Petrek, nie wydawał się z tém jeszcze że oprócz krwi nie postradał nic, obawiał się bowiem aby wieść o tém do nowego gwałtu nie stała się powodem. — Milczał.
Dopiero gdy Opat wszedł prowadząc z sobą braciszka Cencio, gdy Biskup się oddalił, a Światosław pozostał tylko, Petrek zbliżającemu się Mnichowi, do ucha go przyciągnąwszy, szepnął.
— Cudem niewymownym łaski Bożéj, ocalony jestem — kat litościwszym był od księcia, skaleczył mnie, ale oślepić nie chciał, a języka ranił mi i przyciął nie wiele.
Brat Cencio przyklęknąwszy opatrywać go począł.
Niestety! drżąca i niewprawna ręka Jarmuchy, jedno oko, nie chcąc zraniła srodze, tak że wypłynięciem groziło. Drugie ranione przez powiekę zaledwie się uratować mogło. Język pozostał całym ale przecięty był głęboko i posieczony. Jednak i za to trzeba było Bogu dziękować. — Petrek, choć z bolem i trudnością mógł widzieć światło dzienne — mógł kilka słów wymówić; podnieść powieki, wyjęknąć modlitwę. —
— Bogu wszechmogącemu niech za to będzie chwała — odezwał się Opat — cud spełnił nad sługą swoim. — Ale dopóki wy tu będziecie, nie jesteście bezpieczni. — Uchodzić ztąd musicie, uchodzić co rychléj, nieczekając uzdrowienia. — Brat Cencio, syn wasz i Jaksa, który o mało życia za was nie postradał, pojadą z wami. — Musicie się dostać tam gdzie są książęta młodzi i do nich schronić. Ziemie te już całe niemal zajmują wojska pana Władysława i pogaństwo okrutne. Uchodźcie lasami, manowcami, Bóg, który was od śmierci ratował, doprowadzi do celu. — Cud stanie się bo jest potrzebny, na upokorzenie zuchwałych. —
Szeptali tak długo, aż brat Cencio nakazał spoczynek choremu. — Jaksa, któremu to zlecono, biegł zaraz konie i ludzi zbierać i sposobić do drogi, bo bez pocztu silnego w te czasy niespokojne uchodzić nie było można. Orszak musiał być i dobrze zbrojny i z żołnierza najlepszego a doświadczonego złożony, jawnie zaś go ściągać, ani ukazywać nie godziło się, aby Władysławowi nie ścigali, domyślając się kogo prowadzono.
Na zamku spełniona zemsta, któréj pragnęła Agnieszka i Dobek, nie sprawiła radości nikomu. —
Księżna oprzytomniawszy z pierwszego wrażenia, znowu się domagała aby Petrkowi życie odjęto.
Dobek dopiero po godzinie może przypomniał sobie iż nieopatrznie wymówiwszy się, oślepionego puścić rozkazał wraz z synem.
Sam Władysław gdy się o oswobodzeniu Petrka dowiedział, stał się niespokojnym. Obawiał się zemsty, wyrzucał Dobkowi i żonie, iż głowy potracili.
Natychmiast wyzwolonych gonić kazano, ale nim rozkazy wydane zostały, do których spełnienia użyć musiano ludzi zamkowych, późno już było do pogoni, a nikt do niéj szczeréj ochoty nie miał.
Cała ludność wiejska za Petrkiem była, pomódz mu każdy był gotowym, chwytać go wszyscy się wzdragali. Wybiegli wysłani wrzekomo w pogoń, w istocie z pragnieniem wielkiém, aby na Petrka natrafić mogli i do ucieczki mu dopomódz.
Bystre oko Dobka teraz już dostrzedz mogło na jak słabych podstawach spoczywała tu władza książęcia, księżnéj i jego. Ziemianie ukrywali się po kątach, gwałtem powołani przychodzili zimni i niechętni, wymawiając się i zwłócząc gdy ich do czego użyć przychodziło. Mieszczanie rozbiegali się i ukrywali, posłuszeństwa nie było i mały orszak książęcy sam musiał starczéć na wszystko, ciągle się rozbijając o ludzi milczących i opornych. —
Przez cały ten dzień słała co chwila księżna Agnieszka po wieści, czy gdzie wypuszczonego nieopatrznie Petrka nie pochwycono. —
Nakoniec gniewać się srodze zaczęła i wyrzuty czynić Dobkowi, a ten téż rozjątrzony wymawiał księżnie że ona wyroku na gardło wyrobić nie umiała. Zamek rozlegał się hałasami i wrzawą, ludzie biegali jak pomięszani.
Domyślano się wprawdzie że Petrek na dwór Biskupi lub do Opactwa swojego mógł się schronić, ale na jedno i drugie, w niepewności czy się tam znajdzie, porywać się nie śmiano. Prawo schronienia winowajcom nawet jawnym, dawał ołtarz i miejsca poświęcone, targnąć się na nie nikt nie śmiał.
Dobek więc, po namyśle, na Opactwo posłał od księżnéj, aby sam Opat stawił się do niéj. Niespodziane to wezwanie Ojca Anzelma wcale nie ustraszyło. — Dwu towarzyszów dobrawszy sobie, suknie odświętne, urzędowe wdziawszy, krzyż na szyi zawiesiwszy, poważny mąż pojechał na zamek. Lud, który go zobaczył jadącego, tłumnie się za nim potoczył. Od bram zamku wprawdzie straż go odegnała, ale tuż pod wrotami zaległ jakby na czatach, bo miejska ludność zakonników kochała i gotową była nawet stawać w ich obronie.
Dobek widział zdala to poruszenie tłumu i łatwo mógł się domyśléć co ono znaczyło, gdy gromady te, jak zburzone fale, o wały i bramy się oparły.
W izbie oczekiwała księżna Agnieszka na Opata, po książęcemu ubrana z przepychem, dwór swój ustawiwszy do koła, bo bez okazałości téj nigdy obcych nie przyjmowała. Księcia w komnacie nie było.
Chociaż czuła w Opacie nieprzyjaciela księżna Agnieszka przyjęła go uprzejmie, posadziła przy sobie, z razu o pobożnych rzeczach rozpoczynając rozmowę, któremi się nie wiele zwykła była zajmować. Opat Anzelm spokojnego udawać musiał, choć nim nie był.
— Wasza Przewielebność, odezwała się w końcu Agnieszka, musieliście słyszeć o losie tego nikczemnego zdrajcy, nad którym małżonek mój miał litość zbyteczną — bo na gorsze męczarnie i na śmierć stokroć zasłużył. Wiadomo że on wasz klasztor wzniósł i uposażył — wyście pewnie zbiegłemu dali przytułek.
— Nie zgłaszał się o to do nas nieszczęśliwy Palatyn — rzekł spokojnie Mnich. — Nierozumem téż byłoby dlań, tam się chcieć ukrywać, gdzie go pewnie naprzód szukać mogli, ci co zguby jego pragną.
— Więc go u was niema? spytała księżna.
Opat rękę położył na krzyżu. —
— Kłamstwa usta moje nie wyrzekną — odezwał się — na ten krzyż święty ręczę, Miłości Waszéj, u nas go niema.
— Ale wiecie gdzie jest pewnie — mówiła księżna z udaną łagodnością, ja mu już zguby nie życzę, nie jest dla nas niebezpiecznym. Chciałam tylko przez miłosierdzie radzić mu aby się ztąd oddalił. Sam książę teraz imać go każe. —
— Któż wie co Palatyn uczynił z sobą? — odparł Opat, ja nie wiem co zamierza. Zapewne sam on czuje, iż uchodzić powinien.
I zamilkł…
Po chwili księżna dodała. —
— Opactwu Waszemu, które książę małżonek mój weźmie w opiekę swoją, jeśli mu sprzyjać i modlić się zań będziecie — nada większe ziemie i dochody niż te któreście od Petrka dostali.
— Modlemy się za wszystkich — odparł Opat schylając głowę, a o łaskę Miłości Waszéj starać się pragniemy. Do spraw ziemskich mięszać się nam nie wolno, jesteśmy biedni i słabi zakonnicy. —
Na tę rozmowę nadszedł książę, który się dosyć chłodno z Opatem przywitał. Widać było że troskę niósł na sobie wielką.
Małżonka wciągnęła go w walkę tę, któréj czuł że nie podoła — na sercu mu ciężyła, chmurą stała na czole. Nie mógł już o niczém mówić, tylko o tém. Jak wszyscy słabi ludzie, Władysław gdy mu na piersi spadło brzemię, dręczył się nieustannie myślą jedną, o niéj tylko prawiąc ciągle, nawet tym co go zrozumieć nie mogli i wiedzieć o sprawie nie byli powinni.
Zaledwie stanąwszy przed Opatem, rozpoczął natychmiast, jakby opanowany troską.
— Księże Opacie — ja tu sam panem być muszę, tak — opór próżny, com rzekł raz, to uczynię.
Opat zdumiony, jeszcze się nie zebrał na odpowiedź, gdy książę pod ciężarem myśli swéj, daléj ciągnął.
— Nie cofnę się, nie odmienię postanowienia, albo się poddadzą lub z kraju muszą iść precz. — Tak — tak!
Mnich patrzał nań milczący — Władysław dodał jeszcze. —
— Ja wiem! wy wszyscy przeciwko mnie jesteście, jawnie lub potajemnie. — Wiem o tém dobrze. Biskupi wszyscy, Pasterz nasz Gnieźnieński, duchowni i wy — mnisi — zbieracie się, naradzacie, knujecie, to nic nie pomoże. Ziemię zwojuję, splądruję, zniszczę i poddać się muszą wszyscy — wszyscy!
Tak, zniszczę — spalę! powtórzył groźno.
— A nad czemże panować będziecie! miłościwy książę? zapytał Opat spokojnie.
— Ludzie się zawsze znajdą — odrzekł książę. — Chcecieli trzymać się tu i mieć dobrze, ze mną iść i przy mnie stać musicie.
— My, miłościwy panie — odezwał się Opat tymże głosem chłodnym — my, przy Bogu i ołtarzu stojemy. — To sprawa nasza. Panu, jakiego Bóg nam da, wierni jesteśmy, ktoby on kolwiek był. Modlemy się nawet za nieprzyjacioły kościoła i nasze.
— O! ja wiem, wy, wy chytrzy bardzo jesteście — odparł książę groźno, chytrzy jesteście i przewrotni, wy i biskupi wasi, jako baranki się odziewacie, a wilcze kły macie w paszczękach. —
Księżna zdumiona tą mową nazbyt otwartą popatrzała na księcia, który się przeszedł kilka kroć po izbie zadumany.
Wstrzymać jego wynurzanie się nie można było, mówił jakby z samym sobą.
— Za młodszemi braćmi wszyscy ciągną, nie chcąc znać głowy, a ja tu głową jestem. Poślę o to do Papieża aby duchowieństwu posłuszeństwo nakazał dla mnie. Słuszna rzecz aby jak jeden Papież jest nad całém chrześciaństwem, jeden Cesarz nad państwem swém, tak i nad temi ziemiami naszemi, jeden król panował.
Opat słuchał milczący ani przecząc ni potwierdzając.
Wtém książę przybliżył się do niego natarczywie.
— A coście zrobili z Petrkiem? odezwał się.
— My, nic, bośmy go od nieszczęsnéj godziny gdy pochwycony został, aż dotąd nie widzieli — rzekł Opat.
— Dlaczegoż godzinę sprawiedliwości nazywacie nieszczęsną? pytał książę.
— Bo to była godzina zemsty, a nie sądu — miłościwy panie — odpowiedział Opat śmiało.
— Daliście mu przytułek? zagadnął książę.
— Gdyby go był od nas żądał, dalibyśmy pewnie — rzekł O. Anzelm, ale się o to do nas nie zgłosił. —
Księżna stojąca przy mężu wtrąciła. —
— Już się go nie boimy wcale. — Oczy mu wyłupiono i paskudny język urznięto — niech się wlecze żebrać i pokutuje za grzechy! Niech ludzie patrzą na sprawiedliwość naszą, i widzą że nie przebaczamy zdrady.
Toż samo i drugich spotka!
Opat, odpowiadał tak skąpo i niechętnie iż się w nim łatwo było domyślać nie bardzo życzliwego słuchacza. Podniósł się wkrótce, obracając do księżnéj Agnieszki, z pytaniem — czyby mu co do rozkazania nie miała, i po co był wzywany?
Agnieszka zmięszana milczała trochę i rzekła dumnie.
— Chciałam wam kilka grzywien kazać dać na ofiarę do ołtarza i relikwij świętych, abyście się za powodzenie oręża pana małżonka mojego modlili.
Skłonił się Opat.
— Modlić się będziemy — odparł krótko. — Pożegnał się już i odchodził gdy Władysław, przeprowadzający go do progu, mruczał ciągle.
— Nie chcę niczyjéj zguby, ale wymagam posłuszeństwa. Nie ulegnę, na swém postawię, a duchownych do Rzymu skarżyć będę — do Rzymu!
Po wyjściu Opata, obrócił się do żony, i na drzwi wskazując rzekł.
— Chytrzy są! Opat się łasi! Znam go! Petrkowa żona milsza mu pewnie od samego Petrka!! Będzie ją teraz miał! Ho! ho! Chytrzy są bardzo — ale mnie nie oszukają. — Ja wszystko wiem!
V
Stare to, ale święte prawdy słowo, że ludzie się nieszczęściami probują, jako kruszce ogniem. Co próchnem jest błyszczącém to spłonie i w popiół się nikczemny obróci, co złotem było, wypłynie strumieniem złocistym.
Niedarmo Dobek, gdy się na zgubę Petrka zasadzał i pochwycić go zamierzał, wprzódy Starostę Rogiera chciał ująć, wiedząc iż mężem był umysłu nieustraszonego, woli żelaznéj, któréj nic złamać nie zdoła. Niedarmo, gdy oślepionego Petrka puszczono z więzienia, dając mu syna za przewodnika i towarzysza, Rogera Starostę nie uwolniono i trzymano pod kluczem.
W ciemnicy w któréj siedział z synem Petrkowym, Roger cieszył młodzieńca osłabłego i męztwo mu swe wlewał. Od pierwszéj chwili kiedy mu usta zakneblowano, aż do téj ostatniéj, gdy sam jeden pozostał między czterma murami, odwaga w nim rosła i potężniała. Otuchę miał jakąś, któréj źródła sam nie znał, płynęła ona z tajemniczych głębin duszy, a każdy dzień mnożył ją, nie ujmował.
Starostą będąc i Sędzią, Roger znał tu wszystkich i wszyscy go znali do najmniejszego pacholika na grodzie. Nie miłowano go tak jak Petrka, który hojną dłonią jednał sobie ludzi, ale pan był sprawiedliwy, nie okrutny, woli nieugiętéj gdy domierzał zakon, nie dając się kupić ani płaczem, ani groźbą. Szanowano go więc, i litowali mu się ludzie, nawet gdy się do więzienia dostał, i popadł w niełaskę u pana.
Stróż sam nosił mu po cichu wieści o tém co się działo. Wiedział starosta że oślepiono i okaleczono Petrka, rwał włosy z żalu płacząc, ale coś mu mówiło iż straszna pomsta spotka prześladowców.
Siedział tak w ciemnicy, nie wiele dbając o siebie. Winy mu żadnéj nie mogli zadać, krom że był Petrka znienawidzonego przyjacielem.
Drugiego dnia otworzyły się drzwi. — Dobek z dwoma przybocznemi sługami, sam się obawiając do więzienia iść — wszedł powoli i ostrożnie się rozglądając.
Na widok jego Roger, na łożu swém spoczywający, ani się podniósł, ni poruszył.
— No — starosto Rogerze — odezwał się wchodzący — jam tu do was posłany przez Pana — słuchajcie mnie pilno i uważnie. O waszą idzie skórę. Ja tam złego wam nie życzę. — Ocalcie się gdy możecie. Z waszym Petrkiem rzecz na wieki skończona. Wszystko mu zabrano co miał ale nieznaleziono wszystkiego. Skarby przecie miał wielkie, to wiedzą wszyscy. W domu była ich część tylko, reszta zakopana albo skryta. Nikt o tém lepiéj nie może wiedzieć nad was. —
— A wy myślicie, że gdybym wiedział to bym wam wydał? Zapytał Roger.
— Musielibyście to uczynić. —
— Ani pod gardłem! zawołał Starosta. —
— Ja to nie z siebie mówię! rzekł Dobek.
— A choćby mi to i sam książę powiadał, inaczéj mu nie odrzeknę! odezwał się więzień.
— Książę nietylko to rzekł — ciągnął daléj łagodnie Dobek, ale, gdy mnie tu posyłał, mówił mi. Znam Rogera, mąż jest szlachetny i rozumu wielkiego. Powiedźcie mu odemnie, niech już o Petrku myśleć zaprzestanie, bo ten na wieki przepadł, niech mi służy wiernie. — Wyniosę go wysoko i nadam mu ziemie wielkie.
— Tak pan rzekł? odezwał się Roger chłodno, łaskawszy więc jest na mnie niż zasługuję, bo ja komu raz druhem a sługą był temu do zgonu druhem a sługą być nie przestanę. Co jego spotka mnie téż. Szczęścia bez niego nie chcę. Wolę pójść żebrać z Petrkiem niż od księcia wziąć najwyższe dostojeństwa.
Służby żadnéj nie chcę, winy do siebie nie czuję. — Puście mnie, nie żądam więcéj nic. —
Dobek się śmiać począł.
— A któż to tak głupi aby molossy na siebie puszczał z łańcucha?
Roger się odwrócił ku ścianie jakby już dłużéj mówić nie chciał. —
— Starosto — dodał posłany — dobrze ci życzę a źle będę zmuszony uczynić. —
— Czyń co chcesz! rzekł krótko Roger. Dobek postał chwilę, zawrócił się i odszedł precz. —
Na zamku czekała nań księżna, a gdy powróciwszy o swéj rozmowie z Rogerem powiadać zaczął, łajała go.
— Niezdarne chłopisko, do niczego! wołała. — Idź mu powiedz że na gardle karany będzie. — Co za człek jest aby się śmiał nam opierać?
Dobek poszedł raz drugi. Władysław który przy tém stał milczący, oburzył się na żonę.
— Dosyć już tych krwawych spraw, rzekł — niemi sobie nieprzyjacioły czyniemy. Roger nie winien nic. — Strzymam go tylko. —
— A skarby Petrkowe? wtrąciła Agnieszka. Mało ci to ich potrzeba na wojnę? Zkądże weźmiesz?
Wszczynał się spór między księżną a mężem, gdy Dobek wrócił, ale z głową opuszczoną, zniechęcony. —
— Cóż ten człek? spytała Agnieszka.
— Co? Mówi aby go wiedziono na stracenie — rzekł Dobek.
— A ja go tracić nie dam! zawołał książę.
— Cóż mówi o skarbach Petrkowych? odezwała się pani.
— Powiada iż o nich nie wié, i dodaje. — Chcecie abym się o nich dowiedział, puśćcie mnie, pójdę szukać. —
— Puścić! nie! wtrącił sam książę — przepadnie i nie wróci. — Życia mu nie wezmę, ale nie puszczę. —
— Niech przynajmniéj okup da! — odezwała się księżna — naznaczyć ile ma dać grzywien, a potém niech z lichem idzie!
Znowu spór się potoczył długi o okup i grzywny. — Władysław uległ. — Agnieszka liczbę naznaczyła. — Posłano Dobka do więzienia po raz trzeci. —
Za każdym razem poseł śmielszym więźnia znajdował, tak że zuchwalstwo jego niepojęte, odejmowało Niemcowi śmiałość i odwagę. Gdy go raz jeszcze wchodzącego zobaczył Roger, podniósł się na łożu, spierając na łokciu. —
— Cóż tam jeszcze? co? zawołał szydersko.
— Macie dać za siebie okup, — pięćset grzywien — rzekł Dobek.
— I pięciu nie mam, śmiejąc się, odezwał Starosta. Com miał toście wy sami we dworku owéj nocy zagrabili. — Ale, dla pieniędzy sobie skóry zdzierać nie dam — przeto postaram się o okup, ino puśćcie mnie. W lochu go nie znajdę. Mam rodzinę i przyjaciół.
— Chyba dziesięciu znajdziecie co za was ręczyć staną — rzekł Dobek.
— Zaręczy i dwudziestu gdy będzie potrzeba — mówił Roger. Dajcie tylko znać ks. Janikowi. —
Tak nareszcie skończyły się układy, bo Starosta dłużéj mówić już nie chciał. Ze wzgardą prawie obchodząc się z posłem, odjął mu téż ochotę i śmiałość; Dobek rad był skończyć z nim co rychléj.
Oboje księstwo pobytem we Wrocławiu znużeni byli, chciano powracać do Krakowa, dla pilnych spraw około wojny, a tu Roger jeden ich trzymał. Książę kapelana swojego wyprawił do ks. Janika.
Spodziewano się rychłéj odpowiedzi, tymczasem drugi już dzień upływał, a Biskup milczał. Niecierpliwiła się księżna, wysyłając coraz na zwiady, gdy oznajmiono że Biskup na zamek jedzie.
Jechał w istocie mężny człek, ale nie sam. Zwołał do siebie przedniejszych ziemian i umiał ich przekonać że obowiązkiem jest stanąć za tym, który bratem ich był, a marnie i niesprawiedliwie miał ginąć.
Sam swoim przykładem ich ośmielał, bo pierwszy poręczyć był gotów. — Gdy na zamku zbliżający się orszak ujrzano, książę i żona jego zafrasowali się. —
Okazywała się znowu moc i władza duchownego, który na jedno zawołanie więcéj ziemian zgromadził niż książę ich widział u siebie przez ciąg pobytu swojego we Wrocławiu. —
Jechali wszyscy na zamek jakby umyślnie z przepychem, gromadnie, zbrojno, postrojeni otaczając Pasterza swojego, dwór dlań świetny tworząc i okazując że go uznawali głową swoją. —
Trzeba było iść u drzwi witać Biskupa, co też ks. Władysław uczynić musiał. Biskup, pół rycerz, zawsze się tak stawił księciu, jakby do równego sobie przybywał, niezlękniony, nie uniżając się, błogosławiąc do koła. Ode drzwi posunął się daléj przodując dumnie, za nim ziemianie liczni, wszyscy w milczeniu uroczystém.
Poczty i ludzie całe podwórza zajmowali. —
— Zezwoliliście, miłościwy książę, odezwał się Biskup wszedłszy do środka — abyśmy za Starostę Rogera złożyli porękę. Otóż, niesiemy ci ją. Daję ja moją, daje nie dziesięciu ale dwudziestu ziemian, za to, że gdy Roger słowo rzecze, na naznaczony czas stawić się będzie. Człowiek jest prawy, a słowo jego nie rdzewieje.
Agnieszka przytomna cofnęła się nie śmiejąc odzywać i mięszać do sprawy, książę który nawykłym był nic bez niéj nie czynić, zwrócił się i teraz ku niéj. Dała mu znak gniewny, aby się jéj nie pytał.
Aż nadto już mówiono o jéj wpływie na męża, zdradzać się z nim nie chciała.
Książę musiał stanowić sam, nie mając znikąd pomocy. Spojrzał po ziemianach, stali jakoś chmurni i nasępieni, czytał niemal z wejrzeń ich że za Petrka nań gniewni byli.
— Otoczony jestem zdrajcami — odezwał się ręce rozpościerając szeroko — nikomu wiary dać nie mogę. Bronię siebie i praw moich. Roger z tym nikczemnym zdrajcą za jedno trzymał. —
— Miłościwy książę, przebaczcie — przerwał Biskup, my Petrka za zdrajcę nie mamy. — Bogu rachunek z tego zdawać przyjdzie. Nie rad z obrotu rozmowy, książę wyzywająco popatrzał na ziemian, aż krewny Starosty Rogera, którego Leszkiem Wdałym zwano, odezwał się.
— Przyszliśmy tu ręczyć za brata naszego Rogera i porękę za niego wszelaką dajemy.
Wszyscy ręce zgodnie podnieśli. —
— Dajemy! dajemy! zawołali.
Biskup téż prawicę wyciągnął. —
— Ja z wami!
Ks. Władysław nie wiedząc co czyni, skinął na Dobka, który stał we drzwiach z tyłu.
— Wezwij go z więzienia i tu przywiedź — rzekł.
Nastało długie milczenie, czekano coraz się na drzwi oglądając. Znali wszyscy starostę jako męża w sile wieku i urody, któremu postawy i oblicza zazdroszczono, — nosił się téż, wiedząc o tém że urodziwym był, zawsze czysto i strojno. Gdy teraz się w progu ukazał, wprawdzie na bucie i postawie nie stracił, lecz — zaledwie go poznać było można, tak niewola brudem go swoim okryła. — W odzieży poszarpanéj gdy go wiązano, z włosami splątanemi, szedł jeszcze tak dumny, jakby złotogłowy na sobie dźwigał.
Obejrzał się w koło, przyszedł naprzód ucałować rękę Biskupa, który go błogosławił, pokłonił się potém księciu, nareszcie oczyma wyszukawszy Agnieszkę, wzrok w nią wlepił tak straszny i groźny, że się przed nim z mimowolnym krzykiem przestrachu, cofnęła.
W wejrzeniu tém co było zemsty, gróźb, gniewu z całego człowieka się zebrało i oczyma wytrysnęło. — Oczów już nie spuszczał z niéj i zabijał ją tym wzrokiem. —
— Daję wam wolność, abyście za siebie okup zebrali — odezwał się książę cicho. — Ręczą za was dostojni ludzie. — Idźcie z niemi, a powracajcie na czas z okupem, bo was znajdę i pod ziemią. —
Roger wysłuchał pańskiego słowa spokojnie, wzrok ciągle topiąc w Agnieszce, która w końcu, nie wytrzymawszy go, za męża się ukryła strwożona.
— Miłościwy książę, rzekł, ja i bez rękojmi dawszy słowo stawiłbym się w słowie, bo je więcéj ważę niż życie.
Pokłonił się. Biskup téż dziękować zaczął, ziemianie za nim, a że do czynienia nic więcéj nie pozostawało, jęli się zaraz żegnać. —
Roger stał przy Biskupie, oczyma jeszcze szukając ofiary swojéj, ale Agnieszka wymknęła się niepostrzeżona.
Zaledwie Biskup odjechał, gdy do izby wróciła niespokojna. Książę ją jeszcze nigdy tak wylękłą nie widział…
— Co ci jest? zapytał.
— Wzrok tego człowieka! téj żmiji! zawołała. — Puściliśmy go na zgubę naszą. Widziałeś jego oczy! ślepie zwierza wściekłego! Żaden człowiek tak nie patrzy, chyba wąż gdy zwierzę chce struchlałe połknąć. —
Książę się przeżegnał.
— Nie mogłam wytrzymać tego wzroku, dodała Agnieszka. — Nieprzyjaciół dosyć mamy! Biskup przyszedł za nim, ziemianie ręczyli. —
Agnieszka, która nie płakała nigdy, chyba z bezsilnego gniewu, poczęła szlochać rękami obiema zakrywając sobie oczy. Książę nie wiedząc jak ją uspokoić wyszedł, rozkazując Dobka jéj słać, który sam moc miał nad nią. Lecz, gdy się ukazał, precz mu iść kazała, wyrzucając to że wszystkim więźniom, gdy w jego mocy byli, życia nie wziął.
— Człek ten nas zgubi, będzie nieszczęścia naszego przyczyną! wołała.
Nie było co już czynić z niewiastą prawie oszalałą, gdyż żadne słowo przeciwko jéj trwodze nie mogło nic.
Nazajutrz sposobiono się jechać do Krakowa. Dwór z rana wyciągnął w drogę, a księżnę wieziono na pół chorą z wielkiego niepokoju i gniewów. — Dawała coraz nowe rozkazy, wołała i odpędzała ludzi, płakała i groziła.
Po drodze z wieściami się złemi spotykano. Ks. Władysław, który był pewien iż wszystko mu poddawać się musi, opór znajdował na każdym kroku. — Trwoga o pogan po kraju rozbiegłych i plądrujących, nietylko nie pomogła, ale wszystkich przeciw księciu jednoczyła. Oddziałami całemi ciągnęło rycerstwo do Poznania i Płocka, do młodszéj braci. Jechali do nich zbiegając ziemianie, mocniejsze grody otwierały im bramy, z murów na wezwanie Władysława odpowiadając że mu się nie poddadzą. —
Wojna więc była nieuchronną, wojna straszna, z braćmi własnemi, z duchowieństwem, które przy nich stało, z ziemiany, ze wszystkiemi. Z Czech i z Węgier spodziewali się posiłków uciśnieni. —
Do téj wojny zajadłéj, choćby siły miał w pięści ks. Władysław, w piersiach mu jéj brakło.
Odgrażał się chwilami i miotał, to znów narzekał na Agnieszkę i sam na siebie że podjął walkę. Księżna i Dobek dawali rozkazy, szli z niemi Niemcy, ziemian, nawet krakowskich, przy księciu tak jak nie było. Uchodzili, kryli się wszyscy, Duchowieństwo klątwami groziło. Położenie coraz stawało się niebezpieczniejszém.
Książę wątpił czy mu podoła, ale żona pchała go daléj na zgubę, nie chcąc słyszeć o niczém inném prócz pognębienia opornych.
Z Krakowa miano wysyłać natychmiast do Cesarza, z prośbą nową o pomoc i poparcie.
Przez całą drogę niepokój rosnął, w Krakowie téż nie lepiéj stało. Zamek był prawie bez załogi, na biskupstwie nikogo.
Drugiéj nocy po przybyciu do Krakowa, opowiadają wiarogodne kroniki, królowa w nocy ze snu zerwała się przestraszona.
Wbiegła wprost do męża, który głębokim snem ujęty, odpoczywał. Ks. Władysław uląkł się niemało ujrzawszy ją z włosem rozpuszczonym, łzami zalaną, drżącą. — Chwycił za oręż przy łóżku wiszący i maleńką tarcz, sądząc w pierwszéj chwili że napad jakiś niespodziany zamkowi zagrażał. Księżna przypadła płacząca.
— A! sen, wołała, miałam straszliwy. — Śnił mi się ów z oczyma wilczemi Roger — patrząc na mnie tak jak patrzał na zamku we Wrocławiu.
Stałam we śnie w izbie mojéj, nowe próbując obówie, gdy wpadł człek ten straszny, i nagle obówie mi zdarł z nóg, zostawując bosą.
Stara Regina, którą obudziłam moim krzykiem, zaraz mi sen wykładała i rzekła to, co ja sama czuję, że Roger ten zgubi nas i ze wszystkiego wyzuje. —
Pocoście go wolno puścili! Gonić go, łapać, chwytać trzeba, słać za nim i głowę mu odciąć — głowę! Inaczéj spełni się mój sen straszliwy na mnie, na tobie, na dzieciach naszych. —
Gdy tak płakała i zanosiła się, książę strwożył się mocno, i wstał na ludzi wołając.
Wyprawiono, nie czekając dnia, do Wrocławia, ażeby Roger stawił się na dwór książęcy. — Szczęściem, Starosta przyjaciół miał wszędzie, nim urzędnik Władysława wyruszył po niego, wyprzedzając go, pobiegł już przodem ktoś inny oznajmić Rogerowi aby się stawić nie ważył w Krakowie, gdyż tu na życie jego czyhają.
Dziwnie się bowiem działo na tym dworze Władysława i Agnieszki. — Panowali oni jeszcze i rządzili a rozkazywali, owszem kusili się o panowanie nad wszystkiemi udziałami, a nie widzieli tego iż otoczeni byli niechętnemi, którzy sprzyjali młodszéj braci i gotowi byli jéj pomagać.
Dobek i garstka Niemców składająca otoczenie Agnieszki ślepa była na to co się pod jéj oczyma knowało, nie słyszeli nic albo nie rozumieli. Wierzyli oni w moc swoją, gdy polski dwór Władysława, urzędnicy i ziemianie trzymali z Biskupami, z książęty młodszemi, i temi co z niemi byli. — Petrek i Roger mieli tu przyjaciół gorących, co odzywać się za niemi nie śmiejąc, robili co mogli by im iść w pomoc. Słuchano rozkazów książęcych pozornie, ale ufano w to że wszystkie te wysiłki na nic się nie zdadzą a dumna znienawidzona Niemka precz iść będzie musiała.
Gdy w nocy wielka na zamku wrzawa się wszczęła z powodu snu, o którym mówili wszyscy, zrozumiano zaraz że wykład snu groził Rogerowi, popędził wnet posłaniec tajemny oznajmić mu ażeby się skrył zawczasu.
W kilka godzin dopiero potém, wybrał się opieszale i niechętnie, wyprawiony do Rogera urzędnik, który miał naglić do powrotu, — ale już niebezpieczeństwa nie było, bo musiał być wprzódy ostrzeżonym.
Wszystko tu teraz w ten sposób się działo; bezład panował największy, i zaślepienie razem. — Dwór niemiecki odgrażał się, i już zwycięztwo swe myślał wyzyskiwać, gdy dni jego były policzone. Nie było tajemnicy na zamku, któraby natychmiast wyniesioną z niego nie została, nie było postanowienia książęcego, o któremby wprzód nie wiedziano, nim je ogłoszono.
Roger uwolniony za poręką, bawił na biskupim dworze, nie bardzo pilno zajmując się zbieraniem okupu swojego. Natomiast jątrzył umysły i do zemsty wołał za krzywdę wyrządzoną Petrkowi.
Gdy ks. Janik pytał go, dla czego nie zbiera grzywien?
— Albo to o grzywny idzie? odpowiadał Roger przejęty żalem — ani o mnie, ani o okup mój gra się toczy, ale o to aby niezbożnego Kaina na żywot braci nastającego, wygonić precz! Jakem żyw że się to stać musi, i że się to stanie! A dopóki tego nie uczyniemy, o sobie myśleć się nie godzi.
Bił się w piersi i przysięgał…
— Nic mi się nie stanie, mówił ostrzegającemu go Biskupowi, chodzić będę bezpieczny, a oni padną i pójdą precz. Niewinna krew Petrkowa pomszczoną zostanie.
W kilka dni Roger samotrzeć na koń siadł, nie było go przez dni kilka, a powróciwszy na dwór biskupi rozpowiadać nie chciał dokąd i poco jeździł, gdzie był i co robił. Pytających zbywał nie znaczącemi półsłowami.
Powrócił wieczorem gdy Biskup już spał, nazajutrz rano pojechał, konie zmieniwszy. Nie było go znowu. Przyjechał czasem na godzinę w nocy, wyjeżdżał rano, nie opowiadając się nikomu.
Biskup powiadał wszystkim że jeździ zbierać grzywny, o które niełatwo. —
Gdy znowu się na chwilę ukazał, ks. Janik powołał go do siebie.
— Co ty sobie myślisz, Rogerze? zapytał, upływa dany ci czas, masz ty już potrzebne grzywny, czy jeszcze ci ich do liczby braknie?
— Ojcze mój, gdybym je nawet miał, odparł Roger, nie myślę niemi chciwego ich gardła zapychać, ja nie grzywny ale ludzi zbieram! Nie taił się z tém przed Biskupem że dla młodych książąt ściągał posiłki i ziemian do nich posyłał. Właśnie czasu téj rozmowy, nadbiegł z Krakowa usłużny człek, z powieścią o onym śnie z trzewikami królowéj, dla którego miano Rogera do Krakowa ściągnąć aby mu tam życie odebrać.
Starosta zamiast ustraszyć się, swoim zwyczajem zaczął się śmiać pogardliwie i przedrwiewać. —
— Ale! nic mi nie zdołają uczynić! Bóg nie dopuści.
Biskup się pogniewał nań. —
— Człecze zuchwały, zawołał, ale któż ci tę obietnicę Bożą oznajmił? Zbytek ufności jest téż szaleństwem i grzechem. Masz przykład na Petrku że ostrożnym być potrzeba. —
— Ojcze mój, odparł Roger podnosząc ręce ku niebu z niewymownym zapałem, który i Biskupa zdumiał. — Ja nie wiem kto mi w duszę wlał to bezpieczeństwo które w sobie czuję — aliści taką mam pewność iż mi się nic nie stanie, że w ogień bym skoczył, pewien będąc iż się nie spalę.
Nad wieczorem Szabroń z Krakowa przybiegł od księcia z rozkazem aby Roger natychmiast do dworu się stawił. Komornik ten pański, choć się liczył do Władysławowych sług i zaufanie jego miał, tak jak wszyscy inni prawie, dla Agnieszki i Niemców, niechętnym był księciu.
Posłał go Biskup do siebie wzywając, bo i Roger się tu znajdował. — Opowiedział Szabroń z czém go posłano, ale gdy się obejrzał potém że nikogo, oprócz Biskupa i Rogera nie było natychmiast zmienił mowę. —
— Niechaj was Bóg uchowa, panie Starosto, rzekł, abyście rozkazowi temu zadość uczynili, bo wam niechybnie głowa z karku spadnie. Czekają na was siepacze. Ukryjcie się gdzie dopóki ta plucha nie przeminie, aż nasza pani ochłonie. Długo to nie może trwać. Bóg da.
Roger go uścisnął. —
— Miły Szabroniu, odezwał się wesoło, otom taki głuptaczek iż pojadę, głowy nastawię, a nie zrobią mi nic! Nic!
— A któż was obroni? spytał zadziwiony Szabroń.
— Sam nie wiem — rzekł Roger, tylkom tego pewien, że oni mi nie uczynią nic. — Niedoczekanie ich.
— Dla czego?
— Taka jest wola Boża!
Biskup usłyszawszy to znowu go karcić począł, ten szedł mu ręce całować, zaklinając aby go puścił i powtarzając swoje. —
— Nie uczynią mi nic!
Zdumiewali się wszyscy téj pewności i bezpieczeństwu jego, która się im zaślepieniem wydawała.
Biskup szczególniéj, że był tak surowy i charakteru żywego, karcił go ciągle za grzech mu poczytując tę zabobonną wiarę w siebie. Stanęło wreszcie na tém, po długich targach z ks. Janikiem, że pod błogosławieństwem zakazał Rogerowi aby się z miejsca ruszyć nie śmiał bez Archidyakona Roberta, którego mu od siebie dodać postanowił.
Ks. Robert, któregośmy już widzieli, Włoch rodem, od dawna już w Polsce przebywał; człek spokojny, bystry, przezorny, uczony, wielkiéj powagi. Ten tak chłodnym był i rozważnym jak Starosta gorącym.
Biskup się nim w najcięższych posługiwał sprawach, była to jego prawa ręka, doktor praw, do pióra dzielny, w księgach i dekretach biegły zastępował Biskupa tam gdzie on prędki często, unoszący się, ducha wielkiego, byłby swą żywością sprawę kościoła naraził. Nawzajem dobrego serca ks. Janik goił rany, które zbytnia surowość i ostrość ks. Roberta zadawała. — Kochali się i byli sobie potrzebni.
Ciężko było dnia jednego ks. Janikowi bez tego pomocnika się obejść, bo czy prawo tłumaczyć, czy duchowieństwo powaśnione godzić, czy wiernych karcić przychodziło, ks. Janik sercem to czynił, a głowy szukał u ks. Roberta.
Odpuścić go od siebie źle było Biskupowi, ale tu szło o życie drogiego na ową chwilę człowieka, który, gdy Petrka nie stało, sam był jeden jeszcze, co mógł coś z ziemianami począć i nad niemi miał przewagę. Potrzeba go było ratować. —
Ks. Robert jechać był gotowym, a Szabronia obdarowanego wyprawiono przodem z tém, że Roger w ślad za nim podąży.
Po mszy świętéj, którą ks. Janik sam na tę intencyę odprawił, ruszyli podróżni do Krakowa. Na wyjezdném jeszcze musiał Starosta dać Biskupowi słowo, że bez ks. Roberta nic nie uczyni i posłuszny mu będzie. Dopiero go puścił Biskup.
Gdy się już do stolicy zbliżali, nakazał Archidyakon Staroście, aby twarz kapturem i chustami osłonił tak, aby poznanym być nie mógł. A że na posłuszeństwo słowo dał, choć z wielkim wstrętem uczynić to musiał. Do miasta go téż nie wwiózł ks. Robert, ale do znanéj gospody na przedmieściu u człowieka ubogiego, którego wierności pewni byli. Tu ksiądz, jak w więzieniu zamknął Starostę, zakląwszy go aby bez pozwolenia krokiem nawet w ulicę się nie ruszał. Roger narzekał wielce, wyrywał się, bo miał i męztwo wielkie i ochotę stanąć z księciem oko w oko, ale słowo go wiązało.
Sam więc Archidyakon pojechał ztąd na Biskupi dwór jawnie, i tam stanął, a nazajutrz rano, odziawszy się obrzędowo, jak do księcia wypadało, na zamek jechał. Poznano go tam zaraz że z Wrocławia był, domyślając się już co wiezie i Dobek w progu niemal naglić począł:
— Gdzie Starosta?
Ks. Archidyakon zbywszy go milczeniem, do księcia wprost oznajmić się kazał, nie chcąc z Niemcem wchodzić w rozprawy. — Gdy o nim dano znać Władysławowi, wyszedł z kilku panami swemi na spotkanie. — Księżna, uwiadomiona o przybyciu, nie ukazując się, za zasłoną skryta, przysłuchiwała się rozmowie.
— Przynoszę Miłości Waszéj, odezwał się Archidyakon do księcia — pokorne służby Pasterza naszego, ks. Janika. Przybywam od niego z prośbą za Starostą Rogerem, który okupu jeszcze zebrać nie mógł, ale niebawem już cały mieć będzie i wypłaci.
Pasterz miłości Waszéj o cierpliwość prosi.
— A gdzież się Starosta sam znajduje? spytał książę.
— Za okupem jeżdżąc, po grzywnie od przyjaciół i krewnych ściągając, sam stawić się nie mógł, ale Pasterz nasz ręczył zań, poręczyli panowie — będzie się stawił gdy zbierze.
— Więcéj niż okupu ja tu osoby jego żądam, odezwał się książę. — Nie przestał niespokojny matacz Petrka swego opłakiwać, a mnie nieprzyjaciół robić. — Nowe na nim winy są, powinien się stawić na sąd mój. —
Ks. Robert nie chciał ani uniewinniać, ni o tém rozprawiać.
— Pasterz nasz, rzekł, ręczył zań, więc i za osobę jego że do sądu książęcego stawić się będzie. —
To powiedziawszy począł ks. Robert szeroko, uczenie i wymownie dowodzić jaką rękojmią było słowo dostojnego Pasterza, zapewniając że w nim wiarę nieograniczoną pokładać było można. — Archidyakonowi, jako wielce wymownemu, książę sprostać nie mógł, plątał się nie wiedząc jak miał odpowiadać i w końcu nie dając już się sobie sprzeciwić, wolę objawił stanowczą aby Roger mu się stawił w Krakowie.
Na téj rozmowie spłynęło czasu dosyć, a gdy posłowie jacyś przybyli i oznajmiono o nich, musiał Archidyakon ustąpić, tak jak nic nie sprawiwszy.
W progu już odchodzącemu książę powtórzył że nie okupu chce ale samego człowieka; a zresztą jedno lub drugie natychmiast musi mieć. —
Z tém powróciwszy Archidyakon na Biskupstwo naprzód, nocą, pokryjomu przekradł się do Starosty, który jak niedźwiedź na łańcuchu rwał się niecierpliwy chcąc z niewoli téj wyswobodzić. — Upierał się koniecznie sam stawać i bronić swéj sprawy.
— Ani mi się waż! ani myśl! zawołał ks. Robert. Ja tego nie dopuszczę! Jutro raz jeszcze pójdę na Zamek i spodziewam się u księcia otrzymać ulgę, zwłokę. — Uchowaj Boże obstanie przy okupie raczéj pożyczę i złożę grzywny, niż wam dozwolę iść na pewną zgubę.
Roger ciągle rwał się niespokojny.
— Ojcze miły! ojcze kochany! Na rany Chrystusowe zaklinam was, okupu nie dawajcie. Ja się ani kryć ani uciekać nie potrzebuję, ani płacić, jak mnie tu widzicie żywego, stojącego przed wami. Nic mi nie zrobią! Nie ja będę uciekał, ale on! on! co oślepił i okaleczył biednego Petrka, co czyha na życie braci. —
Archidyakon znowu te zuchwałe słowa usłyszawszy, kazał mu milczeć i zabronił wychodzić, zgromiwszy mocno.
Starosta narzekał, oburzał się, lecz słuchać musiał.
Nazajutrz Archidyakon poszedł na zamek do księcia raz jeszcze. Rzeczy tu przez noc zmieniły się.
Ks. Agnieszka i jéj pomocnicy zrozumieli że zbyt wiele wrzawy ze swym snem i groźbą uczynili, że Roger ukryć się musiał nastraszony i ujść im może. Postanowiono więc dobroć i łagodność udawać, aby trwogę rozproszyć, i Starostę ściągnąć, uspokoiwszy — ks. Robert rozpoczął od wstawiania się za Starostą do księcia, na co mu ten odpowiedział.
— Biskup i ziemianie ręczą więc i nadal za Starostę?
— Najuroczyściéj mi zlecono porękę odnowić, rzekł ks. Robert — ks. Janik ręczy i ziemianie téż, na wszelki sposób.
— Odmawiać więc im nie mogę, i nie chcę — odezwał się książę Władysław, okrutny nie jestem nawet dla winowajców, przedłużę czas. Gdy ten nadejdzie aby mi się z okupem i z pokorą nieodmiennie stawił.
Musiał na wszystko zgodzić się Archidyakon, a że skryptu pod pieczęcią żądano, która Archidyakonowi wraz z kanclerstwem biskupim powierzoną była, dał porękę na piśmie, opisując czas na jaki Starosta stawić się był obowiązany. Książę, okazując się dlań wielce łaskawym, zatrzymał go potém jeszcze, namawiając aby Biskup z panem swym trzymał i był mu pomocnym.
W czasie tego posiedzenia nadeszła i księżna Agnieszka z żalami na duchownych i ziemian, pragnąc sobie widocznie Archidyakona pozyskać. Przedstawiała mu po niewieściemu żywemi malując słowy, iż opór próżny był przeciwko takiéj sile jaką książę miał z Rusi, od Cesarza i z ziem własnych.
Ks. Robert słuchał, nie przeciwił się wcale — milczał.
— Prosicie za Starostą, dodała, który powiernikiem był i przyjacielem serdecznym tego zdrajcy Petrka; a wiecież o tém że ślepiec ten, wprost z synkiem do książąt, do Płocka pociągnął i tam zewsząd na nas siły ściągają, do buntu namawiają. — Starosta taki zdrajca jak oni, trzyma z niemi.
— Nie wiem co się z Panem Petrkiem stało, odpowiedział ksiądz, lecz, gdyby oślepiony i ze wszystkiego ogołocony dostał się tam, nie wiele może szkodzić komu.
— Starosta pewnie téż do niego poszedł lub przedrzeć się myśli, mówiła pani — znamy tych ludzi.
— Biskup nasz ręczył zań — odparł Archidyakon — więc mu się oddalić pewno nie da.
Na zamku krakowskim, gdy go ks. Robert opuszczał, bardzo już wojowniczo wyglądało, stały pułki całe na podzamczu, oddziały wyprawiano na grody, wojska się poruszały, Ruś i Połowcy zajmowali ziemie dalsze i posuwali się dla połączenia z wojskami książęcemi.
Ks. Władysław sam zbierał się iść z ostatniemi i wybranemi swemi ludźmi; ale co było przy nim jeszcze ziemian i rycerstwa, chodzili wszyscy jak obumarli z żałości i wstydu, ręce łamiąc.
Niemcy tylko radowali się że już wkrótce z panią swą państwem całém zawładną.
Starosta, chociaż z dworku, w którym go ukryto nie wychodził, chociaż tu mało widzieć mógł, od gospodarza nasłuchawszy się co się działo, kipiał z gniewu.
Gdy Archidyakon na ostatku, zakapturzonego znowu wydobył z kryjówki, zaraz za Krakowem ze dwojgiem ludzi, pożegnawszy go, ruszył w świat, nie chcąc powiedzieć dokąd ani po co. — Musiał mu tylko słowo dać że nazad do Krakowa nie powróci i zuchwale się nie będzie stawił księciu.
Pilno mu tak było na swobodę się wyrwać, że, rozstawszy się ze swym opiekunem i przewodnikiem, w czwał, bez drogi puścił się na lasy, jakby jednéj chwili do stracenia nie miał.
Całując rękę Archidyakona, rzekł tylko półgłosem.
— Pomszczę Petrka mojego, albo sam żyw nie będę!
VI
Staruszek ks. Marcin, któremu się dostało, biedną niewiastę z córką wieźć do Komorowa, przez lasy i pustynne drogi, nie małą miał z nią i o nią troskę. —
Petrkowa, rodu książęcego pani, o czém nigdy zapomnieć nie mogła, nawykła do tego że jéj długo wszyscy pokornie bili pokłony, od męża począwszy, który ją dla piękności jéj miłował wielce; nieszczęście znosić wcale przygotowaną nie była.
Rozpieszczona od losu, przez męża i obcych, piękna niewiasta stała nadto wysoko aby jéj kiedykolwiek przez myśl przejść mogło że ją podobny los spotka — ubóstwo, wygnanie, trwoga o los męża, dzieci i własny.
To co się z nią stało teraz, długo się jéj snem i zmorą jakąś wydawało, tak że, gdy się z prawdziwego snu budziła, obejrzawszy się do koła, na swą nędzę i sieroctwo, rozmdlewała się we łzach nieustannych i narzekaniu.
Naówczas to, milczące zwykle, słabe dziecię, co same jak powietrzne widmo, jak ze mgły stworzona wyglądało Rusałka, stawało się silniejszém i mężniejszém od matki. — Cieszyło ją, pieściło, tuliło, tak jak samo niegdyś pieszczoném było.
Ks. Marcin, nawykły mieć do czynienia z prostym ludem, na wszystko zahartowanym, co godzina na nowo dziwić się musiał powracającéj słabości matki i sile dziecięcia, a boleć nad niedolą tych istot, które do niéj stworzone nie były.
Dla nich stokroć sama śmierć znośniejsząby była nad te męczarnie przedłużone. Za nią uśmiechało się im niebo, tym bolom nie było ulgi i końca.
Dziwiło pobożnego staruszka i to, że owa niewiasta, która o losie męża nie wiedziała — nie tyle się nim trwożyła, co o siebie i o dzieci. Wspomniała czasem — Petrka, ale zawsze z narzekaniem nań, że on zuchwalstwem swém i zbytnią śmiałością księcia obraził, że upierając się przy swém na niewinną rodzinę ściągnął pomstę i zgubę.
Nie tyle bolała piękna pani nad nim co nad losem własnym, wspominając wciąż złociste teremy, ciche ustronie, w którém się chowała; przeklinając przeznaczenie swe, co ją w te obce rzuciło kraje.
Lecz że zarazem dosyć pobożną była kniehinia Marya, ksiądz Marcin słowem Bożém ją uspokajał, modlitwy odmawiając krzepił, pieśniami świętemi zabawiał.
Z początku chciała koniecznie wiedzieć dokąd ją wieziono, i ks. Marcin nie rad był taić tego przed nią, ale po rozwadze, zbył ogólném upewnieniem, iż na zamku, do którego jadą bezpieczną być może, byle się z sobą nie wydawała nazbyt, kim była — aby ztąd po ludziach głosy o niéj nie poszły. Nie taił i tego że gród był choć zamożny, niewytworny, a życie w niém proste.
Nie w smak to było, nawykłéj do życia wygodnego pani, iż w tém schronieniu, jak je opisywano, nie znajdzie komnat jasnych, ani przepychu domowego, pocieszała się tém tylko że wprędce wszystko to złe skończyć się musi. —
Gdy się już do Komorowa zbliżali, a w okolicy żadnego niebezpieczeństwa dla podróżnych nie było, i samych ich z ludźmi mógł ks. Marcin pozostawić, na godzinę wprzódy pojechał na zamek do Jaksowéj, oznajmić jéj o gościach.
Człeka zostawiwszy pewnego przy wozach, sam starowina, jak był nawykł różnie się włóczyć po świecie, chabet'a z wozu wyprzągłszy, pomimo nóg nabrzękłych i bolących, siadł nań i przodem pokłusował.
Tu go tak znano że, gdy się tylko u wrót pokazał, wnet mu je otworzono, a stara Jaksowa, odziana tak jak zwykle, na pół po męzku, pół po niewieściemu, wyszła sama na spotkanie.
Zdala się już, a naprzód o swojego jedynaka pytała, bo go miała na myśli.
— Nie wiecie, nie wiecie, co się z nim dzieje?
— Złego mu się nie stało nic, rzekł ks. Marcin, a próżnować nie może, kiedy wszystkie ziemie goreją. — Swoich braci w ogniu odstąpić mu się nie godzi.
— A zkąd jedziecie? pytała stara.
— Ze świata dalekiego, rzekł ksiądz Marcin — co pytacie? dość wam wiedzieć żem nie sam, że ocaloną od dziczy i pogan, którzy wszędzie plądrują i w niewolę biorą, niewiastę znacznego rodu z córką prowadzę Wam. Musicie ją tu przyjąć dla miłości Chrystusowéj.
Skrzywiła się stara pani. —
— A! zawołała — zaprawdę wolałabym dziesięciu mężczyzn hodować i karmić, niż jedną niewiastę!
Rozśmiał się na to ks. Marcin. —
— Daremna rzecz — rzekł, wyboru nie macie, co Bóg dał przyjąć potrzeba. Pani jest wielkiego rodu, książęcego, trochę z nią zachodu mieć będziecie, to prawda, bom ja w podróży próbował że niełatwą jest, ale co się nie czyni dla miłości Chrystusa Pana?
Jaksowa załamała ręce i zafrasowała się mocno, sposępniała.
— A któż ona jest? kto? poczęła dopytywać.
— Nie pomoże wam nic wiedzieć o tém i nie potrzeba — odparł ks. Marcin. Tyle mi tylko powiedzieć polecono iż ksiądz Pasterz nasz, Janik żąda od was abyście jéj przytułek dali, czuwali, doglądali, a swego czasu sowicie się to nagrodzi. (Tak mu zlecili mówić Benedyktyni, choć ks. Janik o schronieniu tém nie wiedział.) Obraziła się Jaksowa niezręczném słowem.
— Jakbym to ja za miłosierdzie nagrody potrzebowała? zawołała. Ciężar to będzie wielki, bo cudzy w domu, to swój z nim już jakby obcym był. A — co robić? izbę jéj dam, chleba nie pożałuję, zresztą niech się sobie cieszą jak mogą. — Ja mam i tak na głowie dużo, do snu im śpiewać nie będę.
Rozmawiali jeszcze w podworcu, gdy wozy i ludzie z Petrkową, na gród wjeżdżać zaczęli. Nawykła do wygód, do gmachów jasnych i przestronnych Petrkowa, gdy z wozu przypatrując się dokąd ją przywieziono, postrzegła nędzne na pozór zabudowania, a przede drzwiami niewiastę dziwną, na pół po męzku odzianą z twarzą surową i niemiłą, zdało się jéj jakby ją do więzienia wtrącić miano i szlochając oczy sobie zakryła.
Stara Jaksowa wzrokiem bystrym cisnęła na dwie przybyłe i oko jéj napotkało piękną Błogosławę, nie mogąc się od niéj oderwać.
Co się w niéj zbudziło na widok tego dziecięcia, które się około matki rozpadało, tuląc ją i starając uspokoić. — Bóg jeden wie — lecz serce się poruszyło, litość ją zdjęła i, zawahawszy się nieco, poszła sama do wozu pomagać, aby z niego na pół omdlałą wysadzono.
Nie rzekła i słowa na powitanie, ale silną rękę przyłożyć się nie wahała, gdzie jéj było potrzeba. W milczeniu poprowadzono ją do najlepszéj izby, tu trzeba było pokładać zaraz na pościeli, bo z sił opadała od wielkiego płaczu i żałości. Córka kląkłszy przy niéj, zimne jéj ręce ogrzewała, przytulała do siebie, kołysała jak dziecinę.
Postała nad niemi chwilę stara Jaksowa, popatrzała nie mówiąc nic, a, choć nic dla nich czynić nie obiecywała księdzu, zakrzątnęła się z pomocą i posługą, nie tyle może dla słabéj niewiasty, co dla dzieweczki biednéj, któréj żal jéj było.
Tak pięknie wyhodowanego kwiatka dawno nie widziała stara, oczy jéj nawykłe były do prostych dziewek wiejskich, nie do takich zjawisk z drugiego świata. Dziwiła się, bolała, mówiąc w sobie. — Jakto źdźbło tak słabiuchne burze życia przetrwać potrafi, jak się w ciężkiéj walce nie zmarnuje?
Na co to Bóg stworzył tak wątłém, aby ludzie bezbronną istotę, nogami zgnietli?
Petrkowa zaledwie na gospodynię spojrzała, biorąc ją za sługę może, nie spytała o nic, nie dowiadywała się o nikogo, nie żądała ni witać ni widzieć, zapragnęła tylko wszelkich wygód do jakich była nawykła, a których tu znaleźć nie było podobna.
Płacz więc nowy był i narzekanie.
Do wieczora spoczywał ksiądz Marcin na grodzie, choć mu, po długiéj niebytności pilno było do Miechowa. Został dłużéj nieco aby biednym niewiastom zapewnić tu życie znośne i udobruchać nachmurzoną Jaksowę.
Litowała się ona nad wygnanką, ale zarazem zżymała i gniewała na nią że tak dziecinnie słabą była i zrozpaczoną. Więcéj spółczucia budziło w niéj śliczne dziewczę, o które uparcie dowiedzieć się chciała, czyjem było?
Ks. Marcin wolał odkrycie zostawić późniejszemu czasowi, i nie powiedział nic.
— Kto one są, to się tam późniéj od nich dowiecie — rzekł. — Ja tam coś słyszałem, nie dosłuchałem, ot — nie wiem. Dla mnie kto nieszczęśliwy, pomocy potrzebujący, o nazwisko się go nie pytam. Czyńcie i wy tak, miłościwa pani, na co wam ta ciekawość?
— To nie pusta ciekawość — odparła stara potrząsając głową. — Jam matka, mój ojcze, — kto wie? Lada godzina, mój Marek przybiedz tu może i zobaczyć dziewczynę — kiedy ona mnie za serce tak wzięła — co dopiero chłopca? Będzie mi jeszcze szalał za nią!
Rozśmiał się ks. Marcin.
— No, to co? odezwał się — jak poszaleją, ja pobłogosławię, szał odejdzie a szczęście Pan Bóg da. —
— A! nie! nie — poczęła stara, co mi tam z tego że taka piękna? To pajęczyna, ja z niéj pociechy nie będę miała, bo to siły niema, lada wiatr ją we mgłę rozwieje. Ja takiéj dla mojego nie chcę.
— E! e! rzekł ksiądz — przecie ta słaba dziewczyna, przez całą drogę matkę piastowała — a miała więcéj mocy niż ona!
— A takiéj żony krasawicy dla Marka nie chcę — rzekła stara uparcie. Co to warto? będzie się za nią rozpadał, przylgnie do niéj, rozleniwieje! Dzieci mi z niéj przyjdą słabe, co je trzeba będzie powijać w jedwabie. — Ja mojego w śniegum kąpała! Nie — nie!
Zadumała się stara macierz. —
— Chyba ją przed nim schowam, dodała — a jak? Oko chłopca piękną dziewkę przez ścianę dojrzy.
Ksiądz nie chciał mówić więcéj, i choć Jaksowa coś z niego dobyć usiłowała, zbył ją ni tém ni owém. — Została niespokojną i jak na straży.
Życie na starym gródku zaraz się dla tych gości całkiem zmienić musiało. Co dawniéj szło porządnie wedle koguciego piania i słońca, niczém nigdy niezmącone, teraz rwało się, wlokło, spóźniało, łatało niewiedzieć po jakiemu. Petrkowéj często trzeba było jadła gdy wszyscy spali, a snu gdy największa wrzawa była na grodzie.
Zresztą zamknięte siedziały same z sobą, matka i córka, bo Jaksowa służbę im posyłając, sama nie miała ochoty zbliżać się do nich. — Petrkowa, którą raz tylko widziała, jakiś wstręt w niéj budziła. Wzdragała się do niéj iść, potém ciekawość niewieścia ją brała, i pociąg czuła do pięknego dziewczęcia. Chętnieby ją nieraz wezwała do siebie — wstydziła się i obawiała.
Ile razy ją spotkała, pomyślała o niéj, zaraz jéj syn na pamięć przychodził — nuż zobaczy? nuż rozgorzeje?
Zdarzyło się któregoś dnia że Błogosławie, do jéj sukienek zszarzanych i podartych igły i nici było potrzeba. A że służby na ten czas przy nich nie było, wyszło dziewczę same szukać staréj pani, choć z trwogą wielką, bo pomarszczona twarz była jéj straszną. Jaksowa w swojéj świetlicy siedziała nad robotnicami, gdy bojaźliwe dziewczę ukazało się na progu z rumieńcem na twarzyczce. Stara uśmiechnęła mu się, wabiąc je ku sobie i zawiodła do bocznéj komory. — Posadziła strwożoną na ławie, a co miała pod ręką, plastr miodu, chleb biały, orzechy, postawiła przed nią i przysiadła się do niéj sama.
— Rybko ty moja — odezwała się — jak ci na imię? Zapytała grubym swym zwykłym głosem, który starała się napróżno łagodniejszym uczynić.
— Imię mam Błogosława — cicho szepnęło dziewczę.
— Dajże cię Bóg twém imieniem błogosławił — rzekła stara. Musiałaś się chować za kratą i bez słońca boś biała jak śnieg i wątła. —
Dziewczę spuściło oczy, łzy jéj się z pod powiek toczyły ciche, bo dawne, lepsze przypomniała czasy.
— Tak odezwała się — pani matka i ja, nie znałyśmy ani zimna, ani skwaru, ani słoty, dopóki… I łzy jéj mówić daléj nie dały.
Jaksowa zlekka śliczną jéj główkę do piersi przytuliła. Obudziło się w niéj uczucie dziwne. Stęsknioną była za macierzyństwem, spragnioną wnucząt, zdało się jéj że jakieś dziecię własne przytulała do siebie.
— Nie płacz — odezwała się, łzy nie pomogą, a oczu twoich szkoda, jeszcze one lepsze czasy zobaczą. Nie śmiała już pytać o więcéj i dziewczę mówić nie śmiało, poprosiła o to co mieć chciała i uciekła.
Ale dobra znajomość była zrobiona między staruszką a dziewczęciem. Gdy matka jéj spała, Błogosława wyrywała się czasami do Jaksowéj, bo się polubiły bardzo. Pod opieką téj mężnéj niewiasty, dziewczę czuło się bezpieczniejszém, zdrętwiałéj staruszce oddech świeży tego kwiatka, życie i czucie przywracał.
Rozmowy ich były urywane, bo jedna nie umiała mówić wiele, druga nie miała odwagi. Dopiero gdy się tak zwolna, trwożliwie, ostrożnie zbliżyły do siebie, Błogosława więcéj ośmielać się zaczęła.
I jednego wieczora, ot tak, w rozmowie — wypowiedziało dziewczę że było córką Petrkową. — Usłyszawszy to Jaksowa ręce załamała w milczeniu, nie powiedziała nic, ale nie nabrała przez to wstrętu do biednéj.
O losie ojca nic jeszcze nie wiedziała córka, a tu już wieści były doszły o oślepieniu, okaleczeniu okrutném i wygnaniu. Jaksowa jéj o tém nie powiedziała, tylko gdy dziewczę płakało bolejąc nad zgonem ojca, bo go za zabitego miano — odzywała się.
— A może téż nie umarł ojciec wasz. — Czekajcie aż nieszczęście przyjdzie, nie wyprzedzajcie go, gdy o niém nie wiecie. — Ludzie mówią że mu żywot wyproszono — i na wygnanie skazano tylko.
Zaczęła się o te pogłoski rozpytywać Błogosława, ale Jaksowa sama ich nie będąc pewną, nie chciała próżną karmić nadzieją. —
Gdy po téj rozmowie wyszło dziewczę, stara przed ogniskiem stanęła jak słup zadumana, z usty zaciętemi i pytać się zdawała losu jak zrządził i dla czego jéj rzucił w dom tę właśnie, któréj dla syna nie chciała? Miałoż to być przeznaczeniem?
Wprawdzie teraz gdy Petrek być przestał onym wielmożą i panem, nie tyle się go już lękała Jaksowa, ani doń wstręt miała tak wielki, boć za grzech odpokutował, a jednak zawsze dla syna pragnęła innéj, czegoś co sama oznaczyć nie umiała, nie téj dziewczyny z mgły i promieni utkanéj, wątłéj i słabéj…
Troskała się już wielce, a nuż Jaksa przybędzie? gdy ją zobaczy? gdy się miłość rozbudzi, co uczyni z nim? będzieli miała siłę się oprzéć?
Gdy się to działo, Jaksa tymczasem wiódł Petrka do bezpiecznego schronienia. W drodze wierny ten towarzysz niedoli dla ojca i syna stał się jakby dzieckiem i bratem. — Los ich zrównał, Jaksa teraz był dla nich dobroczyńcą i podporą. Przedzierając się przez puszcze, w obawie aby ich gdzie nie poznano i nie pochwycono, błąkali się długo, omijając gościńce wielkie i nierychło w Płocku stanęli. — Tu Jaksa mógł go już zdać książętom młodym w opiekę, bezpiecznym będąc o niego. Ale wnet niepokój go ogarnął o Petrkowę i Błogosławę, o których losie nie wiedziano. — Sam Palatyn codzień, co godzina niemal miał imiona ich na ustach. —
Jednego dnia sam Jaksa odezwał się słysząc bolejącego Petrka.
— Pozwólcież mi, ruszę za jéj miłością i za dzieckiem waszém, ażeby się choć dowiedzieć co się z niemi stało. Pewien jestem że wam o nich dobre przyniosę wieści.
Petrek, który teraz, dla skaleczonego języka, mowę miał bełkoczącą i mało jéj używał, na ramiona mu się rzucił z radości. —
— Tyś dziecko moje, drugim mi jesteś synem, zawołał. — Radbym abyś to uczynił i lękam się o ciebie, chcę byś jechał i boję się. — Czyń jak sam osądzisz — jedź, ratuj ich. — Bóg ci zapłaci i ja nie zapomnę. — Odetchnę lżéj gdy się dowiem co się z niemi dzieje.
Jaksa natychmiast usposobił się do podróży, a gdy żegnać się przyszło, Petrek go z uścisku długo nie puszczał. Żal mu go było, bo się do niego przyzwyczaił, pokochał i dla Światosława téż miał w nim najlepszego towarzysza… Więc się żegnali a rozstać nie mogli, a gdy już jechał, patrzali nań z wrót długo, dając znaki. —
Na dworze młodych książąt, miał tę pociechę okaleczony, który dla nich cierpiał, że go tu szanowano jak ojca, a opiekowano się nim troskliwie. Młodzi książęta go nie odstępowali, starsi doń przychodzili po radę, obie księżne czuwały nad starcem, by mu na niczém nie zbywało. Petrek, jeżeli dawniéj nie potrzebował wiele dla siebie i żył po prostu, teraz, gdy go dotknęło to co za karę przez Boga domierzoną uważał, za pokutnika się mając, surowszy jeszcze żywot prowadził.
Znaczną część dnia spędzał w kościele, do którego z oczyma chustą zawiązanemi, szedł przez syna wiedziony, surowe odprawiał posty a powtarzał że łaskę Bóg uczynił mu wielką, zasłużoną karą na tym go dotknąwszy świecie.
Los Palatyna zgrozą przejął wszystkich i przyczynił się głównie do tego że duchowni wszyscy z młodemi książęty przeciwko ks. Władysławowi głośno się oświadczyli.
Arcybiskup sam zbierał ludzi, aby z niemi iść w pomoc uciśnionym.
Wojska z obu stron ściągały się ku Pilicy, gdy Jaksa z Płocka wyruszył, zkąd młodzi książęta i księżne dwie, w obawie aby ich tu Władysław nie pochwycił, do warowniejszego ciągnąć mieli Poznania. Bliżéj téż tu byli Arcybiskupa Gnieźnieńskiego, na którego pomoc duchowną i orężną rachowali. —
Jaksa spieszył, jak zawsze przedzierając się na oślep lasami a bacząc tylko aby się w ręce nieprzyjaciela nie dostać. Dobił się tak naprzód szczęśliwie do Wrocławia, gdzie się języka dostać spodziewał. Lecz tu trafiło się właśnie że i Biskupa nie znalazł i Opata nie było, a inni lub nie wiedzieli, albo mu o schronieniu Petrkowéj mówić się nie ważyli. Czekać nie chciał, a spuszczając się na własną przebiegłość, gdy pochwycił ślad którędy Petrkowę wieziono, ruszył przepytując, dowiadując się, idąc szlakami jakie mu ludzie wskazywali. Zadziwiony był w ostatku mocno, gdy go przepytywanie to wprost na jego własny Komorow wywiodło. Nie wierzył jednak jeszcze żeby się to w istocie stać mogło czego najmocniéj pragnął. Na mil kilka od zamku rodzinnego ślady niewiast znikły zupełnie. Jaksa zniechęcony i znużony, widząc się już tak blizko matki, nie mógł się wstrzymać aby nie dojechać do niéj. Potrzeba téż była wielka i gród ubezpieczyć w te czasy niespokojne i ludzi swych pościągać, aby z niemi potém w pomoc iść młodym książętom.
Na grodzie stara matka, choć wzdychała za nim, nie śmiała się syna spodziewać, gdy jednego wieczora u wrót Jaksa zatrąbił po swojemu, i po głosie natychmiast go wszyscy poznali. Rzuciło się co żyło naprzeciw niemu, a najpierwsza matka, zapomniawszy o wszystkiém byle go coprędzéj uścisnąć.
Mrok już padał, Jaksa znużony był, zdziwił się gdy matka, zamiast go wprowadzić do świetlicy, którą on dawniéj zajmował, powiodła go do siebie. Chciał do zwykłego kąta swojego zawrócić, ale rzekła mu zakłopotana nieco aby tam nie szedł, bo gości ma.
— A jacyż oni są? zapytał Jaksa. —
— Niewiasty dwie biedne uciekające przyjąć musiałam — odparła matka.
Tknęło to Jaksę, że mu imienia ich nie powiedziała.
— Niewiasty? a zkądże one przybyły?
Stara smutnie zmierzyła go oczyma, jakaś zazdrość obudziła się w jéj sercu.
— Co ci tam do obcych niewiast! zawołała chmurno. —
Młodemu już się roić zaczynało że Petrkowa być tu mogła, ta myśl jak ukropem go oblała. Stanął drżący cały.
— Darujcie mi, kochana matko moja, rzekł, życie moje stawiłem ratując Petrka, odprowadzałem go okaleczonego do Płocka, a teraz gonię za żoną jego i córką, abym go o ich losie uwiadomił. — One to u was być muszą, nie kto inny !
Rozgniewała się stara i poruszyła groźno. —
— To są! są! odparła, ale tobie dziś nie o nich myśleć, tylko o matce, bo ta ci pierwszą być powinna.
Jaksa zamilkł i poszedł za nią zmieniony zupełnie, pokorny ale milczący. Matka nie wytrzymała długo, sama rozpoczęła rozmowę o niewiastach i żaliła się.
— Tak, rzekła, przywieźli mi je tu, te pieszczone kukiełki, na które zdala chuchać trzeba. Nieszczęśliwemu dachu odmówić się nie godzi, a baby te ciężą mi. — Dziewczyna piękna a wątła i słaba, tylko ty mi nie patrz na nią.
— Matusiu serdeczna — przerwał Jaksa, późna twa rada, widziałem ja ją nie raz ale sto razy, a co się ze mną stać miało, to się stało. Miłuję ją bardzo, miłuję strasznie, teraz gdy Petrek wygnańcem jest, spodziewam się ją dostać.
Wyrzekł to śmiało i stanowczo, matka odwróciła się nagle zagniewana, ale nie odpowiedziała nic. — Jaksa podszedł ku niéj, odepchnęła go od siebie. Odstąpił i przysiadł na ławie smutny, gdy stara po chwilce przystąpiła doń, głowę rękami objęła i poczęła całować. Staréj nieznane łzy kręciły się pod powieką. — To odpychała syna, to przyciągała go ku sobie — naostatek odtrąciła i poszła do ognia zadumana.
W téjże chwili nie wiedząc może o niczém, czy téż domyślając się, wbiegła do izby Błogosława. — Stara chciała jéj zastąpić drogę, zapóźno. — Wbiegła wewnątrz i zobaczywszy siedzącego Marka, krzyknęła.
Jaksa się zerwał ku niéj — stanęli naprzeciw siebie w niemém zachwyceniu, któremu słów zabrakło.
Staruszka spoglądała na nich z boku, aż gniewna wpadła między nich, aby ich z tego osłupienia wyprowadzić. —
— Pozdrowienie wam od ojca waszego przywożę! odezwał się Jaksa. Dziewczę usłyszawszy ojcowskie imię, przebojem rzuciło się ku Jaksie.
— Ojciec! żyje więc ojciec! zawołała — a! chodźcież coprędzéj do matki, poświadczcie to żywém słowem, pocieszcie ją! Żyje Ojciec. Bóg niech będzie błogosławiony.
Ze złożonemi rękami padła pośród izby na kolana.
Jaksa, który w prostocie swéj, nawet dla pocieszenia tych których kochał, kłamać nie umiał, dodał wnet.
— Żyje ojciec wasz okaleczony okrutnie, ale żywota już bezpieczny. — Ze Światosławem oba odprowadziliśmy go do młodych książąt do Płocka.
Zakrzyknęło znowu z radości dziewczę, posłyszawszy o bracie. Stara Jaksowa już teraz nie mogła nic, bo zapominając na wstyd wszelki, Błogosława chwyciła Marka za suknię u ramienia, i ciągnęła go gwałtem do matki.
— Chodźcie! zlitujcie się! chodźcie! Nie sprzeciwiając się odstąpiła Jaksowa, ale z brwiami namarszczonemi, mrucząc groźno — że jéj syna zabierano. Szła wieczerzę sposobić dla dziecka, łając dziewczęta i rozpędzając je gniewnie.
Przez sień tylko przejść było potrzeba do komnaty, w któréj Petrkowa, cały ten czas więcéj leżała niż siedziała. Złamana niedolą swoją, bezwładna większą część dnia spoczywała z głową osłonioną chustami, jęcząc i wyrzekając.
Gdy na próg wpadła Błogosława ciągnąc Jaksę za sobą i wołając.
— Żyje ojciec! żyje! Porwała się z posłania Marya, odrzuciła chusty, spojrzała na Jaksę, którego nie bardzo lubiła, jakby przeczuciem że jéj miał córkę odebrać i pytać zaczęła szybko. —
— Gdzie? co się z nim stało!
Jaksa nie zataił nic, opowiadając wszystko czego był sam świadkiem. Płakała znowu Petrkowa słuchając, a wtrącając pytania o syna, o ludzi, o skarby, potém wołać zaczęła rwąc się z pościeli jak nieprzytomna że natychmiast ztąd chce jechać do męża.
Córka objąwszy ją rękami, zaledwie mogła uspokoić.
— Miłościwa pani, rzekł Jaksa, nie może to być abyście teraz z zamku ruszyli. Ja sam ledwie się tu żyw dostałem, poganie dzicy i wojska Władysławowe wszystkie ziemie zalewają. Życia ani wolności nie bylibyście pewni. — Czekać tu potrzeba aż się wojna uśmierzy. W oblężonym grodzie, Płocku czy Poznaniu lepiéjby wam nie było, ani bezpieczniéj niż tu gdzie my, gdyby i dzicz nadpłynęła, zawsze się obronić potrafiemy. —
Z mowy jego dopiero, gdy się szerzéj począł tłumaczyć, dowiedziała się Petrkowa iż jest u matki Jaksowéj, i — zamilkła zaraz zdziwiona a prawie przelękła.
W owych czasach obyczaje były inne — lękała się o córkę, aby ją siłą jéj nie wzięto. Złagodniała więc dla Jaksy.
Po długich pytaniach, na które Marek odpowiadał, coraz nowemi szczegółami, puszczono go nareszcie do matki. Wyszedł smutny i znękany, i widokiem Błogosławy tak przejęty, że sobie rzekł — iż gdy mu ją sam Bóg dał i do grodu przyprowadził, nie odda jéj już nigdy i nikomu, choćby za nią i wojnę toczyć przyszło.
Z tą myślą w duszy do izby powrócił, i myśl tę pewnie Petrkowa odgadła, gdy się strwożyła, dowiadując gdzie się znajduje.
Jaksowa chodziła chmurna jak noc, krzątając się niby koło wieczerzy. Gdy wszedł nie odezwała się do syna — usiadła na ławie naprzeciw niego, sparła na łokciu i patrzała w twarz swojego dziecięcia.
— Hej! odezwała się długo przemilczawszy, myślałam że ci się zatęskniło do staréj matki, a tyś gnał na złamanie karku, nie do mnie do tych kukieł białych! Nie kłam przede mną, wiedziałeś że one tu są, nie dla mnieś tu jechał a do nich!!
Jaksa poczuł się mężem i odrzekł śmiało.
— Usta się moje nigdy łżą nie zmazały — nigdy! nigdy! Szukałem Petrkowéj, nie taję, alem nie wiedział że tu jest. Do ciebie mi serce tęskniło jak zawsze. Matka wskazała ręką w stronę izb naprzeciwko.
— A do tamtéj, do tamtéj, to ci się nie tęskniło??
— Nie skłamię, tęskniłem i za nią, tak już musi być, bo w tém wola Boża.—
Stara wstała od stołu. Milczeli oboje. — Nie mówiąc nic puściła syna spać.
Gdy w komorze legł sam Jaksa, nim mógł pomyśleć co ma czynić — z sobą, ze znużenia wielkiego sen go ogarnął. A że kilkoro nocy spędził drzemiąc tylko na siodle lub pod drzewem, gdy raz padł na posłanie, objęła go żelazna moc snu i trzymała do rana.
Matka już budziła prządki i ogień rozpalać kazała, a on jeszcze jak legł na jednym boku, ciągle kamiennym snem odpoczywał.
Dzień dopiero biały powieki mu otworzył. — Nim ruszył się z posłania rozmyślać począł. — Co tu pocznę? Nie godzi mi się zostać a nie chce się jechać? Co pocznę? Tak dumając a przewracając się doczekał aż mu matka sama polewkę przyniosła, spojrzał na nią z obawą. Twarz miała smutną a uśmiechniętą.
— Pij i jedz — rzekła — nie dąsaj się — jam ci nie wrogiem, tyś dziecko moje…
Pocałowała go w czoło. —
— Niech się dzieje wola Boża!
— Matuś rodzona! rzucając się jéj na szyję, zawołał Jaksa — ty mnie kochasz, ty mi tego nie wzbronisz!
— Albo ja ci bronić mogę? poczęła stara. — Ja? Tyś mężczyzna nie dziecko, ani się pytać powinieneś o cudzą wolę, tylko swoją mieć. Plunęłabym na ciebie! Jedno wiedz. Weźmiesz słabą łątkę, tylko łzy z nią, bo to sił do życia ani do szczęścia niema! Nie daj Boże! A no — Bóg z wami!
Nie mówili więcéj, odeszła prędko. Jaksa dumał chodząc dzień cały. Błogosława nie pokazywała się do południa.
Żyć tak z nią na zamku, stać na straży, łapać wejrzenia, zapominać o wszystkiém nie myśląc jeno o sobie, błogo było, ale się nie godziło rycerskiemu dziecku.
Z południa poszedł Marek do Petrkowéj i rzekł.
— Muszę ztąd z mojemi ludźmi ciągnąć do książąt i do pana Petrka — może mi co do niego nakażecie? Pomyślcie, abym miał co odnieść. —
Błogosława spojrzała nań rumieniąc się.
— A kiedyż w tę drogę? zapytała Petrkowa.
— Bylem ludzi moich zgromadził, dziś po nich wyślę zawołanie, za kilka dni pewno pociągnę, rzekł Jaksa wzdychając.
Od Petrkowéj poszedł do matki mówiąc.
— Ciągnąć mi trzeba — nie może być inaczéj.
— Wiedziałam ja że trzeba, odparła. — Wojna, to darmo, wojakowi za piecem siedzieć srom, — kisnąć tu z babami niezdrowo. Jedź — wypędziłabym cię sama. Nie czas się tu miłować kiedy drudzy giną.
Tegoż dnia po włościach Jaksy do Miechowa i za Miechów biegli dziesiętnicy i sotnicy na wojnę wywołując lud zdatny i pędząc do Komorowa. Kupami przychodzili z siół młodsi zbrojni, ale jak to czasu takiéj wojny być musiało, licho i po domowemu, w siekiery i oszczepy. Z leśnych osad mieli niektórzy łuki, niektórzy tarcze lipowe, kaftany skórzane, reszta kożuchy proste, pałki nasiekiwane. Więc co było na zamku broni z dawnych czasów, zaczęto lepszym rozdawać, stanowiąc starszyznę, dziesiętników i obozowe straże. Stara Jaksowa sama szła patrzeć i gromadom piwo wytaczać kazała. Rada teraz była z syna i dumna nim.
Dopiero gdy sami się z sobą znaleźli wieczorem, a opowiedział jéj Jaksa, bez przechwałek ale szczerze, jak się mężnie księciu stawił aby Petrka ratować, jak się ważył wszędzie, życia nieszczędząc gdzie powinność kazała; całować go poczęła w głowę, ściskać i twarz jéj chmurna rozjaśniła się radością.
— Idź tak dalej! zawołała — ojciec twój takim był — tobie innym się nie godzi być.
Ostatniego dnia, gdy już z zebranemi ludźmi ciągnąć przychodziło, nadjechał ks. Marcin. — Słyszał on już o tém co się działo w Komorowie, chciał się przypatrzeć oczyma własnemi.
Stara zobaczywszy go poszła na przywitanie z uśmiechem dwuznacznym, wskazując na drzwi za któremi siedziała zamknięta Petrkowa.
— Wyście to mnie, ojcze, biedy téj naprowadzili!
— Ja się tego nie wypieram — rzekł ks. Marcin, wyście się nadąsali, a może się już i cieszycie?
— Co mam robić — odezwała się Jaksowa po swojemu — muszę syna słuchać gdy męża nie mam! Ale ani on ani ja długiéj z tego pociechy mieć nie będziemy!
— Jam tu przybył nie o tém z wami rozprawiać, odezwał się ksiądz, ale radzić kędy ciągnąć. Książęce Władysławowe wojska są wszędy, dzicz po gościńcach potokami płynie. Bić się z niemi samemu nic potém, trzeba do kupy się zbierać, a jak się nasz dostanie do gromady?
Nadszedł właśnie Jaksa i księdza w rękę pocałowawszy.
— A — lasami! rzekł krótko.
— Byle wam ich starczyło — odparł ks. Marcin, i byleście w porę nadążyli, bo siły się pościągały nad Pilicą i bitwa za pasem.
— Więc dniem i nocą ku Pilicy pociągniemy, rzekł Jaksa, Bóg da że w porę staniemy, aby Władysława bić i gnać!
Ks. Marcin pokiwał głową.
Któż wie kogo pobiją? rzekł cicho. Pogan wam życzę przeciw sobie mieć nie Władysławowych ludzi; a nuż Jaksa na Jaksę następować będzie musiał, i brat się potykać z bratem? Niedobra to wojna, odwróć Panie. Prosty lud i w dwu siołach sąsiednich nie czuje się do jednego rodu, ale wy, rycerscy ludzie jednego zawołania — co poczniecie?
— Bóg łaskaw, odezwał się Jaksa, my może nic poczynać nie będziemy potrzebowali, bo co jest poczciwych staną po stronie książąt, a Władysław zostanie z najemnikami swojemi. —
— Amen! zamknął ks. Marcin. —
Gdy wsiadać na koń przyszło, poszedł Jaksa raz jeszcze do Petrkowéj żegnać się. — Stara matka oczyma tylko powiodła za nim, mrucząc — niech już czyni jako chce!
A było to żegnanie osobliwe, bo w niém narzekania więcéj niż dobrych słów Jaksa posłyszał. Pieszczonéj niewieście wszystko tu w niesmak szło, czém ją karmiono, jak cieszono, przez co los jéj osładzać chciano — za każdą więc sposobnością skarżyła się tylko i bolała nad sobą. — I teraz zamiast poleceń do męża, rozwodziła żale nad dolą własną.
Płakała za utraconą wielkością swą, po życiu przeszłém, i wszystkiém co je przypominało. Nie lubiła szorstkiéj męzkiego ducha gospodyni, nie podobał się i syn, ni ten stary dwór w którym znalazła przytułek. Wszystko dla niéj szło na opak, a że córka była z nią zawsze, na Błogosławę spadały łzy, żale i kwasy nieszczęśliwéj, — Błogosława milcząca znosiła wszystko, a, żeby nie pokazać że cierpiała, gdy obcy patrzali na nią uśmiechała się im smutnie.
Gdy Jaksa przyszedł opowiedzieć się że jedzie, a dodał że może do pana Petrka przedrzeć się potrafi i zaniesie mu, co poleconém zostanie; zapłakała kniahinia, podniosła głowę, białemi ramionami ruszyła pogardliwie. Zdawało się że nic nie miała do nakazania biednemu ślepcowi, na którego narzekała ciągle, że z winy jego w to nieszczęście popadła. —
Błogosława widząc że matka milczy, odezwała się cicho.
— Powiedzcie ojcu niech nas do siebie zabierze, radaby matka i ja z nim i Światosławem być.
— Dziś to niemożliwe — rzekł Jaksa, wiecie że przez zwojowane ziemie przedrzeć się trudno. Da Bóg lepszy czas — uczynicie jak wola. Przebaczcie jeśli wam tu u nas niewesoło i niezaciszno i niemiło może — cóż robić? myśmy z matką do prostego życia nawykli.
Petrkowa nic nie odpowiedziała, poruszyła głową, rozpłakała się, rzuciła ręką, zakryła oczy i pochyliła się na poduszkę. Jaksa spojrzał na dziewczę oczyma błagającemi — zarumieniło się. —
Matka widzieć nie mogła, wyciągnęła mu rękę i ścisnęły się ich dłonie, bez słowa, w milczeniu.
— Wracajcie! wracajcie zdrowi! szepnęła po chwili Błogosława. Niech was Bóg prowadzi i odprowadza. — Modlić się będziemy. — Głos zamarł jéj w piersiach, zakryła oczy, Jaksa wysunął się z izby…
A gdy siadał na koń, obejrzał się jeszcze ku dworowi, i w okienku mignęły mu włosy złote… Ludzie już wrotami tłumnie ciągnęli w pole za chorągwią białą. — —
VII
W gospodzie pod Wrocławiem letniego wieczora pełno było, gwarno i szumno. Po nawałnicy wielkiéj deszcz padał od godzin dwu, więc ktokolwiek tędy jechał z miasta czy do miasta zajeżdżał się schronić pod szopę, bo się rychło rozpogodzenia spodziewano.
Po skwarze długim ulewa ta przyszła na ludzi jak błogosławieństwo, przynosząc z sobą woń drzew i traw odświeżonych, odżywione powietrze, trochę chłodu i jakby wiosenne tchnienie.
Cieszyli się nią wszyscy, ci nawet co od niéj przemokli i ci których siano na pokosach leżało, a najwięcéj ci którym w podróży dokuczył upał i pył gościńca.
Stary Mikuł, żona jego Samicha, stary gęślarz wędrowny znowu się tu znaleźli, jak przed rokiem, tylko nie tak milczący i zaspani. Był i kmieć ów Tychon powracający znowu z Wrocławia, nie z przewodu ale z targowicy, było innych ludzi wielu, rycerskiego zawołania kilku, czeladzi różnéj dość, kupca tylko żadnego, bo od tego czasu jak książę Władysław wziął się do wojny przeciw braciom, Rusi i Połowców naściągawszy, nie ważyli się z żadną kupią do Wrocławia bezbronni handlarze, których siła po drogach Połowcy pozabijali i z mienia poodzierali. —
Gościnny dwór we Wrocławiu przy rynku pustował dawno, a w bramach stróże spali nie mając od czego brać opłaty.
Wśród tego tłumu, podzielonego na gromadki, dawny nasz znajomy otyły, rumiany, rubaszny Ojciec Maur znajdował się także, przyczekując rychłoli deszcz ustanie, wyglądając coraz przeze drzwi, bo mu ciżba ta niesmakowała, i nie miał się z kim rozgadać, gdyż po większéj części w gospodzie prości ludzie byli.
Ten i ów przyszedł go milczący pocałować w rękaw i odchodził odebrawszy błogosławieństwo.
Wtém od słoty obmokły jezdny jakiś, opończą okryty, zbrojny dobrze, na koniu podbiegł do drzwi i począł wołać gwałtownie, aby mu parobcy konia wzięli, bo sam już z niego zsiadał. — Widać po nim było podróż długą i pospieszną. Na koniu i na nim pyłu było dosyć osiadło, który deszcz zmienił w błoto. Suknie miał poszarpane, a wpatrzywszy się dostrzedz było można na odzieży jego ślady strzał i cięć, jakby z niedawnéj walki wyniesionych.
Młoda twarz acz zmęczona, ożywiona była jakąś radością promienistą, w głosie jego brzmiała wewnętrzna pociecha.
Wszedł na próg, okiem rzucił w głąb na ludzi, a tuż mu się i Ojciec Maur nawinął. Ten się z ciekawością prawie natrętną zbliżył do niego.
Podróżny go witał a mnich przypatrując mu się wołał.
— Ale na Boga wielkiego — ja was znam! Gdzieżeśmy się to widzieli? bo, nie pamiętam!
— I ja nie wiem! odparł podróżny — może we Wrocławiu za innych czasów, gdy tam nasz Palatyn Petrek tak jak panował. — Wszak pewnie od Świętego Wincentego jesteście, ojcze?
— Pewnie! Zkądżebym był? To zgadnąć łatwo! Jeśliśmy się gdzie widzieli na tym świecie, to nie gdzieindziéj tylko około Opactwa, koło którego my jak pszczoły koło ula brzęczemy.
W tém uderzył się Ojciec Maur w czoło.
— Ale! czekajcież! Nie pamiętacie? Tu w téj gospodzie, zjechaliśmy się ze starym Zaprzańcem jednego wieczora! Nie wy to byliście?
— Jam był — przypominam sobie, odezwał się podróżny.
— Od tego czasu wody dużo upłynęło! zawołał ksiądz.
— O! i krwi! dodał podróżny.
To mówiąc obejrzał się do koła i w głąb gospody, kędy ludzie stali zbrojni, trochę nieufném mierząc ich okiem. Mnich przypatrywał mu się, badał go wzrokiem pilnym i coś poszeptywał.
W tém na gospodzie, gdzie ciżba była narodu wszelkiego, wszczął się gwar wielki, zaczęli mu się przysłuchiwać oba.
Tychon kmieć głośno prawił, ręce powkładawszy w kieszenie.
— A mnie tam co do tego kto nad nami będzie panował? Ten czy drugi zawsze ze skóry drzéć będzie, bo nasza kmiecia skóra na to jest. Im mniéj tych co jéj potrzebują, tém ona calsza. Jak nam książę Władysław jeden królować będzie, a resztę wyżenie precz, tém ci lepiéj. — Choć odetchniemy, póki małe książątka nie podrosną.
Drudzy patrzali na kmiecia koso, ten prawił śmiało.
— Jakby i tych Biskupów, klechów i mnichów, dodał wskazując na Ojca Maura, przetrzebili trochę, a mniéj się ich zostało, nie szkodziłoby to kmieciom nic. — Mruknął ktoś z kąta, wszyscy słuchali w milczeniu, ale ramionami ruszano.
— Ino na Ojców nie mówcie nic — odezwał się jeden, jest z nich korzyść bo rozumu i Pana Boga uczą, drzewa i zioła sadzą, sieją zboże nowe, i rzemiosła zaprowadzają.
— Jakby my wprzódy za dziadów naszych — odezwał się rozochocony kmieć ani Boga ani rozumu nie mieli. A im i za Pana Boga i za to co uczą płacić trzeba, dziesięcinę dać, służby odprawiać, stróże posyłać, ba i —
Tu głową dziwnie pokręciwszy, rozśmiał się i nie dokończył.
Niektórzy mu, zrozumiawszy go głośnym śmiechem odpowiedzieli.
— E! e! zawołał drugi od stołu, prawcie wy sobie co chcecie. — Pogany nam kraj zalały, zjedli nas i stratowali, te chrząszcze czarne, co ledwie ludzką twarz mają. Wojna! niechby nasz pan wojował ze swojemi, a to — wszelkiego paskudztwa nawiódł, że się nam trupami i popieliskami ziemia zasłała. Niemcy gdy najadą, złe i dzikie, Węgry gdy przyjdą, okrutne, Czechy, choć naszą mowę mają, jak zwierz nas żrą i szarpią, ale ci co ich tu teraz licho nagnało, gorsi od tamtych wszystkich — stado wilków wściekłych i głodnych. —
— Wszyscy oni jednakowi, odparł Tychon, tylko że oto dziś tego plugawstwa więcéj, gorzéj nam dojada. — A kiedy się to skończy!
— Hę! Nie bójta się, odezwał się jeden ze zbrojnych, skończy się to rychło, da Bóg. Nasz książę Władysław dopiero rozpoczął, jeszczeście nie kosztowali co on wam gotuje. — Połowy tego nie było co będzie, — ale potém — odpoczniecie!
— A! Chryste broń! zawołał Mikuł ręce podnosząc do góry.
— A toć was stłukli na miazgę pod Pilicą — odezwał się ktoś z tłumu, uciekaliście wy i książę jak myszy przed kotem, nie bądźcież butni!
— Co za dziw że nas pobili pod Pilicą? krzyknął jeden ze zbrojnych. Ziemianie księcia zdradzili, ich ile jest wszyscy zdrajcy, z książęty trzymają. — A czemu? Bo książątka młode jak zechcą za nosy wodzić będą, a naszego starszego księcia i Agnieszki nie potrafią. Toć młodych wolą; zamiast coby oni panowali, ziemianie im będą przewodzić!
— No, a godziż się to, przerwał jeden z gromady, mieszczanin z Wrocławia, ażeby po królu nieboszczyku jeden zabierał wszystko, a drugim nie dał nic? Gdzie to kto widział aby starszy brat młodszych ograbiał i wypędzał?
— Albo co? przerwał Tychon — a małoż się tego widziało? Kto siłę ma ten dusi, swat czy brat, choćby rodzony ojciec, jak się nie obroni won iść musi!
Niechby małe książątka sobie jechali za siostrunią do Niemców — nam tu i jednego dosyć. — Wojnaby się skończyła.
— Pewnie że skończyłaby się — dodał jeden ze zbrojnych. Nasz pan jéj nie winien, opuścili go wszyscy i obcemi musi własne dziedzictwo zdobywać. —
— Ani on je będzie widział! zawołał ten co wprzódy mówił o porażce pod Pilicą. — Pobili was raz, pobiją dziesięć razy. Nie zawojujecie tych ziem! Któż z wami? Sami obcy, — księża Biskupi i ojcowie na was, bij, zabij, juści oni wiedzą gdzie sprawiedliwość!
— Eh! zawołał żołnierz. — Biskupy i mnichy pójdą z tym kto zwycięży. Oni do wojny niezdatni, my się ich nie bojemy.
— Na! na! przerwał towarzysz pierwszego, zbrojny także — to nieprawda. — Ho! ho! mają oni czary wielkie i siły w rękach — więcéj mogą niż pułki całe. Czyżeście to nie słyszeli, co było niedawno, ksiądz wyszedł na pagórek, ino ręką machnął, sotnie się powaliły na ziemię jak kosą podciął.
— Że oni coś znają, to pewna — potwierdził Tychon, który między rozprawiającemi rej wodził. Znają wiele i są czarnoksiężnicy. — Z niemi się zadawać niezdrowo!!
W tém z ciżby ktoś zawołał.
— A jakże tam było pod Pilicą? dużo natłukli?
— Natłukli dosyć — rzekł żołnierz — i rozbiegło się i porozchodziło dużo. A co to ma do tego? Teraz już wszystko naprawione. Było kilka tysięcy tych czarnomazów, teraz jest ich chyba kilkadziesiąt. Ćma niepoliczona.
Gród za grodem się poddają — ino jeden jeszcze podobno został. Jak ten weźmiemy, wojna skończona, książąt niestanie, a Ojcowie księża nam się pokłonią.
— Jakiż to tam gród się trzyma? zapytał inny?
— Poznań! rzekł zbrojny.
Gdy się tam rozmowa toczyła przerywana śmiechami i wykrzyknikami, Ojciec Maur słuchając jéj po troszé, że mało rozumiał, odciągnął na bok przybyłego.
— Prawdaż to co ci ludzie tam plotą? zapytał.
I widząc że podróżny się zawahał, dodał zaraz.
— Przedemną wy mówić możecie, wiecie że my wszyscy Petrkowi jesteśmy słudzy, z księciem Władysławem nie trzymaliśmy nigdy i — da Bóg, trzymać nie będziemy. Prawdaż to że pogaństwa ćmy płyną znowu?
— A, prawda! odparł młody spokojnie, ale one płyną i rozpłyną się. Rozbiją się o Poznań jak fale o skałę!
— Gród że to tak mocny? zapytał Mnich.
— Mocen ci jest! — dodał młody, ale tém że ma w sobie ludzi mocnych. Arcybiskup Gnieźnieński i wszyscy panowie Biskupi z nami. Jadę po ks. Janika.
— A u nas prawią, że Władysław już wszystkie ziemie opanował, i że nadziei wybawienia od niego niema.
Podróżny wzgardliwie ruszył ramionami.
— Tak to wygląda dla tych, co bliżéj rzeczy nie baczą — rzekł. Książę Władysław, prawda, owładnął wielą zamkami, a że mu bracia ustępowali na Poznań ciągnie, ale tam go koniec czeka.
Mnich spojrzał niedowierzająco.
— Hej? hej? czyżby tak było? pewnali?
— A cóż w życiu ludzkiém pewnego? odparł wzdychając młody. Mówię wam co ludzie rozumni i poważni twierdzą — więcéj nie wiem. Co Bóg da, on jeden świadom.
— A wy? jedziecie po ks. Janika?
— Tak jest.
W izbie zaczynali się ścierać, ci co byli za księciem Władysławem, z temi co za młodszemi książęty ciągnęli, kłócić się już gotowali, a Tychon się śmiał.
— Dajcież pokój, trutnie — wołał ze swą butą kmiecą — a co wam potém czy jeden czy dwu panować będzie? byle wam kury niosły i pszczoły miód dawały, krowy się cieliły i na owcach wełna rosła? Nie wasza sprawa ani ich kochać, ni ich nienawidzieć? Byle wojna ustała, kto z niéj wyjdzie cały, mnie wszystko jedno. Książę Władysław zostanie? pokłon mu biję, będzie Bolko, padam na twarz przed nim, dadzą mi Mieszka? i ten dobry. Żaden poradlnego nie daruje. Co innego gdyby żadnego nie stało!! Hej! hej!
Potakiwało mu wielu, bo im się najrozumniejszym wydawał. — Ojciec Maur słuchał usiłując zrozumieć i niecierpliwiąc że nie wszystko pojmował.
Tymczasem deszcz nie ustawał jeszcze.
— Nie wiecie tam, ojcze, zapytał młody podróżny, co słychać o pani Petrkowéj?
— Tylko tyle że gdzieś bezpieczna siedzi w mysiéj jamie — rzekł ksiądz. Nasz Opat, który wielkim jéj przyjacielem jest, spokojny o nią, pewnie jéj dobrze być musi. A wy, o Petrku nie wiecie?
— Owszem, z książęty jest razem, a, choć mu oczy wydarto, widzi, choć język urzezano, mówi!
Ojciec Maur ręce złożył.
— Cud Matki Boskiéj! zawołał. — Cud prawy! A nie dla czego innego Bóg nad nim miłosierdzie miał, tylko że naszego Ojca Benedykta reguły klasztorów tyle fundował… Za to mu płaci niebo. Ale jestże tak istotnie? Mówcie? Widzieliście go sami?
— Jako was widzę, ojcze mój — rzekł podróżny. Wypłynęło oko jedno, drugie cudem ocalało, język ucięty służy mu, mówi nim. —
O. Maur stał w zachwyceniu.
— Relikwie miał przy sobie tak szacowne, dodał — jakich nikt nie posiada! One mu wyjednały opiekę i ocalenie cudowne.
— I jak on cudem ocalał — odezwał się młody podróżny, tak my cudem nad Władysławem i jego sprosnemi tłumami zwycięztwo odniesiemy wielkie.
— Amen! Amen! dokończył Mnich. Wojna ta i nas już kosztuje dużo. Klasztorów kilka złupili poganie, kościołów popalili niemało, braci naszych brodatych poginęło wielu!
Deszcz powoli ustawać zaczynał. Do stojących we drzwiach zbliżył się ciekawy gęślarz, przypatrując się im, podsłuchując i dopominając jałmużny. Poznawszy księdza po sukni wnet się cofnął, bo między śpiewakami ludowemi, sprawiającemi jeszcze jakby rodzaj potajemnego kapłaństwa, a duchowieństwem nigdy zgody nie było. Gnano tych ludzi, podejrzanych o gusła i czary precz, pozbywano się ich zewsząd. Mimo to żadne wesele, chrzest, pogrzeb nie obszedł się bez tego, aby się tam nie wkradł choć jeden guślarz, i nie odprawił cicho jakiegoś obrzędu, nie odśpiewał pieśni, nie wziął należnéj daniny.
Od czarnéj sukni Mnicha, gęślarz jak przestraszony, pierzchnął zaraz na stronę i usiadłszy na ławie zdala, brzdąkać nawet po strunach przestał.
Gwar się wzmagał w gospodzie, po piwie rozgrzani wszyscy prawili i opowiadali o tém co kogo bolało. —
Jeden gromadzie opisywał, jak z sioła nad gościńcem uchodził.
— Widziałem ich sam na własne oczy moje — prawił, tych pogan z za morza. Lud mały, ogorzały, śniady, włosa czarnego, ślepia wpadłe jak u kreta, nosa mało co, gęby dużo, zęby ostre białe, a choć to szataństwo drobne i wątłe się zdaje, mocne jak żelazo. Kożuch ma ledwie wytarty na grzbiecie, łuk i strzały, kawał noża krągłego, konie małe jak żaby — ale sunie się tego jak mrowia, jak gąsienicy i gdzie to przejdzie zje, spali, stratuje że źdźbła po sobie nie zostawi. A żrą bestyje nawet padło. Jak naszli Osowiec, z którego kto żwawszy uszedł na błota i lasy, jak tam pół dnia postali, nie było i kołka w płocie. Kościół złupili, księdza obwiesili, dzieci z kolebek powyrzucali i pognietli — a gdy odciągnęli nikt swéj chaty miejsca nie odszukał. — Czego zabrać nie mogli to spalili… i poszli daléj. —
Milczeli słuchający, grozą przejęci.
— A dobrze wam tak! zamknął zbrojny człek. Po co ziemianie panu naszemu Władysławowi opór stawią? Po co? Albo pan zły?
— Taki jak i drudzy, wtrącił Tychon, bo oni wszyscy do siebie podobni, ta tylko między niemi różnica, że jeden co się objadł odpoczywa, a ci co głodni więcéj jedzą. — Ja sytych zawsze wolę!
Mikuł rozdając piwo ciągle powtarzał:
— Aby już temu raz koniec był!
Słota się nareszcie kończyła, deszcz coraz drobniejszy przekrapiał, niebo miejscami odsłaniać zaczynało, strzepnął opończę swą młody, zabierając się na koń wsiadać, mnich téż wyjrzawszy, do odjazdu się sposobił.
Ten i ów z gromady szedł do koni, gospoda się wypróżniała. Na młodego podróżnego, rycerskiéj postawy, którym, jak się czytelnicy domyślą łatwo, był Jaksa nasz, dwaj zbrojni książęcy ludzie, zaczęli spoglądać ciekawie, szepcząc coś pomiędzy sobą. Odzież i broń wydawała się im snadź podejrzaną.
Ten już się wybierał jechać, gdy oni téż za nim wyszli do swych koni, i, co rychléj na nie powsiadali. Jaksa właśnie na siodło skoczył.
— A wy to zkąd? zapytał jeden z żołnierzy.
— A wam to na co? odparł Jaksa.
— Bo my jesteśmy ludzie książęcy, którzy straż sprawiamy wedle grodu.
— Toć, ja go wam przecie sam jeden nie opanuję! odparł szydersko Jaksa.
— A cóż tu robicie? badał natrętnie się podsuwając, starszy.
— Czyż to już ziemianinowi swobodnie po gościńcu jechać niewolno? spytał Jaksa.
— A no! a no! wołał żołnierz, musi się przecie przed strażą wywieść, kto i co jest. Jam tu dziesiętnikiem. Teraz ziemianie różnie trzymają, oko na nich trzeba mieć.
Jaksa się już nie oglądając na nich i nie odpowiadając, ruszył z miejsca — ale, oba żołnierze tuż przy nim jechać zaczęli.
— Nie powiecie coś zacz? pytał dziesiętnik do konia się przysuwając.
— Jadę do miasta, w mieście się opowiem, nie na gościńcu — zawołał Jaksa gniewnie.
Popatrzał na ich konie, jakby chciał obrachować czy od nich ujść potrafi. Szkapy mieli dość liche i pomęczone. Koń Marka był téż drogą podbity, ale silnych nóg i bardzo skorych chodów.
Nagle więc wśród rozhoworu wyprzedzać ich zaczął nieznacznie. Skoczyli za nim truchta nawołując.
— Stój tam! Słysz! Stój!
— Stójcie sobie, ja wam nie broni — zawołał Jaksa. Ja uczynię co mi się zda, bo słuchać was nie potrzebuję.
W tém konia ostrogą spiął i popędził. Żołnierze za nim. Ale znać było od razu że oni mu nie podołają.
Słysząc tę żwawą rozmowę, co było w gospodzie patrzeć się wytoczyło. Jaksa kłusował już bardzo spiesznie, dwaj zbrojni gonili go, konie ćwicząc napróżno. Jednemu z nich szkapa nad miarę chłostana znarowiła się, ogonem merdać poczęła ze złości, stuliwszy tylne nogi, a przedniemi hece wyprawiać i dęba stawać.
A im ją zajadléj siekł, tém uporniéj stała; drugi tymczasem na towarzysza nie zważając, wysworował się naprzód i pędził. Pogoń była osobliwego rodzaju, bo koń żołnierza zmęczony ledwie się na trucht mógł zebrać. Jaksa zaś swego nie puszczając czwałem, na siodle się zwrócił twarzą do goniącego, kłusował powoli śmiejąc się i odsadzał się od niego coraz daléj, choć nie bardzo spieszył. Tamten zaś klął a klął i swojego podjezdka i uparte zwierzę, które towarzysza jego w miejscu trzymało.
Zebrał się nareszcie na tęższego kłusa, gałęź ułamawszy aby konia nią okładać, ale na wyciągniętego jak Jaksie niestać go było, i Marek coraz się bardziéj oddalać począł. Wóz téż Ojca Maura, wyjechawszy z pod gospody, rączo ruszył gościńcem, bo miał spasłe konie klasztorne.
Tychon, którego żołnierze do pogoni chcieli zabrać, ani myślał się ruszać.
— Albom głupi! wołał — wolę powracać do domu! Na gościńcu mnie do pogoni brać nikt nie śmie, okrom księcia samego. Co mi tam!
Jaksa w dali coraz znikał, nareszcie za wierzby nade drogą się skrył. Tyle go widzieli.
W gospodzie śmiechu było pełno. Guślarz wyszedłszy na próg, stał i brząkał coś a mruczał jakby podśpiewywał sobie.
Zbliżył się do niego jeden podpiły, i klepiąc go po ramieniu, rzekł śmiejąc się.
— No — a wy, starowino, co myślicie, kto u nas będzie na wierzchu?
Guślarz począł wahać głową, palce po strunach biegały mu coraz żywiéj.
— Sokół i sokolicha długo wróble jedli — począł podśpiewywać sobie, nie patrząc na pytającego, — jedli i latali górą! Aż się wróble zbiorą kupą, za sokołem lecą, to ten dziubnie, to ów dłubnie, pióra z niego miecą. A gonią a gnają. — Co się sokół zwróci, to wróbel upada, ale cztery stada, gromada nielada. Już i kruki z niemi, pędzi cała chmara! Sokół mdleje, siada, wróbli, kruków mnogość leci, dziubią oczy, skubią skrzydła. — Wróble poczęły, skończyły kruki, rozerwały na sztuki, na sztuki! Krucy lecą, kości świecą. — —
Ludzie słuchając pokiwali głowami, guślarz pobrzdąkał jeszcze, na ławę siadł, głowę spuścił. Szeptano cicho. —
— Byłby Sokół cały, gdyby nie Sokolicha!
Na drodze nie widać już było Jaksy, dojeżdżał do wrót grodowych, stróże w nich stali. Zwolnił sobie kroku, wlókł się pomaluteńku noga za nogą. Dojechawszy do bramy, gdy stróże przepytywać wstali, konia spiął nagle, przez wrota skoczył i minął ich. Zerwali się za nim wołając, ale już przepadł kędyś między chałupami, ani śladu! Kie licho! Kie licho! Pokiwali głowami i usiedli!
Jeden drugiego łajać począł.
— Tyś winien. — Tyś się zagapił. — W tém nadjechali społem już oba zmęczeni pogońce.
— Jechał tędy konny?
— A juściż. —
— Kimże się opowiadał?
— Końskim ogonem — odparł jeden ze stróżów z gniewem, tyleśmy widzieli go co nam pod nos zamiótł chwostem.
Cóż robić było? Ziewnęli u wrót stojący, zaklęli i siedli.
Jaksa tymczasem już do biskupiego dworu się zbliżał, a tu, nie czekając aż mu otworzą, z konia zsiadłszy do furty walił. Co trzy razy uderzył, to stanie i czeka. Za drugą trójką otwarto wrotka, wpadł przez nie, konia ciągnąc za sobą. — Zamykać! zawołał — a spyta kto? mówić, nikogo nie widzieliście. —
Opasły stryjaszek witał już w podworcu synowca i ściskał go ciesząc się. Razem coprędzéj szli do ks. Janika.
Biskupowi wojna już srodze była dojadła. Księży mu wybijała jak muchy, dziesięciny zagrabiała, mnożyła niepokój, zły téż był na nią, bo i na łowy trudno się było wychylić.
Zobaczywszy tu Jaksę znowu, uląkł się ks. Janik.
— A pocóżeś tu głowę przyniósł? zawołał.
— Musiałem! odparł Jaksa, was ztąd wyciągnąć mi kazano.
— A jaż tam po co? odezwał się ręce składając ks. Janik. Mało ich tam jest i nie wiedzą sami co czynić? jeszczem ja im potrzebny, który od nich nie więcéj wiem!
— Jako ono jest to jest, odezwał się Jaksa, ks. Pasterz Gnieźnieński pilno was do siebie do Poznania powołuje. Z tem jadę.
— A ja mu tam do czego?
— Biskupów potrzeba jak najwięcéj, odezwał się Jaksa, aby ich powaga siły nasze poparła. Sam ks. Arcybiskup wybiera się do obozu. —
Biskup podniósł oczy do góry. —
— Daj Bóg abyśmy mu cokolwiek pomogli — westchnął. Wojna to z ludźmi co ani Boga ani sług jego nie szanują. Myśleliśmy gdy się nam poszczęściło pod Pilicą, że temu już będzie koniec. Niezbożni dwakroć większe siły zebrali i poszli brać grody, i pobrali jedne po drugich. — A nas szczupła gromadka!
— Nas dużo, ojcze kochany, począł Jaksa ręce jego całując. Wszystko się tak składa że gdzie oni tryumfu się spodziewali, tam zgubę znaleść muszą. Odbiegną Władysława wszyscy, gdy ujrzą że Bóg go opuścił, gdy Arcybiskup klątwę nań rzuci uroczystą.
— Gdzie? jak? kiedy! spytał ks. Janik.
— We własnym jego obozie, wobec jego ludzi — mówił Jaksa — tak jest postanowiono.
Ks. Janik zadumany, milczał.
— Więc mnie tam żądają? rzekł po chwili.
— Z tém tu przybyłem, począł Jaksa wesoło. Do samego Wrocławia chwytali mnie po drodze, nie mogąc pochwycić. — Oto dzięki Bogu stoję u celu, a teraz gdy suknię waszego sługi przywdzieję i z wami nazad jechać będę, już mi się nic stać nie może.
Ks. Janikowi twarz się powoli rozjaśniała.
— Powiedz mi co o naszym Petrku? Jak mu jest?
— Mężny jako żaden, cierpliwy jakom nie widział nikogo — odpowiedział Jaksa. — Wszyscy go tam jako męczennika czczą, albowiem się nim stał i odmienił a stał prawie innym, świętym człowiekiem. Modli się i w duszy pogodę ma, jak gdyby z tego co mu się przygodziło, cieszył. —
Mówili jeszcze, gdy po rączym chodzie i jasnym głosie, poznał Biskup nadchodzącego Starostę Rogera. Zwrócili się ku drzwiom wszyscy. Wszedł raźno, wesół i śmiejący się jakby walną bitwę wygrał. Biskup patrzał nań gdy mu ręce całował, nie pytając a czując że sam zaraz spowiadać się zacznie.
Jakoż Starosta głowę podniosłszy, wnet mówił.
— Wasza Miłość jużeście i nieciekawi i zkąd jadę?
— Owszem, czekam abyście mi waszą wesołą twarz tłumaczyli.
— Jadę od Mikowa i od Jerzego z Głogowa — zawołał Roger. Prawda żem się im i kłaniać i modlić i nogi całować musiał, alem naostatek ich obu pozyskał. Jerzy zamku nie poda! nie! Mików będzie trzymać z nami i ta dzicz pogańska padnie, rozlezie się jako gąsienice po ulewie w błoto wsiąkając. — Będziemy górą!
A obejrzawszy się na Jaksę. —
— Ty zkąd tu! Jakso? zawołał.
— Ztamtąd gdzie, maluczko a wszystko się rozstrzygnie — rzekł uśmiechnięty Marek.
— I widziałeś kochanego pana mojego?
— Jak was widzę!
Roger skoczył ku niemu. —
— A mówże, mów, jak on jest? Padłli? znękan? przybity? Zwątpił? Chory czy zdrów?
— Tak jak wy w miłosierdzie Boże ufa — mówił Jaksa, i wesół jest jak wy, i powiada że cały wzrok odzyska, gdy Kaima z ziemi wyżeniemy. —
— A że bezbożnik wygnany być musi! okrzyknął Roger wielkim głosem, to tak pewne jest jak że Bóg na niebie! Jam na jedno okamgnienie ani zwątpił ni się uląkł! W powrozach ich, w więzieniu, pod groźbami śmierci, śmiałem się i radowałem zwycięztwu! Jak ono przyjdzie? zkąd? Spadnieli z niebios, wyrośnie z ziemi, nie wiem; ale wierzę w nie jak w Boga wierzę.
Biskup Janik przejęty, uściskał go.
— Mówi pismo iż wiara góry przenosi, nie wiem, może ta twoja wiara uparta, którą ja naganiałem nieraz, zwycięztwo przeniesie na stronę naszą. — Ale prawdaż to że Mikowa zyskałeś, że Jerzy z tobą!
Roger palce złożył jak do przysięgi.
— Opierał się Juraś, rzekł — bał się Mików, pókim ich nie poruszył wstydem, nie ubłagał prośbami; nie pokazał że sromemby się okryli gdyby nie pomścili zbrodni na Petrku dokonanéj, na tym panu, który w sercu nieboszczyka króla pierwsze miał miejsce, który ziemie nasze wielekroć wybawił, który je kościołami okrył, klasztorami zasiał, murami odział, a bronił sprawiedliwości przeciw bezprawiu. —
Jaksa z poszanowaniem ujął Rogera za długo wiszący rękaw zwierzchniéj sukni i kraj jego pocałował w milczeniu. —
— Bóg niech wam nagrodzi! szepnął cicho.
— Nie mnie nagrodzi on, przerwał Starosta, ale tego pana, męczennika, którego tryumf oglądać będą oczy nasze! Sprawa Petrkowa sprawą Bożą, a Władysławowa szatańską.
Zapalił się tak Roger, aż Biskup znak mu dał ażeby się miarkował.
Mówić zaczęto o innych grodach, do których książę Władysław rozesłał gońców, aby się na gwałt mu poddawały. Radzono jak je obronić. Biskup mniéj miał odwagi, wiedząc jak ogromną przestrzeń ziem zalewały posiłki Władysławowe. Jeden prawie Poznań pozostał już w rękach młodszéj braci.
Roger się tém nie trwożył. —
— Co odpadło powróci! mówił — dosyć mieliśmy panowania krwi i ognia — ostatnie to konanie jego!
Biskup, który się zrazu zdał wahać z podróżą, teraz gdy pomyślał, że na koń siąść będzie mógł, a ciągnąc kawał drogi lasami, może i zwierza zobaczyć i sokoła gdzie spróbować — odżył nieco i naglić począł sam. —
Jaksa rad był zbiedz jeszcze do Komorowa, ale mu na to czasu dać nie chciał ks. Janik, zaraz nazajutrz wybierając się do Gniezna, rozkazując aby konie miano w pogotowiu, ludzi mu dobrano i dwór, sakwy, psy i ptaki.
Z małym bardzo orszakiem puścić się w drogę nie było można, bo, choć od wszelakiéj napaści duchownego suknia i krzyż bronił, Połowcy dzicy na nie nie zważali. Trzeba było gotować się aby w razie napaści jednéj z kup, które się po kraju wałęsały samopas, skutecznie się jéj obronić. Dla Biskupa taka przygoda wstrętliwą nie była, rycerski duch jego, który suknia przygniatała, rad był być zmuszonym do życia obrony i dobycia bodaj oręża, którego mu, zwykłego czasu nosić nie było wolno.
Sprawy Biskupstwa zostawały przy Archidyakonie Robercie, reszta psów i sokołów na opiece pana brata, któremu opasłość z miejsca się ruszać nie dozwalała. Co miał żwawszego ludu ks. Janik, wszystkim nazajutrz hasło dano, aby z końmi gotowi byli do pochodu. Wszyscy téż długo między parkanami zamknięci, rozkazowi byli radzi. —
Na zaraniu odprawiło się nabożeństwo, konie pod kościołem już prychały gotowe, czeladź mnoga kręciła się około progu. Dzień był piękny i świeży po deszczu wczorajszym.
Jaksa wdziawszy dworską barwę, wmieszał się do biskupiego orszaku. Wyjeżdżającego Biskupa, żegnał Opat z Benedyktynami, przeprowadzał Starosta Roger, który na Szlązku pozostać musiał, aby tę ziemię dla młodych książąt zachować.
Jechali tak do wrót miasta, u których straż stała jak wczora. Przed Biskupem pokłonili się pokornie, ale jeden z nich podniósłszy nieco głowę, Jaksę zobaczył i poznał. Potrącili się łokciami.
— Ten sam jest! szepnęli — Biskupi sługa!
Letnia podróż na dziarskim koniu, komuby nie była do smaku? Biskupowi téż czoło się zaraz wyjaśniało, gdy powietrzem wolném odetchnął i okiem sięgnął ku sinym lasom. Chwalił Boga w cudownych dziełach jego, w krasie letniego poranku pełnego wonności świątecznych i blasków tęczowych.
Lecz daléj jadąc zasępiało się czoło. Przerzynali okolice któremi przeszła już wojna, a po niéj naówczas nie pozostawało nic — popiół tylko i kości!
Wśród lasów zabiegły im drogę gromady ludzi głodnych, na wpół nagich, wycieńczonych, żyjących grzyby i jagodami leśnemi lub pochwyconém zwierzem — prosząc o chleba okruchy. Gromady te trupów żywych płakały po spustoszonych siołach swoich, a gdy je minęli, długo jeszcze jęk ich gonił za niemi i w uszach się odzywał…
Gdzie przepłynął ów strumień śmierci, tam i liści na drzewie nie pozostało; w wielu miejscach gorzały lasy, płonęły wyschłe łąki, świeciły dogorywające stogi, chmurą czarną dym się nad puszczami kłębił, płowemi płomieniami poroździerany.
I gdy ciągnęli drogą padały podpalone sosny obsypując ich iskrami, zwierz spłoszony wybiegał stadami przelękły, zmięszany pospołu, żubry, łosie, sarny, wilcy, — bo płomię gnało za niemi.
Drugiego dnia już tylko czarne, zwęglone przebywali zgliszcza, z których kruki się zrywały, ogryzujące kości białe, zwierza i ludzi. —
W dali czasem mignął im mały oddział jakichś ludzi, i chował się w gęstwinę.
Poobalane leżały krzyże, pospalane i poryte cmentarze, na rzekach mosty były powywracane, pustynia smętna wszędzie, a nad nią to niebo wiekuiście pogodne, jasne, wesołe, które straszy jak nielitościwy wyrok, nawet łzą nieskropiony.
VIII
Jak gród grodem stał nad Cybiną i Główną, nigdy tu jeszcze takiego zbiegowiska ludu nie było jak teraz, gdy Poznań ks. Władysław oblegał. —
Jak okiem sięgnąć rozkładał się do koła obóz Władysławowy, albo raczéj kilka obozowisk połączonych z sobą.
Stały jedne przy drugich szałasy, jak grzyby z ziemi wyrosłe, ciasno zbite, daléj namioty białe, szare i pasiaste, i szopy naprędce poklecone, a wpośrodku na pagórku widać było, niby dwór ogromny namiot pański, nad którym wysoko czerwona wiała chorągiew. — Wiała wysoko, dumnie, zdając się urągać wieżycy na zamku oblężonym, która téż czoło podnosiła do góry, a na niéj tkwiło także czerwone znamię królewskich dzieci. —
Niewielki gród, choć warowny, wśród téj okolicy gęsto, szeroko ludem nabitéj, zdawał się jakby orzechem w potężnéj dłoni, co go ścisnąć mogła i na miazgę zgruchotać.
To téż na zamek ów patrzano z obozu księcia Władysława, jako na łatwą zdobycz, którą każdéj godziny pochwycić było można.
I książę Władysław teraz inaczéj myślał, innego się spodziewał, niż gdy z pod Pilicy sromotnie uchodzić musiał. Coraz wychodził z namiotu swojego, i w boki się ująwszy, spoglądał na gród, bo w nim zebrani byli wszyscy, których ująć chciał aby wojnę zakończyć. Bracia młodsi czterej, Petrek zdrajcą mianowany, Wszebór zdrajca drugi, a mnodzy inni, których zdrajcami zwano.
Na grodzie oblężonym tak cicho było, tak się wydawało pusto, jakby go już rozpacz ogarnęła, i oniemiła, albo nadzieja karmiła niepojęta.
Czasem z wieżyczki nad tumem słychać było dzwonek wołający na modlitwę, niekiedy trąby zwoływały ludzi, potém na wałach, za ostrokołami i przymurkami ledwie się gdzie głowa z hełmem pokazała i znikła.
Na wieży tylko grodowéj czasem widać było wchodzących kilku zbrojnych, co się po okolicy rozglądali. Widok jaki się z niéj rozpościerał, najmężniejsze mógł strwożyć serce.
Tysiące koni pasło się po łąkach, tysiące ludzi obsiadało ogniska, gwar, jak z kipiącego kotła, dzień i noc nad obozem się unosił; gwar zmięszany dzikich pieśni, krzyków ludzi, rżenia koni, beczenia i ryku stad na rzeź pędzonych, niezrozumiałe brzęki i szczęki broni i ruchów tłumu.
Osobną ławą leżeli Połowce, prawie bez namiotów i osłony, na gołéj ziemi u kotłów swoich. Kupa ich każda kocioł swój miała i do niego się garnęła, a na tykach pozatykane były znaki ich dziwne, ogony końskie i pierze a skrzydła jakichś ptaków.
Czasem na małym koniu, przytulony do niego, jakby z nim zrosły, człeczek mały, nogami brzuch jego obejmując, zwieszony nad grzywą, przesuwał się między namiotami, schylał się ku ziemi, chwytając z niéj co chciał, zsuwał ze szkapy, wskakiwał na nią, nie wstrzymując w pędzie. —
Czasem dwu się ich uganiało z oszczepy, podrzucali je w górę i łapali, wiskiem dzikim napełniając powietrze. U ognisk gdzie niegdzie odprawiały się jakieś obrzędy, zwlekali ludzie w milczeniu, nagle jeden z nich padał, wił się pieniąc i wrzeszcząc, a drudzy jak szaleni latali w koło, póki nie popadali znużeni, i nie nastała cisza grobowa.
Indziéj związanych trzymano jeńców na powrozach, owdzie ryhocząc dzielono pobrane łupy, ucinano łby wołom, odzierano ze skór barany i pieczono je na ogniach i kamieniach. — Tu i ówdzie stały kadzie i beczki, a gromady leżały przy nich. Górą po nad tém nosiły się kruki i gałki, jakby już sobie ludzi na żer znaczyły, i na ich trupy zmawiały.
Namiot pański zdala poznać było można, bo był ogromny płatami szkarłatu okryty, a pobudowany tak, aby książęcia, jego dwór, kuchnie i czeladź mnogą pomieścił.
W pośrodku namiotu wrota na przestrzał stały otworem, tak by mógł wóz zajechać w pośrodek, i stać pod płócienną od słoty osłoną. W prawo poprzedzielane ściankami i opłotki, były izby pańskie, księżnéj, starszyzny kilku. U wnijścia straże chodziły, psy się wylegiwały na słońcu. — Było przed południem, wojsko wszystkie odpoczywało — nie miano się czego spieszyć, gród był w ręku. Osaczali go do koła, nie siłą to głodem wziąć mogli, lada chwilę strwożony musiał się poddać. Czy dziś wieczór czy jutro rano szturm doń przypuścić, wszystko już było jedno, nie mógł mieć znikąd ratunku.
Książę Władysław siedział na pniu pokrytym suknem, a dumał sobie roztargniony. Księżna się na siedzeniu miękkiém naprzeciw niego rozpościerała. Patrzali na się, Agnieszka tryumfowała — błogo jéj było.
— A cóż? mruczała spoglądając na męża z wyrzutem jakimś i pogardą — a cóż? nie stałoż się jakom mówiła? Tyś się chciał układać po Pilicy, a oto ich wszystkich w garści mamy, i już nie ujdą nam!
Władysław patrzał w ziemię. —
— Cóż z niemi uczyniemy? co? zapytał.
Agnieszka wstrząsnęła się z odrazą i niecierpliwością. —
— Cóż? czy jeszcze pytać trzeba? Czy się to żywi co szkodliwe?
— Na wygnanie ich wszystkich — odezwał się jakby nie słysząc Władysław. — Pójdą za siostrą Gertrudą — pójdą!
— Ażeby ztamtąd wrócili ze sprzymierzeńcami? zaśmiała się Agnieszka. — Albo to niema zamków i lochów dla nich, gdzie bezpiecznie siedzieć mogą, dopóki nie wyzdychają!
Książę ciągle był z myślami swemi, i kończył nie zważając na żonę.
— Jeden Petrek głowę da. — Temu nie przebaczę, a i Wszebor wart pod topor, ale stary człek… stary człek!
— Hm! Petrek! śmiała się księżna — a co nam po jego głowie! Gdy niestanie książąt, co nam ten robak szkodzi? Starszych oślepić trzeba, młodsi. — — Nie dokończyła, bo Dobek podniósłszy ściankę wszedł do nich.
— Na grodzie się coś ruszać zaczyna, rzekł — ludzie się kręcą. — Pewnie posły wyprawią o łaskę prosząc. Co czynić, gdyby zażądali rozmowy?
— Przede mnie ich prowadzić — odezwał się Władysław. — Tu.
— Nie potrzeba słuchać żadnych posłów — przerwała Agnieszka. — Niech książęta przyjdą sami, i co przedniejsi z niemi, topór się rozmówi, i koniec będzie!
Na wykrzyknik ten Dobek nawet nie rzekł nic, i kończył swoje.
— Mówią, że u nich już wody nie ma, studnie powypijali, reszta wyschła, pragnienie panuje straszne, lud mrze.
Zaśmiał się Dobek.
— Poddadzą się, nie dziś to jutro — dokończył z obojętnością Władysław.
— Nie ma wątpliwości — dodał Niemiec. — Byle nie pozakopywali wprzódy skarbów swych, które książęta zewsząd tam pościągali, łup będzie ogromny.
Cudzym ludziom do grodu nie trzeba się dać ani zbliżyć.
Książę Władysław głową to potwierdził, wstał i wyszedł się znowu cieszyć widokiem milczącego grodu, który, jak skała ruchomem morzem głów ludzkich stał otoczony.
W istocie na zamku w téj chwili ruch większy widać było, bieganie za murami, zbrojnych więcéj u wałów. Tu i owdzie stożkowaty szyszak błyszczący wytknął się do góry i zniknął.
— Sposobią się już do poddania, niechybnie — rzekł w duchu książę.
Wtem konny człek dopadł do książęcego namiotu. Książę i Dobek, który za nim wyszedł, popatrzyli nań. Twarz jakąś miał pomięszaną, jakby przelękłą.
Wskazał ręką daleko, niby po za obozowe szranki.
— Tam! het — począł zdyszany — jest ich dość, walą a walą się.
— Kto? gdzie? — spytał Dobek.
— A woje! woje!
— Nasz lud?
— Nie, mówią, że dla oblężonych gromady ciągną.
Książę się rozśmiał pogardliwie.
— W matnią sami idą — odezwał się — a niech idą! Spóźnili się pewnie na odsiecz zamkowi, a chcieliby się teraz do niego dostać!! Ha! ha! niech przybywają!
Nadbiegł drugi z tém samém.
Pytano: — Dużo ich tam?
— Kto policzy? hej! kupy się suną! dużo tego.
Kazał książę słać na zwiady, ale się nie strwożył nikt.
Co znaczyły nędzne kupki przeciw nagromadzonym tysiącom? Śmieli się niektórzy. — W porę się zebrali na nas!
Już miał książę nazad wnijść do namiotu, gdy z drugiéj strony nadbiegł Sotnik stary.
— Drogą ode Gniezna orszak tu jakiś ciągnie — rzekł. — Krzyż przed wozem niosą. Wóz czerwono wysłany na nim siedzi mąż wiekowy, w sukni szkarłatnéj.
Książę Władysław zatrząsł się.
— Arcybiskup z Gniezna! — zawołał. — Hej! Dobek! na koń i drogę mu przetorować do mnie, aby go nie śmiał tknąć, ani nie poszanować lud. Pasterz jest!
Z tém wszedł niespokojny trochę do namiotu, gdzie siedziała Agnieszka.
— Z Gniezna arcybiskup jedzie! zawołał.
— Można się go było spodziewać — odparła księżna. — Jedzie za książętami prosić, bo oni wszyscy z niemi trzymają. Czują, że dla nich nie ma ratunku. Nie ich to sprawa ale nasza, litości nie trzeba mieć. Pokłonem się go odprawi. Co mu do tego?
Ludzie na wzgórzu kupili się i patrzyli, bo na gościńcu widać już było poczet niemały. Krzyż srebrny, który świecił cały od słońca, wiózł na koniu siedzący krucyfer. Za nim jechał dwór konny i liczny orszak zbrojny, a w pośrodku na wozie krytym jechał sędziwy Jakub ze Znina. Co było ludzi chrześcijańskich po drodze padali przed nim na kolana, a on ich w prawo i lewo palcami złożonemi błogosławił. Cisza się stała w obozie uroczysta.
Wóz ten szkarłatny, ciągnący powoli, straszny był, jakby na sobie dźwigał potęgę wielką.
Patrzano za nim jak się posuwał zwolna, toczył poważnie zmierzając wprost ku namiotowi książęcemu. Kto bliżéj mógł spojrzeć w twarz starca, dojrzał w obliczu tém, jakiegoś oburzenia i gniewu, który przerażał.
Starzec oczyma wodząc po obozie, wstrząsał się ze zgrozy.
Za nim w komżach, ze świecami zapalonemi postępowali duchowni, a na czele ich Rupert biskup krakowski, i ks. Janik wrocławski, w sukniach obrzędowych, kościelnych, z laskami i świecami w ręku.
Ten występ duchowieństwa tak odświętny, uroczysty jakiś, patrzącym z namiotu wydał się dziwnym, strasznym prawie. Coś w nim było pogrzebowego. Książę Władysław stał blady i pomięszany, Agnieszka zarumieniła się niespokojna.
Orszak jakby naumyślnie ciągnął noga za nogą, zatoczył się na wzgórze aż pod sam namiot książęcy, i na dany znak przez arcybiskupa, zamiast stanąć u wnijścia jego, zawrócił w samą namiotu bramę i wjechał w nią. Duchowni wszyscy weszli za nim ze świecami w rękach, i do koła patrząc stanęli.
Arcybiskup nie powstał, na wysokiém siedzeniu, jak na tronie siedząc, czekać się zdawał. Panowało milczenie, ludzie się gromadzili, wyszedł zwolna książę odkrywszy głowę, wysunęła się za nim Agnieszka.
Stanęli jak winowajcy przed tym starcem, który ponad niemi rozsiadłszy się, z góry spoglądał chmurno.
Władysław po krótkim namyśle, do wozu się zbliżył, zdało mu się, że arcybiskup wysiądzie.
Nie ruszył się starzec.
— Nie gościem ja tu do was przybyłem, ale mścicielem — odezwał się powoli, głosem poważnym. — Pogwałciliście bozkie i ludzkie prawa, ziemie nasze zaleliście pogaństwem, obalone kościoły, pomordowani słudzy boży, trupami usłane pola!! To sprawa wasza! Idziecie nastając nielitościwie na gardła braci waszych! nieopamiętani niczem.
Wstrzymał się, wzruszenie mu głos w piersi zatamowało. Władysław blady milczał. Patrzał na żonę, któréj oczy krwią zabiegały, rękami trzymała płótno namiotu, gniotąc je jakby poszarpać chciała.
— Nie kajacie się, Kainy! nie kajacie się, niezbożni. Niech więc spadnie na was grom Boży!
Wstrzymał się raz drugi, czekając. Władysław milczał dumnie, groźba obudziła w nim nie postrach, ale gniew uporny. Zwolna kołpak, który trzymał w ręku, nałożył na głowę i spojrzał na biskupa zuchwale i wyzywająco.
Czuł się tu panem.
W starcu gniew urósł jeszcze.
— Nie kajacie się? — powtórzył — niech spadnie na was grom Boży!
I podniósłszy się z siedzenia, ręce do góry rozpostarł wołając.
— Anathema na ciebie Władysławie, anathema na żonę twą i wspólniczkę, na cały ród twój, do dziesiątego pokolenia. Bądźcie przeklęci na ziemi, w życiu i po zgonie, bądźcie przeklęci z Kaimem i Lucyperem! Anathema na was! anathema!
Biskup cisnął świecę podaną mu przez księdza, a za nim inni wszyscy poczęli rzucać i gasić światła, powtarzając chórem, głosami wielkiemi.
— Anathema! anathema!
Ks. Władysław drżący stał słupem, ci co go otaczali słuchali odrętwieni. Agnieszka padła na kolana, potém porwawszy się wnet, za ścianę namiotu ukryła.
Rozlegało się — Anathema, a po nim groźne milczenie.
Arcybiskup usiadł twarz odwracając, na dany znak wóz z pod namiotu, w którym stał, zwolna wyciągać zaczął na plac, gdzie mnóstwo żołnierzy i ciurów zbiegło się patrzeć na przybyłych duchownych jak na widowisko jakieś dziwne, którego znaczenia nie rozumiało.
Lecz tłum ten, do którego nie dochodziły wyrazy strasznéj klątwy, drżał od trwogi przeczuciem.
Wtém woźnica arcybiskupi, gdy już z pod namiotu wyjeżdżał, jakby umyślnie kołem zawadził o słup utrzymujący płócienne okrycie, i zaledwie się wóz wytoczył, gdy one drzewce zachwiało się i namiot cały runął na głowy stojących pod nim, księcia Władysława, żony jego i dworu.
Krzyk przerażenia dobył się z pod płócien, pod któremi poruszali się, dobywając przygnieceni.
Nie można było posądzać, że się to stało umyślnie, ale że Bóg uczynił znak, zgubę przepowiadający Władysławowi.
Stojący dokoła ludzie rzucili się wnet odgarniać płótna i wydobywać z pod nich przygniecionych niemi. Tymczasem wóz arcybiskupi, który otaczało duchowieństwo, zwolna ciągnąc obozowemi uliczkami, witany po drodze przez strwożonych żołnierzy, bez przeszkody oddalił się, zostawując za sobą przerażenie i grozę.
Z pod namiotu pierwszy wydostał się książę Władysław z ruskim swym sprzymierzeńcem kniaziem Wsewołodem, który wypadkiem tym, więcéj był przerażony od niego. Chłodny, obojętny prawie już, ostygłszy z pierwszéj trwogi, Władysław nie rzekłszy nic, patrzał na odjeżdżającego arcybiskupa.
Ani narzekania, ani jeden wyraz gniewny nie dobył się z ust jego.
Takie było nawyknienie do posłuszeństwa dla duchownych, takie poszanowanie tego stanu, wrażone przez pierwszych panujących, u których oni stali na równi z królami i mocarzami, iż porwanie się przeciw kapłanowi, niesłychaném, niemożliwém było.
Klątwa, która strąciła z tronu Szczodrego, stała jeszcze w pamięci wszystkich.
Taką samą teraz cisnął arcybiskup na księcia, na żonę jego i na wszystkich wspólników, dopomagających mu przeciw braci.
Książę stał zadumany, upokorzony, a jednak mało nią poruszony, gdy Agnieszka z płaczliwym gniewem doń przybiegła.
— Słać potrzeba natychmiast do Rzymu! do Papieża, do Cesarza! ze skargami, z żałobą — wołała targając suknie na sobie. Niepierwsza to niesprawiedliwa klątwa, któréj Pan Bóg nie wysłucha! Zważać na nią byłoby tchórzowstwem, zgubą, podłością! Nie mieli już innego ratunku, to ostatnia ich strzała. Gdy ta nie poskutkuje poddać się muszą.
Tak mówiła księżna, a zbiegający się Niemcy gorąco ją popierali, śmiejąc się z księży, którzy mieli nic nie sprawiwszy, okryci hańbą, prosić sami późniéj o przebaczenie.
Ruski kniaź patrzył i słuchał niewiele rozumiejąc; wszelako jemu się to nie podobało i dawało do myślenia. Gdy Władysław do niego z pytaniem się zwrócił, począł mu szeptać.
— Ej, brat ty mój! Zgodzićby się z niemi może! Ze świaszczennikami niedobra sprawa. U was oni wielką wolę mają, musicie ich słuchać! Zgoda lepsza! A toż bracia wasi.
— Nie bracia są, wrogi, nieprzyjaciele — wtrąciła gwałtownie Agnieszka — z niemi zgody być nie może. Jeżeli im życie darujemy, niech i za to dziękują Bogu! Z klątwy nas starszy nad nich Biskup Rzymski rozwiąże, a my postaramy się, aby ją rzucił na tych, co śmieli prawego pana swojego znieważyć!
Wśród żwawych rozmów o tém całego dworu, Władysław stał zimny i niemal obojętny. Z dziwnie chłodną jakąś krwią spoglądał na gród oblężony i jakby nie słuchając co mówiono dokoła, odezwał się po przestanku.
— Poddać się muszą! muszą.
Namiot tymczasem coprędzéj podnoszono i umocowywano, słudzy nawet ślady kół wozu arcybiskupiego zamiatali, aby zatrzeć znaki i pamięć wypadku, który dwór, żołnierzy i wszystkich przejął straszną trwogą.
Około książąt kręcący się Niemcy pokrywali śmiechem wewnętrzny niepokój, powtarzali za księżną odgrażanie się Rzymem i udawali, że lekce to sobie ważą. W wojsku przybycie biskupów, uroczyste ich wystąpienie w obronie młodych książąt obudziło obawę o własne bezpieczeństwo. Wiedziano co klątwa znaczy.
Nad wieczór przybywający dowódzcy twarze przynosili posępne, Dobek postrzegł, że wojsku odwaga i ochota od boju odpadła. Rozpowiadano sobie w obozie, jak na jedno skinienie ręki starego arcykapłana sam z siebie, nietknięty namiot runął na głowę książęcia. Tłumaczono to jako znak i przepowiednię zguby.
Wieczorem gdy się wieści coraz bardziéj trwożące szerzyły, Dobek, nie wiedząc czém w wojsku męztwo odżywić, kazał beczki powytaczać, aby się ludzie napojem raczyli jako chcieli.
Mimo to milczenie znaczące, cichemi przerywane szeptami panowało w dolinie nad Cybiną i Główną.
Cicha noc letnia pokryła ją swym płaszczem gwiaździstym.
Do powiększenia obawy wzbudzonéj klątwą, przyczyniało się i to, że na tyłach od rana pułki jakieś pokazywać się zaczynały, które poza obozem na nocleg legły, postawiwszy straże na przodzie.
Dwa wojska dzielił niewielki rozdół tylko, którym ciekł na pół wyschły strumień, gdzieniegdzie się jeszcze sączący. Tu z obu stron ciągnęli żołnierze, przypatrując się sobie, wyzywając, zaczepiając i łając, odgrażając i przedrwiewając.
Poznawano w sobie przeciwników. Z tamtéj strony ludzi pana Władysławowych nazywano poganami; z téj wywdzięczano łając przybyłych jako kleszych ciurów.
Tu i owdzie począwszy od łajania, przechodzono potém do rozmów spokojniejszych, do rozpytywania i utyskiwania. Śmielsi niektórzy z za strumienia podchodzili namawiając Władysławowych, aby do nich zawrócili, rzuciwszy spółkę z wyklętym; lękając się gniewu Bożego i pomsty. Gdy noc czarna nastała, kupki z obu stron nad Główną stojące, połączyły się powoli, szeptały zgodne, porozumiewano się, biegano i ciemność pokryła wszystko. Do żadnych zaczepek i starcia nie przyszło.
Nazajutrz rano rozpocząć się miał napad na zamek.
Nie spieszono z tém bardzo, nie chcąc nadaremnie tracić ludzi, gdy i tak poddanie się grodu było nieuchronném. Ten i ów podsuwał się pod mury i wały, śmielsze kupki ochotników rzucały się samopas, spinały pod ostrokoły, wtém nagle spadała belka, toczyły się kamienie, zębate koła, i garść wystraszona, zostawiwszy kilka ofiar w miejscu, cofała się z przekleństwy.
Lada chwila oczekiwano poddania się zamku.
— Ufają w siły swojego arcybiskupa — powtarzała Agnieszka mężowi — gdy się przekonają, że na jego klątwę nie zważamy, będą prosić o łaskę.
Czekano więc cierpliwie.
Około południa wszystko w obozie szło na spoczynek. Książę Władysław pod namiotem, którego ściany podniesiono dla upału, aby wiatr przewiewał, siadł razem z księżną i kniaziem Wsewołodem za stół. Ztąd jak na dłoni widać było gród oblężony, wieżę za kościołem Ś. Mikołaja i ciągle na nią występujących ludzi, którzy się ztamtąd obozowi przypatrywali.
Przy kotłach i kadziach zasiadło wojsko nieco rozweselone, posilać się i spoczywać. Upał był srogi. Sam on już ludzi nękał, choć się walką nie zmęczyli.
Z obozu w grodzie, z grodu w obozie ludzi i twarze niemal rozpoznać było można. Niekiedy ku murom śmielszy ktoś się podkradłszy wypuszczał strzałę i śmiech z siebie czynił, gdy ta w powietrze świsnąwszy spadała napróżno, a natomiast z za parkanu bełt raził śmiałka, który z guzem lub raną uciekał.
W wielkich misach i na szerokich deskach liśćmi podesłanych, noszono na stół książęcy naprzód polewki, potém mięsiwa pieczone, których było dostatek, potém kasze różnie przyprawne. Podczaszowie nalewali w złote kubki, a dokoła psy książęce siedząc, stojąc, skomląc na rzucane im kości czekały.
Ks. Władysław patrzał ogryzając kość sarnią ku grodowi, gdy kniaź Wsewołod siedzący przy nim ręką mu wskazał na wieżę za kościołem Ś. Mikołaja.
Na wieży téj ciągle widać było kręcących się ludzi, których głowy oknami wyglądały, ale ich tam żaden pocisk nie mógł dosięgnąć. W chwili téj właśnie kilku ludzi stanęło na murze u samego wieży wierzchołka i podnieśli do góry ogromną tarczę czerwoną, jakby świeżo we krwi zbroczoną.
Znak to był jakiś. Kniaź Wsewołod potrącił Władysława, ukazał mu godło krwawe i zapytał.
— Co to jest?
Władysław popatrzał chłodno i głową strząsnął.
— Co ma być? Widzą, że nieżarty, dają nam znak, że się chcą poddawać.
Wtém tarcza znikła za murem. Oczy wszystkich na wieżę były zwrócone.
Zwolna tarcza czerwona poczęła się raz drugi podnosić ku górze i zawisła w powietrzu długo.
Kniaź Wsewołod zapytał znowu.
— Patrzajcie no, bracie miły, tarcza się wychyla raz wtóry?
— Proszą o łaskę i rękawicę — odparł uśmiechając się książę — ale rękawicy dać nie mogę.
Nastało milczenie, kazano kubki nalewać nowe, księżnéj oczy połyskiwały radością dziką.
— Juściż nie może to być znak inny, tylko że się poddać pragną — wołała rękami bijąc i spoglądając na męża. — A cóż? a co? nie zdało się męztwo nasze, nie miałam słuszności, gdym żądała, aby trwać przy swém i nie dawać się zastraszyć? A co? a co?
Gdy cześnicy nowe kubki naleli, kniaź Wsewołod, który z oka wieży nie spuszczał, trącił księcia Władysława.
— Patrzajno, bracie, tarcz spuścili.
— Toć znaczy pokorę — rzekł Władysław — i łby ugną do ziemi tak samo.
Znikło całkiem krwawe znamię.
W obozie zaczynano téż sobie wieżę pokazywać palcami a szydzić z oblężonych. Już się radowano łatwym łupem.
— A szczeniaki przeklęte! a! przyszła na was godzina — wołali Niemcy otaczający namiot, którzy wywabieni tarczą powybiegali i na głos się śmieli.
Wtém tarcza krwawa dźwignęła się po raz trzeci, ale teraz jakby ją jakaś siła potężna uniosła, nad mur, wysoko wzbiła się w powietrze, zawisła długo, a potém jak piorun na dół runęła.
Kniaź Wsewołod pokazał ją Władysławowi, niedowierzając znaczeniu tego godła. Książę Władysław śmiał się.
— Jawna rzecz, o łaskę proszą!
— Nie bądźże nadto surowym dla nich — odpowiedział Wsewołod — gdy ci Bóg dał bezkrwawe zwycięztwo… Pokaż się im bratem, przyjmij ich pokorę.
Agnieszka nie dała odpowiedzieć mężowi.
— Los ich postanowiony! ten się już zmienić nie może.
Książę potwierdził głową i dodał dumnie.
— Nie proście już darmo za niemi, zdrajcy są i zdrady nie zaniechają dopóki żywi.
Domawiał tych wyrazów, gdy ogromny wrzask powstał w obozie, widać było nagle od kotłów zrywających się ludzi, bieżących ku koniom i broni.
Pierwsza wrzawa powstała od strony grodu, zkąd już biegł komornik książęcy wołając, że z zamku wypadła garść zbrojnych ludzi i na obóz uderzyła.
Władysław dopijał kubka, gdy kniaź Wsewołod baczniejszy zerwał się z siedzenia prędko i do swojego namiotu pobiegł co żywiéj, zbroję i hełm przywdziać. Wołał za nim książę, aby pił jeszcze pospołu, ale go słuchać nie chciał.
Wtém i na tyłach obozu rozruch się stał także. I tam ludzie napadnięci u kotłów i kadzi bezbronni, porzuciwszy napój i jadło, lecieli do szałasów po pałki, siekiery i tarcze, które do kupy poustawiane były.
Na wieży Ś. Mikołaja wiała teraz ogromna chorągiew szkarłatna, pysznie jakoś i zwycięzko, ponad gród i dolinę.
W całym obozie już ruszało się co żyło; Dobek napół uzbrojony wpadł do namiotu.
— Zdrajcy! — zawołał — z dwóch stron napadli nas razem! Z grodu wyskoczyli jedni, wypatrzywszy, że nasi nie pogotowiu, zgnietli ich, na tyłach walka, cisną naszych…
Wstał książę i jeszcze nie zatrwożył się, gdy i Agnieszka przypadła ręce łamiąc. Dopiero teraz przyszedł jéj na pamięć ten namiot, co runął na ich głowy, przeczucie złowrogie ogarnęło ją nagle.
— Koni! koni! — poczęła wołać głosem przelękłym — dwór do pana! Kto żyw, do nas!
Teraz już i książę się poruszył.
— Zbroi — zawołał do komorników — kaftan mi tu dać! Hełm! miecz! Nie może to być aby ta garść śmiała i mogła na nas się porwać!
Kniaź Wsewołod w téj chwili już zbrojny na koniu, z drużyną swoją ruszał tam, gdzie walka się rozpoczęła, mijając namiot oszczepem ukazał na bijących się, a z twarzy mu widać było, że niezbyt ufał zwycięztwu.
Pod namiotem książęcym, na dany znak przez Agnieszkę, któréj słuchać więcéj niż pana ludzie byli przywykli, wszystko się ruszało z pośpiechem wielkim, trwoga ogarniała, bo krzyki i szczęk walki aż tu dochodził.
Zewsząd rozlegało się wołanie rozpaczliwe — koni! koni!
Księżna to ręce łamała, to zakrywała oczy, to krzyczała na głos cały tupiąc nogami z gniewu.
Na tyłach obozu z małego szumu stał się téż wkrótce zamęt i wrzask wielki.
I tam latali ludzie potraciwszy głowy, chwytając ladajaki oręż, który im wpadł pod rękę, drudzy koły wyrywali z szałasów, do broni się nie docisnąwszy.
Dwór z pośpiechem już zwijał namioty książęce, rzucano na wozy naczynia, suknie, oręże, co kto pochwycił. Konie wystraszone wrzawą rwały się woźnicom z rąk, że je ledwie piesi pachołkowie, za łby chwytając utrzymać mogli.
W obozie kurzawa powstała jak chmura płowa, która widzieć nie dozwalając, co się za nią działo, przestrach jeszcze pomnażała.
Ks. Władysław siadł na koń, księżnę wsadzono na wóz, i nie na pole walki spieszyli, ale wydobyć się z niéj chcieli, bo ich zewsząd ogarniała. Z obu stron nadbiegali ludzie popłoszeni, których bezmówne, blade twarze donosiły już, z któréj strony było zwycięztwo.
Dobek, który przy księciu stał, nie wiedział sam, kędy zawrócić, bo z tyłu sunęła się wielka ława ludu i gniotła a rozpraszała Władysławowych, którzy w bezładzie uciekali tarcze rzucając, broń gubiąc, padając pod konie, i waląc się jedni na drugich.
Gdy kniaź Wsewołod, cofając się już od grodu, odepchnięty od niego z innemi, dobił się do tego miejsca, kędy przed chwilą stał namiot książęcy, znalazł tu tylko poobalane koły, kupy słomy i siana, ogniska wygasające i powywracane ławy, które naprędce sklecono. Księcia i księżnéj śladu już nie było, a na pytanie kędy uszli, wskazano mu drożynę, którą uciekający ludzie biegli ku lasom.
Z wieży kościoła Ś. Mikołaja, jak na modlitwę uroczystą we święto odzywał się dzwon, w którego głosie wczorajsza klątwa arcybiskupa jeszcze się odzywać zdawała.
Walka trwała ciągle, jeżeli nią mordowanie bezbronnych prawie nazwać było można. Władysławowi ludzie uchodzili i tylko naciśnięci przez rycerzy książęcych rozpaczliwie się bronili.
Z przeciwnéj strony zajadłość była straszliwa.
Z dwóch boków pochwycono wojsko księcia Władysława, choć liczniejsze, na miazgę starte zostało. Ludzie się nie spodziewali napadu, a opiłych postrach gnał bezumny. Kupami leżały trupy, konie jak oszalałe rżąc i wierzgając miotały się na pobojowisku. Z zamku wybiegła garść wybranych, która bój rozpoczęła, coraz teraz rosła, wychodzili z murów wszyscy, wrota zostawując otworem, bo się już obawiać nie było kogo. Na wałach widać tylko było niewiasty w bieli podnoszące ręce do góry, i mnichów w czerni błogosławiących krzyżami walczącym.
Wieczór spuszczał się powoli na krwawe brzegi Cybiny i Głównéj, bój był już tak jak skończony.
Odzierano trupy, wiązano pochwytanych, okrzyki dzikiego upojenia zwycięztwem unosiły się nad pobojowiskiem, a dzwon od Ś. Mikołaja brzmiał teraz jakby Bogu na chwałę za tryumf uciśnionych.
Wśród zajadłéj walki nikt nie pomyślał o pogoni za księciem Władysławem i Agnieszką, którzy z małą garścią dworu i straży swéj zdołali dopaść do lasów i niemi ujść przed nieprzyjacielem.
W milczeniu ponurém wlekli się wszyscy. Na wozie, Agnieszka głowę na rękach sparłszy płakała, ale łzy jéj gniewu i żółci były pełne. Niekiedy pięśćmi uderzała po kolanach, i z piersi jéj dobywał się głos stłumiony.
— Nigdy!
Władysław, z głową na piersi zwisłą, jechał niemy.
— Zwyciężyli nas u Pilicy — wołała niewiasta — rozproszyli i tu, ale wojna nieskończona jeszcze! Cesarz mój brat w pomoc przyjść musi! jego rycerstwa nie pokonają tak łatwo jak téj gawiedzi. O! nigdy! Do Krakowa! na gród. Zamkniemy się tam, nie będą śmieli przystąpić! Tam jesteśmy bezpieczni, aż cesarscy nadciągną.
Niemiec z tyłu się wlókł nie słysząc nic, nie wiedząc co się z nim działo. Czasem go rozbudzał głos pani, to znów wpadał w osłupienie. Klątwa arcybiskupia leciała za niemi.
Wieczór i noc ciszę przyniosły z sobą na polu krwią oblaném. W tumie rozlegały się pieśni, na wałach brzmiało wesele, walka była wywalczona, Władysław uszedł.
Późną już nocą wszyscy książęta zeszli się do dolnéj izby zamkowéj. Dwu z nich było w walce i z niéj wracało, Bolko i Mieszek, dwu młodszych patrzali na nią z wieży i drżeli jeszcze grozą tego widoku przejęci.
Z zawiązaną głową w pośrodku nich stał palatyn Petrek, szepcząc modlitwę dziękczynną.
— Dałeś mi panie dożyć téj chwili sprawiedliwości twéj, odpuść mnie teraz w pokoju. Amen.
I uściskał stojącego obok Światosława.
Radość wielka była na zamku, ale obawy resztka mięszała się z nią jeszcze. Wtém z pola walki wracający dopiero, we zbroi cały, wszedł hełm zdejmując Wszebor palatyn, wołając od samego progu.
— Przy nas zwycięztwo! Radujcie się miłościwi panowie nasi. Niewiele uszło! Rozbite ich pułki i rozproszone, ścigają nasi po lasach. Cybina i Główna potokami krwawemi do Warty płyną. Chwała Bogu na wysokościach, który nam dał zwycięztwo! Bądźcie pozdrowione sieroty pana mojego, którym powrócone jest dziedzictwo ojca waszego!
Petrek ręce podnosił do góry.
— Nie koniec to, początek tylko — wołał — ale mocen Bóg i ten kto Bogu ufa!
Okna izby, w któréj wszyscy stali, wychodziły ku wałom i pobojowisku, na którém zwijały się światła mnogie i smolne pochodnie. Wszystek lud z zamku wybiegał odzierać trupy. Widok był straszny i smutny. W pętach pędzono jeńców pokrwawionych, do sznura poczepianych, wozy pełne łupów huczały na zamkowym moście.
Dwaj starsi bracia, Bolko i Mieszek milcząc rzucili się ściskać z sobą, jakby oba drużbę i pokój na przyszłość sobie poręczali. Kaźmierz i Henryk w oknach wywieszeni napół, zabawiali się światłami migającymi na pobojowisku…
Wiatr zrywający się niekiedy niósł woń spalenizny i krwi, głosy jakieś rozpaczliwe a stłumione, niekiedy okrzyk wesoły, który dreszczem przejmował.
IX
W Komorowie siedziały niewiasty karmiąc się wieściami, które im ludzie przynosili jak noszą z lasu grzyby i jagody, takie jakie znaleźli po drodze, świeżo urosłe po deszczu, zwiędłe od skwaru, stare i nowe.
Czasami trwoga na gródek padała, naówczas stara Jaksowa macierz, szła do swoich ludzi, stawiła straże, sposobiła się jak do obrony. I gdy jednego dnia wieść przychodziła straszna, groźna przerażająca o poganach już już ciągnących tutaj, drugiego ktoś przynosił pociechę wielką, która we trzy dni rozwiała się w powietrzu niczém.
Ludzie mówili, że tam widziano już dzicz w pochodzie, ówdzie, że ją ścigano w ucieczce bezładnéj, jedni głosili Władysława zwycięzcą, drudzy pobitym na głowę i wygnanym.
Jednego dnia na wozie przybył ks. Marcin, aby odprawić w kapliczce mszą świętą i wszedłszy do sieni zapowiedział, że będzie im zwiastował pociechę wielką. Jemu już wiarę dać było można. Powiadał, że książę Władysław na głowę został pobity, po klątwie rzuconéj nań przez arcybiskupa. — Prawica Boża — rzekł — dotknęła Kaima!
Uchodzić musiał z pola walki nad Cybiną i znikł, niewiadomo było, gdzie. Jedni mówili, że do Niemiec zbiegł do Cesarza, o posiłki go prosić, ziemie mu swoje poddając, drudzy, że na Ruś uszedł z kniaziem Wsewołodem. O Agnieszce i dzieciach jéj słuchu nie było.
Tyle już razy zwiedziona Jaksowa, słuchała głową potrząsając, a w końcu rzekła do starego.
— Póki téj prawdy nie zobaczę, nie uwierzę!
— Rychło i to nastąpi — odparł ks. Marcin — bo Petrek na swój dwór powraca, gotują się już na jego przyjęcie, książę Bolko Kraków obejmuje i zwierzchnie panowanie.
Błogosława, która wybiegła była, aby się od przybywającego o czémś dowiedzieć, wróciła do matki przynosząc jéj wesołą nowinę. Poszedł za nią i ksiądz, upewniając sam, że to co mówił miał z ust ludzi, którzy na klęskę nad Cybiną sami patrzyli.
Ożywiła się twarz kniehini Maryi, ale tego jéj nie było dosyć!
— Jeżeli tak jest — poczęła — dla czegóż Petrek nie śle zaraz po mnie, aby ztąd wyzwolił? bym na swój dwór powróciła i tułać się przestała po obcych kątach?
Czemuż zaraz nie przybył tu syn mój? sługi moje? Więc już tak zapomnieli o mnie, jakbym ja niczém nie była?
Rozpieszczona pani i teraz jeszcze nie była rada, bo myślała tylko o sobie.
Choć jéj w Komorowie dogadzano, miasto miłości dla gospodyni, powzięła do niéj odrazę i nienawiść prawie. Dwie téż to były istoty, co nigdy by z sobą pogodzić się nie mogły. Stara Jaksowa żyła miłością dziecka, pracą, milczeniem i wielką duszą, którą w piersi nosiła; Petrkowa kochała siebie tylko, a resztę świata jakby za stworzoną dla siebie trzymała. Całemi dniami bolała i płakała nad sobą zawsze, narzekając na męża, za którego cierpieć musiała.
Błogosława napróżno się ją ukoić starała, zyskując tylko wymówki od matki, że jéj nie kochała. Znosiła to w pokorze. Dla niéj ta matki niedola była jakby chorobą jakąś, budzącą litość niezmierną i miłość coraz gorętszą. Znękane jednak czuwaniem i jękami dziewczę więdło w oczach i usychało.
Jaksowa, która na nią teraz jak na synowę patrzała, stękała i bolała, że swojemu dziecku, kwiatka tego jasnego wychuchać nie umiała! Pieściła ją za matkę, żywiła, przytulała, tchem własnym rada ją wzmocnić. Napróżno! Dziewczę w oczach więdło powoli, nie czując nawet że słabło, nikło, rozpływało się jak mgła w powietrzu.
A była coraz piękniejszą, rosły jéj oczy błyszczące, twarzyczka smętnego nabierała wdzięku. Gdy stara Jaksowa dopytywała, czy ją co nie boli, zaręczała że jest zdrową, że jéj było dobrze, że się czuje szczęśliwą.
Czasem wychodziła na wały puste i z góry rozpatrywała się po okolicy, po lasach, po polach, słuchała jak śpiewało ptastwo, jak na zamku gwarzyli ludzie, jak piosnki się przez okna otwarte z izby dziewcząt rozlegały. Słuchała, patrzała, wracała potém do złotéj kądziołki przy łóżku matki i karmiła się jéj narzekaniami.
Z twarzyczki jéj znikły rumieńce, na ustach tylko trochę krwi zostało, a oczy, oczy coraz jaśniéj świeciły, jakby gdzieś za światy przejrzeć chciały.
Jednego ranka zatętniało, Błogosława rzuciła kądziel i wybiegła. Podwórca pełne były ludzi, konnych, wozów, a w pośrodku na koniu stał Światosław i w koło oczyma rzucał. Zoczywszy siostrę skoczył z siodła i padli sobie na szyję płacząc z radości. Ona wiodła go do matki.
Na widok dziecięcia ukochanego, zerwała się kniehinia Marya, krzyknęła i napół omdlała upadła na posłanie. Syn nogi jéj całował. Słowa mu się w ustach plątały.
Zrozumiała Petrkowa, że po nią przybył syn, że ją z téj nienawistnéj dobędzie jamy, że dawna wielkość powróciła do ich domu i że we dworze pod Sobótką czeka na nią pół ślepy mąż, który sam jechać nie mógł, bo siły postradał.
Jednéj godziny tu dłużéj pozostać nie chciała, powiedziała sobie, że nic ją tu powstrzymać nie potrafi. Znalazła siły, aby zerwać się z łóżka, zaczęła odziewać coprędzéj, wołając, że choćby zaraz wyruszy w drogę. Płakała i śmiała się razem. O staréj gospodyni swéj nie wspomniała nawet.
Ale Światosław jechać nie mógł, dopókiby drużyna jego nie spoczęła, miał téż podarki do oddania od ojca i z Błogosławą poszedł do Jaksowéj.
Ta stała w izbie swéj u stołu, sposobiąc jadło dla przybyłych gości, poważna a smutna.
Uścisnęła Błogosławę tak, jakby córkę ściskała własną, a gdy Światosław przemówił, że ojciec jéj posyła dzięki i podarki, odezwała się.
— Najlepszy dar byłbyś mi tu przywiózł, syna mojego biorąc z sobą; za resztę wdzięcznam, odrzucać się nie godzi, ale mi potém nic. Dajecie wy, no, to weźmiecie téż odemnie, mam i ja czém się dzielić i obdarzyć.
Chociaż Petrek odarty był ze wszystkiego, lecz, skoro Władysław upadł, a on powracał do majętności, we mgnieniu oka znalazło się co utracił. Roger starosta, Jerzy Żupan z Głogowa, Mikow, Wszebor złożyli się nań szatami, sukniami, sprzętem srebrnym i złotym, futrami, końmi i groszem. Dali królewice swojemu obrońcy obfite dary i Petrek miał się już czém dzielić. A że dla siebie nie potrzebował wiele, dla drugich zawsze będąc szczodrym, nie wyprawił Światosława z próżnemi rękami po żonę.
Wiózł Światosław kubki złocone, misy srebrne, jedwabiów sztuk kilka, kun worów dziesiątek.
Gdy dary te złożył, stara podziękowała i rzekła.
— Tak ci jest, darzyć się i obdarzać trzeba, ja téż was upominkami dla ojca obciążę, kto bierze, ten dawać musi.
Chodźcie no ze mną.
Uśmiechała się starucha chytrze. Zawróciła się do Błogosławy i rzekła do niéj.
— Chodź i ty, abyś wiedziała, gdzie co leży, bo to ci się kiedyś przyda.
Zarumieniwszy się dziewczę szło w milczeniu.
W komorze zamczystéj, do któréj sama ona tylko chadzała, staruszka silną dłonią podniosła drzwi na ziemi leżące, które skórami przykryte były. Ogarek zapalony w glinianéj miseczce niosła w ręku.
— Zchodźcie — mówiła — a nie bójcie się, choć stromo jest, po bokach sznury wiszą.
Pode drzwiami loch był w ziemi i kamieniu kuty, czarny, otchłanny, straszny jak więzienie. Przodem śmiało kroczyła stara, niekiedy oglądając się na Światosława, który siostrę prowadził. Zawrócili się w lewo, poszli w prawo potém, spuścili w dół, pięli się do góry, aż doszli do drzwi zamkniętych. Jaksowa z pod fartucha dobyła klucz i odsunęła rygle.
Sklepiona izbica szeroka, długa, nizka ciągnęła się gdzieś w głąb, że końca jéj było nie dojrzeć. Zaduch w niéj panował, bo powietrze tylko kędyś z góry szparami jakiemiś przez błony wpadało.
Dziwy tu ujrzeli.
W prawo i lewo pod ścianami na podkładach dębowych stały skrzynie ogromne, wisiały wory, leżały kupami odzieże i całe sukna wały. W rogu srebra i złota świeciła się kupa ogromna aż do sklepienia. Co kosztowniejsze stało na skrzyniach.
Oręża i zbroi pospolitéj było téż podostatkiem. Stara z dumą się zwróciła do Światosława do góry podnosząc ogarek. Nie mówiła nic, ale twarz jéj powiadała.
— Co myślicie? jest tego dość?
Światosław, choć u ojca nawykły był skarby oglądać, zdziwił się mnogości nagromadzonego mienia i rzekł do niéj.
— Daj nam Boże nie mieć takiego jak wy wroga, coby skarby te rozgrabił!
Jaksowa już ogarek postawiwszy wybierała co godném Petrka sądziła, cztery drogie pierścienie na sznur związała, dwa złote wzięła kubki, sztukę szkarłatu odłożyła na stronę.
— Wybieraj sobie ty, co ci lubo! — rzekła do chłopca — abyś mi ztąd z próżnemi nie wyszedł rękami.
To mówiąc pierścień jeden na palec włożyła Błogosławie, dała Światosławowi jeden, dwa dla rodziców.
Zmuszony wybierać młody gość wziął tarczę małą wyrabianą wzorzysto, bo niczém ostrém obdarzać się nie godziło. Sztukę szkarłatu na plecy mu zarzuciła stara, sama misy i kubki wzięła w silną rękę i dawszy im po skarbcu popatrzeć, szła z powrotem.
A gdy znowu szli, nietylko ów skarbiec podziwiał Światosław, ale drogę, którą doń niewiadomemu trafić było trudno, bo pod zamkiem, jakby krety ryły, wązkiemi szyjami i chodniki się rozbiegały do góry, w dół, porozgałęziane na wsze strony.
Gdy powrócili nazad do izby, już znaleźli od Petrkowéj sługę, która do wyjazdu nagliła, a stara nie wstrzymywała, choć na Błogosławę patrząc, łzy jéj w oczach stawały.
W ostatniéj chwili kniehini się przywlokła żegnając i dziękując.
— Nie ma tam za co! — odparła dumna niewiasta obojętnie.
Dziewczę ze łzami rzuciło się jéj w objęcia.
— Powracaj do mnie! — szepnęła jéj do ucha — wracaj, gołąbko moja, źle ci nie będzie!
A tu już do wozów i koni naglono, kniehini na swoim siedziała, córkę wywołując niecierpliwie do siebie.
I jak stała w progu stara Jaksowa, tak wkuta, nieprzytomna, zapatrzona została długo, zapomniawszy o bożym świecie. Z oczów łzy ocierała.
O synu wiedziała, że przy Petrku pozostał, któremu jak rodzonemu służył ojcu, jako dziecko własne ukochany. Nie mógł przybyć ze Światosławem razem, bo jeden z nich przy na w pół oślepłym zostawać musiał.
Powrót Palatyna do dworu pod Sobotkę, tak uroczystym był, jak okrutne z niego porwanie. Gdy się o zbliżającym dowiedzieli starzy druhowie, jechał naprzód starosta Roger z ziemiany o mil dziesięć, aby go poczestnie wprowadzili na dworzec, już na przyjęcie jego przysposobiony. A gdy miał do domu wjeżdżać, zaszli mu drogę OO. Benedyktyni z opatem na czele i mieszczanie, wyjechał ks. Janik z archidyakonem Rogerem, zebrał się wszelakiego ludu tłum ogromny, uderzono we dzwony na kościele.
I była chwila uroczysta, która ludziom z oczów łzy wyciskała, gdy go ujrzeli z oczyma chustą białą zawiązanemi, pieszo naprzód idącego do kościoła, na podziękowanie Bogu. Kościół cały światłem płonął, pieśniami się rozlegał. Tu kląkłszy Petrek u ołtarza, upadł na twarz, a ludzie płakali, a mnisi śpiewali.
Do kruchty, choć go popychano i odpędzano, wcisnął się odarty, straszny, z głową kudłatą Jarmucha. Szedł a krył się i bał się aby go nie poznano, a choć uczynił co mógł, lękał się aby się na nim za krew nie mszczono. Widzieć chciał Petrka, choć zbliżyć się doń nie śmiał. Śmiał się, drżał, popłakiwał, do słupa tulił, a gdy napowrót lud wypływał z kościoła, jakaś siła nieznana nade drogę go popchnęła.
Ujrzał Petrka, jako teraz szedł chustę z oczów zrzuciwszy przed ołtarzem, jedną źrenicą całą, drugą krwawą, patrzącego wesoło na świat Boży.
Gdy tak szedł Palatyn a spoglądał dokoła, zobaczył Jarmuchę, który się za czyjeś plecy chował — i stanął.
Ponieważ ręką skinął ku niemu, wnet czeladź rzuciła się na obszarpanego biedaka, precz go chcąc odegnać, ale Petrek stał, wołał go ku sobie i przykazał, aby go za nim do dworu wiedziono.
Tu go przyobleczono w suknie nowe, i dano mu izbę przy straży, aby we dworze mieszkał.
Na dworcu swym, choć mu go przystroili druhowie, nie zastał palatyn wspaniałości dawnéj, ale w tych izbach, które zajmował sam, gdzie nie było co odzierać, powitał ławy swe i ogniska i stół, i wszystko co tu zostawił, a to go najwięcéj rozradowało.
Zapełnił się dwór znowu biesiadnikami, gośćmi i wrzawą jak za dobrych czasów. Petrek na żonę i córkę czekał, dni rachując, Jaksę pytając — kiedy przybędą?
Rachowali dnie oba.
Aż jednego ranka dano znać, że jedzie Marya, wyszedł Petrek naprzeciw, a wstyd mu było prawie stawić się przed piękną niewiastą z krwawemi oczyma, twarzą wybladłą i zestarzałą.
Gdy wóz się zatoczył przed dwór, Petrkowa spojrzała na męża, krzyknęła i zakryła swe piękne oczy. Ocucono ją i wiedziono do domu. Biedna niewiasta szła ręce łamiąc izbami, których nie poznawała, za nią córka wiodąc ojca, łzawemi oczyma wpatrzonego w młodą jéj twarzyczkę, przekwitłą niedolą, zwiędłą od smutku, co się uśmiechać musiała.
I Jaksa szedł za niemi nie spuszczając z niéj wzroku, nie wiedząc czy się cieszyć, że wracała, czy smucić, że cień jéj widział tylko…
Nim się biedna Petrkowa oswoiła z nową dolą swoją, z mężem kaleką, z życiem, z ludźmi, których brakło wielu i nim wylała żale i bole, powtarzane każdemu z kolei, trochę upłynęło czasu. Jaksie już dawno Petrek powiedział, ściskając go. — Córkę ci dam, choćby mimowoli macierzy, bom ci dłużen wiele, a no, bądź cierpliwy, kwiatek to nierozwity…
Nierychło, raz wieczorem siedzieli we dwoje Petrek na ławie w kącie, pani na wezgłowiach, i jak zwykle, rozwodziła żale, jako jéj w Komorowie było, iż w więzieniu nie mogło być gorzéj.
— A toć będzie gniazdko córki naszéj! — odezwał się Petrek.
Rzuciła się na to kniehini.
— Ja, dać im córkę moją? na to wygnanie i pustynię? Téj niewieście za dziecko, która prostą chłopką jest?
— Nie jéj, ale Jaksie ją dam, bo mi on drugim synem był — odezwał się Petrek — i miłuje mnie i ją, a naszym będzie.
W płaczu długo utulić się nie mogła Petrkowa, nie chcąc córki dawać, męża starając odwieść, w końcu niezdoławszy tego uczynić, ani go przekonać, wpadła w gniew wielki. Nie pomogło nic. Jechały swaty, przyjął Petrek Jaksę za zięcia.
Gdy księżna Agnieszka uciekać potém musiała z Krakowa z Niemcami swemi, a Bolko objął stolicę i w kraju na czas ucichło, bo Niemcy się tylko zdala odgrażali i burczeli, — sprawiono wesele wielkie, jakiego Wrocław nie widział jeszcze.
Szła panna młoda do ołtarza, że się ludzie dziwili, czy niewiastą była żywą, czy cieniem a duchem, bo w niéj już krwi nie stało na rumieniec i siły do uśmiechu.
Potém jechali młodzi do Komorowa, i Światosław ich jako brat prowadził, a przyjmowała matka stara i gromady na zamku okrzykiwały, jakby gniazdo słali na długie szczęście i życie.
Było to jesienią.
Na wiosnę z zamku szedł pochód wielki, przed nim w kapie czarnéj ks. Marcin, który im ślub dawał, za trumną mąż w rozdartych szatach, i brat i ojciec. Matki nie było.
— Zabili mi ją! — mówiła płacząc.
A kto ją zabił, Bóg osądzi.
Jaksa w strapieniu wielkiém po żonie, gdy książę Henryk szedł do Ziemi Świętéj, walcząc o odzyskanie grobu Chrystusowego, pociągnął z nim razem, zginąć chcąc, aby życia nie dźwigać, które srodze ciężyło tęsknotą.
Nie wzięła go przecie ani strzała, ani miecz niewiernych, i wrócił cały do staréj matki do Komorowa. I on był, co mnichów Stróżów Grobu Chrystusowego przywiózłszy z sobą, pierwszy zakon ich na ziemi polskiéj, w Miechowie osadził.
Przepisano
we Florencyi.
1878. Marzec.
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |