Izaak Babel
Konkin
tłum. Mieczysław Binom
Praliśmy szlachtę pod Białą Cerkwią. Praliśmy, aż w niebie grzmiało. Z rana drasnęło mnie kapkę, ale rozrabiałem niezgorzej, w sam akurat. Aż już ku wieczorowi poszło. Jakoś zgubiłem się w brygadzie. Kozacząt niebożąt tylko piątka pęta się za mną. Naokoło rąbią, obejmując się niby pop z popadią; ze mnie jucha wali, koń z nóg leci… Jednym słowem — dwa słowa…
Wychynęliśmy ze Spirką Zabutym od lasku w bok, patrzymy — jak raz arytmetyka… Tak ze trzysta sążni od nas ni to obóz kurzy na drodze, ni to sztab. Sztab — dobra nasza! A jak obóz — jeszcze lepiej. Przyodziewa przecie u naszych chłopców w strzępach, a koszule takie, że dojrzałości płciowej nie sięgają.
— Zabutyj — mówię do Spirki — matkę twoją i tak, i owak, i na odwyrtkę. Daję ci głos, jako zapisanemu w kolejce mówcy, toż to ich sztab zmiata…
— Wiadoma rzecz, że sztab — mówi Spirka — ale ich ośmiu, a nas dwóch…
— Nadymaj żagle, Spirka — krzyczę — tak czy tak im pały przetrzepiem. Zginiemy za kiszony ogórek i rewolucję światową.
Kopnęliśmy się do nich. Dwóch sprzątnęliśmy z miejsca z pukawki. Trzeciego, widzę, już Spirka prowadzi do sztabu Duchonina dla sprawdzenia dokumentów.
A ja w asa celuję. Atutowy as, cholera, ze złotym zegarkiem. Przycisnąłem go do chutorku. Chutorek cały w wiśniach i jabłoniach. Koń pod moim asem jak kupiecka córka, ale zgoniony i rozparł się. Rzuca pan generał cugle, mierzy we mnie z mauzera i robi mi dziurkę w nodze.
— Dobra nasza — mówię — będziesz moja, nogi rozłożysz.
Dałem gazu i pakuję w konia dwie kulki. Szkoda było ogierka. Czysty bolszewik był ten ogier — wypisz, wymaluj. Złoty jak pięciorublówka, ogon-wachlarz, nogi jak struny. Myślałem, że żywego dla Lenina dostanę, ale nic z tego. Zlikwidowałem konika. Położył się jak narzeczona i mój as na ziemi stanął. Porwał się w bok, potem obrócił się jeszcze raz i jeszcze jeden przeciąg w mojej osobie zrobił. Znaczy się, mam dziś już trzy odznaki za walkę z enpeelem.
„Panie Boże — myślę sobie — toż on, czego dobrego, ustrzeli mnie niespodziewanym sposobem”.
Przygalopowałem do niego, a on już szablą się zasłania, a po policzkach łzy płyną, białe łzy, mleko ludzkie.
— Teraz to zarobię order! Poddawaj się, jaśnie wielmożny — krzyczę — dopókim ja żyw!
— Nie mogę — odpowiada dziadyga — ty mnie zarżniesz…
Aż tu Spirka przede mną, morda w pocie pływa, oczy świecą.
— Wasia — krzyczy — strach, ilu ludzi utrupiłem! A toż to generał, widzisz galon, mam życzenie go prześwidrować.
— Idź do takiej matki — mówię do Zabutego i złość mnie bierze — jego galon kosztował moją krew.
I moją kobyłą zaganiam generała do stodoły, siano w niej było. Cisza tam, ciemność, chłód.
— Pan — powiadam jemu — przykróć trochę swój fajer, bacz na swoją starość, poddaj mi się na miłość boską i odpoczniemy razem, pan.
A on dyszy tylko ciężko pod ścianą i pot ociera.
— Nie mogę — mówi. — Ty mnie zarżniesz. Budionnemu tylko oddam swoją szablę.
Budionnego mu dawaj. Ech, nieszczęścież ty moje! Widzę — zginie stary.
— Pan — krzyczę mu i płaczę, i zębami zgrzytam — słowo proletariackie, ja sam jestem najwyższy dowódca. Ty galonów na mnie nie szukaj, szarżę mam i tak. Moja szarża, proszę, muzykalny ekscentryk i salonowy brzuchomówca z Niżnego Nowgorodu… z Niżnego, nad Wołgą…
Bies mnie ogarnął. Tylko oczy generalskie mignęły przede mną jak latarnie. Obraza weszła we mnie jak sól w ranę, bo zobaczyłem, że nie wierzy dziad. Ścisnąłem wtedy, chłopcy, zęby, wciągnąłem brzuch, czerpnąłem powietrza i dalej go — po naszemu, po wojacku, po niżegorodzku, dowiodłem szlachcicowi brzuchomówstwa.
Zbielał wtedy jak papier, starowina, schwytał się za serce i osuwa się na ziemię.
— Wierzysz teraz Waśce ekscentrykowi, komisarzowi trzeciej niezwyciężonej kawbrygady?
— Komisarz? — krzyczy.
— Komisarz — mówię.
— Komunista? — krzyczy.
— Komunista — mówię.
— W śmiertelną moją godzinę — krzyczy — w ostatnim moim tchnieniu, powiedz mi, Kozaku, bracie, czy naprawdę jesteś komunistą?
— Tak jest — mówię.
Siadł dziadyga na ziemi, całuje jakieś świętości zza pazuchy, łamie szablę i zapala pod krzaczastymi brwiami dwa światła, ognie dwa nad ciemnym stepem.
— Wybacz — mówi — nie poddam się komuniście. — Podaje mi rękę. — Wybacz — mówi — i rąb mnie po żołniersku…
To zdarzenie ze zwykłym sobie błaznowaniem opowiedział nam pewnego razu na postoju Konkin, polityczny komisarz N-ej kawbrygady i trzykrotny kawaler Orderu Czerwonego Sztandaru.
— I do czegoście się, Waśka, dogadali z jaśnie wielmożnym?
— …Ale… dogadasz się z takim! Honorowy. Tłumaczyłem mu tam jeszcze, a on ciągle swoje. Papiery mu wtedy wziąłem, mauzer, na siodełku tego dziwaka dotąd sobie jeżdżę. A potem, patrzę, krwią coraz bardziej broczę, straszny jakiś sen mnie ogarnia, w butach pełno krwi chlupie, był on mi tam w głowie…
— Ulżyłeś, znaczy, staruszkowi?
— Ano, zgrzeszyło się…
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |