Ludovic Halévy
Najpiękniejsza
tłum. nieznany
W dniu 19 Kwietnia 1889 roku, w Operze, podczas przedstawienia trzeciego aktu Romea i Julii, książe Agenor literalnie stracił głowę. Biegał od loży do loży, objawiając wszędzie tenże sam zachwyt.
— Ach! ta blondynka! Ach! jaka to blondynka! Ach! jaka to idealna blondynka! Widzieliście tę blondynkę? Czy znacie tę blondynkę?
Jak na teraz, loża to pani de Marizy, wielka parterowa loża, tuż obok sceny położona, rozlegała się temi i tym podobnemi okrzykami uwielbienia.
— Jaką blondynkę? — spytała pani de Marizy.
— Jakto! jaką? Jedna tylko jest *taka* w całéj sali teatralnéj! Spojrzyj pani przed siebie… tam w loży piérwszopiętrowéj… w loży państwa de Sainte-Mesme. Przypatrz się jéj pani baronowo, przypatrz się dobrze… Widzisz ją pani?
— Widzę. Niegodziwie ubrana, ale… niebrzydka.
— Niebrzydka! Cudo! Istne cudo! Niedobrze ubrana? no… tak! na to się zgadzam… Państwo Sainte-Mesme mają rodzinę zamieszkującą okolice Perigordu: musi to być jakaś krewna z prowincyi. Ale jaki ma uśmiech! A jak osadzoną szyję! A jakie ramiona! Ach! szczególniéj ramiona….
— Mój drogi panie, albo pan idź sobie, albo bądź cicho…. Przeszkadzasz mi pan słuchać Reszkego….
Książę poszedł więc sobie. Pokazało się, że nikt, ale to nikt zupełnie nie zna téj nieporównanéj blondynki. Nieraz jednak była przedtém w Operze, ale na mieszczańskich miejscach: w loży drugiego piętra. Dla księcia Agenora zaś po-za lożami piérwszopiętrowemi nic już nie istniało: próżnia tylko i nicość ponad niemi. Noga księcia nigdy jeszcze nie postała w loży drugopiętrowéj, a zatém — lóż drugopiętrowych nie było wcale na świecie.
Podczas gdy Romeo, klęcząc u nóg brata Laurentego, przysięgał, że wiekuiście kochać będzie Julią, książę błąkał się po kurytarzach Opery. Kim jest ta przecudna blondynka? Książę Agenor chce to wiedziéć i koniecznie dowiedziéć się tego musi. Raptem przypomniał sobie książę, że ta poczciwa pani Picard jest tak zwaną *ouvreuse’ą* loży państwa de Sainte-Mesme, i że on, książę Agenor de Nérius, ma zaszczyt być oddawna przyjacielem, blizkim przyjacielem téj poczciwéj, téj nieoszacowanéj pani Picard. Ona-to, w ostatnich latach drugiego cesarstwa, uczyła księcia bezika, oraz wszystkich odmian téj gry o tyle szlachetnéj, o ile zajmującéj; a mianowicie: bezika chińskiego, bezika japońskiego i t. d. Książę miał wówczas lat dwadzieścia, pani Picard — czterdzieści. Nie miała wówczas jeszcze posady, jaką zajmowała obecnie w narodowéj Akademii muzycznéj, gdzie powierzonym jej był urząd otwierania kilku lóż piérwszopiętrowych. Pełniła ona wtedy urząd inny — i nie synekurą będący — ciotką była młodziutkiéj i nader miłéj osóbki, któréj prześliczna buzia i niemniéj prześliczne nogi pokazywały się w teatrze „Variétés,” w sztukach stanowiących przegląd widowisk w ciągu roku przedstawianych. Książę, młodziutki jeszcze wówczas i zaledwie w świat wchodzący, przepędził sobie spokojnie ze trzy lub ze cztery lata życia pomiędzy tą ciocią a siostrzenicą, zupełnie jak w rodzinném kółeczku. Potém — one sobie poszły w swoję stronę, on w swoję i dopiéro w jakie lat dziesięć przynajmniéj, gdy poszedłszy pewnego wieczoru na Operę, oddawał książę Agenor swój paltot niemłodéj, czcigodnie wyglądającéj damie, usłyszał powitalną mówkę:
— Ach! jakże się cieszę, że znowu księcia widzę! Nic się książę nie zmienił:.. Nic a nic! Zawsze jednakowy… Zupełnie jednakowy! Jakby miał lat dwadzieścia!
Witała go tak pani Picard, wyniesiona do godności oficyalistki Opery. Książę pogawędził z nią trochę, o tém i owém, trochę téż o przeszłości, i od téj pory, nigdy nie przeszedł obok pani Picard, nie pozdrowiwszy jéj uprzejmém kiwnięciem głową, na co ona odpowiadała pełném uszanowania powitaniem. Należała bowiem do tych osób, coraz to dzisiaj rzadszych, które, posiadając wielki ów przymiot, taktem zwany, potrafią pojąć różnicę stanowiska towarzyskiego i do niéj postępowanie swoje zastosować. W głosie jéj przecież, gdy wymawiała *książę*, słychać było niby pozostałość jakąś dawnéj poufałości, nieledwie przywiązania, czego wcale nie miał jéj za złe książę Agenor. Przeciwnie, zachował on o pani Picard jak najlepsze wspomnienie.
— Ach! proszę księcia, — odezwała się pani Picard, ujrzawszy go, idącego kurytarzem, — niéma dziś w *moich* lożach żadnéj z pań znajomych księcia. Pani de Simiane nie przyjechała, a pani de Sainte-Mesme oddała lożę…
— Właśnie téż o to mi chodzi. Nie wiész pani, kto siedzi w loży pani de Sainte-Mesme?
— Nie wiem. Po raz piérwszy widzę tych państwa w loży pani margrabiny.
— Nie masz pani nawet pojęcia, kto to taki….
— Żadnego. Tylko…. zdaje mi się, proszę księcia, że ci państwo nie należą do….
O mało co nie powiedziała: do *naszego świata*. Taka jejmość, otwierająca wieczorem piérwszopiętrowe loże Opery, miewa tylko zazwyczaj do czynienia z ludźmi *dobrze urodzonymi* i niezmierną téż okazuje wzgardę dla ludzi należących do niższych sfer towarzyskich: niemiła to rzecz dla niéj otwierać *swoje* loże ludziom tego gatunku.
Z tym wrodzonym wszakże taktem, który ją rzadko opuszczał, potrafiła pani Picard powstrzymać się w samę porę i dodała:
— Nie należą do świata, w którym książę bywa…. To jacyś mieszczanie… dobrze się miéć muszą, ale zawsze to mieszczanie. Nie wystarcza księciu ta wiadomość… Książę chciałby się dowiedziéć coś więcéj… z racyi téj blondyneczki…. Prawda?
Te ostatnie wyrazy wyrzekła z delikatnością, opisać się nie dającą — wyszeptała je raczéj! Odźwierna, mówiąca coś podobnego do księcia? ach! to było-by nie do zniesienia, gdyby odźwierna nie wymówiła słów tych z niezrównanym taktem, objawiającym się tak w samych-że wyrazów doborze, jak i w tonie, którym wymówione zostały. Tak! odźwierna to mówiła, ale — odźwierna, *ciocią* jeszcze po troszę będąca, ciocią, daleką wprawdzie, ale uznaną za ciocię w krainie, rządzonéj prawami miłości. Daléj więc jeszcze prawiła pani Picard:
— Prześliczna to osoba! Przyszła z jakimś brunecikiem… to pewno mąż? bo przez cały czas, co zdejmowała z siebie okrycie, a to zawsze trochę czasu zabierze, nie odezwał się do niéj ani słowa… Nie nadskakiwał jéj, o nie! ani trochę… tak, tak, to pewno mąż! tylko mężowie tak robią. Przypatrzyłam się okryciu… Zawsze i to budzi ciekawość, szczególniéj, jak się kogoś nie zna… to téż obie z panią Flochet, moją *kolegą*, zabawiamy się probując zgadywać po rzeczach. Otóż, proszę księcia, płaszcz pochodzi z dobrego magazynu, ale nie z żadnego z najpiérwszych… Przyzwoity, porządny, ale niéma tam *szyku*. Jak ja sobie myślę, proszę księcia, to pewno nie co innego, jak z bogatych mieszczanek… Ale jakaż ja niemądra! Książę zna przecie pana Palmera? prawda? A pan Palmer był tylko co z wizytą u téj pięknéj blondynki.
— Pan Palmer?
— Tak. Od niego dowié się książę jéj nazwiska.
— Dziękuję, pani Picard; bardzo pani dziękuję.
— Do miłego widzenia z księciem, do widzenia.
I wróciła pani Picard na zwykłe miejsce, a siadając na stołku obok pani Flochet, swojéj *kolegi*, mówiła:
— Ach, pani kochana, jakiż to miły człowiek, ten książę! Doprawdy, niéma to, jak ludzie dobrze urodzeni!
Książę Agenor świadczył ten zaszczyt Palmerowi — temu grubemu, bogatemu, próżnemu Palmerowi — że pozwalał mu się zaliczać do swych przyjaciół; raczył téż łaskawie (i to nawet dość często) zwierzać się Palmerowi ze swoich kłopotów finansowych, a bankier zawsze jak najchętniéj przychodził mu z pomocą; za co książę rad nie rad wejść musiał do dwóch komitetów, których prezesem był Palmer, a temu znów bardzo było miło czuć, że ma prawo do wdzięczności przedstawiciela jednéj z najstarszych rodzin szlacheckich we Francyi. Książę zresztą, łaskawym okazywał się księciem: publicznie przyznawał się do Palmera, ukazywał się w jego lożach, urządzał jego przyjęcia, zajmował się jego wyścigową stajnią. Posunął nawet do tego stopnia swoję wdzięczność, że skompromitował panią Palmer, i to bardzo — najbardziéj jak mógł. „Oskrobuję z niéj mieszczaństwo, — mawiał, — należy się to ode mnie Palmerowi, który jest najpoczciwszym człowiekiem pod słońcem.
Książę udał się do loży bankiera; zastał go w niéj samego.
— Ta blondynka? jak się nazywa ta blondynka w loży pani de Sainte-Mesme?
— Pani Dagand.
— Czy jest i jaki pan Dagand?
— Ma się rozumiéć, że jest! Regent. Mój regent… jest także regentem państwa de Sainte-Mesme. A jeżeli książę chcesz przyjrzéć się bliżéj pani Dagand, to bądź u mnie na balu w przyszły Czwartek. Obiecała być na balu…
Żona regenta — regentowa! Więc była to tylko regentowa! Książę zasiadł w loży pani de Marizy, naprzeciwko loży pani Dagand, i przyglądając się téj „tylko regentowéj” rozmyślał.
— Będę-ż miał, — mówił sobie, — tyle powagi, tyle wiary u ludzi, ażeby zrobić z takiéj pani Dagand najpiękniejszą w całym Paryżu osobę?
Bo zawsze jest jakaś *najpiękniejsza w całym Paryżu osoba*, i on-to, książe Agenor, rościł sobie teraz pretensyą do wykrycia, do ogłoszenia, do ukoronowania, oraz do namaszczenia na królową téj — najpiękniejszéj! Wprowadzić w modę panią Dagand, *lansować ją*, jak się to mówi w języku wielkiego świata? A dlaczegóżby nie? Nigdy jeszcze nie *lansował* mieszczanki. Było-by to przedsięwzięcie nowe, zabawne i śmiałe. Przyglądał się pani Dagand przez lornetkę i w ślicznéj jéj twarzy coraz to nowe powaby odkrywał i nowe doskonałości.
Gdy, po skończoném już widowisku, wychodzić zaczęto, książę stanął na dole, zaraz obok głównych schodów. Pociągnął tu za sobą dwóch przyjaciół swoich:
— Chodźcie, — rzekł im, — pokażę wam najpiękniejszą osobę w Paryżu.
Gdy wymawiał te słowa, stał o dwa kroki od niego kręcicki i żwawy młodzik jakiś, należący do redakcyi jednego z najpoczytniejszych dzienników porannych. Młodzieniaszek ów miał słuch bardzo bystry: w lot schwycił słowa księcia Agenora, którego wysokie stanowisko światowe było mu znane; potrafił trzymać się blizko księcia i podsłuchać, nie straciwszy ani słowa, wszystko, co mówili między sobą trzéj eleganccy panicze w chwili, gdy pani Dagand przechodziła mimo nich. W kwadrans potém, zjawił się młodzieniaszek w redakcyi swego dziennika.
— Czy czas jeszcze, — zapytał, — dodać z dziesiątek wierszy do *Notatek wielkoświatowych*?
— Jeszcze czas, ale śpiesz się pan.
Młodzieniec nie lenił się do roboty i w mgnieniu oka załatwił się ze swoim dziesiątkiem wierszy, których napisał z piętnaście. Przyniosły one reporterowi siedm franków i pięćdziesiąt centymów, ale pana Dagand naraziły na daleko większy wydatek.
Przez ten czas, książę Agenor, zasiadając w klubie do wista, mówił, tasując karty:
— Była dziś w Operze przecudownéj urody kobieta! Niejaka pani Dagand…. Najpiękniejsza osoba w całym Paryżu!
Nazajutrz zaś rano, w lasku, w zbornym punkcie ploteczek paryzkich, w blasku wiosennego słońca, książę, otoczony gronkiem słuchających go z poszanowaniem uczniów, z wysokości dereszowatéj klaczy swojéj, uroczyście ogłaszał następujący wyrok:
— Uważajcie, co wam powiadam. Najpiękniejszą w Paryżu kobietą jest niejaka pani Dagand…. Gwiazda ta widzialną będzie we Czwartek u Palmerów. Idźcie i nie zapominajcie tego nazwiska: Pani Dagand.
Rozproszyli się uczniowie i po całym świecie głosić zaczęli ważną owę nowinę.
Pani Dagand była jak najstaranniéj wychowywana przez najzacniejszą z matek; nauczono ją, że obowiązkiem jest wstawać rano, skrupulatnie prowadzić rachunki domowe, nie dawać do roboty sukien w najpiérwszych magazynach, męża kochać, w Pana Boga wierzyć, odwiedzać ubogich i nie wydawać więcéj nad połowę dochodu, aby posagi dla córek przysposobić. Pani Dagand nie uchybiała żadnemu z tych obowiązków. Wiodła życie spokojne i zadowolone w starém domowstwie, położoném przy ulicy Smoka, pod którego dachem żyły już, od roku 1825, trzy małżeńskie pary Dagandów: mężowie — wszyscy trzéj regenci; kobiety — wszystkie trzy cnotliwe. Trzy owe stadła używały tam szczęścia umiarkowanego i zawsze jednostajnego, nie zaznawszy ani wielkich rozkoszy, ani téż wielkich utrapień.
Nazajutrz, koło ósméj rano, obudziła się pani Dagand trochę niby niezdrowa. Całą noc przepędziła niespokojnie, choć zazwyczaj spała smacznie i mocno, jak dziecko. Wczoraj, w operze, w téj loży, niewyraźnie czuła pani Dagand, że dzieje się koło niéj coś dziwnego. Przez cały akt ostatni, uparcie zwrócona na nią lornetka, — lornetka księcia, jak wiadomo, — sprawiała jéj pewien rodzaj wzruszenia, wcale zresztą przyjemnego. Miała suknią bardzo wyciętą — matka twierdziła nawet, że za bardzo — i wobec uporu téj lornetki, kilka razy podnosiła trochę ramiączka stanika. I teraz oto, otworzywszy oczy, zamknęła je znowu pani Dagand, leniwa, rozespana… Myślą pomiędzy snem a rzeczywistością błądząca, wracała do sali Opery i widziała zwróconych na nią, — na nią jedną tylko sto, dwieście, pięćset uparcie patrzących lornetek.
Weszła pokojówka i postawiwszy na stoliczku przyniesioną tacę, rozpaliwszy na kominku dobry ogień, odeszła. Na tacy stała filiżanka czekolady, obok któréj leżał dziennik, ten sam, co zawsze. Wtedy bohaterskim wysiłkiem podniosła się pani Dagand z łóżka, wsunęła maleńkie bose nóżki w pantofelki, futrem wyłożone, otuliła się kaszmirowym, białym szlafroczkiem i, trochę z zimna drżąca, wygodnie sobie usiadła w fotelu, stojącym niedaleko ognia. Dotknęła ustami brzegu filiżanki i sparzyła się troszkę; trzeba czekać aż czekolada wystygnie. Postawiła więc filiżankę, wzięła dziennik, rozłożyła go i szybko przebiegła spojrzeniem sześć kolumn, z których składała się piérwsza stronnica.
U samego dołu szóstéj, ostatniéj kolumny znajdowały się następujące wyrazy:
„Wczoraj w wieczór, w Operze nader świetne przedstawienie Romea i Julii. Mnóztwo pań z wielkiego świata: piękna księżna de Montaiglon, śliczna hrabina de Sardac, przecudowna margrabina de Muriel, ponętna baronowa de..
Chcąc przeczytać nazwisko baronowéj, trzeba było przewrócić stronicę; nie odwróciła jéj pani Dagand. Przypominała sobie, rozmyślała. Dla zabawki prosiła wczoraj Palmera, by jéj nazwał znane z elegancyi wielkie panie, znajdujące się w sali, i właśnie pokazał jéj bankier i nazwał tę „przecudowną” margrabinę. Otóż, pani Dagand była tego zdania, że przymiotnik to niezwykle zuchwały. Przecudowna ta margrabina miała bowiem, lekko licząc, czterdzieści lat.
I pani Dagand, mająca zaledwie dwadzieścia dwa, uniósłszy się trochę, by się przejrzéć w lustrze, zamieniła uśmieszek z blondynką młodziutką, różowiutką, bielutką…
— Ach! — rzekła do siebie, — gdybym ja była margrabiną, ten pan, który to pisze, zwrócił-by może na mnie uwagę. Może-by i moje nazwisko tutaj stało? Jak to musi być zabawnie widziéć nazwisko swoje wydrukowane w dzienniku?!
Zadając sobie takie pytanie, odwróciła pani Dagand stronicę i daléj czytała:
„… ponętna baronowa de Myrvoix i t. d. *Zaznaczyć musimy* ukazanie się nowéj gwiazdy, która raptem zabłysnęła na widnokręgu paryzkim. Całą salę przejmowała zachwytem blondynka, dziwnie „drażniąco” piękna, o ciemnych oczach stalowych. Ramiona jéj… Ach! jakie ramiona! Ramiona te były najważniejszym wypadkiem wieczoru. Na wszystkie strony pytano; „Kto to taki? Kto to taki? Kim jest właścicielka tych ramion?” Kim jest? Wiadomo nam to, i czytelnicy nasi wdzięczni nam będą, gdy im wyjawimy nazwisko téj idealnie cudownéj piękności. Pięknością tą jest pani Dagand…”
To jéj nazwisko! Swoje wyczytała nazwisko! Aż jéj się zakręciło w głowie i pociemniało w oczach. Wszystkie litery alfabetu poczęły wyprawiać szalone pląsy na stronicach dziennika. Po chwili zaledwie uspokoiły się, zatrzymały, popowracały na swoje miejsca. Wtedy dopiéro odnalazła swojé nazwisko i daléj czytać mogła:
Tą pięknością jest pani Dagand, żona jednego z najmilszych oraz najbogatszych regentów Paryża. Książę de Nérius, którego słowo jest w podobnych kwestyach wyrocznią, mówił wczoraj wieczorem każdemu, kto go chciał słuchać: „To najpiękniejsza osoba w Paryżu!” Zupełnie podzielamy jego zdanie.
Punkt i kréska, i na tém koniec. Wystarczało tu zupełnie. Kto wié? zanadto może było tego. Czuła pani Dagand, że ją ogarnia nadzwyczajne, nieokreślone wzruszenie: coś nakształt mieszaniny bojaźni z radością, wesela z zawstydzeniem, zadowolnionéj miłości własnéj z obrażoną skromnością niewieścią. Poły szlafroczka odchyliły się trochę, zsunęła je gwałtownym prawie ruchem i skrzyżowała na nóżkach, które raptownie w tył, pod fotel cofnęła. Przez chwilę jéj się zdawało, że rozebrana stoi wobec tłumu nieznajomych sobie ludzi, że cały Paryż zbiegł się do jéj małżeńskiéj komnaty sypialnéj i że w piérwszym rzędzie tego tłumu on stoi, on, książę de Nérius, i woła do wszystkich: „Patrzajcie państwo! Patrzajcie! To najpiękniejsza osoba w Paryżu!”
Książę de Nérius! Znane jéj było to nazwisko, z żywą bowiem ciekawością czytywała po dziennikach artykuły, noszące tytuły: Życie paryzkie, High-life, Echa wielkoświatowe i t. d.; z równém téż zajęciem czytywała kroniki, podpisywane: *Fatałaszka*, *Cacko*, *Welutyna*, *Muślinowy obłoczek*, jak i opisy eleganckich ślubów, wielkich balów, świetnych przedstawień teatralnych i bazarów na rzecz ubogich. W artykułach tych i kronikach, zarówno jak i w opisach, powtarzało się ciągle nazwisko księcia, a zawsze wspominano je i przytaczano, jako najwyższą wyrocznią we wszystkich kwestyach, tyczących się elegancyi i mody wielkiego świata paryzkiego.
I on-to ogłosił ją teraz za najpiękniejszą! O! stanowczo, zadowolenie przeważało w niéj teraz nad obawą. Cała jeszcze drżąca ze wzruszenia, pani Dagand stanęła przed ogromném staroświeckiém, do podłogi sięgającém zwierciadłem, w którém dotąd odbijały się tylko postacie poczciwych mieszczanek, wydanych za poczciwych regentów. Zaczęła się przeglądać w niém, przypatrywać sobie długo, chciwie, ciekawie… szczegółowo piękność swoję badając. Zapewne, wiedziała, że jest ładną; teraz jednak… o potęgo słowa drukowanego! nabrała przekonania, że jest przecudowną. Przestała być panią Dagand, była już „najpiękniejszą” w całym Paryżu kobietą. Nóżki jéj, te maleńkie, bose — (nie wstydziła się już teraz ich widoku) — zdawały się nie dotykać ziemi: na obłokach niesiona, wzlatywała powoli w niebiosa, czuła, że się boginią staje.
Nagle ogarnął ją niepokój wielki: „Edward? Co powié Edward?” Edward, był to jéj mąż. Nikogo w życiu, żadnego mężczyzny, prócz męża, nie nazywała chrzestném imieniem. Kochała swego regenta! I w téj że prawie chwili, gdy zadawała sobie pytanie, co na to Edward powié, otworzył raptem drzwi — Edward.
Tak! on to był, zdyszany trochę, biegł bowiem, przeskakując po kilka schodów odrazu. Spokojnie grzebał się w szpargałach, siedząc w kancelaryi, na dole w tym-że samym domu położonéj, gdy jeden z kolegów, nie szczędząc przytém powinszowań, przyniósł mu do przeczytania wyżéj wspomniany artykulik.
Prędko pozbył się kolegi i, cały wzburzony, wpadł do pokoju żony, wybuchając gwałtownym potokiem słów:
— Do czego się już nie wtrącą ci dziennikarze! To niegodziwość! Twoje nazwisko… patrz! o! tu! twoje nazwisko w tym dzienniku!
— Tak… wiem. Widziałam.
— Jakto! wiész, widziałaś, i uważasz to za rzecz naturalną?
— Mój drogi!
— W jakich-że czasach żyjemy! Bo téż jest w tém trochę twojéj winy.
— Mojéj!
— Naturalnie, że twojéj.
— A to jakim sposobem?
— Miałaś wczoraj wieczorem na sobie suknią mocno wyciętą, bardzo mocno, nadto mocno wyciętą… Matka twoja mówiła ci to przecie.
— O! mama…
— Nie można mówić: „O! mama!” Mama miała słuszność… Patrz! czytaj! *Ramiona jéj… Ach! jakie ramiona!* To przecie o twoich ramionach mowa… *o two-ich*. Dobry jest ten książę, który pozwala sobie ogłaszać cię za najpiękniejszą…
Miał on strasznie mieszczańskie pojęcia, uczciwy ten człowiek, barbarzyńskie jakieś pojęcia przedpotopowych regentów, mieszkających przy ulicy Smoka; regenci bowiem z bulwaru Malesherbes są już innymi.
Łagodnie, słodziutko potrafiła pani Dagand uspokoić to gniewne oburzenie. Bezwątpienia, słowa jéj wiele miały wymowy i wdzięku, ale o ileż więcéj wdzięku było i wymowy w słodkiéj pieszczotliwości spojrzenia jéj i uśmiechu!
— O co ten gniew tak srogi i ta rozpacz tak wielka? Obwiniają cię o to, żeś mężem najpiękniejszéj w Paryżu osoby? Co w tém okropnego? czy to tak wielkie nieszczęście? Któremuż z kolegów, z tych dobrych, kochanych kolegów, chciało się po to umyślnie przyjść, by zwrócić twoję uwagę na ten obrzydliwy artykuł?…
— Panu Renaud.
— A! panu Renaud! Poczciwy, kochany pan Renaud.
Usłyszawszy to, śmiać się zaczęła pani Dagand i aż się zaniosła od śmiechu. Śmiała się tak, że aż się rozrzuciły źle związane jasne jéj włosy i złotą niby ramą objęły śliczną tę twarzyczkę, oświeconą dwojgiem ciemnych oczu, które umiały, o! umiały (jeżeli im się to podobało) wdzięczyć się, przymilać i patrzéć słodko, miłośnie.
— A! więc powiedział ci to pan Renaud, mąż prześlicznéj pani Renaud! Tak? a czy wiész, co teraz zrobisz?… teraz, zaraz, natychmiast, nie tracąc ani minuty czasu? Oto pobiegniesz do prezesa trybunału i będziesz go prosił o rozwód… Powiész mu: „Szanowny panie Autépin, proszę, uwolnij mnie pan od mojéj żony… To zbrodniarka: pozwala sobie być ładną, bardzo ładną, zanadto ładną. Ja zaś chcę miéć inną żonę: żonę brzydką, żonę bardzo brzydką, z nosem tak ogromnym, jak nos pani Renaud, z tak olbrzymiemi nogami, jak nogi téj pani, z równie śpiczastym podbródkiem, równie kościstemi ramiony i z taką jak u niéj wysypką wiekuistą na twarzy.” Takiéj ci żony potrzeba? prawda? Czemuż nie odpowiadasz? mów! Oj, mężusiu, duży taki a niemądry! pocałuj-że biedną żoneczkę i przebacz jéj, że nie jest potworem.
Ponieważ mówce powyższéj towarzyszyły dość żywe ruchy, takt do niéj wybijając, przeto biały kaszmirowy peniuar zsunął się, bardzo się zsunął, roztworzył się, bardzo się roztworzył i występne owe ramiona znalazły się tuż pod ustami pana Dagand. Potrzebował tylko schylić się, by dotknąć ich ustami… Schylił się! I on także zresztą podlegał szkaradnym wpływom prasy. Nigdy jeszcze żona nie wydała mu się tak ładną, jak dziś rano. Przywołany do porządku, pan Dagand powrócił do swojéj kancelaryi, aby zarabiać w niéj pieniądze dla najpiękniejszéj w Paryżu osoby.
W porę właśnie przystąpił do tego zajęcia, bo zaledwie pani Dagand pozostała samą, przyszła jéj do głowy myśl, która wyciągnąć miała sporą paczkę biletów bankowych z kasy regenta, mieszkającego przy ulicy Smoka. Pani Dagand miała dotychczas zamiar włożyć na zebranie do Palmerów suknią, która liczyła już sobie długie lata służby. Dotychczas ubierała się jeszcze pani Dagand u szwaczki, która robiła jéj ślubną suknią i ubierała jéj matkę, a mieszkała po lewéj stronie Sekwany, w nieeleganckiéj dzielnicy Paryża. Teraz jéj się zdawało, że nowe stanowisko wkłada na nią nowe obowiązki. Nie mogła pokazać się u Palmerów inaczéj, jak w sukni, któréj nikt jeszcze nie widział, w sukni wyszłéj z rąk piérwszorzędnéj znakomitości krawieckiego zawodu. Po południu kazała więc zaprządz i śmiało rzuciła stangretowi adres jednego z najsłynniejszych krawców damskich. Stanąwszy przed przybytkiem niezrównanego artysty, wzruszona nieco, przeciskać się musiała, chcąc dotrzéć do niego, przez istny tłum lokai, zebranych w przedpokoju, gdzie na śmiechach i gawędzie spędzać zwykli długie godziny oczekiwania. Wszyscy oni prawie należeli do „towarzystwa,” do wielko-światowego „towarzystwa:” wczorajszy wieczór spędzili razem w ambasadzie angielskiéj, a dziś wieczorem znowu się zejść mieli u księżnéj de Trémoille.
Pani Dagand weszła do salonu, wspaniale, bardzo wspaniale, zanadto wspaniale urządzonego. Było tam ze dwadzieścia stałych a bogatych klientek: królowe salonów i królowe sceny, niespokojne, wzruszone, rozgorączkowane…. Wszystkie przypatrywały się z zajęciem wysokim, kształtnym pannom, tak zwanym „pannom od chodzenia,” ubranym na pokaz dla klientek w najświeższe pomysły właściciela magazynu. Wielki ów mistrz, arcy-mistrz mody, znajdował się tam również, surową powagą stroju do dyplomaty podobny. Tużurek miał czarny, na wszystkie guziki zapięty, krawat o długich końcach z piękną szpilką, ofiarowaną mu przez pewną „jéj Książęcą Wysokość” (powoli płacącą rachunki) a w dziurce od guzika wstążeczkę orderową, będącą znowu darem pewnego udzielnego książątka, (które to książątko powolniéj jeszcze płaciło rachunki jednéj z tancerek Opery). Chłodny, nieporuszenie spokojny, poważny razem i wytworny, przechodził on od jednéj klientki do drugiéj, a błagania ich, prośby, wołania, ścigały go i towarzyszyły mu wszędzie. „Panie Arturze! panie Arturze!” słowa te zewsząd słychać było. On to był tym „panem Arturem” i przez wszystkie błagalnie przywoływany, powoli wszystkie obchodził, z księżnami uszanowania pełen, ale nie do zbytku pokorny, z aktorkami poufały, ale nie zbytecznie spoufalony. Ciągły i nieustający ruch panował w tym wspaniałym salonie, wśród nagromadzenia przecudownie pięknych aksamitów, atłasów, brokateli, złotem i srebrem litych, lub złotem i srebrem haftowanych materyi, na chybił trafił, bezładnie — a jak przecie umiejętnie! porozrzucanych po sofach, stołach, fotelach, wszędzie, gdzie tylko rzucić je można było.
Pani Dagand natknęła się u wejścia na jednę ze szwaczek, niosącą na obu rozpostartych rękach lekką, białą suknią, istną górę z muślinu i koronek, z za któréj zaledwie trochę widać było czarną, rozczochraną czuprynkę młodéj szwaczki i sprytnie przebiegłą jéj minkę, właściwą dziecięciu przedmieściowego pospólstwa.
Cofnęła się pani Dagand pod ścianę, chcąc z drogi ustąpić szwaczce, ale tam pod ścianą stała znowu jedna z panien „od przymierzania” wysoka brunetka, o energicznym wyrazie twarzy, i rozkazującym głosem wołała przez tubę:
— Przynieść tu proszę natychmiast suknią księżnéj! Natychmiast!
Zmieszana, odurzona, pani Dagand skryła się w jakimś kąciku, czyhając na sposobność, wyglądając szczęśliwéj chwili, w któréj uda się jéj pochwycić w przelocie jednę z panien. Miała już prawie ochotę dać wszystkiemu za wygraną. Nigdy, o! nigdy, nie zdobędzie się na odwagę rozpoczęcia rozmowy z tym groźnym, z tym okropnie imponującym „panem Arturem!” W przelotném spojrzeniu, jakie na nią był rzucił, wyczytała, (a przynajmniéj czytać mniemała:) „A to kto taki? Ktoś nieubrany wcale! Robi jéj suknie szwaczka z tamtego brzegu Sekwany!”
Wreszcie udało się pani Dagand złapać jednę z niezajętych w téj chwili panien „od przedawania,” która, rzuciwszy jéj takież samo leciutko wzgardliwe spojrzenie, dodała do niego pytanie:
— Pani nie należy do stałych klientek magazynu?
— Nie, nie należę.
— Pani sobie życzy?
— Sukni, balowéj sukni… Potrzebna mi na Czwartek wieczorem…
— Na przyszły Czwartek?
— Tak, na przyszły.
— O! proszę pani, to niepodobieństwo! Nawet dla stałéj klientki nie moglibyśmy wydążyć na Czwartek.
— Ja-bym przecie tak chciała miéć tę suknią….
— Niech pani pomówi z panem Arturem… Może on przystanie. Jeżeli przystanie….
— Gdzie jest pan Artur?
— W swoim gabinecie. Dopiéro co wszedł do gabinetu. Tu, proszę pani, naprzeciwko.
Przez drzwi napół uchylone spostrzegła pani Dagand pokój, z surowym i poważnym przepychem umeblowany: prawdziwy ambasadorski gabinet! Na ścianach cztery ogromne fotografie czterech monarchiń, lub następczyń tronów europejskich… W tym-to gabinecie szukał pan Artur chwilowego po trudzie wytchnienia i siedział teraz właśnie w postawie cechującéj znużenie i wyczerpanie, zagłębiony w olbrzymim fotelu, z dziennikiem na kolanach rozłożonym.
Ujrzawszy wchodzącą panią Dagand, podniósł się z miejsca uprzejmie; ona drżącym głosem powtórzyła żądanie, z jakiém do magazynu przybyła.
— O! pani! suknia na Czwartek? balowa, strojna tualeta? Nie, pani! nie mogę się zobowiązywać, nie potrafiłbym dotrzymać. Są odpowiedzialności, których nigdy nie biorę na siebie.
Mówił to powoli, z powagą, tonem człowieka, który należycie pojmuje ważność swego położenia.
— Ach! jakże mi przykro! Jakie to dla mnie zmartwienie! Koniecznie, ach! koniecznie potrzebuję téj sukni. Powiedziano mi, że od pana tylko zależy….
Nie mogła dokończyć! Dwie łzy, dwie niewielkie, prześliczne łezki perełkami na rzęsach jéj stanęły. Pana Artura ogarniać zaczynało wzruszenie. Kobieta, i to jeszcze taka piękna, płacze tu, przed nim…. Genialności jego nikt jeszcze takiego hołdu nie złożył!
— Mój Boże, skoro pani tak tego pragnie, postaram się… sprobuję… Skromną jakąś sukienkę…
— O! nie… Nie skromną… Owszem, bardzo strojną, bardzo świetną… Najświetniejszą, jak można…. Dwie moje przyjaciółki są pana klientkami.
Tu wymieniła ich nazwiska.
— Ja zaś, jestem panią Dagand…
— Panią Dagand! Pani jest panią Dagand?
Prawdziwa zmiana dekoracyi, zupełnie jak w teatrze! Po tych dwóch: *panią Dagand!* nastąpiło spojrzenie i uśmiech. Spojrzenie dostało się dziennikowi, uśmiech pani Dagand; był to jednak uśmiech dyskrecyą powściągany, wstrzemięźliwy, delikatny, uśmiech człowieka jak najlepiéj wychowanego. Uśmiech ten zaś i spojrzenie mówiły wyraźnie, najwyraźniéj jak można:
— A! więc to pani jest panią Dagand, tą dziś już sławną panią Dagand, która była wczoraj w Operze… A! rozumiem już, rozumiem… Przed chwilą właśnie czytałem w dzienniku artykuł… Nie potrzebuje mi już pani nic mówić… Wiem już wszystko… wiem… Trzeba było powiedziéć mi odrazu nazwisko: pani Dagand! Tak! wiem, że pani potrzebuje sukni… Tak! będzie pani miała suknią…. Tak! chcę miéć udział w tryumfie pani….
Poczém zawołał pan Artur:
— Panno Blanko, prosimy tu zaraz! Panno Blanko!
I odwracając się do pani Dagand, zapewnił ją:
— To niepospolita osoba… Ale niech pani będzie spokojna… Sam się zajmę… sam! tak, pani, sam!
Pani Dagand trochę była zawstydzona, troszeczkę swoim rozgłosem i sławą zmieszana, ale bardzo przecież kontenta. Nadbiegła téż i panna Blanka.
— Proszę zaprowadzić panią do miary, — rzekł pan Artur. — Trzeba wziąć miarę na suknią balową… bardzo wyciętą… ręce niczém niezakryte… Przez ten czas ja myśléć będę… Pomyślę…. Może mi się uda, wymarzyć… wymyślić coś dla pani… Trzeba coś zupełnie nowego. A! jeszcze chwileczkę… Przed odejściem niech pani pozwoli….
Wolnym bardzo krokiem obszedł panią Dagand naokoło, przyglądając się jéj z jak najgłębszą uwagą; potém odsunął się od niéj trochę i zdala przyglądać się jéj zaczął. Twarz jego miała wyraz powagi, stroskania, niepokoju. Wielki mędrzec rozwiązujący wielkie a zawiłe zadanie! Ręką przeciągał po czole, oczy w niebo podnosił, wśród bólów porodu natchnienia szukając…
Nagle rozjaśniło mu się oblicze: głos z góry dał się słyszéć wzywającemu.
— Proszę… proszę… niech pani raczy przejść do miary… Mam już suknią dla pani… Panno Blanko, wracając, proszę mi tu przynieść tę sztukę różowego atłasu… wié pani? tę, którą chowałem na wypadek… w razie czegoś ważnego…
Za chwilę ujrzała się pani Dagand sam na sam z panną Blanką, w saloniku, gdzie mierzono paniom suknie, podobnym do budki, z lustrzanych ścian ustawionéj.
Gdy w jaki kwadrans potém wróciła pani Dagand po zdjęciu miary, znalazła pana Artura otoczonego stosem sztuk atłasów we wszystkich kolorach, krep, tiulów, koronek, gipiur, broszowanych materyi…
— Nie, nie, — oświadczył pannie Blance, która niosła mu wyżéj wspomnianą sztukę atłasu, — niepotrzebny już atłas różowy… Mam coś lepszego… Niech pani słucha, panno Blanko, niech pani mnie słucha uważnie… Trzeba zrobić tak: Usuwam kolor różowy i stanowczo obieram dla pani ten atłas koloru kwiatu brzoskwiniowego. Tak więc pani zrobi: suknia wązka, staroświeckim krojem, tak zwany „fourreau.” Taka tylko suknia rysuje wytworne linie ciała, pozwala zgadywać delikatne i gibkie jego kształty…. Suknia powinna być wązka, obcisła prawie, bez spodnic…. Jedwabne tylko spodniczki… Trzeba żeby oblepiała prawie panią…. Słyszy pani, panno Blanko? żeby ob-le-pia-ła…. Na takiéj sukni udrapujemy krepę… ot, tę! udrapujemy ją leciutko, w niewielkie, bardzo niewielkie fałdy… Powinna wyglądać niby zarzucony na suknią obłok… przezroczysty, rozwiewny, niepochwytny… Ręce obnażone po same ramiona, mówiłem to już pani, panno Blanko? Zupełnie obnażone! Na ramionach, nic, prócz skromnéj jakiejś kokardy, przepięcia, z pod którego dobrze widać ramię… Z czego zrobić przepięcie? Nie wiem… waham się jeszcze… Potrzebuję namyślić się… Niech pani raczy powrócić jutro…. Do jutra, pani, nie prawdaż? Do jutra!
Pani Dagand powróciła nazajutrz, i znowu nazajutrz po owém „jutrze,” i powracała tak codzień aż do Środy, poprzedzającéj ów sławny Czwartek. A za każdym razem, czekając aż na nią przyjdzie koléj przymierzania, obstalowała sobie jakąś sukienkę, skromniutką wprawdzie, bardzo skromną, ale zawsze przecie wynoszącą od siedmiuset do ośmiuset franków.
Nie dość na tém. Gdy za piérwszą swoją bytnością u pana Artura, wychodziła pani Dagand z podwoi, prowadzących do tego przybytku mody, widok jéj karetki ciężką zadał jéj boleść… bardzo ciężką! Smutnie bo, ach! jak smutnie wyglądała ta karetka wpośród arcy-wspaniałych ekwipaży, które, trzema stojąc rzędami, zajmowały połowę szerokości ulicy. Karetka to była jeszcze nieboszczki jéj świekry, i od piętnastu już lat się wysługując, dziś jeszcze turkotała po bruku ulic Paryża. Pani Dagand po to tylko wsiadła do téj opłakanéj karetki, aby się kazać zawieźć do słynnego karetnika…
Wieczorem zaś, zręcznie skorzystawszy z psychologicznego momentu, wytłómaczyła panu Dagand, że widziała taką sobie niewielką, czarną, takim sobie ciemno-błękitnym atłasem wybitą karetkę, która pasowała-by w sam raz… ach! jakby pasowała prześlicznie! do nowych sukienek pani Dagand.
Nazajutrz kupioną została nowa karetka przez pana Dagand, który także czuć już zaczynał i pojmować całą rozciągłość nowych swoich obowiązków. Ale tegoż dnia jeszcze spostrzeżono, że niepodobna do téj karetki — istnego cacka! — zaprzęgać starego konia, który ciągnął tamtę starą karetę, i że również niepodobną jest rzeczą posadzić na koźle starego stangreta, który starym koniem powoził.
I dlatego to we Czwartek, dnia 25 Kwietnia, o pół do jedenastéj wieczorem, śliczna klacz skarogniada, którą powoził wspaniały stangret Anglik, wiozła do Palmerów oboje państwa Dagandów. Brakowało przecież jeszcze jednéj małéj, niewielkiéj rzeczy. Obok stangreta Anglika powinien był siedziéć mały *groom*. Trzeba jednak być delikatną i miarę zachować w żądaniach. Najpiękniejsza w całym Paryżu osoba miała zamiar przeczekać z jakie dni dziesięć i potém dopiéro poprosić o małego *grooma*.
Wstępując na schody Palmerów, czuła wyraźnie każde uderzenie serca, które mocno, bardzo mocno biło pod suknią, z rąk pana Artura wyszłą. Czuła to pani Dagand, że rozgrywają się jéj losy. Wiedziała, że Palmerowie powtarzali wszystkim: „Bądźcie państwo u nas we Czwartek; zobaczycie panią Dagand, najpiękniejszą w Paryżu osobę.” Podniecało to ciekawość ludzką i zazdrość także potrosze.
Weszła pani Dagand do salonu i w pierwszéj zaraz chwili doznała rozkosznie słodkiego uczucia, jakiém przejmuje kobietę pewność, że się jéj uroda podoba. Istnym tryumfalnym marszem kroczyła przez długą galeryą pałacu Palmerów. Szła krokiem pewnym i śmiałym, wyprostowana, z podniesioną do góry śliczną główką, ze splecionemi na sukni rękoma! Zdawać się mogło, że nic nie widzi i nic nie słyszy, ale jak wybornie widziała! jak czuła na swoich ramionach ogień, którym ją paliły spojrzenia wszystkich obecnych! Ślad jéj przejścia zaznaczał się szmerem niby szemrzącéj uwielbieniem fali, a żadna na świecie muzyka nie mogła być słodszą dla jéj uszu!
Tak, niewątpliwie, wszystko idzie jak najlepiéj. Niebawem Paryż cały podbije! I pewna siebie, za każdym krokiem coraz więcéj siłom swoim ufająca, coraz lżejsza i coraz śmielsza, szła wsparta na ramieniu Palmera, który wymieniał jéj, idąc, nazwiska hrabiów, margrabiów, książąt.
Idąc, rzekł jéj Palmer:
— Szukam właśnie i chcę pani przedstawić jednego z gorących jéj wielbicieli… księcia Agenora de Nérius… Parę dni temu widział panią w Operze i zachwycony był… zachwycony… O niczém inném mówić nie mógł nawet, tak go piękność pani zachwyciła.
Ona zaczerwieniła się jak wiśnia. Palmer okiem na nią rzucił i śmiać się zacząwszy:
— Aha! czytała pani ów dziennik? ów artykulik?
— Tak… widziałam… czytałam….
— Ale gdzież jest książę Agenor? gdzie jest? Widziałem go w ciągu dnia… mówił mi, że wcześnie tu przybędzie.
Nie sądzono było pani Dagand poznać księcia de Nérius tego wieczora. Miał on wprawdzie zamiar być u Palmerów i obrzędować przy apoteozie swojéj regentowéj. Zjadłszy jednak obiad w klubie, dał się namówić na widowisko w małym jakimś teatrzyku. Grano tam po raz piérwszy operetkę, wedle modły klasycznéj ulaną. Główną bohaterką sztuki była młodziutka monarchini, zawsze ukazująca się na scenie w towarzystwie czterech nieodstępnych panien honorowych.
Z pomiędzy tych młodych pań, trzy dobrze już były znane publiczności, na pierwsze przedstawienia uczęszczającéj. Występowały już nieraz w niejednéj feeryi i w niejednym końcowym obrazie operetek — ale czwarta… O! ta czwarta! Jakaś świéżo przybyła, wysokiego wzrostu brunetka olśniewającéj urody… Ogólny wzbudzała zapał, ale najzapaleńszym okazał się książę de Nérius: do szału prawie dochodził. Najzupełniéj zapomniał, że po piérwszym akcie wyjść musi. Sztuka skończyła się bardzo późno, a książę był jeszcze w teatrze. Żadnéj uwagi nie zwrócił na sztukę, najmniejszéj na muzykę, nie widział i nie spostrzegł nic, prócz téj przecudownéj, zachwycającéj brunetki, nic nie słyszał prócz jednéj jedynéj strofki, którą ona w środku drugiego aktu sfałszowała najniegodziwiéj w świecie. A w chwili wyjścia, dowodził książę każdemu, kto go chciał słuchać:
— To brunetka! widzieliście tę brunetkę, co? W żadnym teatrze niéma nic do niéj podobnego! To najpiękniejsza osoba w Paryżu… Naj-pięk-niej-sza!
Była już piérwsza po północy. Książę zadawał sobie pytanie: iść jeszcze do Palmerów, czy nie iść? Biedna pani Dagand! niebrzydka, to prawda, kobiecina, ale czyż mogła nawet iść w porównanie z tém nowém cudem? Zresztą, książę Agenor systematycznym był człowiekiem. Nadeszła pora, w któréj codziennie grywał w wista; poszedł więc grać w wista.
Nazajutrz rano, pani Dagand znalazła w dzienniku swoim pod rubryką „Notatek z wielkiego świata” najwyżéj dziesięć wierszy o balu u Palmerów. Wymieniano obecne tam margrabiny, hrabiny i księżne, o niéj jednak, o pani Dagand, ani słówka…. Ani jednego słóweczka!
Natomiast autor sprawozdania teatralnego, w słowach tchnących zachwytem, wychwalał urodę téj idealnie pięknéj panny honorowéj dworskiéj i dodawał: „Zresztą, książę de Nérius oświadczył, że panna Miranda jest niezaprzeczenie najpiękniejszą osobą w całym Paryżu.”
Pani Dagand w ogień rzuciła ów dziennik. Nie chciała, żeby się mąż dowiedział, że przestała już być *najpiękniejszą*.
Nie zmieniła piérwszorzędnego magazynu, w którym robiono jéj suknią do Palmerów na skromniejszy, i nie odprawiła stangreta Anglika, ale nigdy się już nie ośmieliła poprosić męża o *grooma!*
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |