Felicjan Faleński
Edgar Allan Poe i jego nowelle
I
Może o żadném społeczeństwie nie pisano tyle, co o Stanach Zjednoczonych. Stał się nareszcie kraj ten spowszedniałym ogólnikiem idei gorączkowego ruchu, ducha spekulacyi, realizmu w życiu, i poniekąd słusznie. Zkąd przyszło do podobnéj anomalii na téj ziemi cudów natury? — nie tu miejsce rozbierać. Przynajmniéj, że pośród tych olbrzymich dziwów niepodobna skarłowacieć człowiekowi, a tém mniéj zależéć pola; gdziebądź się zwróci, energii mu potrzeba, siły, czynności niestrudzonéj, ciągłéj. Więc działa i idzie naprzód, a szybko, a gorączkowo, bo czasu szkoda, a życie krótkie. Tam nic nie ma powszedniego, nic oklepanego — wszystko wyjątkowe. Gdzie dziś las dziewiczy, jutro na tém miejscu droga żelazna, miasto, plantacya bawełny — nie wiedziéć jeszcze co: dość że coś będzie — co bądź — co najwięcéj zysku przyniesie. Nie ma tam czasu wahać się nawet. Patrząc na olbrzymie dziwy natury, wśród których roi się to niestrudzone mrowisko, mimowolnie uznać przychodzi, że tam ludzie dorastają tego co ich otacza. Niezgłębione puszcze, niezmierzone łąki, góry najnieprzebytsze, zlewy wód najpotężniejsze na świecie, potworna płodność ziemi dziewiczéj — człowiek tam zdobył to wszystko z zadziwiającym pośpiechem. Do przemysłu głowy dodał rąk pracę, i uzbroiwszy się w cierpliwość pająka, zasnuł siecią dróg żelaznych wszystko co się dało, i łowi w sieć tę nawet to, co się nie łatwo daje. Ameryka, ta wielka anomalia polityczna, z czołem miedzianém, uwieńczoném 33 gwiazdami, (z których kilka stało się już spadającemi), owa ogromna pół-giełda, pół-rękodzielnia, stąpa naprzód, podobna do nieczułego bożyszcza Dżaggrenatu; niektórzy ciągną jéj rydwan w pocie czoła, inni popychają naprzód tę kamienną ideę, niektórych druzgocze ciężar mechanizmu kół jéj. Piszczałkami parowemi wygwizdała przeszłość któréj nie ma, i dobrze jéj oddychać w dymie, przez pół złożonym z fabrycznych wyziewów, przez pół z kadzideł, któremi sama chętnie sobie dogadza; — a przecież duszno w tym dymie człowiekowi, któryby nie samym tylko chlebem karmić się pragnął. Nazwijmy rzecz właściwém mianem. Ameryce niesłychanie żyć pilno. Podobna ona do tych młodych organizacyj, noszących w sobie zarody suchot dziedzicznych. Choroba nie ogarnęła jeszcze płuc dziewczyny, ale tkwi w jéj duszy instynktowe przeczucie krótkości życia; więc się śpieszy używać, przepada za światem i jaskrawemi wrażeniami, i patrząc na potęgę podniecenia gorączkowego, które ją utrzymuje w stanie ciągłéj extazy, możnaby się pomylić, biorąc ją za jedno z energią sił żywotnych. Ameryce brak zastanowienia. Prawda, że dziwy pracy, wytrwałości i przemysłu człowieka, współubiegoją się tam bezustanku z potworną płodnością świata pierwotnego; ale Amerykanin przemyka się szybko wśród cudów najcudowniejszéj w świecie przyrody, i zdaje się nie zwracać na nie uwagi, i zdaje się nie miéć nawet świadomości wrażeń poetycznych, jakie ztamtąd wieją. Mieszka w domu zajezdnym, w wagonie lub paropływie, myśl jego lata telegrafem, dzienniki brzmią mu tylko reklamą i ogłoszeniami. Gorączka pracy mechanicznéj, przemysłu exploatacyjnego, spekulacyj handlowych, absorbuje tam człowieka, i pociągając go korzyściami, staje mu się wyłącznością. Pośpiech zbyt mało zostawia czasu do obejrzenia się, do zstąpienia w siebie. Przy podobnych warunkach bytu, reakcya nawet wyglądać musi jak ocknienie się roztargnionego. Chmary zapaleńców idą tam za piérwszym lepszym szarlatanem, obwieszczającym koniec świata na dzień naznaczony, albo porzucając wszystko, przenoszą się po nad Słone Jeziora i w Góry Skaliste, wskrzeszać Biblijne Patryarchaty. Stoliki magnetyczne, pukające duchy i piszące ekierki, wzrosły tam do godności dogmatu. Świeżo temu, przerwała się świetlista przepaska zjednoczenia, ześliznęła się z niéj gwiazda jedna i stała się błędną, i była obawa, żeby za jéj przykładem nie poszły błądzić i drugie, z czego, po pewnym czasie mógłby powstać niezbyt pożądany, oddzielny system planetarny. Nakazano zatém post powszechny, skruchę i modlitwy. W podobny sposób uspokaja się w płaczu dziecko, które się uderzyło głową o róg stołu: „widzisz, biedny stół, uderzyłeś go czołem, i o małoś nie zepsuł; przeproś go za to, i nie płacz”. Rzeczą jest godną uwagi, że w ogóle u narodów pozbawionych imaginacyi, reakcya dzieje się zwykle na korzyść wiary — najczęściéj nawet łatwowierności tylko. Zmysł czysto mechaniczny, gorączkowe życie ruchu, pragnień i niepokoju, olbrzymie sił zasoby, ale i błędy olbrzymie, — oto Ameryka córka podstarzałéj Europy, — zbyt mądre dziecko, które się nie uchowa. Dalekoż ona zajdzie, wziąwszy sobie złotego cielca za przewodnika? — co nam do tego — niech idzie naprzód — Bóg ją zatrzyma kiedy czas będzie.
Mając mówić o jednym z najpoetyczniejszych pisarzy Ameryki, niepodobna nam było nie potrącić o prozę życia społeczeństwa, wśród którego żyć mu dano, pośród któréj szamotał się jak przykuty Prometeusz — biedny Prometeusz XIX wieku, zamiast łańcuchów spętany pajęczą siecią, ale podniesioną do potęgi potrzeb życia i wymagań świata, i przeto nie łatwą do zerwania. Był poetą — tém gorzéj dla niego. Lat temu nie wiele, Cypryan Norwid, ów umysł głęboko kontemplacyjny i tyle rozumiejący przeszłość, iż wygląda jakby nie żył *dzisiaj*, zagnany okolicznościami, ujrzał się znagła na téj ziemi obiecanéj. Ale nie wytrzymał tam długo, i przy piérwszéj sposobności otrząsł nawet złotodajny proch jéj ze swego obuwia, wyrywając się, byle prędzéj z powrotem. Tchu tam brakło poecie; gdzie stąpił, gdzie się zwrócił, czuł się odosobnionym, jakby go nakryto szklannym dzwonem, którego ścian się nie domyślasz, bo są przejrzyste, a z pod których jednak wyciągnięto powietrze. Tęskny myśliciel nie miał nawet spocząć gdzie, wśród téj obczyzny zaprzątniętéj tylko jutrem. W istocie, z czemże tam przestawać wędrowcowi odbitemu od swoich? W Ameryce całéj nie znajdzie cegły jednéj, któraby była mchem porosła.
Gdzie nie ma przeszłości, tam i ojczyzny być nie może; bo ojczyzna, to koniecznie ziemia z prochu ojców. Komu brak ojczyzny, tego i narodowość jest tylko czystą abstrakcyą. Jeżeli prawdą jest, jak to ktoś powiedział, że imaginacya jest to wspomnienie podniesione do ideału, tedy u narodu tak bezwzględnie *dzisiejszego* jak jest Ameryka, wszelki wyższy polot myśli, musiałby być albo całkiem niemożebny, albo czuć się zmuszonym szukać sobie narodowości po za obrębem społeczeństwa, wśród którego go rzucono. Piérwsze wymyka się warunkom zwyczajnego porządku rzeczy; co do drugiego zaś, bliższe rozpatrzenie się w literaturze Stanów Zjednoczonych, zdaje się stwierdzać tę zasadę a priori. Bo nareszcie, wszelkie możebne formy natchnienia i myśli, są konieczném wcieleniem tego, co krąży w powietrzu, którem się oddycha, co zewsząd opływa duszę, co wypieszcza serce od najpierwszego poczucia bytu. *Powołany* przychodzi do gotowego, bierze zkąd nie bądź i wypowiada jak sam chce uniesienia wiary i tęsknoty, które każdy ze zdziwieniem poznaje być swojemi własnemi. W społeczeństwie, pozbawioném imaginacyi a nie mającém narodowości, zkąd brać soki pożywne laurowi? Co tu wypowiadać poecie? Czy przeszłość która jest wczorajsza, czy obrazy życia społecznego upływającego pomiędzy giełdą a kantorem, czy naturę o którą nikt nie dba, czy dramat którego nie ma w życiu? Weźmy jedynego pisarza amerykańskiego, który ma wszelkie pozory miejscowości, Fenimora Cooper, tak niegdyś wziętego w Europie, z powodu obrazów bohaterskiego życia pierwszych osadników, które robił przedmiotami swoich powieści. Żyje on na morzu, zapuszcza się w niezgłębione puszcze pierwotne, tuła się naprzemian: to po niezmiernych jeziorach, to nie wychodzi z olbrzymich płaszczyzn zielonych, błąkając się od wigwamu do wigwamu. Opisy jego mają powab urozmaicenia i nowości, ale po za obrębem tych niespodzianek, spotyka nas monotonia nużąca; niby dowiadujemy się tam coraz czegoś nieznanego, ale resztę, zdaje się nam mimowolnie, jakbyśmy już oddawna umieli napamięć. Przy wszystkich pozorach oryginalności, Cooper jest tylko naśladowcą Waltera Skotta. I jak zwykle bywa w takim razie, upodobał sobie wady swego mistrza i przesadził je najstaranniéj jak tylko potrafił. Drobnostkowość opisów posunął do potęgi katalogu, cudowność jest u niego potworną, zbieg wypadków przechodzi zwykle prawdopodobieństwo. Odejmijmy mu dziką wielkość i energię życia pośród natury pierwotnéj, słowem to wszystko, co stanowi tło, które znalazł gotowe; a pozostanie Amerykanin Stanów Zjednoczonych, chłodny, praktyczny umysł, rozumujący effekta, który sobie zrobił zadanie być narodowym, ale się nie obrachował z możnością. Wady Coopera są wadami braku imaginacyi i gorącego przekonania. Jest coś automatycznego w ruchu działaczy jego utworów, nawet w szczegółach ich życia, nawet w grze ich namiętności; w opisach brak jest perspektywy, kolorytowi zbywa na cieple.
Mówiąc o Cooperze, mimowolnie się potrąca o drugiego pisarza z tejże saméj epoki, równie prawie jak tamten popularnego w Europie. Chcemy tu mówić o Waszyngtonie Irwingu, który przynajmniéj nie naśladował nikogo. Człowiek ten bierze zkąd nie bądź, byle nie z przed siebie. Błąka się po Hiszpanii, Anglii, Hollandyi, Niemczech, Francyi, opowiada stare podania w sposób lekkomyślny, nadrabia humorem gdzieby uczucia potrzeba, i wszędzie czuć go parweniuszem, zazdrosnym tradycyi, a nie umiejącym ich cenić. Co do tego ostatniego względu, uderzającą jest rzeczą zwrot pisarzy amerykańskich młodszego pokolenia. Okoliczności zmieniły się nie mało. Dziś Ameryka zanadto się już oddaliła od Europy, żeby jéj przebaczyć nie miała niektórych jéj wyższości moralnych. Tradycye téj ostatniéj, arystokratyczność, że się tak wyrażę jéj pochodzenia nie dzisiejszego, zasoby pamiątek jéj domowych, z których wieje tyle uroku, wprawiają w mimowolną zadumę niejednego z jéj myślicieli. Szukają: coby tu podstawić na miejsce ich braku? i trafiają rozmaicie. — „Szanujmy grobowce chwały dawnych władców téj ziemi, — „woła W. Cullen Bryant — „szlachetny to był ród tych, co przepadli wraz z dziewiczemi lasy. Na zgliszczach to przeszłości ich odwiecznéj, na ziemi utworzonéj z prochu ich pokoleń, pobudowaliśmy nasze miasta wczorajsze. Przywłaszczyliśmy sobie ich dziedziny, ziemia ich jest naszą ojczyzną, z ich źródeł zaspakajamy pragnienie, z ich zagona chleb się nam rodzi, cień drzew sadzonych ich dłonią chroni nas od skwaru. Wydarliśmy im wszystko, szanujmy przynajmniéj ich mogiły!” — Niepodobna omylić się na znaczeniu tych wyrazów. Jest to postęp cywilizacyjny, przywiedziony do skruchy, na samą myśl osamotnienia jakie sobie zgotował. — Są znowu tacy, którym duszno w surowych powijakach purytańskiéj hypokryzyi, czy téż nazbyt wolno w tym braku jakiejkolwiek wiary obowiązującéj, udającym tolerancyą. Ci mają jakby przeczucie naiwnego średniowiecznego katolicyzmu, który powleka ich utwory kolorytem rzewnéj jakiéjś, mglistéj, zadumanéj tęsknoty. Nathanniel Hawthorne podobny jest do wędrowca ewangielicznego, siadającego w bramach miast i u wiejskiego kołowrota, i nieustannie będącego w podróży. Wszędzie niesie on z sobą swoje pełne tajemniczości parabole, nieco monotonne, a które się kręcą w niezbyt obszerném kółku klasztornego jakiegoś mistycyzmu, przypominającego średniowieczne upodobanie w tańcach śmierci. — Inni znowu, jak Longfellow, czują potrzebę wprost zapożyczyć się od staréj Europy. Dość zacytować Ewangelinę i Złotą Legendę. Longfellow jest pisarzem znakomitego znaczenia, i dla tego kierunek który obrał, może pociągnąć za sobą dość ważne następstwa w dalszym rozwoju literatury Amerykańskiéj. Zdaje się on ulegać wpływowi Emmersona, który jest wychowańcem filozofii niemieckiéj (Nowalis), ale i bez tego, umysł ten głęboko komtemplacyjny, byłby zaszedł tam, gdzie się teraz znajduje. Wychowywał się on w Europie, i odbywał podróże po Szwecyi j Danii. Zna wybornie literaturę francuzką i hiszpańską i nawet trudni się ich wykładem. Okoliczności te łatwo tłumaczą wpływ któremu uległ. Mglista poezya Północy wykołysała do słodkiego dumania umysł jego, z natury tęskny i łagodny. Stare podania, miejsca pełne wspomnień, wspaniałe katedry, zwaliska zamków, z całym swoim urokiem średniowiecznym utkwiły w téj pamięci, tak chętnie rozglądającéj się po za sobą. Ztąd i kreacye Longfellowa noszą cechę wrażeń, które umysł jego przechował. Elsya, Ewangelina, są to istoty pochodzenia czysto Skandynawskiego. Charakter téż poezyi jego, nie wyłączając nawet formy, zdradza miejsca rodzinne. Zarzucićby jéj można sentymentalność zbyt naiwną i jakąś melancholiczną monotonię. (w ogóle pisarze amerykańscy grzeszą brakiem urozmaicenia), ale trzeba miéć na względzie, że to roślina przesadzona z pod obcego nieba, musi zatem przycierpiéć nieco, zanim znowu sama sobą żyć zacznie. Co do przedmiotów które poeta osobliwie upodobał, w tych widocznie przeważa żywioł katolicki, idea bezwarunkowego poświęcenia, cichej rezygnacyi, spokoju duszy opartego na wyrzeczeniu się siebie. — Tak więc, najznakomitszy dziś poeta Stanów Zjednoczonych, jest tylko przybraném dzieckiem Ameryki, zrodzoném z matki Europy, któréj z miłością zawdzięcza piérwszy pacierz nauczony, piérwsze abecadło. Chętnie on, po opustoszałych przestrzeniach natury pierwotnéj, towarzyszy wygnańcom europejskim, prześladowanym przez amerykańską filantropię, lub kołysze się podaniami wieków średnich, których wiarę naiwną, namaszczenie ducha i tajemniczą cudowność, nietylko zrozumiéć, ale i wypowiedziéć potrafił. Z téj utylitarnéj prozy życia, która go zewsząd otacza, lubi on, że się tu wyrazimy słowy wielkiego Mickiewicza „wybiegać za wioski granice”, albo uciekać w przeszłość.
Od niego wprost już jest przejście do Edgara Poe, który uciekł nierównie daléj jeszcze, bo w mgliste krainy ducha, gdzie przestrzenie nie mają krańca, tak jak przeszłość początku. Extatyczny sposób zapatrywania się jego na życie ziemskie, silnie zdaje się być związany z burzliwém niesłychanie chciwem wiedzy, a głęboko analityczném usposobieniem tego dziwnego ducha. Dlatego, zanim przystąpimy do rozbioru pism poety, pozwolimy sobie przebiedz najprzód jego niespokojne, pełne szalonych wrażeń, zbyt gwałtownie płonące życie, które dlatego może zgasło przedwcześnie. A może téż, w samą porę zdmuchnęła Opatrzność tę gwiazdę świetną, uprzedzając, żeby się nie wyłamała z warunków zwykłego rzeczy porządku, i nie stała zgubną sama sobie. I w istocie, człowiek podobny mógł tylko skończyć jak Alfred de Musset, jeśli nie jak Gerard de Nerval.
II
Edgar Poe urodził się w Baltimore, w r. 1813. Powiedziéćby można, że usposobienie do ekscentrycznego, wichrowatego życia, miał sobie przekazane dziedzictwem. Ojciec jego, snadź także szaleniec niepośledni, pokochał ogniście niejaką Elżbietę Arnold, aktorkę angielską, wielkie nic dobrego swojego czasu. Będąc synem zasłużonego generała i jedynym potomkiem bardzo szanownéj rodziny, nie mógł liczyć w tym względzie na pobłażanie niczyje. Dlatego, nie radząc się nikogo, ani się zastanawiając długo, wykradł młodą awanturnicę, uciekł z nią i pojął za żonę. Wkrótce, czy przyciśnięty potrzebą, czy téż idąc za popędem jednego z tych dziwacznych zachceń, którym chętnie hołdował, wszedł do teatru i począł występować publicznie, z niewielkiém jednak jak się zdaje powodzeniem, gdyż nędza towarzyszyła mu wszędzie, gdzie się ruszył. Wreszcie na uwieńczenie wszystkich szaleństw karnawałowego swego życia, umarł wraz z żoną, zostawiając w najostatniejszém opuszczeniu troje drobnych dzieci. Ludzie litościwi porozbiérali sieroty. Edgara wziął niejaki Allan, zamożny negocyant z Richmondu, ponieważ dziecię piękne jak aniołek, bardzo podobało się jego żonie. Bylito ludzie bezdzietni, umyślili zatém przysposobić za syna małego sierotę, i odtąd zaczął się on nazywać Edgar Allan Poe. Zrodzony wśród namiętnych szałów życia awanturniczego, wykarmiony na tułaczce i gwałtownych przeprawach, wreszcie pchnięty w nędzę i osamotnienie, i nagle wyniesiony do dostatków, pośród pieczołowitych starań któremi go otoczono, zapamiętał wszystko, z wszystkiego sobie zrobił użytek, i wyprzedzając lata, począł się rozglądać po świecie, przedwczesny ciekawiec, z natury chciwy wiedzy, wrażeń i użycia. Wkrótce z przybranemi swemi rodzicami odbył podróż do Anglii, Szkocyi i Irlandyi, i umieszczony na pensyi u niejakiego doktora Bransby w Stoke-Newington blizko Londynu, przebył tam lat parę, dając dowody nadzwyczajnych zdolności. Wrócił do Richmondu mając lat 9, i uczył się daléj pod kierunkiem najlepszych nauczycieli. W trzy lata potém wszedł do uniwersytetu w Charlotteswille, gdzie zadziwił wszystkich niesłychaną swoją zdolnością do matematyki i nauk przyrodzonych; ale więcéj jeszcze przedwczesném a szybkiém dojrzewaniem, wreszcie gwałtownemi namiętnościami, któremi znagła wrzéć zaczęła ta osobliwsza natura. Wypędzony ztamtąd dla gorszącego życia (miał lat 12), wrócił do domu, ale nie na długo. Rozpusta, gra w karty i długi, poróżniły go wreszcie z przybranym ojcem. Z nagła świeżo wybuchłe powstanie Grecyi, rozżarzyło umysł zapaleńca: przedsięwziął udać się tam, w celu przyłożenia ręki do poparcia słusznéj sprawy. W tém miejscu następuje dziwna przerwa w szczegółach jego życia; żaden z jego biografów zapełnić jéj nie umié. Zapowiadano nieraz w dziennikach amerykańskich bliższe objaśnienia w tym względzie, historyą przygód, nawet korrespondencye Edgara z téj epoki, — ale nigdy jakoś nie przyszło to do skutku; snadź wypadki musiały być drażliwe nieco. Koniec końcem, ni ztąd ni z owąd, zamiast w Grecyi, znajdujemy go w Petersburgu, na bruku, bez pasportu, wplątanego w jakąś niezbyt czystą sprawkę, i w skutek téj zmuszonego odwołać się do ambasadora amerykańskiego, dla uniknienia surowości praw rossyjskich, i uzyskania możności powrotu do swego kraju. Wróciwszy tam w roku 1829 (szesnastym swego życia), zdaje się, że miał czas jakiś szczere postanowienie ustatkowania się nieco, wprosił się jakoś do szkoły wojskowéj w West-Point, i wkrótce począł znowu wprawiać w zdumienie olbrzymiemi postępami, jakimi zdobywał naukę; ale wtém, chwilowo tylko uśpione instynkta rozpusty, ocknęły się w nim z większą jeszcze niż wprzódy gwałtownością, i w skutek tego znów został wypędzony z zakładu. Jednocześnie zaszły okoliczności, które na życie jego wywarły wpływ stanowczy. Zdaje się, że od ostatniego poróżnienia się z swoim ojcem przybranym, przestał miéć u niego względy jakiekolwiek. Stosunki całkiem ochłódłe, spajała jeszcze jakotako pani Allan, która istotnie kochała Edgara sercem matki — najwięcéj przebaczającém na świecie. Teraz i ten węzeł pękł z jéj śmiercią. Allan zamierzył ożenić się po raz powtórny. W tém miejscu przypada drugi mglisty ustęp w życiu Edgara, którego podobnież nikt z jego biografów nie jest w stanie rozświetlić dostatecznie. Obawiamy się powiedziéć zawiele, z różnych jednak względów wnosićby można, że pomiędzy młodym szaleńcem a narzeczoną przybranego jego ojca, istniały stosunki, przypominające tyle znaną sytuacyę Don Karlosa. Nic zatém dziwnego, że się nareszcie rozeszli stanowczo. Miał téż Allan niebawem dziecko z swojéj żony, i Edgar ujrzał się w końcu wydziedziczonym całkowicie. W tych okolicznościach wydał na świat niewielki zbiór poezyj: była to piérwsza jego praca. Utwory te nie znalazły powodzenia. Wiotkie i przejrzyste jak obłoki, fantazye te, dziwnie miękkiego, świetlanego kolorytu, po większéj części nawet obrazy tylko o niepewnych zarysach, gdzie rozpływają się i zléwają idee harmonii najoderwańszych, ułamki teoryi o zamiłowaniu piękna, i platońskie tęsknoty duszy do ukochanego ideału, nie mogły żadną miarą znaleźć uznania, jakkolwiek zdradzały już przyszłego mistrza. Przyciśnięty niedostatkiem wszedł do wojska, ale nieszczególny to musiał być żołnierz, skoro przedewszystkiém nie potrafił walczyć z sobą. Raz włamawszy się w krainy ducha, trawiony gorączką odkryć wśród ciemności, niespokojny i marnotrawny duch ten, rozpustę z życia przeniósł do umysłu, i począł żyć sam z sobą, rozmyślając ponuro a niesfornie, nurtując po głębiach, lub wylatując jak rzadko dano komu. Nie czując się jeszcze dość oderwanym od rzeczywistości, czy téż znajdując, że nie widzi wkoło siebie dość jasno, począł podsycać sobie wyobraźnię gorącemi napojami. Niebawem przeszło mu to w nałóg, z nałogu w nadużycie, bo człowiek ten nie umiał nic robić w miarę; i oto, widzimy go znowu wypędzonego z wojska, w nędzy i ostatniém poniżeniu. Próbował pisać, ale odpychano obdartego szaleńca, który zdawał się już nie miéć nic wspólnego z rozsądkiem. Miał już zginąć marnie pod ławą którejkolwiek szynkowni, albo w piérwszym lepszym rynsztoku, gdyby nie najpocieszniejszy w dziedzinie sądu o sztuce wypadek. Właściciel któregoś z przeglądów, naznaczył był dwa premia do konkursu: jedno za najlepszą powieść, drugie za poemat. Edgar dostarczył jedno i drugie, ale napróżno naprzykrzał się o przyjęcie rękopismów — gadać z nim nawet nie chciano. Wreszcie dla pozbycia się natręta, wzięto od niego papiéry i porzucono gdzieś na boku, bo nikt ich czytać nie myślał. Przypadkiem prezes komitetu zwrócił uwagę na piękność charakteru którym były zapisane, wziął się przerzucać je machinalnie, i zdumiał się nie mało, znajdując, że i treść odpowiadała wdziękom kalligraficznym. Na skutek tego zdumienia, nieznanemu autorowi przyznano nagrodę. Jestto zapewne wypadek nie często się powtarzający w historyi sztuki, żeby kalligrafia zaprowadziła kogo na wyżyny parnasu. Bądź co bądź, piękność form zdawała się być gwiazdą przewodnią Edgara. Niegdyś dzieckiem ocaliła go od zmarnienia, dziś jakimbądź kosztem dała go poznać światu. Kennedy, przewodnik stowarzyszenia przysądzającego premium, zapragnął zrobić znajomość z uwieńczonym autorem, który obok tego nie bazgrał jak kura. Wtedy Poe stawił się obdarty, obdrapany, ale z gęstą miną. Był zapięty aż po brodę, zapewne nic nie mając pod spodem. Kennedy ulitował się jego szubrastwa, i polecił go niejakiemu Tomaszowi White, który właśnie zakładał naonczas nowy Przegląd w Richmondzie. Ten White znalazł właśnie w Edgarze to, czego mu było potrzeba. Miał pieniądze, ale brakło mu głowy. Poe dał mu swoją głowę, i stanął na czele przedsięwzięcia, które wkrótce za jego powodem przedziwnie zakwitło. Miał wtedy lat 22. W piśmie tém (nazywało się ono „Southern Literary Messenger”) ukazały się najprzód: Nieporównane przygody niejakiego Hansa Pfaal, następnie wiele innych drobniejszych nowelli, które z kolei rozbierzemy poniżéj. Przez dwa lata zdumiewał Edgar Poe czytelników Przeglądu tego: to niezwykłą śmiałością, że nie powiem zuchwalstwem pomysłów swojéj fantazyi, to dziwną poezyą pełną tajemniczych głębi, to nareszcie niesłychanie trafnemi poglądami krytycznemi, dotykającemi najróżnorodniejszych przedmiotów, — tak dalece wielostronne zasoby posiadał umysł ten niepospolity. Zdaje się, że ciężkie próby jakie tylko co był przeszedł, zniechęciły go na czas niejaki do życia nicporządnego, kumania się z oberwańcami, kieliszka i pochmurnych dumań pośród zgiełku zakopconych szynkowni. Przyniewolony zobowiązaniem, pracował dużo, i widząc, że mu się z tém dobrze dzieje, powoli wciągnął się w obcowanie z ludźmi dobrego towarzystwa, i zamiłowanie godziwych wrażeń życia spokojnego. Wkrótce, ulegając słodkiemu wpływowi tych nieznanych sobie dotąd rozkoszy, pokochał młodą, pełną zalet osobę, i zatęskniwszy do cichego domowego szczęścia, zapragnął zrobić z niéj sobie towarzyszkę dozgonną. Wirginia Cleram było nazwisko téj pięknéj, dobréj, łagodnéj, ale nadewszystko jak się zdaje wielce odważnéj, i przeto godnéj lepszego losu kobiéty, która nie zważając na przeczucia matki, skłoniła się powierzyć swą przyszłość Edgarowi. Nie można wiedziéć jak długo była szczęśliwą z owym cudakiem, najmniéj podobno stworzonym na męża, — to tylko pewna, że właściciel Przeglądu zaczął z nim mieć wkrótce życie mocno cierniowe. Pióro w kąt poszło — Przegląd począł nie miéć redaktora. I przykro powiedzieć, ale wcale to nie dla młodéj, pięknéj i słodkiéj jak aniół żony, wcale nie dla cichego, pełnego powabów szczęścia domowego, ani choćby tylko przez grzeszne lenistwo, zaniedbał Edgar tych przyjętych na siebie, a tak z godnych z swojém powołaniem zobowiązań. Dwa lata trwał już ten nowy powrót marnotrawcy na drogę porządnego życia — było to długo — zadługo nawet jak na niego. Złe popędy kipiały sobie w cichości i szukały tylko powodu do wybuchu. Właśnie w tym czasie napisał był osobliwszy poemat pod napisem Kruk. Powodzenie tego utworu, czy téż zadowolnienie, że mu się udał, sprawiło, że w przystępie radości, poszedł po staremu upić się na potęgę, i wracał do domu najcelniejszą ulicą New-Yorku, czepiając się ścian i zataczając na przechodzących. Z kolei wróciły znowu nocne hulanki, butelka i karty, stosunki z wesołemi dziewczętami, wycieczki po szynkowniach, przeplatane rynsztocznemi przygody. Właściciel Przeglądu zmuszony został odjąć mu wreszcie jego redakcyą, a z nią i 500 dolarów, ściśle z nią związane. Zostały mu tylko obowiązki w osobie żony, która nie wniosła mu wprawdzie nic prócz serca, ale téż tego serca i nie odebrała, choć mogła to zrobić, przekonawszy się jak je umieściła lekkomyślnie. W tém miejscu rozpoczyna się nowy peryod życia Edgara. Błędne, cygańskie, koczujące, wichrowate, pełne przygód, pełne silnych wrażeń wałęsanie się po świecie, z którego nie odpocznie już aż w mogile. Widzimy go po wszystkich zakątach Stanów Zjednoczonych. Przenosi swoje manatki od miasta do miasta; bywa pod wozem, ale bywa i na wozie. Pije, poniewiera się; pracuje gorączkowo, wypływa, dobrze mu się dzieje, znów wpada w błoto, znów redaguje jakiś przegląd. Raz bywa obdarty, drugi raz modnie ubrany; tu napisał coś wielbionego powszechnie; tam ścigają go za długi; owdzie widziano go leżącego w rynsztoku. Wpośród tych dziwnych kolei losu, tworzy on i puszcza w świat szereg prac najróżnorodniejszych: diatryby filozoficzne, rozbiory, poezye, estetyczne studya, ale mianowicie nowelle, których wydaje wreszcie zbiór jednolity, pod osobliwszym napisem Dziwadeł i arabesków. Tymczasem gorszące jego życie zwraca na niego surowość opinii publicznéj. Dzienniki wymierzają mu chłostę w obwieszczeniach głoszących dużemi literami: że żona *znanego powszechnie* Edgara Poe umiéra na barłogu z głodu i nędzy. Nieszczęśliwa istotnie wkrótce potém cierpiéć przestała. Czy na skutek rozpaczy jaka go ogarnęła po jéj stracie, czy wyrzutów, któremi go zewsząd z tego powodu obrzucano publicznie, czy nareszcie jako nieuchronne następstwo nadużyć rozpusty, a najpewniéj z tych trzech przyczyn razem połączonych, dostał Edgar napadu szaleństwa. Ale bo téż i było oszaléć od czego. Zapewne mało kogo zapozwano przed sąd równie surowy, mało kogo przygwożdżono do równie obelżywego pręgierza. Odtąd, cobądź przedsięwziął, potępiano bez litości. Gdziebądź się zwrócił, odtrącano go z pogardą; dokądbądź uciekł, wszędzie wysyłano w ślad za nim głos nieubłagany, jakim niegdyś Bóg widzący, ścigał Kaima. Bezwątpienia winy były wielkie, ale téż i miłosierdzie wielkie być powinno. — Przez czas jakiś po tych wypadkach, Edgar jakby wpadł w wodę. Zapewne, przebywszy przełom obłąkania, długo bardzo przyjść do siebie nie mógł. Zdaje się, ze ówczesny to stan swéj duszy kréśli on w jednéj z późniejszych nowelli swoich, noszącéj napis: człowiek tłumu. Przerażające jakieś rozdwojenie ducha, spotęgowywa i tak już okropne wrażenie tego studyum psychologicznego. Autor tylko co wyszły z silnych organicznych wstrząśnień, rozpatruje się wkoło siebie, i mimowolnie idzie w ślad za jakimś człowiekiem, który ani na chwilę nie może pozostać samotny. Mówi o nim jak o osobie drugiéj, ale czujemy dowodnie, że to on sam jest tym nieszczęśliwym, nieubłaganie pędzonym z miejsca na miejsce, a nie mogącym nigdzie znaleźć spokoju. Słowa prawdy, któremi zakończa ten mistrzowski ustęp, przeszywają dreszczem. — „Człowiek ten,” — powiada on, — „wszędzie nosi z sobą swoję zbrodnię. Napróżno gonić za nim — na co się zdało, uczyć się o nim czego jaśniejszego? Osobliwsze to miłosierdzie Boże nad niewinnością, że serca podobne nie łatwo czytać się dają.” — Zdaje się, że zniechęcony do świata i życia, czas jakiś przepędził w najzupełniejszém odrętwieniu ducha, nic nie tworząc, czy téż tylko nie dając nic wiedziéć o sobie. Tak przynajmniéj wnosić można z owoczesnych uwag po dziennikach, w których obwiniają go o pogardę świata, zbrzydzenie sobie stosunków z ludźmi, i bierne próżniactwo. W tém jego opuszczeniu, matka zamęczonéj Wirginii, była mu opatrznością prawdziwą. Straciwszy jedyne dziecko, nieszczęśliwa ta kobiéta, wszystkie uczucia swoje przelała na tego, którego z takiém wyrzeczeniem się siebie, kochała jéj córka. Nie małą już było rzeczą przebaczyć mu, ona uczyniła więcéj, bo zapomniała mu wszystkiego. Przybrała go sobie za dziecię swego serca, otoczyła tkliwemi staraniami, z jego szczęścia zrobiła sobie cel życia. Trzecia to już z kolei matka, którą miał ten człowiek: cóż więc dziwnego, że się wychował nie tak jak przystało? Nieco się opamiętawszy, dla chleba zapewne, wziął się znów do pracy z gorączkową gorliwością. Ale już odtąd przedsięwziął nie dać się wyzyskiwać dziennikarzom, do których miał nie jednę krwawą urazę. Żeby się módz obejść bez nikogo, zapragnął miéć swój własny Przegląd, i dla uzbiérania sobie potrzebnego na to funduszu, ogłosił publiczne wykłady. Rozpoczął je w New-Yorku, czytaniem i kommentowaniem Eureki, wielkiego filozoficznego poematu, rozwijającego pomysły kosmogoniczne. Nowe to zjawienie się Edgara, ściągnęło mu chmary słuchaczy. Pod wrażeniem uciech z tego powodu, począł znowu pić bez pamięci. — Nie wiadomo co go skłoniło porzucić wreszcie New-York, gdzie mu się tak dobrze dziać poczęło. Widzimy go znowu wałęsającego się po Wirginii od miasta do miasta, i wszędzie urządzającego wykłady. Liczył w tém podobno na poparcie dawnych swoich zwolenników i towarzyszy szkolnych z Charlottesville i West-Point, co go téż i nie zawiodło. Przybywa wreszcie do Richmond, pociągnięty wspomnieniami lat dziecinnych. Przyjmują go tam z uniesieniem, witając w nim zaszczyt ziemi która go wydała. I zaprawdę szczycić się nim wtedy było można. Jakoś ustatkował się był zupełnie, wypiękniał, wyszlachetniał. Przypuszczają nawet niektórzy, że się dał wciągnąć do towarzystwa wstrzemięźliwości. Zdaje się, że około tego czasu począł także myśleć o powtórném ożenieniu, zwłaszcza, że znalazła się druga na świecie kobiéta, równa w odwadze, niedawno temu zmarnowanéj Wirginii. Szczęściem Pan Bóg nie był się jeszczeod niéj odwrócił. Było już po zapowiedziach, kiedy ktoś z przyjaciół spotkawszy narzeczonego, począł mu winszować tego, jak mówił, ze wszechmiar szczęśliwego wyboru. Na te słowa Edgar spochmurniał i zamyślił się złowrogo. Być może, że wspomnienie biednéj, zbyt wcześnie zmarłéj, zbyt szybko zapomnianéj Wirginii, przesunęło się jak mglisty obłok po jego umyśle. — „Nie winszuj mi,” — rzekł przyjacielowi, — „dopóki się nie przekonasz, żem się istotnie ożenił.” — Powiedziawszy to, wszedł do piérwszéj z brzegu szynkowni, upił się po staremu, i wprost ztamtąd udał się w odwiedziny do swojéj narzeczonéj, która ma się rozumiéć, jeśli wyszła do niego, to zapewne tyle tylko, ile potrzeba było, żeby go pożegnać raz na zawsze. Ułatwiwszy się w taki sposób z przyszłém swojém szczęściem domowém, rozpoczął odczyty o pierwiastku poetycznym w których rozwija teorye estetyczne, nieco trudne do przyjęcia za pewnik. — „Cel poezyi,” — powiada tam, — „ma być téj saméj natury, co jéj źródło; nie powinna zatém miéć na względzie nic innego, nad siebie samą.” — Paradoks ten umiał on przyoblec w najpowabniejsze formy, a popiérając go niewyczerpaną swoją erudycyą, nadał mu pozory pociągającego przekonania, do czego miał talent sobie tylko właściwy. To tłumaczy, dlaczego odczyty te były może najwięcéj uczęszczane ze wszystkich, które był dotąd otworzył. Zachęcony tém przyjęciem, zamierzył położyć wreszcie kres dalszym objazdom, i osiąść w Richmondzie, na resztę życia. Ale miał jeszcze coś do załatwienia w New-Yorku, więc puścił się w drogę, nie zważając, pomimo przestróg przyjaciół, na niezbyt pewny stan swego zdrowia. Przybywszy wieczorem do Baltimore, uczuł się gorzéj jeszcze; kazał zanieść swoje rzeczy do dworca kolei idącéj do Filadelfii, a sam wstąpił do szynkowni, napić się czego pokrzepiającego. Zdaje się, że pokrzepiał się tam, zwyczajem swoim, nieco zanadto; gdyż dnia następnego, o brzasku dziennym, znaleziono go bez znaku życia na bruku ulicznym. Musiano go obedrzéć podczas nocy, bo nie było przy nim ani pieniędzy, ani papierów żadnych, i dlatego zrazu nie można się było dowiedziéć nawet, kim był w istocie. Ktoś z przechodzących poznał nieszczęśliwego. Dotrzeźwiono się w nim życia, i zaniesiono do najbliższego szpitala, ale tam skonał niebawem, w konwulsyach tak zwanego delirium tremens. Stało się to 7 października 1849 r. Miał wtedy Edgar lat 37. Dziwnym zbiegiem wypadków umarł w miejscu swego urodzenia, tak jak zakończył także swoją karyerę literacką w Richmond, gdzie ją był rozpoczął. —
Życie tego osobliwszego człowieka, jednego z najświetniejszych myślicieli swego czasu, życie tak dziwacznie pozapełniane, tak gorączkowo, tak niemiłosiernie pośpieszne, tak rozpasanie rozrzutne, tak zużyte aż do nadużycia, tak szybko pozbyte, a o którém nie można jednak powiedziéć, żeby było zmarnowane — daje wiele do myślenia. Zaledwie uwierzyć można, że trwało tylko lat trzydzieści kilka. Miał Edgar zwolenników zagorzałych, miał i zapalczywych nieprzyjaciół. Piérwsi usiłowali go zrobić przeczystą ofiarą na ołtarzu ludzkości, drudzy gorzéj go jeszcze mieszali z błotem, niż się sam mieszał. Walka pomiędzy niemi przeżyła nawet poetę. Co do nas, nie oszczędzaliśmy go w szczegółach jego życia, ale go téż i kamienować nie myślimy. „Chcąc mnie sądzić, nie zemną trzeba być, lecz we mnie,” powiedział to niegdyś wielki żeglarz do towarzyszy usiłujących odwieść go od niebezpieczeństw burzy; „ja płynę daléj, wy idźcie do domu!” I potém jeszcze: — „wielkie serca… są jak ule zbyt pełne. Miód ich zapełnić nie może, stają się gniazdem jaszczurek.” — I czyliż należy wymierzać drogi meteorom, według teoryi wiecznie jednostajnego ruchu, jakiemu podlegają planety? Miał Byron wszystko co zapełnić może zwyczajne życie: blask urodzenia, otwartą drogę do dostojeństw, bogactwa, powodzenie w świecie, a przecież zerwał z siebie te wszystkie ozdoby, i podeptał je z pogardą; bo właśnie, „to były grzechy jego żywota.” Lat temu nie wiele, pewnego mglistego poranka, na jednéj z najplugawszych ulic Paryża, znaleziono zwłoki młodego człowieka, powieszonego na kracie od okna. Byłto Gerard de Nerval. — Dlaczego? Zkąd mu się to wzięło? — spytał wtedy nie jeden z tych, co go widzieli nieraz świetnym, wesołym, lubiącym świat, co żyli z nim zblizka, co go *niby* znali. Niedługo potém, Alfred de Musset, ten płomienisty burzyciel, zgasł dnia pewnego dość nagle. — Co mu było? tak młody! pewnie chorował? — Nie, truł się powoli, aż się i dotruł. — Na wieść tę obudziła się nawet Akademia, któréj był drzemiącym sekretarzem. Niegdyś Hejne, ów najsmutniejszy z humorystów, ile razy mówił o Alfredzie, nazywał go zawsze, „ce jeune homme d' un si beau passé”. On jeden go rozumiał, on, co się sam zapijał na śmierć szyderstwem, tak jak tamten piołunówką.
Edgar Poe był jednym z tych ludzi wyjątkowych, podobnych do aerolitów, o których długo wierzono, że są wyrzutkami wulkanicznemi z innego świata. Natura podobna bywa logiczną właśnie tylko w fałszach, które zadaje sama sobie. W jednéj ze swoich nowelli zastanawia się on z entuzyazmem nad prawdziwemi warunkami szczęścia. Liczy ich cztery: życie na otwartém powietrzu, miłość kobiety, pogardę wszelkiego rozgłosu i stworzenie jakiego piękna nowego. Proszę mi w tém poznać życie, spędzone pomiędzy szynkownią a podejrzanym domem; proszę odgadnąć człowieka, który jak dziecko przepadał za oklaskiem, i który w niejednéj robocie swego ducha wyraźnie szuka brzydoty jedynie dla jéj powabu. A przecież rzecz to prosta. Posłuchajmy tylko, co mówi znowu w przedmowie do Eureki: — Księgę tę,” — powiada on, — ”przypisuję tym, którzy wiarę swą włożyli w marzenia, jako w jedyną rzeczywistość”. — Kiedy mi potém mówią: że nie przebierał w towarzystwach, — wcale się temu nie dziwię. Dla człowieka noszącego swój świat w sobie, świat zewnętrzny jest bezwzględną pustynią. W najlepszém on jak i w najgorszém towarzystwie, zawsze będzie równie samotny. Ci co go bliżéj znali, powiadają o nim, że najczęściéj bywał milczący. Jeśli się zaś ożywił, nieraz z najpoetyczniejszego uniesienia przechodził nagle w cyniczne wybryki, zasmucające swoją płaskością. Nie trudno wierzyć temu. Dość zrobić sobie pojęcie człowieka głęboko zatopionego w sobie, który zapomniał się na chwilę i począł myśléć głośno. Taki jeśli się znagła opatrzy, że rozmawiał sam z sobą, rad jest zniweczyć wrażenie téj słabości, a na to im gwałtowniejszy środek, tém mu lepszy. Lubił rozpustę, — gdzie zbytek bogactwa, tam i o rozrzutność nie trudno. Natura twórcza podsyca się zniszczeniem; wulkaniczne jéj pierwiastki nie dają jéj chwili spoczynku; zgnilizna ma dla niéj powaby soków żywotnych. Powiadają, że nikt nad niego nie potrafił być plugawszym oberwańcem, nikt miewać znowu formy wykwintniejsze, nikt się nad niego dokładniéj sponiewierać, nikt świetniéj królować nie umiał; bywał spodlonym i ohydnym, i bywał pięknym jak geniusz. Dla krótkości miejsca rozbierzmy bliżéj jeden tylko rys jego charakteru — dzieje jego serca. Jakaś Lenora była pierwszą jego miłością. Stracił ją, czy téż nie istniała nigdy — trudno wiedzieć — dość, że ją kochał właśnie może dlatego. Wkrótce uczucia swoje przeniósł na biedną Wirginię. Wziął ją i zmarnował, bo on wszystko zmarnować musiał czego się dotknął, zacząwszy od siebie. Niby ją kochał, a tęsknił wiecznie do tamtéj, zawiesiwszy sobie portret jéj po nad stolikiem, gdzie pracował. A przecież kiedy mu umarła Wirginia, uczuł jéj stratę aż do obłąkania. On wtedy ją dopiéro w najlepsze kochać zaczął, kiedy jéj już nie było. Z kolei zapomniał Wirginią dla innéj, którą znowu w jednéj chwili kochać przestał, skoro mu już nic nie przeszkadzało do szczęścia. Bo człowiek ten rad ślubował tylko niepodobieństwom. Mniéj więcéj wszyscy gonimy za tém, czego nie ma na świecie ziemskim, ale utrapieńcy podobni do Edgara popędowi temu oddają się jawniéj i zupełniéj jakoś; mniéj ich krępują względy świata, czy téż więcéj mają odwagi zdeptać je i być im panami. Co do pijaństwa Edgara, to powiadają, że go wcale nie posuwał do zbytku. Lada odrobina czegoś mocniejszego, zdolną była odebrać mu przytomność rzeczom tego świata. Rzecz łatwa do pojęcia, że umysł, u którego podniecenie było stanem normalnym, najprostszemi środkami mógł dochodzić do ekstazy. Przy takich warunkach, okoliczności jak najbardziéj obciążające, stają się tylko dopełnieniem konieczném. Widziano Hoffmana przepędzającego noce całe w knajpach przy kuflu. Upojony wyziewami i gwarem, w téj ciemnicy oświetlonéj w pół cienie, pośród obłoków dymu fajczanego, był on u siebie, był sobą, dla siebie tylko jednego. Ci co się patrzą na rzeczy nienamacalne, snadź nie zawsze widzieć je mogą równie dokładnie. Zapewne, dla spotężnienia sobie władz duszy, potrzeba im niekiedy zobojętnić umysły.
Kończąc tych kilka słów pobłażania, wcale nie myślimy ośmielać niemi tych, którym się zdaje, że dość lać w siebie wódkę szklankami, wycierać sobą towarzyskie baliki i przewalać się po rynsztokach, żeby uchodzić za wielkich ludzi, na których się nie poznano. Kto wié, czy nie wolimy już: brzdąkaczy noszących powiewne włosy, dlatego, że je sobie Liszt zapuszczał; bazgrałów nie mających z Wandykiem nic wspólnego prócz wąsów i hiszpanki, i romantycznych marzycieli, wybornie udających roztargnienie, które miał ktoś przed nimi, ale którego oni nie mają. Z takich widziano niekiedy dość pożytecznych nauczycieli muzyki, rysunku lub literatury, jeśli nie gorzelanych lub rewizorów na rogatkach. Ale co do ludzi niepoznanych, od których zamiast poezyi czuć kminkówkę, na tych prędzéj lub późniéj poznaje się straż porządku ulicznego.
III
Skończywszy z człowiekiem, weźmy się do autora. Poe przedstawia osobliwszy fenomen realisty w fantastyczności. Uzbrojony w chorobliwe swoje usposobienie, anatomizuje on rzeczy nie mające ciała, analizuje to co nie ulega rozbiorowi, rozgląda to co *może* jest, ale czego *zapewne* nie ma. A tymczasem skalpel jego i czynniki chemiczne i drobnowidz, nie obawiają się bynajmniéj zarzutów naukowych. Popiera je głębokie zastanowienie, zimna przenikliwość, ścisłość prawdziwie matematyczna, ale szczególnie niezbłagana logika, nie mająca sobie równéj. Logika ta, gdzieindziéj chłodna tylko, u Edgara porywająca zarazem, jak strumień wód Styxowych unoszących w nieznane podziemia, przeszywa wprawdzie dreszczem, ale raczéj to dreszcz gorączki, dreszcz wewnętrzny, jak jest i wewnętrznym świat, w który one wprowadza. Świat ten nie jest inny niż ziemski, nie jest on bezwarunkowo urojony, jak po większéj części u Hoffmanna; owszem, powiedziećby można, że to świat codzienny, gdyby nie pewna indywidualna wyjątkowość wymagalna koniecznie, niby jako inicyacya do jego tajemnic. Idzie tu przedewszystkiém o usposobienie wysoce nerwowe. Stan ten rozstrojenia ogólnéj harmonii zmysłów, stawiając człowieka w bolesnéj niezgodzie z otaczającym go światem, zmusza go chronić się w siebie, i z fenomenów ułudy robić sobie wyznanie wiary. Przypomina to stan przejścia w kształceniu się owadów, kiedy się znajdują dopiéro w połowie swego udoskonalenia, tojest na drodze do dostania skrzydeł. Stan ten Michelet dość hypotetycznie porównał do życia embryona przedwcześnie zostawionego własnym siłom. Cechuje go niesłychana wrażliwość i pociąg do poszukiwań w ciemnościach. Rozpasana wyobraźnia Edgara wielce mu się nadawała do tego rodzaju studyów. Właściwie mówiąc, umysł ten niespokojny, niecierpliwy, wiecznie tęskniący po chorobliwemu, a zarazem dziwnie namiętny, nie mógł szukać innéj drogi. Jeden jest tylko punkt, na którym się on schodzi z Hoffmannem: to naiwność. Poe jest szczery na wzór dziecka. On, jak Hoffmann, widział i czuł wszystkie dziwactwa, które opowiada, żył w tym świecie, który opisuje, obcował z każdą z osób, które powołuje do działania; zkądinąd nawet rzecz to nieunikniona, bo niemal każda z tych osób jest nim samym. W ścisłém znaczeniu tego wyrazu nie ma u niego cudowności, niczemu tam się dziwić nie należy; tam wszystko jest *co najmniéj* możebne, oparte na właściwych sobie prawach równie fizycznych jak moralnych, z których pierwsze upoważniła ścisłość badań naukowych, drugie, zaciekania się metafizyczne. Jedném słowem, jestto świat *względnie* tylko urojony.
A przecież dziwna to kraina, w którą nam wkroczyć przyjdzie za Edgarem! Kraina raczéj możebności niż prawdopodobieństwa, — le grand peut-être, jakby powiedział Rabelais, — Alhambra, gdzie niewtajemniczony nie widzi nic, prócz bramy do wejścia.
Ale czarodziéj stoi u proga z kluczem Salomona w pamięci, wymawia zaklęte słowo, i oto rozjaśniają się w oczach widza przestrzenie, których ani się domyślał wprzódy; wszystko się rozświetla, spotężnia, olbrzymieje, jaskrawieje, rozszerza się dziwnie — do nieskończoności. Niezwykła rozprężliwość nadaje każdemu przedmiotowi kształty przesadzone i przez to spływające się z sobą; co większa, plastyczność zlewa się tam z pojęciami najoderwańszemi. Cudowne krajobrazy, zawiłe wyrachowania matematyczne, najfantastyczniejsze zjawiska, głębokie kwestye ducha, przywidzenia, hypotezy i przeczucia, układają się tam w jakiś rodzaj tęczowéj mozaiki, ruchliwéj, niespokojnéj, mieniącéj się bez końca. — Kto wié? — powiadasz sobie, powoli wciągając się w te dziwa, i mimowolnie zaczynasz powątpiewać o rzeczywistości, którą zostawiłeś za progiem. Wrażenie podobne zarazem do hypnotyzmu i do upicia się haczyczem, zdaje się zmysły ciała twego przenosić ci do duszy.
Taką jest fantastyczność Poego. Hoffmann jest niezaprzeczenie większym poetą od niego, a przecież bawi tylko, nawet wtedy kiedy przestrasza; Poe umié zelektryzować, zmrozić szpik w kościach, popędzić krew do mózgu i do serca. Pomimo tego jednak, czujesz, że sam mistrz pozostał chłodnym, opamiętałym, panem siebie; że jeśli ciebie spoił, sam został trzeźwy. Niekiedy zdaje się być porwany własnym zapałem, mówi z uniesieniem liryczném pełném entuzyazmu; sądziłbyś, że jest pod wpływem natchnienia, któremu sam nie włada; ale to tylko forma nieco więcéj łudząca: on, jak zawsze, bada tylko, porównywa, wnioskuje. On przedewszystkiém realista, logik bystry. On jeśli hallucynacyę podniósł do godności dogmatu, a opętanie umiał ująć w teoryę, znalazł przynajmniéj sposób być jasnym w wykładzie tych ciemności, po których się błąkał; jeśli dziwactwo przeszło u niego w monomanią, nie zabraknie mu syllogizmu na obronę swoich zasad. Raz wziąwszy sobie za zadanie studyować wyjątki od zwykłego rzeczy porządku, nietylko nie zatrzymuje się przed żadną trudnością przeprowadzenia tego co widzi być prawdą, ale nawet idzie daléj niż ktokolwiek z tych, co szli przed nim tą samą drogą. Pierwsze przemawia na korzyść jego dobréj wiary, drugie wiąże się ściśle z jego usposobieniem głęboko logiczném. U niego żądza zbadania ciemności ma na celu konkluzye moralne. Niby, według niego, dobrze urządzone życie nerwowe, zdolne jest wynieść materyę do stanu natury duchów czystych. Jemu idzie nieustannie o wyprowadzenie człowieka na bity gościniec wiodący do dobrego, a to za pomocą wyrachowania środków przyjaznych, mogących się zgodzić z zasadami Przedwiecznemi, które według niego stanowią zawiązek społeczeństw, utrzymują je, kierują niemi, ale tymczasem pojedynczego człowieka zostawiają niejako własnemu przemysłowi.
Takim jest realizm Poego. On przez logikę idzie do logiki. U niego logika jest nietylko środkiem, ale i celem; nietylko przyczyną, ale i skutkiem. Jestto niby kłębek Aryadny, który prowadzi po ciemnościach, nawijając się sam na siebie, żeby u kresu drogi stać się zupełnym. Dlatego, jakbądź nieraz pozory są potemu, żadnéj z prac Poego nie należy uważać za próżne zmyślenie. U niego, co utwór, to zagadka Sfinksa. W najulotniejszym, szuka on rozwiązania jakiego problematu. Upodobanie jego do malowania chorób umysłowych, męczarni wewnętrznych, katuszy dusznych, które wyobraźni tak obszerne przedstawiają pole, a tyle ciekawych fenomenów skrzętnym budownikom systematów metafizycznych, nie jest czczą sztuką dla sztuki. W ogóle teorye jego mają pozór tych mglistych, przezroczych marzeń, których ojczyzną bywa śnieżne niebo Północy, blado zakrwawione biegunową zorzą. Ktoś nawet powiedział o nim, że jest Swedenborianinem. Ale to nie jest prawdą. Poe nie zbywa czytelnika wielkiemi z pozoru, a w rzeczy wielce pustemi słowy, ani nie odurza go formułami, których niepodobna rozwikłać z ich udanéj zwięzłości. Położywszy zasadę (jakkolwiek najczęściéj, jeśli nie zawsze hypotetyczną) rozwija ją jasno, szczegółowo, dostępnie, i wyczerpuje wszystkie jéj zasoby, z całą mocą udzielającego się czytelnikowi przekonania. Nic systematyczniejszego nad jego wywody, nic więcéj wykończonego nad rezultata, do których dochodzi. Metoda jego w tym względzie może służyć za wzór do naśladowania. Takim jest Poe, pracowity a głęboki myśliciel, choć z pozoru nowellista tylko, jak wielu innych.
Z kolei powiedzmy słów kilka o zewnętrznym charakterze jego utworów. W braku dosadniejszego wyrażenia daliśmy im miano Nowelli. Właściwiéjby może nazywać je anegdotami filozoficznemi. Jakoś-bo od nowelli wymaga się więcéj ruchu, urozmaicenia, w ogóle więcéj mechanizmu powieściowego, o co Poe zdaje się nie dbać wiele. A przecież i jego utworom nie zbywa na warunkach dobrze przeprowadzonego opowiadania. W ogóle forma ich jest prosta, lakoniczna, kunsztownie ześrodkowana, i wszędzie więcéj treści jak słów, co spowodowywa, że wrażenia promieniują od każdéj z najdrobniejszych części składowych, z potęgą ściśle jednakową. Niektóre z tych utworów zakrawają na poemata, inne znowu nastraja jakiś humor nerwowy, febryczny, podobny do serdecznego śmiechu, którego się dostaje od łaskotania. I zawsze przewiewa je nawskróś jakieś jeszcze wrażenie dodatkowe, niby stanowiące powietrze obrazu. To konieczność niezbłagana, to tylko co spełniona lub się spełnić mająca katastrofa osobliwsza, to jakieś dziwaczne warunki bytu pewnych rzeczy lub pewnych zdarzeń. Niekiedy nastrój przychodzi od natury zewnętrznéj lub wyjątkowego usposobienia bohatérów. Parne cisze przed burzą tamujące oddech w piersi i przyspieszające serca bicie; stan przychodzenia do sił po przebyciu ciężkiéj choroby; zwrotnikowe pogody olśniewające blaskami słońca i meteorów nocy, ponapajane rozkosznemi wyziewy, ale od których nerwy miękną i rozstrajają się na wzór strun muzycznego narzędzia; jakieś przywidzenie somnambuliczne, lub niepokój nieokreślony, nieujęty, cisnący łzy do oczu nie wiedzieć czemu; zgiełk miasta, powaby pustyni, lub okropności jakiegoś nieznanego świata. A tło tego wszystkiego stanowi osobliwsze jakieś niebo nie tutejsze, którego barwę, niby fioletową niby zielonawą, zdają się przesłaniać magiczne tumany pyłów złotych. I słońce, inne jakoś niż nasze, najczęściéj krwawe, zdaje się z trudnością przenikać atmosferę, niepokojoną ciągłym dreszczem. A i postacie występujące na tłach tych, żyją także jakoś po niepodobnemu. Rzadko napotkasz tam kobiety. Za to zwykle chore lub umierające na nieznane cierpienia, posiadają dziwną potęgę ducha, niesłychane zasoby wiedzy, w połączeniu z darem proroczym. I wyglądają jakby uwieńczone światłami, i rysują się jakby na tłach lazurowych, i poruszają się pośród mgły nadprzyrodzonéj — nieujęte, pełne wdzięku zjawiska, ku którym wyrywa się dusza. Widocznie tak a nieinaczéj uosabiał sobie miłość, ów niepoprawiony marnotrawca szczęścia. — Co do opisowości Poego, łatwo pojąć, jak musi być hojna, bogata, szeroka. Ma on osobliwsze upodobanie do form wspaniałych. Ten sybarytyzm umysłowy wyznaje nawet otwarcie w jednym ze swych poematów traktującym o sztuce: „Nie należy, — powiada on, — bohatéra poematu zniżać do niedostatku, gdyż niedostatek jest rzeczą nieszlachetną i przeciwną pojęciu piękna. Nieszczęście nawet mieszkać powinno w świetnych komnatach, urządzonych wspaniale.” — Ztąd nie trudno wytłumaczyć sobie, dlaczego zbiór swoich utworów nazwał *arabeskami*. Sąto istotnie szczerozłote floresy, dziwnie poprawnych, choć zuchwałych, prawie szalonych zarysów, odkreślające się wyraźnie, z sobie tylko właściwych wdzięków na tle z perłowéj macicy, mieniącym się w blaski i cienie. Tylko, że splata się téż z niemi płomienista plątanina *dziwadeł*, przypominających fryzy gotyckie i malowidła pergaminowych rękopismów. Pełna bojaźni Bożéj fantastyczność średniowieczna, uosobiła w nich powabne w swojéj ohydzie kształty *Wroga Rodu*. Coś koniecznie kusi przyglądać im się, choć się wstrząsa dusza. Takiemi to hieroglifami poprzyozdabiał Poe ściany téj tajemniczéj świątyni, u któréj wejścia położył napis: „Kto wié? być może”. Jak widzimy, wcale nie chybił, dając utworom swoim miano: *dziwadeł* i *arabesków*.
Jak powiedzieliśmy, Poe wziął sobie za zadanie szukać prawdy w możebnościach. Wśród tych podróży po nieznanych bezbrzeżach, za bussolę wziął sobie jasnowidność spostrzegaczą, a logika jest mu rudlem, którego ani na chwilę nie wypuszcza z dłoni. Metoda jego w tym względzie warta jest zastanowienia. Szykuje on prawdopodobieństwa, nie według pewnych, raz na zawsze przyjętych zasad, ale stosownie do stopnia uzdolnienia wyjątkowego, stosownie do liczby, czy potęgi, środków umysłowéj przezorności, która się udziela czytelnikowi, jakby coś zaraźliwego. Za typ w tym względzie przedstawia on niejakiego Dupin. Zdolności analityczne tego człowieka podniecane ciągłą wprawą, doprowadzają go do cudownych rezultatów — „Umysł wynalazczy” — powiada Poe, — „musi mieć koniecznie żywą wyobraźnię, a wyobraźnia, to tylko spotęgowana analiza. Nie zastanawiając się nad słabą stroną tego założenia, podziwiać należy głębokie a dziwnie pracowite studya nad zmysłem postrzegawczym, od których Poe rozpoczyna zbiór swoich nowelli. Jako pole popisu, czy raczéj szkołę w tym względzie, rozbiera on grę w warcaby, w szachy i w wista. Radzi nie tyle uważać na grę, ile na grających; ztąd naturalne pierwszeństwo wistowi, jako przedstawiającemu więcéj kombinacyi, ze względu liczby osób należących do gry. — „Przedewszystkiém,” — powiada on, — „należy się nauczyć fizyognomii swego partnera, żeby módz rozróżnić nastrój wrażeń na niéj występujących od tych, które się ma uważać na twarzach przeciwników. Następnie trzeba uważać sposób zadawania kart u każdego. Można także z pewnych oznak zadowolenia poodgadywać, jakie w każdym ręku znajdują się atuty i honory. W miarę postępu gry zapisując sobie w pamięci wyraz każdéj twarzy, nagromadza się sobie nieobrachowany kapitał spostrzeżeń, z których każde prowadzi do osobnéj korzyści. Po sposobie zbierania lewy, odgadnąć można, czy zbierający ją zrobi niebawem drugą. Łatwo téż rozpoznać podstęp po sposobie zadania. Przypadkowe, mimowolne słowo, upuszczona lub odwrócona karta, którą się chwyta z pośpiechem, obawą lub niedbałością, rachowanie lew i porządek ich układania, pomieszanie, wahanie się, ożywienie, niecierpliwość: — wszystko to powinno być graczowi zbiorem skazówek, prowadzących do téj przedziwnéj pewności, którą nie znający rzeczy mogą brać za traf tylko. Wprawny obserwator, zaraz po pierwszych zadaniach wié już dokładnie, co się znajduje w czyjém ręku, i może grać na odkryte. — Oto jest przykład systemu dyagnostycznego, jaki Poe lubi stosować do życia. Idąc tym torem, Dupin doszedł do tego, że umiał wypowiadać ludziom nie już myśl ich, ale bieg ich myśli. Nie będziemy się dłużéj zastanawiali nad tym uosobionym syllogizmem. Spaja on w pewien rodzaj trylogii trzy nowelle (Podwójne morderstwo przy ulicy Morgue, Tajemnica Maryi Roget i List skradziony) nie mające innego związku nad jedność przedmiotów. W każdéj z nich idzie o wyświecenie prawdy w jakiémś dziwnie zawikłaném zdarzeniu, do czego nie wystarcza już zwyczajna, choćby najprzebieglejsza rutyna śledcza. Do tego samego rodzaju łamigłówek sądowych zaliczyć należy i Chrząszcza złotego. W ogóle sąto studya jasnowidztwa spostrzegawczego, zastosowanego do celów policyjnych. Miał to upodobanie i Balzac, Dante rzeczywistości XIX wieku. Umysły analityczne lubią tworzyć sobie trudności dla łamania się z niemi, tak, jak niespokojne męztwo szuka niebezpieczeństw, dla saméj możebności skręcenia karku. Co do wynalazczéj fantazyi w podobnych studyach, co do sumienności, co do jasności w ich przeprowadzeniu, Poe nie ustępuje Balzakowi.
Wspomniany wyżéj Dupin, i Legrand bohatér Złotego chrząszcza, sąto ludzie z upodobania, z powołania nawet zaciekający się w możebnościach. Porwanie do Maelstromu, wystawia nam człowieka, w którym niebezpieczeństwo obudza znagła ten zmysł obserwacyjny, mogący być w tym razie brany za jedno z zachowawczym. Prosty rybak norwegski w powrocie z połowu, wciągnięty został wraz ze statkiem w wir, z którego nikt jeszcze nie wyszedł żywy. Znajdując się już w samym lejku otchłani i nie mając nic do stracenia, począł on rozważać warunki szybkości wirowania i zagrążania się w przepaść mnóstwa innych przedmiotów, wraz z nim porwanych w ten taniec śmierci. Na skutek przekonania, jakiego nabrał w tym względzie, zdecydował się wyskoczyć ze statku, uczepiwszy się beczki, co go istotnie uratowało za powrotem przypływu morza. Wir Maelstromu (który mówiąc nawiasem, znajduje się istotnie pod 68 stop. szerokości północnéj, na wysokości Loffodenu), objaśniony tam jest z dokładnością szczegółów, zdolną przynieść zaszczyt prawdzie bezwzględnéj. Nie spuszczajmy jednak z uwagi, że zdarzenie samo, czyli raczéj myśl wydźwignienia kogoś z podobnéj katastrofy, jest czysto hypotetyczną. — Odtąd téż wkraczamy już w krainę przywidzeń, w studya nad życiem wewnętrzném, przez które Poe idzie zuchwale do rezultatów najoderwańszych. Zaczął je od ogłoszenia istotnéj prawdy względem tego, co zaszło u pana Waldemara. Fizyologiczna ta facecya ma tak namiętny pozór przekonania naukowego, że uwiodła nawet wielu ludzi poważnych. Niby o zdarzeniu tém mówiono już wiele, pisano nawet niemało, że zaś gorące dyskussye za i przeciw doprowadziły do przesady i wykręcania faktów, widzi się zatém autor zmuszonym dla miłości prawdy, wypowiedzieć nareszcie, jak się właściwie rzecz miała. Szło tam o dowiedzenie się: 1) Czy w chwili śmierci umierający może ulegać wpływom magnetyzmu? 2) W razie możebności tego faktu, czy związek magnetyczny wzmacnia się wtedy, czy słabnie? i 3) Czy niepodobnaby tym sposobem dowolnie zatrzymywać ulatujące życie? Próby robione przez autora rzecz wyjaśniającego, zakończyły się najświetniejszą zdobyczą naukową. Wola magnetyzera pokazała się być naraz silniejszą od posłannictwa Anioła Śmierci — czyli, co na jedno wyjdzie, od woli Bożéj. Przekonanie podobne niekoniecznie jest prawowierném, bądź co bądź Poe wyznaje je sobie w szczerości ducha. — „Człowiek,” — powiada on, — „umiera jedynie w skutek słabości swojéj woli. Gdyby mógł chcieć dość silnie, od niegoby tylko zależało módz i żyć wiecznie.” — Myśl tę lubi on rozwijać dość często, jak to zobaczymy w dalszym ciągu. W obecnym razie, w miejsce nie dość silnéj woli umierającego, przedsięwziął podstawić potężne chcenie życia w pełni. Blizko 7 miesięcy trwał ten stan uwięzienia duszy w ciele, którego jéj opuścić nie dano. Zjeżdżali się zewsząd lekarze, fizyologowie, badacze, uczeni, skwapliwie zapisując spostrzeżenia, o jakich dotąd nie marzyło się nikomu. Gdyby ich nie była zdjęła ciekawość dowiedzenia się: jak téż będzie wyglądał po obudzeniu? nieboszczyk Waldemar spałby do dzisiaj. Bądź jak bądź, pozór powagi naukowéj tego ułamku nie ma sobie równego. — W innéj nowelli, noszącéj napis Objawienia magnetyczne, Poe prowadzi doświadczenie swoje daléj nierównie; powiedziećby można, że tam dopiéro zbiera owoce jego na właściwéj drodze. Niejaki Vankirk nie wierzący dotąd w nieśmiertelność duszy, znajduje się podobnie jak Waldemar, in articulo mortis. Ma on pewne wątpliwości na korzyść téj wiary, ale mu daleko jeszcze do przekonania, bo, jak powiada: — „spekulowanie na abstrakcye, to tylko czcza gimnastyka umysłowa, dająca przymiot za istotę.” — W tém tedy niby przeczuciu, niby półwierze, pragnie poddać się wpływowi podniecenia magnetycznego, ku któremu czuje pociąg. Stan bowiem jasnowidztwa oprócz korzyści dotykalnego zetknięcia się z rzeczami, których w normalnym stanie namacać niepodobna, przedstawia jeszcze według niego fenomen współczesności pomiędzy przyczyną i skutkiem, pomiędzy rozumowaniem i jego konkluzyą: co zaprowadza między niemi poniekąd solidarną odpowiedzialność. Jeśliby się zatém udało, za pomocą łańcucha systematycznie prowadzonych pytań, powyciągać jakie *dane* w tym względzie, możnaby z tego utworzyć pewien rodzaj rozumowego katechizmu, mającego te same zalety, co protokół śledczy na gruncie. Katechizmu tego nie przeczytał jednak nigdy, bo skonał z ostatnią jego kartą, co nie przeszkadza, że wprzódy kwestyę wyczerpał aż do dna. Tak więc, powiedziećby można, że umarł w samą porę. Nawet sądzić się godzi, że poszedł na tamten świat najzupełniéj uleczony z swoich wątpliwości, co jest także nie małą zasługą, zważając, że katechizm, który go do tego doprowadził, nie każdego nawrócić byłby w stanie. Sąto teorye panteistyczne, przepędzone tylko przez nieco subtelniejszy alembik.
Człowiek, według Poego, gdyby był w stanie odrzucić ciało, przestałby istniéć na własny rachunek, i wtedy stałby się koniecznie Bogiem. Ale to jest niemożebne, inaczéj przypuścićby należało, że czynność Boża może wrócić nazad, coby ją robiło bezcelową. Człowiek jest stworzeniem. Stworzenia są to myśli Boże. A myśl nie może być jak tylko nieodwołalną. Zatém śmierć nawet nie uwolni nas od ciała. Da nam tylko inne, doskonalsze, doskonałe zupełnie, skończone, nieśmiertelne. I wszystko wtedy miéć będziemy insze, jedną tylko wolę zabierzemy z sobą. Wola zdolna jest spoić dwa życia, dwa światy, sięgać po za grób, jak i z po za grobu. Bo téż człowiek jest myślą Boża, cząstką Boga. A Bóg, to tylko jedna wielka wola, przenikająca wszystko własnością swojéj potęgi. Człowiek dla tego jedynie ustępuje Bogu i poddaje się śmierci, że będąc tylko cząstką Jego całości, nie może Mu stawić dość silnego oporu. A przecież, w miarę słabych środków swoich, jakże jeszcze potężnym być może!
Z pewnością nie było na świecie kobiety więcéj kochanéj jak Ligeja; ani téż uczeńszéj, ani mniéj życzącéj sobie umierać. Jéj oczy były to dwie zagadki, dwie głębie. Z pozoru łagodna, spokojna, zimna jak sfinks kamienny, wewnątrz pożerczo trawiona żądzą wiedzy, zbliżyła się przedwcześnie do tego tajemniczego progu, służącego za wejście do państwa Cieniów. Nie ma słów na opisanie szalonego pasowania się jéj z tą smutną koniecznością, na spotkanie któréj wyszła sama. A jednak, do ostatniéj chwili, mimo wszystkich męczarni wewnętrznych, jakże rozpaczliwie pozostała panią swego stanowiska! Nie mogąc żyć po raz drugi, zapragnęła przynajmniéj umrzeć dwa razy. Warto przytoczyć pieść łabędzią własnego jéj niegdyś utworu, którą kazała sobie śpiewać przy łożu konania o północy:
— Ach! otóż noc zabawy po tylu opłakanych latach! Tłum skrzydlatych, zasłoniętych, zalanych łzami aniołów, zasiadł miejsca teatru, dla przyglądania się dramatowi obaw i nadziei, podczas kiedy orkiestra wzdycha w przestankach sfer harmonią.
Mimowie, stworzeni na podobieństwo Boga z Wysokości, polatują to tu, to owdzie, szepcząc z cicha, biedne lalki, przychodzące lub oddalające się stosownie do rozkazu ogromnych, bezkształtnych istot, które strząsając ze swoich sępich skrzydeł niewidzialne nieszczęście, przenoszą scenę gdzie im się podoba.
O! ten pstry dramat, — doprawdy zapomniéć go niepodobna! Z tém jego widmem wiecznie ściganém przez tłuszczę, która go nigdy nie schwyta, ponieważ bieży po okręgu koła zawsze wracającym tam zkąd wyszedł. A duszę intrygi stanowi wiele szaleństwa i więcéj jeszcze grzechu, ale Grozy najwięcéj.
I patrzcie — cóż to za pełzająca postać wchodzi na scenę w tłum mimów! Coś czerwonego od krwi, wywijającego się z najustronniejszéj części sceny, pełźnie, wije się, rozciąga. Mimowie, zdrętwieni śmiertelną trwogą, stają się jéj pastwą, a Serafowie łkają, widząc, jak zęby gadziny przeżuwają spiekłe kawały krwi ludzkiéj.
Wszystkie światła gasną — wszystkie — wszystkie: i ponad tą widownią przejmującą dreszczem, z gwałtownością burzy zapada zasłona podobna do ogromnego całunu, a Aniołowie bledzi i drzący, wyznają wstając i odsłaniając twarze: że dramat ten, to tragedya nazwiskiem człowiek, któréj bohaterem jest Zdobywcza Gadzina.” —
Bezwątpienia, wola to umierającéj zdziałała, że niebawem po jéj śmierci dano jéj następczynię. Rozpacz, opętanie, konieczność jakaś niepojęta, popychająca do szukania pastwy dla ulżenia boleści, skleiły ten nowy związek wynalazku szatana. W bezludnéj gdzieś okolicy, w jednéj z wież opuszczonego jakiegoś opactwa, z fantastycznym zbytkiem urządzono komnatę ślubną. W pomyśle tym uwydatnia się najwidoczniéj artystyczna strona pijaństwa Poego; chorobliwa jego wyobraźnia, podobająca sobie w ponurych przywidzeniach umysłu owładniętego przez opium, działa sama jak coś odurzającego. Lubi ona być prawdopodobną jak zachcenie czarodzieja, plastyczną jak wyrzeźbione dziwactwo, szczegółową jak ostatnie rozporządzenie, dokładną jak rachunek. Komnata nowożeńców była to wielka, pięciokątna sala, o nadzwyczaj wysokich ścianach. Jedyne jéj okno stanowiła, od strony południowéj ogromna szyba szkła weneckiego tak ciemnéj barwy, że promienie słoneczne, przechodząc przez nią, stawały się księżycowemi. Prócz tego, zacieniona jeszcze była splotami winorośli spinającemi się po gzemsach, i w części fantastyczną draperyą, o któréj będzie poniżéj. Wyniosły sufit téj komnaty rzeźbiony z czarnego dębu, zaokrąglał się w sklepienie, ponajeżane najdziwaczniejszemi ozdobami, w stylu przez pół gotyckim, przez pół druidycznym. Ze środka jego, na złotym łańcuchu w długie ogniwa, zwieszała się lampa z tegoż kruszcu, kształtu kadzielnicy wschodniéj w przejrzystą rzeźbę, przez tkankę któréj nieustannie przewijały się wężykiem różnobarwne płomienie. W każdym rogu komnaty znajdował się olbrzymi sarkofag z czarnego granitu, przemawiający z po za grobu mową hieroglifów, nie czytaną od lat kilkutysięcy. Ale osobliwie obicia jéj, czyli raczéj osłony tych ścian niesłychanie wysokich, jakże przerażające robiły wrażenie! Były to sute, fałdziste draperye z ciężkiéj lamy złotéj, puszczone wolno, poczynając od najwyższych gzemsów dotykających sufitu. Na jaskrawém tle ich, mieniącém się stosownie do barwy płomienia w lampie, występowały czarno tysiące kształtów, podobnych na oko do arabesków; ale kto się bliżéj wpatrzył, rozpoznawał tam najdziwaczniejsze roje widziadeł, tajemnicze pochody poczwornych, przerażających postaci, przypominających zmory, jakiemi pokusa udręczała niegdyś niespokojne sny średniowiecznego mnicha. Każda zmiana punktu widzenia sprawiała w tych fantasmagoryach urozmaicenie nie mające końca, stosowny zaś przyrząd, wprowadzający nieustanne krążenie wiatru po za oponą, nadawał im pozór życia, przeszywający dreszczem do szpiku kości. Pośród tych wszystkich złowieszczych szczegółów, nie dających chwili wytchnienia, obrachowanych jedynie na niepokój umysłu, na udręczenie duszy, wznosiło się łoże małżeńskie w stylu indyjskim, niskie, całe z hebanu, zapuszczone od szczytu oponą podobną do całunu. Na tém to łożu, nieszczęśliwa Rowena wkrótce ginąć zaczęła z nieznanéj choroby, mając przedwczesne widzenia z innego świata. Wreszcie umarła pewnéj strasznéj nocy, kiedy była najwięcéj udręczoną, najżywiéj przeklętą, kiedy z większą niż dotąd energią rozpaczy wywołano wspomnienie, nigdy niezapomnianéj Ligei, że aż przybyć musiała podobna do Cienia Cieni, dodając do udręczeń Roweny swoje własne widmo. Jednakże nie tu koniec wielkiego dzieła zamęczenia ofiary na kamiennym ołtarzu silnéj woli. Po trzykroć zniszczenie śmierci z coraz natarczywszą siłą wpajało sępie szpony w te zwłoki marmurowe; za każdym razem uparcie wracało życie, nie już życie żywotne, ale pośmiertne, nieznanéj natury; nie już życie téj która była umarła, ale cudze, w téj świeżo przez nią opuszczonéj powłoce; aż póki do ostatka nie znikła w sobie, i nie stała się tą, która raz jeszcze odżyć pragnęła — choćby mając umrzeć raz powtórny. Jakiej zaś natury było to życie, czyli raczéj ta śmierć powtórna? sam Poe nie sięga już daléj — widać że i cel jego daléj nie sięgał. W ogóle nie jedno on zostawia do myślenia, do dokończenia w sobie, do dopełnienia czy téż zaokrąglenia; na podobieństwo tych dowolności, jakie w zakończeniu swoich utworów zostawiali nieraz kompozytorowie muzyczni przyszłym koncertantom.
Morella jest to siostra Ligei z niejaką różnicą. Wyobraźmy sobie uosobienie szatana wiedzy, białego, wiotkiego, pięknego, ale bez żadnéj wątpliwości dziwnie pedanckiego szatana, który każe się kochać, który zmusza do kochania, którego niepodobna nie kochać, bo jest potężnie wiedzący, potężnie pewny siebie, potężnie chcący. Wiemy czem jest tego rodzaju uczucie — poprostu miłością z obawy — nienawiścią, w innéj tylko formie. Coś podobnego łączy zwierzę z jego ujarzmicielem, — tygrys lizać będzie rękę swego pana, rycząc z wściekłości. Sam kochanek Morelli wyznaje otwarcie, że płomienie któremi ku niéj rozgorzał, nie były płomieniami Erosa; że największą rozpaczą jego życia było to przekonanie z każdym dniem wzrastające, że nigdy nie potrafi ująć w pewną formę niezwykłéj natury tego przywiązania, ani ustalić błąkającéj się jego potęgi. Cóż więc dziwnego, że zapragnął śmierci swéj towarzyszki; że kiedy się wreszcie zbliżać poczęła, znajdował kroki jéj zbyt powolnemi; że przeklinał miesiące zwłoki, potém tygodnie zwłoki, potém dnie, wreszcie już tylko godziny. Umarła nareszcie, ale jednocześnie dając życie córce, i zapowiedziawszy przed zgonem, że ile obudzała wstrętu za życia, tyle będzie ubóstwiana po śmierci. Pomysł téj zagadki metafizycznéj, obraca się na idei *ztożsamienia*, która według teoryi Poego, polega na możebném *uwiecznieniu się* istoty rozumnéj. — „O ile, powiada on, przez osobistość rozumiemy treść myślącą obdarzoną rozumem, i o ile jest pewnikiem świadomość siebie jako nieodłączna towarzyszka myśli; o tyle taż świadomość sprawia, że jesteśmy *samemi sobą*, wyróżniając nas tym sposobem z pomiędzy innych istot myślących, i dając nam naszą tożsamość osobistą. Świadomość zaś tego ostatniego przymiotu, stanowi zasadę niepodzielności, która przy zgonie opuszcza człowieka, *a może go téż nie opuszcza*”. Tę tedy możebność, robi on zależną od upodobanéj przez siebie potęgi woli, i jak w poprzedniéj novelli sprowadził za jéj pomocą śmierć powtórną, tak tu sprowadza odrodzenie.
W ustępie noszącym napis *potęgi słowa*, idzie daléj nierównie, bo ukazuje nam gwiazdę, stworzoną w przestrzeni za pomocą kilku słów namiętnych. Cudowna jéj zieloność zjiszcza tam niewcielone nigdy marzenia, ale znajdującym się obok wyuzdanym wulkanom dała życie nie jedna chwila rozpaczy i zwątpień. Bo wszelki ruch, *stwarza* koniecznie, a źródło jego tylko w woli być może, — a wola, to myśl któréj początek w Bogu. Dlatego wyobrazić sobie nawet niepodobna, ile to niespodzianek czeka nas na tamtym świecie; chociaż nie myślmy znowu, że się tam wszystkiego dowiemy odrazu. Bo szczęście raczéj zależy na posiadaniu wiedzy, jak na niéj saméj. Wieczną szczęśliwością jest wiedzieć na zawsze; ale wiedzieć wszystko jest potępieniem szatana. Najwyższy wprawdzie wie wszystko, ale to jest jedyna rzecz która mu jest tajną.
Jak widzimy, Poe nie cofa się przed żadną trudnością, że nie powiem niepodobieństwem. Życie wewnętrzne, tajniki Bożéj potęgi i niepojętych wpływów świata pośredniego, najoderwańsze kwestye tyczące się natury Boga i stosunku duszy do ciała; człowiek ten sięgnął po to wszystko i wszystko wypowiedziéć próbował — nawet potrafił. Niestrudzona żądza zapasów z trudnościami, popycha go nawet do rozwiązywania problematów, które nauka z rozpaczą pozostawia wiedzy zagrobowéj. Nie są to już spekulacye filozoficzne, ale cierpliwe, metodyczne monografie, posiadające wszelkie pozory zasługi naukowéj.
Posłuchajmy co opowiada Monos o swojéj własnéj śmierci. Zaprawdę myśl jest wielce dziwna. Ale téż konający tylko mógł tak namacalnie studyować własne swoje stygnienie, tylko sam zmarły do tego stopnia przypatrywać się własnemu rozkładowi. Trudno o dokładniejszą analizę stanu pośmiertnego, raczéj może nigdyby się drugi nie pokusił współubiegać w tym względzie z Poem o lepszą. Miejmy téż na uwadze, że Monos, to Poe sam w swéj osobie, z całym swoim niesmakiem do otaczającego go społeczeństwa, z całém zniechęceniem do tego fałszywego kierunku, w którym Ameryka dzisiejsza upatruje postęp, z całém swojém gorączkowém upragnieniem odrodzenia świata — choćby za pomocą oczyszczenia go ogniem. Bo nawet istotnie o ogień tam chodzi nie na żarty. Świat zestarzał się, zgrzybiał, zdziecinniał. Na domiar wszystkiego wymyślił demokracyę powszechną, co mu Poe liczy za najkrytyczniejszy symptomat. Wyglądający lepszych czasów wzdychają do przepowiadanéj oddawna katastrofy, która ma odświeżyć na nowo oblicze matki ziemi, oczyszczając je z obrzydliwości ran, porobionych przez chciwość handlarska i nieposzanowanie przemysłowe. Ale Monos nie doczekał już téj chwili szczęśliwéj odrodzenia świata. Za to Eiros był naocznym świadkiem jego zniszczenia — nie wiemy tylko co je zastąpiło w przyszłości — ale mniejsza o to. Już i to, czego się dowiadujemy o smutnych losach naszéj ziemi, jest rzeczą nie małéj wagi. Jestem pewny, że nauka nie wieleby znalazła do zarzucenia téj wyrozumowanéj hypotezie, obrobionéj z tak ostróżną dokładnością.
Zanim zstąpimy wreszcie z tych mglistych wysokości, w których waży się nie jedno przeznaczenie, zatrzymajmy się chwilkę przy obrazku, który nie da się przyczepić do żadnego wyłącznie rodzaju w zbiorze nowelli Poego, tak dalece się wyróżnia z pomiędzy innych melancholiczną jakąś pogodą dającą wypocznienie. Nie brak wprawdzie i tu żywiołu okropności, przestrzegającego powagi, jak niegdyś zwłoki zmarłych na ucztach egipskich; ale przynajmniéj zarysy są miększe, tony łagodniejsze, koloryt nieco mniéj szary. Obrazek ten przypomina świetlaną emalię, oprawną w ciemne, ponurego blasku perły, które w braku innego wyrazu, nazwano czarnemi. Postać kobiety jest jego główną ozdobą, kobiety młodéj, pięknéj, pełnéj życia, a przecież znikłéj przedwcześnie w sposób osobliwszy, bo jakby wsiąkłéj w swój własny portret. Jest to raz jeszcze cud potęgi woli, tą razą nieświadoméj nawet siebie. Był młody malarz namiętnie rozkochany w swéj sztuce; ale przeniewierzył się jéj dla świeżéj twarzyczki dziewiczéj, i groźna rywalka poprzysięgła mu zemstę. Skoro przedsięwziął przenieść na płótno ubóstwione rysy dziewczyny, stało się, że przestał być panem siebie. Zapragnął blasku jéj oczu, uśmiechu ust jéj, białości szyi i ramion, rumieńców twarzy, wreszcie krwi żył jéj, serca, piersi, — słowem całego jéj życia. Więc téż stopniowo śmiać się przestała, pobladła, poczęło słabnąć bicie jéj serca, i stała się wreszcie czemś niedoścignioném żadną fantazyą na świecie; wyciągnięta z siebie, wyzuta niejako sama z siebie, uleciała z ostatniém pociągnięciem pędzla, i nawet miłość kochanka nie była w stanie wstrzymać jéj lotu. Za to obraz jéj wyraźnie *żyje*, jak to powiadają. Widział to na własne oczy pewien podróżny w opuszczonym jakimś zamku w Apeninach, i wyczytał objaśnienie tego dziwu w załączonéj obok książeczce. Bo trzeba wiedziéć nawiasem, że Poe umie poradzić na wszystko i nigdy się niczem nie zakłopocze. Ale téż prawdopodobieństwo jego opowiadań nie polega na tak drobnych szczegółach; sięga ono raczéj treści rzeczy, i z téj téż strony, względnie biorąc, zarzutu mu zrobić nie łatwo.
Jak powiedzieliśmy już nieraz, Poe ani na chwilę nie ginie po za swemi kreacyami. Owszem, czujemy nieustannie, że to on sam jest każdą z nich, — wszędzie on, i to on tylko. Dlatego dziwnie to ciekawe studyum psychologiczne, uczyć się go z jego własnych studyów. Biorąc go takim jakim się sam wypowiada, niechcący mamy klucz do wytłumaczenia sobie nie jednéj niekonsekwencyi jego życia. Przypatrzmy się naprzykład jego kobietom. Wszystkie są przedziwnie czyste, — on widocznie kochał tylko Wirginię, tę piękną, cierpliwą Wirginię, którą jednak zabiła jego rozpusta. A przecież téj ostatniéj nie podniósł on nigdy do godności przekonania. Jak już wiemy, rozpusta jego duszy niema nic wspólnego z ciałem.
Nie jeden wzgląd zbliża Poego do Byrona. Najprzód podmiotowość jego; następnie badawczy, niespokojny, gorączkowy umysł, żądny odkryć w sferze ducha, oraz szukania dróg nowych tam, kędy nikt jeszcze nie stąpał; ale najwięcéj podobno sceptycyzm w rzeczach zbrodni, czyli raczéj wiara w powołanie do niéj człowieka. Tę ostatnią starał się nawet ująć w wielce systematyczną teoryą.
Nie łatwo wypowiedzieć, z jak metodyczném upodobaniem, umysł ten tak niezmordowanie analityczny, tak chętnie szukający trudności do zwalczenia zagrążał się w te ciemne, przepaściste głębie sumienia, gdzie tyle jest do studyowania, niczém nie wytłumaczonych popędów. Przywykły sprowadzać wszystko do następstw loicznych, próbował téż usprawiedliwić następstwa wpływów nadprzyrodzonych, których człowiek nie bywa panem, sprowadzając je do loicznych przyczyn; a że miał zawsze gotowe formuły na okréślenie najoderwańszych pojęć, dał im nazwę *ducha przewrotności*. Ten żywioł złego jest niejako kusicielem ad hoc, kieruje on bowiem nie czynnościami człowieka zwykłemi, ale temi, które popełnia wyjątkowo. W tym względzie rozróżnia Poe popędy grzechu pierwotnego, pochodzące raczéj z bielma na oku, wystawiającego dobrem co jest złe istotnie; od popędu, który nas popycha broić złe, jedynie dla miłości złego. Za przykład przedstawia wrażenie człowieka spoglądającego w przepaść. — „Nie ma, powiada on, tak nieukróconéj, tak wściekłéj żądzy w naturze, jak pociągający powab otchłani. Pomyśléć wtedy choć chwilę, jestto zginąć bez ratunku, bo namysł koniecznie każe się cofnąć, a tu już i tak idzie o zrobienie naprzekór własnemu ocaleniu; cóż dopiéro, jeśli się jeszcze dołączy do tego sposobność zrobienia na złość dobréj radzie. Kto więc nie jest dość silny oprzéć się pokusie, nie uniknie zguby.” — Jak widzimy, studya nad tym drętwiącym duszę pierwiastkiem złego, krążą około wypadków słabości woli ludzkiéj, tak jak poprzednie miały za zadanie wykazywać możebne cuda jéj potęgi. Co zaś do idei ducha przewrotności, sofizmat ten, zaledwieby zasłużył na prawo obywatelstwa w dziedzinie psychologii, gdybyśmy mu dali właściwe jego miano, *zapomnienia się, odejścia od siebie*, wreszcie *opętania*. W tym względzie, powiastka nosząca napis Czarny kot, zasługuje na osobliwsze pierwszeństwo. Ma ona za sobą całą powagę jednéj z najgłębszych prawd fizyologicznych, która powiada: że nie ma zgubniejszéj choroby moralnéj nad gorzałkę. W ogóle we wszystkich nowellach należących do łańcucha niniejszéj treści, prócz idei prześladowczéj, popychającéj do złego, występuje jeszcze głos sumienia w rozmaitych swoich objawach: stanowi to moralną stronę teoryi ducha przewrotności, bezpośrednio przykuwającą karę do winy, na podobieństwo kuli, która się wlecze u nogi galernika, gdziebądź się on ruszy. Sumienie to wygląda wprawdzie raczéj na jakiś rodzaj grania w duszę ludzką jak w piłkę ku uciesze szatana, wreszcie nawet na drugie, potężniejsze jeszcze od piérwszego, opętanie; bądź jak bądź, wybija się jednak klin klinem i sprawiedliwość się staje, a na tém właśnie rzecz główna. *Człowiek tłumu* jestto nie znany zbrodzień, noszący w sobie tajemnicę swego czynu. Nie zna on ani snu, ani wytchnienia, zmuszony jest zagłuszać się nieustannym ruchem, ale nadewszystko nie może ani chwili pozostać samotnym. *William Wilson* udręczany jest przez swego sobowtóra, wyjawiającego światu jego niegodziwości. W czarnym kocie zabójca zdradza się po pijanemu; w Sercu oskarżającém ma przywidzenie jawności swego czynu, i tém go właśnie wyjawia; a w Duchu przewrotności dzieje się to za pomocą nieustannego podszeptu, który się w końcu pomienia na siłę z wolą zbrodniarza. Wiedząc już, jak wiele Poe wkłada siebie samego w swoje utwory, przypatrzmy mu się mimochodem, w niektórych ustępach téj seryi studyów nad objawami sumienia, gdzie widocznie spisywał symptomata własnych swoich udręczeń, bo tyle tam prawdy chwytanéj na uczynku. W Wiliamie Wilson opisuje on pobyt swój na pensyi u doktora Bransby, następnie rozpustne życie swoje w uniwersytecie. Zapewne nie wszystkie szczegóły są tam prawdziwe, wiele jest może przesady; ogólny ton jednak zdradza głęboką skruchę spowiadającego się, który się czerni w obawie, żeby nie był zbyt mało szczerym. *Człowiek tłumu* jestto widocznie on sam znowu po stracie Wirginii; sam jeden na całym świecie, a jednak nie mogący zostać ani chwili w zbyt straszném towarzystwie samego siebie. W kocie czarnym wypowiada skutki pijaństwa, z rozpaczą człowieka nie umiejącego się już wstrzymać na fatalnéj pochyłości prowadzącéj do obłąkania. — „Przecież,” — jak sam to mówi gdzieindziéj, — „nie człowiek to, który nigdy nie próbował odurzenia, odkrywa cudowne pałace, albo dawne swoje nieco dziwne znajomości, w płomykach dogorywającego żarzewia. Nie onto spostrzega przeciągające w przestrzeni zadumane zjawiska, których nie widzą ludzie powszedni, ani téż rozmyślać będzie nad wonią jakiego nieznanego kwiatu; nie jego téż umysł wtajemniczy się w słodki wpływ melodyi, która dotąd nie zwróciła niczyjéj uwagi.” —
I zaprawdę, niepodobna się dość wydziwić rozbujałości fantazyi, która stworzyć zdołała Berennikę, Upadek domu Uher i kilka jeszcze innych nowelli, mniéj więcéj podobnéj treści. Jakiś przerażający wampiryzm uczuciowy, zdaje się jedynie ożywiać te postacie, poruszające się na tle siném, wśród horyzontów niezbyt przestronnych, poobwieszanych obłokami brzemiennemi burzą, pośród parnego, zastałego powietrza, przejętego siarczanemi wyziewy, lub stęchlizną podziemi. Obrazy te, które się widzi jakby po przez mgłę czy gazę, podobne są do niewyraźnych wspomnień z innego świata, które się przyśniły, i siedzą na piersi, i uciskają oddech, i jeszcze po obudzeniu straszno do nich wrócić. Tu już wszystko dowolniéj rozumowane, mniéj jasne, i napróżno pytalibyśmy się autora: na zasadzie jakiejto konieczności August Bedloe wrócił powtórnie do życia, lub Berlifitzing przedzierzgnął się w konia? Osobliwie ta ostatnia legenda jest okropna nad wszelki wyraz. Wrażenie to, nie tyle leży w jéj obrazowaniu, które o wiele ustępuje drugim, ile w dziwnéj zagadkowości jéj pomysłu, prowadzącego nie wiedziéć dokąd. Przeczytawszy to, zdaje ci się, jakbyś zajrzał w nieznane jakieś głębie, w których oko twoje napróżno dna szuka. Dopracowywasz myślą, więcéj może, niż się to zamarzyło autorowi samemu.
Loiczną w tym względzie koleją, nienasycona skrzętność studyowania rzeczy wymykających się zwykłym warunkom bytu, doprowadziła wreszcie Poego do spekulacyjnych nadużyć, a ztąd do szukania piękna w saméj okropności, w końcu już tylko w brzydocie. W rzędzie nowelli stanowiących ten oddział, niektóre, jak Studnia i wahadło, Zjawisko czerwonéj śmierci i Rękopism znaleziony w butelce, są prawdziwemi arcydziełami obrazowania; inne przy wszystkich swoich zaletach obrobienia, wyglądają na „próżne marnotrawstwo dowcipu i talentu,” jakby powiedziała Narcyza-Gabryela. Wspomniany wyżéj Rękopism znaleziony w butelce, wyróżnia się jeszcze nad inne jakąś myślą względnie prawdopodobną, opartą na hypotezie naukowéj, która przypuszcza, że wody oceanu mają coraz rwistszy prąd ku biegunom, gdzie wreszcie przepadają w głębokościach ziemi. Dla zrobienia go loiczniejszym, pomysł téj fantazyi związany jest ze znaną legendą przeklętego okrętu, błąkającego się wiecznie. Rozbitek jakiś pośród burzy, wrzucony został trafem na to widmo przepływające opodal, i na niém żegluje daléj ku krainom krańcowym, których nie zwiedził jeszcze żaden śmiertelnik. Myśl ta była szczególnie ulubioną Poemu. Dotyka jéj mimochodem w Nieporównanych przygodach niejakiego Hansa Pjaall, ale osobliwie rozwinął ją w większéj nad inne powieści, noszącéj tytuł Przygody Arthura Gordona Pym. Powieść ta, w części z naiwności opowiadana, w części z urozmaicenia szczegółów, przypomina, nie wiedziéć czy fantastyczne czy prawdziwe podróże Melvilla. Spotykamy w niéj wszystkie upodobania Poego zgromadzone razem. Zmysł spostrzegawczy przeprowadzony tam jest przez najrozmaitsze kombinacye, bądź już wypróbowane cząstkowo gdzieindziéj, bądź téż postwarzane dopiéro z osobliwszém upodobaniem. Jestto anegdota jednotomowa dziwnie wynalazcza, dowcipna po filozoficznemu.
W oddziale nowelli, nad których rozbiorem zastanawiamy się w téj chwili, z niewielkim wyjątkiem przeważa żywioł humorystyczny. U pisarza tak poważnie myślącego jak Poe, dar ten wygląda na anomalię, i istotnie jest nią, zwłaszcza tam, gdzie się mięsza z okropnością. Od sprzeczności téj robi się niedobrze. Zdaje nam się widziéć wyszczerzającą zęby panterę, na któréj siedzi zwykle fantazya. Wesołość ta jest nawet jakoś nie do uwierzenia. Gdybyśmy naraz ujrzeli śmiejącego się sfinksa, który siedział zadumany najpoważniéj przez czterdzieści wieków, nie mielibyśmy przykrzejszéj niespodzianki. W istocie jest jakieś zdziecinnienie starości w tym humorze kapryśnym, gryzącym, podobnym do mchu zjadającego nawet kamień, do rdzy zdolnéj strawić nawet żelazo. Weśmy za przykład, najmniéj jeszcze ze wszystkich okropną, a stosunkowo najpocieszniejszą przynajmniéj w tym rodzaju powiastkę. Tytuł jéj: Cztéry zwierzęta w jednéj osobie. Jestto Antyoch Epifanes, który po wymordowaniu własną ręką tysiąca pokrępowanych Izraelitów, obchodzi radosny tryumf własnéj waleczności. Śpiéwa na cześć swoją pieśń pochwalną, za co go okrzykują księciem poetów, i wkładają mu na czoło wieniec olimpijski. Przebrany tedy za żyraffę, ciągnie przez miasto wspaniałym pochodem, pełen chwały. Ma téż za sobą orszak stosowny: lwa, tygrysa i lamparta, którym wolno jest wybiérać do zjedzenia, kogo im się podoba. Ale naraz stało się to, czego nie przewidział. Dworzanie zapragnęli spróbować, jak téż smakuje żyraffa. I oto rzucają się na księcia poetów, który zaledwie ma czas wziąć za pas nogi, i zmykać co tchu do hippodromu. Ten dowód charakteru w nogach, zyskuje mu oklaski całego narodu, oraz wieniec laurowy udzielany za zwycięztwo w biegu.
Jedyny ustęp zalecający się spokojnym, szczerym żartem, jestto Pogadanka z mumią. Autor skorzystał w niéj ze znanéj wiary dawnych Egipcyan, że dopóty dusza nie opuszcza ciała, dopóki ono nie ulegnie zniszczeniu. Zresztą zabalsamowany hrabia egipski zostawał właściwie w letargu tylko, czy coś podobnego; nie wyjęto mu zaś trzewiów, ani mózgu, ponieważ należał do rodziny Chrząszcza; nie należy się zatém dziwić zbyt mocno, że go z łatwością przywrócono do życia za pomocą cudownych skutków galwanizmu i że z nim rozprawiano jak najmiléj o polityce i różnych innych marnościach przy winie i cygarach aż do godziny 4éj z rana. Gawędka ta, przy całéj swojéj pozornéj lekkości, pełna jest szczegółów głęboko naukowych, i stanowi poniekąd przejście do oddziału, w którym znowu humor ukryty jest jak najstaranniéj pod powierzchownością powagi naukowéj. Chcemy tu mówić o tych genialnych kuglarstwach Poego, w których z prawdziwie przewrotną przyjemnością igra hypotezami i możebnościami, robiąc z nich kaczki dziwnie potężnego życia. Próbę tego rodzaju mieliśmy już w osobliwszém zdarzeniu pana Waldemara. Podróż balonem narobiła gwałtu, jakiego przykłady tylko w Ameryce nie są bajecznemi. Wydrukowana w jednym z dzienników nowoyorkskich, przyniosła mu nieobliczone zyski. W całym zbiorze nowelli Poego nie ma równie amerykańskiego puffa. Jestto ani mniéj, ani więcéj, jak dziennik przebycia oceanu Atlantyckiego w przeciągu 65 godzin, w balonie całkiem nowego pomysłu, opatrzonym przyrządem do kierowania. Artykuł poprzedzony był reklamą z wykrzyknikami, dużym i ozdobnym drukiem, jak przystało na mistyfikacyą, która chce uchodzić za prawdę po tamtéj stronie półkuli. U nas właśnie dlatego obudziłaby podejrzenie, tam właśnie dlatego rozgorączkowała miliony ludzi na całe *godzin kilka*, a wiemy coto jest kilka godzin wyłącznego zajęcia w Ameryce. *Hans Pfaall* ma jeszcze kolosalniejsze zachcenie nad przekołysanie się z Europy do Ameryki: on zapragnął dostać się na księżyc. Ale co dziwniejsza, że dopiął swego; ale co jeszcze dziwniejsza, że miał zimną krew zapisać gruby zwój papieru wrażeniami swéj przejażdżki; ale co najdziwniejsza, że znalazł sposobność wyprawienia téj przesyłki na ziemię pod adresem miejsca swego pochodzenia. Sąto nadzwyczaj pracowite, dziwnie metodyczne, dziwnie poważne komentarze jednego z najekscentryczniejszych przywidzeń na świecie. Istotnie, zrobiono tam wszystko co było można, dla uprawdopodobnienia tego, co jest z pewnością najwięcéj podobne do kłamstwa; ale, jak powiada Nowalis, człowiek, któremu się śni, że marzy, jest najbliższy obudzenia się. Takie téż robi wrażenie w czytaniu ta gimnastyka naukowa, w któréj lada chwila kark skręcić można. Czy się to stało Poemu? rzecz inna. On umié być panem swego położenia. On działa najczęściéj z dobrą wiarą, a zawsze z dobréj woli. Paradoksa gdzieindziéj będące roślinami egzotycznemi, u niego wyrastają we właściwéj sobie strefie: nietylko mają korzenie, ale kwiat i owoc.
Na tém zakończymy rozbiór pism naszego autora.
Zbierzmy jeszcze w jedno kilka uwag rzuconych tu i ówdzie mimochodem. Poe przy całéj swojéj popularności nie stworzył jednak szkoły: jestto nauczyciel zbyt wymagający. I potém, zbyt mało może jest poetą, a znowu nie zawiele realistą. U swoich mógł tylko zrobić wrażenie reklamy na wielki rozmiar; po śmierci przebrzmiał rozgłośnie, ale także nie został w pamięci, bo nie wypowiedział wyraźnie potrzeb swego czasu. A przecież ani uprzedził swego wieku, ani się téż spóźnił; ale zawsze byłby nie w porę, bo zbyt mało uwzględniał to co jest, wierząc tylko w to, co byćby mogło. Zresztą świat jego nie jest tutejszy. Nie ma społeczeństwa, wśród któregoby Poe nie wyglądał jak ognik błędny nie przyczepiony do niczego. Jeśli szukał wyjątków i zagadek, to dlatego, że sam był jedném i drugiém. Jeśli chętnie obcował z możebnościami, to dlatego, że się wtedy tylko czuł w swojém towarzystwie. Fantazya jego była mu rzeczywistością. Widzieliśmy go z rozmaitych stron jego, bo w każdéj swojéj myśli, każdego czasu, wszędzie którędybądź przeszedł, zostawił coś z siebie. Dziwaczne boleści, osobliwsze wiary, rozpaczliwe zachcenia, stanowią treść tego niespokojnego ducha, który „trawi się w sobie i świeci sam w sobie, jako lampa w rzymskim grobie”. Duch ten mieszkał w człowieku, z którym nigdy nie miał zgody. O człowieku tym powiadają, że upadł, że się sponiewierał, któż go sądzić się odważy? Pozwolimy tu sobie na zakończenie przytoczyć jeszcze jeden ustęp z dzieł tego genialnego szaleńca, który nigdy nie miał innego powiernika prócz siebie. Jest coś rozdzierającego w téj smutnéj elegii przypominającéj minione lepsze czasy. Nic ona nie mówi, żeby kiedy wrócić mogły znowu. Tytuł jéj jest: Pałac nawiedzany.
— „W jednéj z najzieleńszych naszych dolin zamieszkałéj przez dobre anioły, wznosił się niegdyś piękny i wspaniały pałac cały w światłach. Byłoto w państwie królowéj Myśli. Nigdy skrzydło Serafina nie osłaniało budowy w połowie tyle pięknéj, co ten pałac promienisty………
Wędrowcy przechodzący przez tę dolinę szczęśliwą, mogli oglądać po przez dwa jasne okna orszaki dobrych duchów, snujące się harmonijnie przy dźwięku strojnéj lutni, w około tronu wspaniałéj królowéj.
A brama pięknego pałacu uśmiechała się kością słoniową i koralem, i płynęły przez nią nieustannie tysiączne echa, których słodkim obowiązkiem było wyśpiewywać dźwięcznie roztropność i mądrość władczyni.
Ale synowie udręczenia w szatach żałobnych targnęli się na władzę królowéj. Płaczmy! bo już nigdy blask dnia jutrzejszego nie zaświta téj nieszczęśliwéj. Chwała jéj nawet jest już dzisiaj tylko mglistém wspomnieniem dawnych zapadłych czasów.
I dziś wędrowcy idący doliną, widzą tylko po przez zaczerwienione okna, postacie niepewnych kształtów, snujące się niespokojnie wśród dysharmonijnych dźwięków. A tymczasem, zbladłemi drzwiami, na podobieństwo żałobnego a rwistego strumienia wali się poczwarna tłuszcza pękając ze śmiechu — bo nie umié się już uśmiechać.”—
Kogóż nie roztęskni to łzawe dumanie? Któż nie pozna w téj smutnéj harmonii, głosu spowiedzi wydobytego z pod serca? Niestety! własna to dusza śpiewaka jest tym promienistym niegdyś pałacem, dziś rozpadającym się w gruzy i nawiedzanym przez dręczące duchy. Onto, a nie kto inny, nie umié się już uśmiechać i dlatego szydzić musi. A przecież siedlisko jego jest jak i wprzódy w zielonéj dolinie nadziei…..—
Takim był Edgar Poe. Jeśli wolno go podziwiać, to téż go i pożałować należy. Ma Ameryka swoje proroki, które udręcza na wszelki przypadek, w obawie zapewne, czy nie są fałszywemi. Na jéj obronę powiedziećby można, że się to dzieje bez jéj wiedzy, ale cóżto za obrona! Łatwiéj podobno obronić gorzałkę Poego, niż systematyczne upijanie się Kalifornią wielu milionów rozsądnéj, praktycznéj ludności, która to tylko uważa za nie swoje, co nie ma bezpośredniéj styczności z hegemonią przemysłową aż do humbugu włącznie. Tam wszyscy równi — wyjąwszy tego, który rządzi narodem. Tam każdy w braku korony ma przynajmniéj czapkę na głowie, jemu tylko jednemu świecić gołą łysiną, żeby wiedział, że on sługa wszystkich. Tam także człowiek mający skroń promienistą, potrzebuje zapewne zwlec z siebie ozdobę nie jedną, żeby mu przebaczono wreszcie złote wkoło głowy światła, których niepodobna zrealizować na dolary.
W Strykowie, d. 11 lipca 1861 r.
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |