William Shakespeare
Poskromienie złośnicy
tłum. Leon Ulrich
OSOBY:
* Pan, w Prologu
* Krzysztof Sly, pijany kotlarz, w Prologu
* Karczmarka, Paź, Aktorzy, Strzelcy i Służba, w Prologu
* Baptysta, bogaty szlachcic z Padwy
* Vincentio, stary szlachcic z Pizy
* Lucentio, syn Vincentia, zakochany w Biance
* Petruchio, szlachcic z Werony, konkurent
Katarzyny
* Gremio, konkurent Bianki
* Hortensjo, konkurent Bianki
* Tranio, sługa Lucentia
* Biondello, sługa Lucentia
* Grumio, sługa Petruchia
* Curtis, sługa Petruchia
* Pedant
* Katarzyna, złośnica, córka Baptysty
* Bianka, jej siostra, córka Baptysty
* Wdowa
* Krawiec, Kramarz, Słudzy Baptysty i Petruchia
Scena częścią w Padwie, częścią w wiejskiem mieszkaniu
Petruchia.
PROLOG
SCENA I
/ Przed karczmą na polu. /
/ Karczmarka i Sly /
SLY
Wygrzmocę cię, na uczciwość!
KARCZMARKA
Dyby dla ciebie, włóczykiju!
SLY
A ty przekupko! Nie było włóczykija w rodzinie Slyów. Czytaj kroniki; przybyliśmy do Anglii z Ryszardem Zdobywcą. A więc: paucas palabris; niech świat idzie swoją drogą: Sessa!
KARCZMARKA
Co? nie zapłacisz za potłuczone szklanki?
SLY
Nie, ani szeląga, na św. Hieronima! Ruszaj mi zaraz do twojego zimnego łóżka i rozgrzej się.
KARCZMARKA
Mam ja na ciebie lekarstwo; idę zawołać dziesiętnika.
/ Wychodzi. /
SLY
Zawołaj sobie dwudziestnika i trzydziestnika; odpowiem mu artykułem prawa. Nie ustąpię jednej piędzi; niech tylko przyjdzie, zobaczymy.
/ Kładzie się na ziemi i zasypia. — Przy odgłosie rogów wraca Pan z polowania i Służba. /
PAN
Strzelcze, miej dobre o psach mych staranie;
Biedny Wesoły na grudzie okulał;
Zesforuj zaraz Dudę z Zapaśnikiem.
A czy widziałeś, jak się Białek sprawił
Na skręcie płotu, gdy wszystkie ucięły?
Za sto talarów nie chciałbym go stracić!
I STRZELEC
Płaczek, mój panie, jest dobry jak Białek,
On jeden trzymał i za zwierzem gonił,
Gdy wszystkie inne dwa razy zatarły;
Wierzaj mi, panie, to z psów twych najlepszy.
PAN
Ba! gdyby Echo tak jak on był rączy,
Ja bym go nie dał i za tuzin Płaczków.
Lecz teraz wszystkim dobrą daj nawarę,
Bo jutro także zamierzam polować.
I STRZELEC
Idę i dojrzę wszystkiego, jak trzeba.
PAN
spostrzegając Slya
Cóż to? umarły człowiek, czy pijany?
II STRZELEC
Oddycha: gdyby nie grzała go wódka,
Zimne byłoby łoże na sen taki!
PAN
O, brudne bydlę! jak wieprz w błocie leży.
O, śmierci, jakże obraz twój jest szpetny!
Pijak ten dobrą stręczy mi zabawę.
Kiedy w wygodne poniesiem go łóżko,
Gdy go owiniem w wonne prześcieradła,
Włożym na palce kosztowne pierścienie,
Przy łóżku ucztę wykwintną zastawim,
Gdy zbudzonego sług przyjmie czereda,
Czy swej przeszłości żebrak nie zapomni?
I STRZELEC
Nie wątpię, że się za magnata weźmie.
II STRZELEC
Dziwne dla niego będzie przebudzenie.
PAN
Jak snów rozkosznych przelotna ułuda.
Weźcie go, wszystko przyrządźcie, jak trzeba;
Do najpiękniejszej komnaty go wnieście,
W koło najmilsze rozwieście obrazy,
Omyjcie kudły jego wonnościami,
Pachnącym drzewem dom okadźcie cały,
Słodką muzykę miejcie w pogotowiu,
Aby zbudzenie jego powitała,
A pamiętajcie, gdy otworzy usta,
Wszyscy z pokornym powtarzać ukłonem:
Co nam dostojność wasza rozkazuje?
Jeden ze srebrną niech stoi miednicą,
Pełną różanej wody, pełną kwiatów;
Z adamaszkowym inny znów ręcznikiem,
Inny ze dzbankiem niech pokornie mówi:
Czy wielkość wasza ręce pragnie umyć?
A inny znowu niechaj go zapyta,
Jakie dziś szaty z garderoby dobyć.
Niech inny prawi o jego psach, koniach,
O smutku pani z tej jego słabości;
I wmówcie w niego, że był lunatykiem.
Jeśli przypadkiem powie, że jest kotlarz,
Wołajcie wszyscy, że marzy na jawie,
Bo on jest panem wielkim i potężnym.
Wszystko to niech się dzieje naturalnie,
A będziem mieli wyborną zabawę,
Jeśli swe role dobrze odegracie.
I STRZELEC
Wszelkiego, panie, dołożym starania,
Aby na koniec głęboko uwierzył,
Że jest w istocie tak, jak mu powiemy.
PAN
A więc co prędzej nieście go do łóżka,
Bądźcie gotowi, jak tylko się zbudzi.
Wynoszą Slya; słychać za sceną trąbkę.
Idź i zapytaj, co trąbka ta znaczy?
Wychodzi jeden.
To może jaki pan podróżujący
Na wypoczynek chce się tu zatrzymać!
Wchodzi Sługa.
Cóż to?
SŁUGA
Aktorów wędrujących trupa,
Służby ci swoje ofiaruje, panie.
PAN
Niech się tu stawią.
Wchodzą Aktorzy.
Przybywacie w porę.
AKTORZY
Za dobre słowo dziękujem pokornie.
PAN
Czy chcecie noc tę w domu mym przepędzić?
AKTOR
Jeśli pan raczy służby nasze przyjąć.
PAN
Z całego serca. Przypominam sobie,
Że kiedyś tego widziałem aktora,
W roli dzierżawcy najstarszego syna,
Jak do szlachcianki stroił koperczaki;
Z pamięci imię twoje mi wybiegło,
Ale pamiętam dobrze, że swą rolę
Z naturalnością rzadką odegrałeś.
AKTOR
Jak sądzę, panie, to mówisz o Soto.
PAN
Zgadłeś. W twej roli byłeś niezrównany.
W szczęśliwą dla mnie przybywacie porę,
Bo mam na myśli wyborną zabawę,
W której mi wielką będziecie pomocą.
Jest tu pan, który dziś chciałby was widzieć;
Na wstrzemięźliwość mogę liczyć waszą?
Lękam się, żeby dziwactw jego widok
(Bo ten pan nigdy komedii nie widział)
Waszych niewczesnych śmiechów nie wywołał,
I dostojnego nie obraził widza,
Bo was ostrzegam, że uśmiech wasz jeden
Może rozbudzić jego niecierpliwość.
AKTOR
Nie bój się, panie, zdołamy się wstrzymać,
Choćby to pierwszy na świecie był cudak.
PAN
Prowadź mi zaraz gości do kredensu,
Niech każdy dobre znajdzie tam przyjęcie,
Niechaj żadnemu na niczym nie zbywa.
Wychodzi Sługa z Aktorami.
A ty dopilnuj, by paź mój, Bartłomiej,
Natychmiast damskie wdział na siebie szaty,
Wprowadź go potem do izby pijaka,
Z wielką pokorą panią go nazywaj;
Z mojej zaś strony dobrze mu wytłumacz,
Że gdy na łaski me zasłużyć pragnie,
W postępowaniu swym niech naśladuje,
Jak widział wielkie damy przy swych mężach;
Niech siądzie skromnie przy pijaka łożu,
Niech mu powtarza słodkim, cichym głosem:
Racz mi powiedzieć, mężu mój i panie,
Czym ci potrafi twa pokorna żona
I posłuszeństwa i miłości dowieść?
Niech potem głowę na piersiach mu oprze,
Niech go słodkimi kusi całunkami,
I łzy wylewa jak gdyby z radości,
Że pan szlachetny powrócił do zdrowia,
Gdy przez lat siedem upornie powtarzał,
Że był obrzydłym, ubogim żebrakiem.
Jeśli paź sztuki kobiecej nie umie
Łez gorzkich strugi na rozkaz wylewać,
Na to cebula wybornie się przyda;
Niechaj ją dobrze w swą zawinie chustkę,
A będzie płakał jakby Magdalena.
Bez straty czasu zrób co rozkazałem,
A później dalsze odbierzesz instrukcje.
Wychodzi Sługa.
Mój paź potrafi dobrze naśladować
Głos, wdzięk i ruchy wykwintnej szlachcianki.
Chciałbym już słyszeć jak mężem go nazwie,
Chciałbym już widzieć, jak moi dworzanie
Śmiech będą tłumić, gdy pokorne służby
Będą składali temu prostakowi.
Teraz pośpieszę, aby moją radą
I obecnością miarkować rozpustę
I w należytych zamknąć ją granicach.
Wychodzą.
SCENA II
/ Sypialny pokój w domu Pana. /
/ Sly w bogatym szlafroku, otoczony Dworzanami; jedni trzymają różnego rodzaju suknie, inni miednicę i inne potrzeby toalety. Wchodzi Pan w ubiorze służącego. /
SLY
Na miłość Boga, dajcie mi kwartę podpiwku.
1 SŁUGA
Czy wielkość wasza chce szklankę węgrzyna?
2 SŁUGA
Czy godność wasza nie pragnie konfitur?
3 SŁUGA
Jakie dziś szaty wdzieje pan dostojny?
SLY
Nazywam się Krzysztof Sly — dajcie mi pokój z waszą wielkością i godnością, i dostojnością. Jak żyję, nie piłem węgrzyna, a jeśli chcecie dać mi konfitur, dajcie mi konfitur wołowych. Nie pytajcie, jakie chcę wdziać szaty, bo nie mam więcej sukni jak grzbietów, więcej skarpetek jak goleni, więcej trzewików jak nóg, a zdarza mi się nawet czasem, że mam więcej nóg jak trzewików, albo takie trzewiki, że wyglądają z nich pięty.
PAN
Niech Bóg odwróci pańskie przywidzenia!
Ach, czemuż magnat wielki i potężny,
Słynny majątkiem, rodem i powagą,
Tak niskie myśli w swojej duszy chowa!
SLY
Co? Czy wy chcecie do szaleństwa mnie doprowadzić? Czy to nie ja nazywam się Krzysztof Sly, syn starego Slya z Burtonheath; z urodzenia kramarz, z wychowania kartownik, dla odmiany niedźwiednik, a na teraz z profesji kotlarz? Zapytajcie się Marysi Hacket, tłustej szynkarki z Wincot, czy mnie nie zna; a jeśli wam nie powie, że stoję u niej zapisany na czternaście groszy za szumówkę, ogłoście mnie za największego łgarza w całym chrześcijaństwie. Dzięki Bogu, jeszcze nie zwariowałem; to jest —
SŁUGA
To właśnie budzi naszej pani boleść.
2 SŁUGA
Przepełnia smutkiem dworzan twoich serca.
PAN
Te przywidzenia dziwne, z twego domu
Wygnały, panie, wszystkich twoich krewnych.
Stare twe myśli przywołaj z wygnania,
A wygnaj podłe i niskie marzenia.
Patrz, jak cię koło wiernych sług otacza,
Każdy gotowy na twoje skinienia.
Czy pragniesz pieśni? Gra ci sam Apollo,
Muzyka.
W klatkach dwadzieścia śpiewa ci słowików, —
Czy usnąć żądasz? Pościelem ci łoże
Miększe, wonniejsze od miękkiej pościeli
Usłanej niegdyś dla Semiramidy.
Pragniesz przechadzki? Rozłożym kobierce.
Chcesz się przejechać? Koni twoich uprząż
Będzie kapała złotem i perłami.
Chcesz wyjść z sokołem? Twój Ćwik, wielki panie,
Wyżej skowronka uleci ku niebu.
Wolisz polować? Gończych twoich granie
Rozbudzi echo po lasach i skałach,
Nawet mu same chmury odpowiedzą.
SŁUGA
Chceszli z chartami polować? Smycz twoja
Wyprzedzi łatwo jelenia i sarny.
2 SŁUGA
Lubisz obrazy? Zaraz ci przyniesiem
Nad przezroczystą strugą Adonisa,
Albo Wenerę ukrytą wśród trzciny,
Która w oddechu jej zda się kołysać,
Jak gdy po trzcinie lekki wieje zefir.
PAN
Pokażem Io, gdy jeszcze dziewicą
Była Jowisza wybraną kochanką;
Wszystko tak żywe, jakby rzeczywistość.
3 SŁUGA
Lub Dafne, kiedy przez ciernie ucieka,
Z nóg podrapanych, zda się, że krew płynie;
Łzy i krew sztukmistrz tak wiernie przedstawił,
By na ten widok płakał sam Apollo.
PAN
Ty jesteś panem i niczym jak panem,
A twoja pani pięknością prześciga
Wszystkie kobiety w naszych smutnych czasach.
1 SŁUGA
A nim łzy, które dla ciebie wylała,
Twarz jej uroczą bladością powlekły,
Była najpierwszym świata tego cudem,
Choć i dziś jeszcze żadnej nie ustąpi.
SLY
Więc jestem panem? i taką mam panią?
Czy teraz marzę, czy dotąd marzyłem?
Ale nie, nie śpię, widzę, słyszę, mówię,
Wącham zapachy, czuję rzeczy miękkość;
Trudno już wątpić, tak jest, jestem panem,
A nie Krzysztofem Slyem, nie kotlarzem.
Więc mi co żywo przyprowadźcie panią,
A jak mówiłem, i kwartę podpiwku.
2 SŁUGA
Czy wielkość wasza pragnie umyć ręce?
Sługi przynoszą mu dzbanek, miednicę i ręcznik.
O co za radość, że rozum ci wrócił!
Że wiesz na koniec, czym byłeś i jesteś!
Igraszką marzeń byłeś lat piętnaście,
Lub rozbudzony byłeś jak w marzeniu.
SLY
Przez lat piętnaście! a to niezła drzemka!
I przez piętnaście lat nic nie mówiłem?
1 SŁUGA
Mówiłeś, panie, lecz zawsze bez ładu.
Bo gdy w tej pięknej leżałeś komnacie,
Wołałeś, że cię wyrzucono za drzwi,
I nieuczciwą łajałeś szynkarkę,
Chciałeś do wójta prowadzić, że piwo
W niestemplowanej podała ci kwarcie.
O Magdzie Hacket mamrotałeś czasem.
SLY
Ach, ach, to była służąca w szynkowni!
3 SŁUGA
Panie, szynkowni tej nie znasz ni dziewki,
Ani tych ludzi, o których prawiłeś,
Stefan Sly, albo Jan Trębacz z Podgórza,
Lub Piotr Murawa, lub Henryk Biedrzeniec,
Albo dwadzieścia nazwisk tym podobnych,
Których nie było, których też nikt nie zna.
SLY
Dziękuję Bogu, żem przecie wyzdrowiał.
WSZYSCY
Amen.
SLY
Dziękuję, — nie stracicie na tym.
/ Wchodzi Paź w ubiorze damy, Służba. /
PAŹ
Jak stoi teraz z mego pana zdrowiem?
SLY
Stoi niezgorzej, bo jadła mi nie brak.
Gdzie żona moja?
PAŹ
Tu, szlachetny panie.
Co żądasz od niej?
SLY
Jesteś moją żoną?
Czemuż mnie, proszę, mężem nie nazywasz?
Ja pan dla moich ludzi, lecz dla ciebie,
Dla ciebie jestem mężulkiem, czy słyszysz?
PAŹ
Mężem i panem, panem mym i mężem,
A ja we wszystkiem posłuszną ci żoną.
SLY
Wiem o tym dobrze. Jak mam ją nazywać?
PAN
Pani.
SLY
Pani Elżbietka, czy pani Joasia?
PAN
Pani, nic więcej; taki panów zwyczaj.
SLY
Pani i żono! słyszałem przed chwilą,
Żem spał piętnaście lat, a może więcej.
PAŹ
Które od łoża twego oddalonej
Zdały się długie jakby lat trzydzieści.
SLY
Nie ma co mówić, czas trochę za długi.
Wynoś się, służbo, zostawcie nas samych.
Rozbierz się, pani, i idźmy do łóżka.
PAŹ
Szlachetny panie, błagam cię pokornie,
Racz mi przebaczyć jedną lub dwie noce,
A jeśli nie chcesz, to choć do zachodu,
Bo mi twój doktor wyraźnie powiedział,
Że dawna słabość wróci niezawodnie,
Jeśli od twego nie wstrzymam się łoża.
Słowa te, sądzę, wymówką mi będą.
SLY
Tak stoją rzeczy, trudno mi będzie czekać tak długo; nie chciałbym przecie do starych marzeń powrócić. Co robić, trzeba czekać na przekór krwi i ciału.
/ Wchodzi Sługa. /
SŁUGA
Nadworna trupa waszej wysokości,
Gdy o szczęśliwej usłyszała zmianie,
Pragnie wesołą przedstawić komedię,
Do czego doktor chętnie się przychyla;
Bo skoro smutek pańską krew oziębił,
A melancholia mamką jest szaleństwa,
Uznał za dobre, by wesoła sztuka
Do śmiechu pańskie myśli nastroiła;
Śmiech jest lekarstwem i życie przedłuża.
SLY
I owszem, niech grają. Komedia to coś niby jasełka, albo kuglarskie sztuki?
PAŹ
Nie, dobry panie, to rzecz zabawniejsza.
SLY
Cóż to być może?
PAŹ
To rodzaj historii.
SLY
Dobrze, zobaczymy. Pani żono, siadaj tu przy mnie; niech świat po staremu się toczy; nie będziemy nigdy młodsi. Siadają.
AKT PIERWSZY
SCENA I
/ Publiczny plac w Padwie. /
/ Lucentio i Tranio /
LUCENTIO
Na koniec, Tranio, ja, co tak pragnąłem
Zobaczyć Padwę, tę piękną sztuk mamkę,
Przybywam dzisiaj do żyznej Lombardii,
Tego Włoch wielkich rozkosznego sadu.
Z dobrego ojca chętnym przyzwoleniem,
Przybywam w twoim miłym towarzystwie,
Ty sługo wierny, w złej i dobrej doli.
Spocznijmy tutaj, aby się poświęcić
Literaturze i umiejętnościom.
Piza, powagą dzieci swych sławiona,
Jest mą kolebką, ojciec mój, Vincentio,
Kupiec po całej ziemi giełdach znany,
Swój ród prowadzi z domu Bentivolio.
Ja, syn Vincentia, chowany w Florencji,
Nie chciałbym zawieść ojcowskich nadziei,
Lecz wielkim skarbom wielkich czynów dodać;
Dlatego, Tranio, przez ciąg moich nauk
Chcę naprzód zgłębić tę część filozofii,
Która traktuje o prawdziwym szczęściu,
Jak na opoce opartym na cnocie.
Powiedz, co myślisz, bom opuścił Pizę,
I tu przybyłem, jak człowiek, co nagle
Z płytkiej kałuży w głębokie wpadł morze,
I chce ugasić palące pragnienie.
TRANIO
Mi perdonate, kochany mój panie,
Ja zdanie twoje podzielam we wszystkim;
Z radością widzę, że trwasz w przedsięwzięciu
Ssać soki słodkie słodkiej filozofii;
Lecz, dobry panie, mimo uwielbienia
Dla pięknej cnoty i moralnych nauk,
Niech nas stoicyzm w drewno nie przemienia,
A dla miłości Arystotelesa
Nie wyrzekajmy się i Owidiusza:
Zgłębiaj logikę w twych przyjaciół kole,
W zwykłych rozmowach ucz się retoryki,
Szukaj natchnienia w muzyce, poezji,
Matematyki i metafizyki
Bierz, ile zdoła strawić twój żołądek:
Nie ma korzyści, gdzie nie ma rozkoszy;
Ucz się więc tego, do czego masz pociąg.
LUCENTIO
Dzięki ci, Tranio, za twe dobre rady.
Gdyby Biondello był już wylądował,
Dziś bym rozpoczął me przygotowania,
Wziąłbym mieszkanie przyjaciół tych godne,
Których nam pewno w Padwie nie zabraknie.
Lecz cicho! któż to w te strony się zbliża?
TRANIO
Może procesja na nasze przybycie.
/ Wchodzi Baptysta, Katarzyna, Bianka, Gremio i Hortensjo. Lucentio i Tranio odchodzą na stronę. /
BAPTYSTA
Proszę, panowie, nie nudźcie mnie dłużej,
Znacie niezmienne me postanowienie:
Póty nie wydam za mąż córki młodszej,
Póki dla starszej męża nie wynajdę.
Jeśli z was który kocha Katarzynę,
Gdy znam was obu i obu was kocham,
Pozwalam, niech się o rękę jej stara.
GREMIO
A raczej, niech się od ręki jej strzeże;
Trochę to dla mnie za twardy jest kąsek.
A ty, Hortensjo, czy chcesz pojąć żonę?
KATARZYNA
do Baptysty
Mój panie ojcze, czy jest twoją myślą
Pójść o mnie w targi z tymi ichmościami?
HORTENSJO
W targi o ciebie, moja piękna panno?
Zanim cię kupię, musisz wprzód osłodnąć.
KATARZYNA
Nie troszcz się o to, boś jeszcze nie przebył
Połowy drogi do mojego serca;
Gdybyś tam zaszedł, mym pierwszym staraniem
Byłoby główkę sczesać ci trójnogiem,
I tak cię ubrać, żebyś był rarogiem.
HORTENSJO
Od takich diabłów zachowaj mnie, panie!
GREMIO
I ja powtarzam tę samą modlitwę.
TRANIO
O, cicho, panie, komedia to rzadka:
Złośnica straszna z niej albo wariatka.
LUCENTIO
Drugiej milczenie i pogodne czoło,
Dziewiczy urok rozlewają w koło.
Cicho, mój Tranio!
TRANIO
Dobrze mówisz, panie,
Cicho! a oczy pięknym paś widokiem.
BAPTYSTA
Żeby uczynkiem moje stwierdzić słowa,
Bianko, natychmiast wracaj mi do domu;
A, dobra Bianko, niech cię to nie martwi,
Bo ja cię zawsze z całej kocham duszy.
KATARZYNA
Wsadź palec w oczy biednemu kurczątku,
Żeby przynajmniej miała czego płakać.
BIANKA
Z mojego smutku raduj się więc, siostro.
Z pokorą twoje wypełnię rozkazy:
A w moich książkach, moich instrumentach
Znajdę osłodę mojej samotności.
LUCENTIO
na stronie
O, słuchaj, Tranio, jak mówi Minerwa!
HORTENSJO
Panie Baptysto, dziwny z ciebie ojciec.
Żal mi, że nasze dobre dla niej chęci
Tylko jej smutek przyniosły.
GREMIO
Więc pragniesz
Dla tego diabła do klatki ją zamknąć?
Ciężko ją karać za zły język siostry?
BAPTYSTA
Skończmy rzecz, proszę; taka moja wola.
Idź, Bianko.
Bianka wychodzi.
A że wiem dobrze, jak sobie podoba
W poezji, śpiewie, różnych instrumentach,
Na mistrzach w moim nie braknie jej domu,
Aby jej młodą kierowali zdolność.
Jeśli, panowie, znacie zdolnych ludzi,
Będę wam wdzięczny, gdy mi ich przyślecie,
A ja z należną nagrodzę szczodrością
Ludzi z talentem, co mi w pomoc przyjdą,
By dzieci moje uczciwie wychować.
Na teraz, żegnam. — Zostań, Katarzyno,
Bo mam co z Bianką sam na sam pogadać.
Wychodzi.
KATARZYNA
I ja też myślę, że pójść także mogę;
Moje godziny mają mi wyznaczać,
Jak gdybym sama nie mogła osądzić,
Co mi wziąć, a co opuścić należy?
Ha!
Wychodzi.
GREMIO
Możesz iść sobie do diablej maci. Posiadasz tak dobre przymioty, że wszyscy od ciebie uciekają. Miłość ich nie jest tak wielka, Hortensjo, abyśmy nie mogli dmuchać sobie w palce i pościć cierpliwie: nasze ciasteczka z dwóch stron jeszcze niedopieczone. Bądź zdrów! przez miłość dla mojej słodkiej Bianki, jeśli mi się zdarzy spotkać człowieka, zdolnego kształcić ją w przedmiotach, w których ma upodobanie, poślę go do jej ojca.
HORTENSJO
I ja zrobię to samo. Lecz nim się rozstaniemy, jeszcze jedno słowo. Choć natura naszego współzawodnictwa nie dozwoliła nam dotąd żadnej eksplikacji, dzisiejsze wypadki uczą nas, że jeśli chcemy znaleźć jeszcze przystęp do naszej pięknej ukochanej, jeśli pragniemy być szczęśliwymi rywalami w miłości Bianki, musimy przede wszystkim dołożyć starania, aby jedną sprawę załatwić.
GREMIO
Jaką, proszę?
HORTENSJO
Czy nie domyślasz się jeszcze? Znaleźć męża dla jej siostry.
GREMIO
Znaleźć męża? Znaleźć diabła!
HORTENSJO
Powtarzam, znaleźć męża.
GREMIO
Powtarzam, znaleźć diabła. Czy przypuszczasz, Hortensjo, że mimo bogactw jej ojca, znajdzie się człowiek tak szalony, żeby chciał piekło do swego domu wprowadzić?
HORTENSJO
Choć to przechodzi naszą cierpliwość znosić jej głośne klekotania, wierzaj mi, są na świecie zuchy, a szukając wpaść na nich można, którzy wziąć ją gotowi z wszystkimi jej wadami i dobrze wypchanym workiem.
GREMIO
Co do mnie, tyle mam chęci dostać jej posag pod tym warunkiem, co każdego rana odebrać chłostę na rynku.
HORTENSJO
Wyznaję, jak mówisz, że mały wybór w zgniłych jabłkach. Ale skoro ta prawna przeszkoda robi nas przyjaciółmi, zachowajmy przyjaźń, dopóki nie znajdziemy męża dla starszej córki Baptysty; później, gdy młodsza siostra będzie miała wolność pójść za mąż, odnowimy starą walkę. Słodka Bianko! Szczęśliwy, kto cię dostanie! Kto najdzielniej goni do pierścienia, wygrywa pierścień. Co mówisz na to, signor Gremio?
GREMIO
Zgoda. Dałbym najpiękniejszego konia z całej Padwy temu, co by chciał rozpocząć z nią umizgi, dobić targu, pojąć ją za żonę, do ślubnej poprowadzić komnaty i dom od niej uwolnić. Idźmy!
/ Wychodzą. — Tranio i Lucentio wracają na przód sceny. /
TRANIO
Powiedz mi, panie, czy miłość tak nagle
Człowieka serce może opanować?
LUCENTIO
Pókim tej prawdy nie stwierdził na sobie,
Nie chciałem nigdy wierzyć drugich słowu;
Lecz gdym tu stojąc patrzył w nią bezczynnie,
W mej bezczynności miłość mnie podbiła.
A teraz z całą wyznam ci szczerością,
Tobie, co jesteś wierny mi i drogi,
Jak niegdyś Anna kartagińskiej pani,
Tranio, goreję, o Tranio mój! zginę,
Jeśli tej skromnej nie zyskam piękności.
Bądź mi, o, Tranio, bo wiem, że to możesz,
Bądź mi pomocą, wiem, że nie odmówisz.
TRANIO
Nie pora teraz łajać cię, mój panie,
Wyrzuty z serca uczuć nie wygonią:
Jeśli gorąca drasnęła cię miłość,
Jedyną teraz dać ci mogę radę:
Redime te captum, quam queas minimo.
LUCENTIO
Dzięki! mów dalej, bo każde twe słowo
Leje pociechę do zbolałej duszy.
TRANIO
Tak długo oczy w dziewkę tę wlepiałeś,
Żeś może sprawy tej nie dojrzał rdzenia.
LUCENTIO
W słodkiej jej twarzy tylem wdzięków widział,
Ile ich miała córka Agenora,
Przed którą Jowisz, choć świata był panem,
Kreteńskie brzegi całował kolanem.
TRANIO
Jak to? niczego więcej nie widziałeś?
Czy nie słyszałeś starszej siostry fuków,
Zaledwo znośnych dla śmiertelnych uszu?
LUCENTIO
Widziałem ruchy ust jej koralowych,
Czułem w powietrzu oddechu jej wonie.
Słodkie i święte, wszystko, com w niej widział.
TRANIO
Czas go, jak widzę, z zachwytu rozbudzić. —
Ocknij się, panie, gdy dziewkę tę kochasz,
Szukaj sposobów, jakimi ją dostać.
Rzeczy tak stoją: starsza jej siostrzyczka
Tak jest swarliwa, tak nieznośnie zrzędna,
Że póki się jej ojciec nie pozbędzie,
Musisz twą miłość zamknąć jak w klasztorze.
Dlatego ojciec w klatce trzyma młodszą,
By ją uchronić od natręctwa gachów.
LUCENTIO
O, Tranio, Tranio, okrutny to ojciec!
Lecz czy zważałeś, że jego jest myślą
Wyszukać dla niej mistrzów doskonałych?
TRANIO
Ja na tym wszystkie plany me gruntuję.
LUCENTIO
Ja także moje.
TRANIO
O zakład, mój panie,
W jedno ognisko myśli nasze biegną.
LUCENTIO
Powiedz mi twoje.
TRANIO
Będziesz bakałarzem,
Młody jej umysł kształcić się podejmiesz,
To jest twój zamiar.
LUCENTIO
Prawda. Co ty na to?
TRANIO
To być nie może. Kto na twoje miejsce
Syna Vincentia weźmie w Padwie rolę,
Będzie za ciebie nad księgami ślęczał,
Przyjmował gości, rodaków traktował?
LUCENTIO
Nie troszcz się wcale; mam na to sposoby.
Wszak nas w tym mieście nikt jeszcze nie widział
I z twarzy nikt nas rozpoznać nie zdoła;
Ty więc na moim miejscu będziesz panem
Będziesz sług trzymał, będziesz dom prowadził
Ja będę jakim biedakiem z Florencji,
Albo też z Pizy, albo z Neapolu.
Myśl się wylęgła, trzeba ją wychować.
Natychmiast, Tranio, zamieńmy ubiory,
Weź mój kapelusz i płaszcz mój barwisty;
Biondello twoim sługą jest, gdy przyjdzie;
Ja mu zalecę, by język miarkował.
TRANIO
To zalecenie bardzo jest potrzebne.
Zmieniają ubiór.
Skoro więc, panie, taka twoja wola,
Jestem ci moje winny posłuszeństwo,
Bo przy odjeździe mówił mi twój ojciec:
„Dla mego syna bądź zawsze usłużny”,
Chociaż to w innym mówił rozumieniu;
Więc dla miłości mojego Lucentia
Chętnie Lucentia podejmę się roli.
LUCENTIO
Zrób tak, Lucentio bowiem zakochany
Jest niewolnikiem na wszystko gotowym,
Aby dziewicę posiąść, której widok
Zabrał w niewolę ranne jego serce.
Wchodzi Biondello.
Otóż Biondello — Gdzieś ty był, hultaju?
BIONDELLO
Gdzie byłem, mniejsza; gdzieś ty jest, mój panie?
Czy płaszcz twój ukradł kolega mój, Tranio,
Albo, czy jego ty ukradłeś, panie,
Lub czyście razem okradli się oba?
Co się to znaczy? co to za nowości?
LUCENTIO
Słuchaj, hultaju, nie na żart to czasy,
Postępowanie stosuj więc do czasu.
Żeby me życie uratować, Tranio
Wziął moją odzież i mnie zastępuje,
A ja z potrzeby jego wziąłem miejsce,
Bo w nagłej kłótni, na brzeg wysiadając,
Zabiłem męża, lękam się odkrycia.
Służ mu więc wiernie, ja bowiem, bez zwłoki
Muszę ucieczką życie me ratować.
Czy mnie rozumiesz?
BIONDELLO
Ja? nie, ani słowa.
LUCENTIO
A przede wszystkim wygnaj z twych ust: Tranio;
Bo Tranio dziś się na Lucentia zmienił.
BIONDELLO
Więc szczęść mu Boże! tym lepiej dla niego,
I ja też chciałbym na jego być miejscu.
TRANIO
Przystałbym na to, gdyby tym sposobem
Lucentio córkę Baptysty otrzymał.
Teraz, nie dla mnie, lecz przez wzgląd na pana
Pomiędzy ludźmi prowadź się uczciwie:
Sam na sam, chętnie jestem z tobą Tranio,
Ale śród ludzi ja twój pan, Lucentio.
LUCENTIO
Idźmy! Rzecz jedna jeszcze pozostaje,
Której się, Tranio, ty sam podjąć musisz:
Ty będziesz jednym z liczby zalotników.
Nie pytaj, proszę, jakie mam powody,
Dość, że ci powiem, iż wielkiej są wagi.
Wychodzą.
1 SŁUGA
do Slya Drzemiesz, mój panie, komedii nie słuchasz.
SLY
Na świętą Annę, najuważniej słucham.
Piękna to sprawa. Czy jeszcze nie koniec?
1 SŁUGA
Ledwo początek.
SLY
Moja pani żono,
Wyznaję, jest to nie lada robota;
Pragnąłbym jednak, żeby się skończyła.
SCENA II
/ Padwa — Przed domem Hortensja. /
/ Petruchio i Grumio /
PETRUCHIO
Moja Werono, żegnam cię na chwilę,
Dziś w Padwie moich odwiedzam przyjaciół,
A przed wszystkimi dobrego Hortensja,
Co mi dał tyle dowodów miłości.
To jest dom jego, jeśli się nie mylę.
No, dalej, Grumio, grzmoć mi z całej siły!
GRUMIO
Grzmocić, panie? kogo mam grzmocić? czy kto uchybił wielmożnemu panu?
PETRUCHIO
Hultaju, dobre daj mi tu grzmocenie!
GRUMIO
Dać tu panu dobre grzmocenie? Jak to, panie? Cóż ja jestem, panie, abym śmiał panu dobre dać grzmocenie.
PETRUCHIO
Mówię, hultaju, grzmoć dobrze w tę bramę,
Albo inaczej ja ci grzbiet wygrzmocę.
GRUMIO
Pan mój kłótliwy; gdybym go wygrzmocił,
Wiem dobrze, co by spotkało mnie potem.
PETRUCHIO
Co, nie chcesz? dobrze, to ja zacznę grzmocić,
Zobaczę, w jakim tonie sol, fa śpiewasz.
/ Ciągnie go za uszy. /
GRUMIO
Rety, o, rety! toć pan mój szaleje.
PETRUCHIO
Co, czy rozkazów będziesz teraz słuchał?
/ Wchodzi Hortensjo. /
HORTENSJO
Co to? co się tu dzieje? Stary mój przyjaciel
Grumio i dobry mój przyjaciel Petruchio!
Co tam słychać u was nowego w Weronie?
PETRUCHIO
Przybywasz w porę, by wojnę zakończyć.
Con tutto il cuore ben trovato, wołam.
HORTENSJO
Alla nostra casa ben venuto,
Molto honorato signor Petruchio.
No, wstawaj, Grumio, spór ten zakończymy.
GRUMIO
Mniejsza o to, co on tam szwargocze po łacinie. Jeśli to nie jest prawny dla mnie powód do opuszczenia jego służby! Słuchaj tylko, panie, chciał gwałtem, żebym dobre dał mu grzmocenie; no, i proszę, czy to przystoi słudze swojego pana tak traktować, człowieka, który, o ile wiem, może trzydzieści i dwa lata rachować.
Gdybym posłuszny zaraz go wychłostał,
Może by Grumio grzmocenia nie dostał.
PETRUCHIO
Bez mózgu hultaj; dobry mój Hortensjo,
Gdy mu kazałem w bramę twoją grzmocić,
Nie chciał, pomimo wszystkich mych nalegań.
GRUMIO
Co? w bramę grzmocić? panie, czyś nie mówił:
Hultaju, dobre daj mi tu grzmocenie?
A teraz prawisz o grzmoceniu bramy.
PETRUCHIO
Zmykaj, lub trzymaj język za zębami!
HORTENSJO
Cierpliwość, bracie, ja ręczę za Grumia,
Bo mi jest smutno, gdy cię widzę w gniewie
Przeciw staremu i wiernemu słudze.
Powiedz mi teraz, drogi przyjacielu,
Co za szczęśliwy wiatr z starej Werony
Dzisiaj do naszej przywiewa cię Padwy?
PETRUCHIO
Wiatr, który młodzież rozgania po świecie,
Aby szukała szczęścia poza domem,
W którym niewiele doświadczenia rośnie.
Słuchaj w skróceniu, jak me stoją sprawy:
Zamknął już oczy ojciec mój, Antonio,
Ja w zamęt świata rzucić się zamierzam,
Żony i szczęścia wedle sił tam szukać;
W worku grosiwo, zasoby mam w domu;
Tak więc przybywam, by się przyjrzeć światu.
HORTENSJO
Mówmy otwarcie: co powiesz, Petruchio,
Gdybym cię swatał ze straszną złośnicą?
Może za projekt nie będziesz mi wdzięczny,
Ręczę ci jednak, że będzie bogata,
Bardzo bogata; lecz przyjacielowi
Nie chciałbym żony podobnej nastręczać.
PETRUCHIO
Gdzie szczera przyjaźń, krótkie eksplikacje:
Słuchaj, Hortensjo, jeśli znasz kobietę
Dosyć bogatą na żonę Petruchia,
(A pieniądz treścią jest moich umizgów),
Niech będzie szpetna, jak Florenta miłość,
Niech będzie stara, jak stara Sybilla,
A sekutnica, jak druga Ksantypa,
Ba! choćby nawet gorszego co trochę,
Na to nie zważam, bo to w moim sercu
Bynajmniej moich nie przytępi uczuć,
Choćby tak była burzliwa i groźna,
Jakby wzburzone fale Adriatyku.
Skoro bogatej szukam w Padwie żony,
Byle bogata, na ślepo ją biorę.
GRUMIO
Słuchaj mojego pana; mówi otwarcie, co myśli. Daj mu dość złota, a żeń go z lalką lub figurką, lub starą czarownicą, która jednego nie ma zęba, a tyle chorób, co pięćdziesiąt dwa konie: to wcale nie przeszkodzi, wszystko dobre, byle były pieniądze.
HORTENSJO
Petruchio, gdyśmy daleko tak zaszli,
Com żartem zaczął, na serio ci skończę.
Wierzaj mi, mogę wynaleźć ci żonę
Z wielkim posagiem, młodą, urodziwą,
W szlacheckim domu uczciwie chowaną;
Jedyna tylko, lecz wielka jej wada
To — że okrutna jest z niej sekutnica,
Zła i swarliwa, tak bardzo uparta,
Że gdybym w gorszej biedzie był, niż jestem,
Za górę złota pojąć bym jej nie chciał.
PETRUCHIO
Nie znasz potęgi złota, przyjacielu.
Powiedz mi tylko ojca jej nazwisko;
Pójdę w zaloty, chociażby fukała
Głośniej od grzmotów w łonie chmur jesiennych.
HORTENSJO
Ojciec jej zwie się Baptysta Minola,
Szlachcic uprzejmy i pełny grzeczności,
A imię córki jego Katarzyna;
Padwa zna cała język jej swarliwy.
PETRUCHIO
Znam dobrze ojca, chociaż nie znam córki;
Znał on mojego ojca nieboszczyka.
Nie usnę, póki sam jej nie zobaczę;
Daruj więc, jeśli opuszczę cię zaraz,
Chyba że sam chcesz do niej mnie prowadzić.
GRUMIO
Proszę cię, panie, nie zatrzymuj go, niech idzie, póki trwa w swoim widzimisię. Daję słowo, gdyby go ona tak dobrze, jak ja, znała, wiedziałaby, że fukać na niego, to jak groch o ścianę rzucać. Może go ona obrzucić pół tuzinem obelg, lub coś podobnego, ale to fraszka, bo jak on raz zacznie, pokaże jej dopiero, jak się swarzą przekupki. Czy wiesz, panie, co? Jeśli się ona odważy czoło mu postawić, to on jej twarzy taki nada fason, że ją zdefasonuje; a z tym, co jej zostanie z oczu, nie będzie widziała lepiej od kota. Nie znasz go, panie!
HORTENSJO
Czekaj, Petruchio, pójdę razem z tobą,
Bo mój skarb także w Baptysty jest straży;
W jego jest ręku klejnot mego życia,
Najmłodsza córka jego, piękna Bianka
On ją zazdrośnie przede mną zamyka
I przed rywali moich licznym kołem.
Pewny, że nigdy starsza Katarzyna,
(Dla wad, o których poprzednio mówiłem),
Nie znajdzie męża, by ją wziął za żonę,
Nie chce do Bianki nikogo przypuścić,
Póki swarliwej córki nie wyswata.
GRUMIO
Swarliwej córki! najgorsze przezwisko
Ze wszystkich przezwisk dla młodej dziewczyny.
HORTENSJO
Teraz, Petruchio, wyświadcz mi przysługę:
W skromną, poważną przybranego odzież,
Przedstaw Baptyście jak biegłego mistrza,
Zdolnego Biankę w muzyce ukształcić;
Tym bowiem tylko potrafię sposobem
Moją głęboką oświadczyć jej miłość,
Bez podejrzenia serce jej pozyskać.
/ Wchodzą: Gremio i Lucentio przebrany, z książkami pod pachą. /
GRUMIO
Nie, żadnego nie ma w tym szalbierstwa! Patrzcie tylko, jak knują młodziki, żeby starowinę oszukać! Panie, panie! spójrz tylko za siebie, kto idzie?
HORTENSJO
Milcz, Grumio! jest to jeden z mych rywali.
Na krótką chwilę odejdźmy na stronę.
GRUMIO
Nie ma co mówić, ładna gachów para.
/ Odchodzą na stronę. /
GREMIO
O, bardzo dobrze; odczytałem pismo.
Słuchaj mnie; każ je prześlicznie oprawić;
Książki miłosne; nie zważaj na koszta,
Daj baczność, żeby nie czytała innych;
Czy mnie rozumiesz? A bądź przekonany,
Że oprócz płacy signora Baptysty
I ja się także skąpym nie okażę.
Papiery także twoje wyperfumuj,
Bo ta, do której domu je poniesiesz,
Od wszystkich perfum stokroć jest wonniejsza.
Powiedz, co naprzód czytać jej zamierzasz?
LUCENTIO
Cokolwiek będziem czytać, wierzaj, panie,
Że twojej sprawy nie zaśpię na chwilę,
Jak sprawy mego dobrego patrona;
Myślę, że choćbyś sam był na mym miejscu,
Słów wymowniejszych nie zdołałbyś znaleźć,
Jeśli nie jesteś biegłym literatem.
GREMIO
O, ta nauka! Co to za skarb wielki!
GRUMIO
Oj, dudku, dudku, co za osioł z ciebie!
PETRUCHIO
Cicho!
HORTENSJO
Milcz, Grumio!
Zbliżają się.
Witam, signor Gremio!
GREMIO
Rad jestem, że cię spotkałem, Hortensjo.
Czy wiesz, gdzie idę? Do domu Minoli.
Dałem mu słowo, że mu przyprowadzę
Dla pięknej Bianki uczonego mistrza,
I jakimś trafem szczęśliwym spotkałem
Tego młodzieńca, który mu się przyda
Przez swą naukę i swe ułożenie;
Biegły w poezji, oczytany w książkach,
Wybornych książkach, wierzaj mi na słowo.
HORTENSJO
To bardzo dobrze; ja też z mojej strony
Mam przyjaciela, który mi obiecał
Doskonałego znaleźć muzykanta;
I w tej więc sprawie nie gorszy od ciebie,
Dowiodę Biance, jak kocham ją szczerze.
GREMIO
Jak ja ją kocham, uczynkiem dowiodę.
GRUMIO
na stronie
Tego dowiedzie twa sakiewka raczej.
HORTENSJO
Nie pora mówić o naszej miłości.
Słuchaj mnie raczej, bo jak mi się zdaje,
Mam doskonałe dla obu nowiny.
Oto jest szlachcic, którego spotkałem,
Który za wspólną przyrzeka ugodą
Do sekutnicy w zaloty się udać,
Nawet poślubić przy dobrym posagu.
GREMIO
Targ wyśmienity, byleby go dobił.
Czy mu o wszystkich wadach jej mówiłeś?
PETRUCHIO
Wiem, że swarliwa jest z niej sekutnica;
Jeśli to wszystko, nic w tym nie ma złego.
GREMIO
Tak myślisz? brawo! Z jakich stron przybywasz?
PETRUCHIO
Jestem z Werony; ojciec mój, Antonio,
Umarł niedawno, dziś, pan mej fortuny,
Liczę na długie i szczęśliwe lata.
GREMIO
Przy takiej żonie? Dziwne to nadzieje.
Lecz, gdy masz serce, szczęść ci Panie Boże!
Proszę, na moją szczerą rachuj pomoc.
Czy chcesz naprawdę udać się w zaloty
Do tego żbika?
PETRUCHIO
Czy chcę żyć, zapytaj.
GRUMIO
na stronie
Czy chce, nie wątpię, albo ją powieszę.
PETRUCHIO
Czy nie w tej myśli jedynie przybyłem?
Sądzisz, że wrzawy trochę mnie ogłuszy?
W swoim ja czasie lwów słyszałem ryki,
Widziałem morze wiatrami chłostane,
Jak dzik spocony pieniące się całe,
Na placu bitwy słyszałem dział grzmoty,
I w chmurach straszną niebios artylerię,
Słyszałem krzyki walczących rycerzy,
Rżenie rumaków i trąb głos chrapliwy,
I przed niewieścim ja drżałbym językiem,
Który nie głośniej w uchu się rozlega,
Jak pękający kasztan wśród ogniska?
Schowaj dla dzieci upiory i duchy.
GRUMIO
na stronie
Bo on samego diabła się nie zlęknie.
GREMIO
Słuchaj, Hortensjo, wszystko mi się zdaje,
Że pan ten w dobrą przyjechał tu porę,
Tak dla swojego, jak naszego szczęścia.
HORTENSJO
Ja mu przyrzekłem, że przez czas zalotów
Bierzem na siebie koszta jego wszystkie.
GREMIO
Chętnie, jeżeli tylko cel osiągnie.
GRUMIO
na stronie
Chciałbym tak pewnym dobrej być wieczerzy.
/ Wchodzą: Tranio, bogato ubrany, i Biondello. /
TRANIO
Dzień dobry! Raczcie przebaczyć, panowie,
Jeśli zapytam o najbliższą drogę
Do domu pana Baptysty Minoli.
BIONDELLO
Minoli, ojca dwóch nadobnych córek?
TRANIO
Ten sam, Biondello.
GREMIO
Nie przypuszczam, panie,
Byś o niej myślał —
TRANIO
I o niej, i o nim,
Wszystko być może. Co panu do tego?
PETRUCHIO
Byle nie o tej, co lubi się kłócić.
TRANIO
Nie lubię kłótni.
do Biondella
Idźmy, bo czas drogi.
LUCENTIO
na stronie do Trania
Dobry początek.
HORTENSJO
Jedno tylko słowo:
Czy chcesz się starać o rękę tej panny,
O której mówisz? Tak lub nie, odpowiedz.
TRANIO
A gdyby? Proszę, jaka w tym obraza?
GREMIO
Nie ma obrazy, jeżeli bez słowa
Co rychlej z tego wyniesiesz się miasta.
TRANIO
Alboż ulice nie są równie wolne
Dla mnie jak dla was?
GREMIO
Ale nie dziewczyna.
TRANIO
Czy wolno będzie o powody spytać?
GREMIO
Dla tych powodów, skoro chcesz to wiedzieć,
Że to signora Gremio ukochana.
HORTENSJO
Że to kochana signora Hortensjo.
TRANIO
Powoli! Jeśli dobrzy z was szlachcice,
Baczcie mnie, proszę, wysłuchać cierpliwie:
Baptysta jest to szlachcic urodzony,
I stary ojca mojego przyjaciel,
A choćby córkę miał, jak jest, piękniejszą,
Nie ma powodów, aby konkurentów
Nie miała więcej, a i mnie w ich liczbie.
Do córki Ledy wzdychało tysiące,
Do Bianki jeden więcej może wzdychać:
Lucentio będzie konkurentem nowym,
Choćby z Parysem mierzyć się gotowym.
GREMIO
Jak to? ten panicz wszystkich nas przegada?
LUCENTIO
Pozwól mu pędzić, okuleje w drodze.
PETRUCHIO
Hortensjo, jaki cel tej gadaniny?
HORTENSJO
Daruj mi, panie, jeśli cię zapytam.
Czy kiedy córkę Baptysty widziałeś?
TRANIO
Nie, lecz wiem dobrze, że on dwie ma córki,
Jedną tak sławną z ostrego języka,
Jak druga sławna ze skromnej piękności.
PETRUCHIO
Pierwsza jest dla mnie, zostaw ją w spokoju.
GREMIO
Pracę wielkiemu zostaw Alcydowi,
Większą od wszystkich prac jego dwunastu.
PETRUCHIO
A teraz, proszę, słuchaj, co ci powiem:
Najmłodszą córkę, do której chcesz wzdychać,
Ojciec dla wszystkich zamknął konkurentów,
Żadnemu nie chce ręki jej obiecać,
Póki nie wyda za mąż starszej córki;
Potem, nie wcześniej, młodsza będzie wolna.
TRANIO
Gdy tak jest, panie, gdy się podejmujesz
Mnie i rywalom mym otworzyć drogę,
Połamać lody, co nas dziś krępują,
Idź, pojmij starszą, a młodszą oswobódź!
Kto z nas, szczęśliwy, za żonę ją weźmie,
Pewno ci dowód szczodrej da wdzięczności.
HORTENSJO
Jak twoje myśli, piękne są twe słowa.
Skoro więc w liczbę konkurentów wchodzisz,
Tak jak my, panu temu będziesz wdzięczny
Za wielką wszystkim oddaną usługę.
TRANIO
Nie sądzę, panie, abym był ostatni.
Na dowód, robię przyjacielski wniosek,
Byśmy spędzili razem popołudnie,
Za Bianki zdrowie spełniając kielichy.
Jak adwokaci, kłóćmy się przed sądem,
Lecz jedzmy, pijmy, jak dobrzy koledzy.
GRUMIO I BIONDELLO
O, szczytny projekt! idźmy, przyjaciele!
HORTENSJO
Projekt wyborny! Częstujmy się suto.
Petruchio, jestem twoim benvenuto.
Wychodzą.
AKT DRUGI
SCENA I
/ Padwa — Pokój w domu Baptysty. /
/ Katarzyna i Bianka /
BIANKA
Nie krzywdź mnie, siostro, nie krzywdź samej siebie,
Chcąc mnie zamienić w biedną niewolnicę.
To mnie oburza. Co do tych świecideł,
Rozwiąż mnie tylko, sama zrzucę wszystkie,
Zrzucę te szaty, zostanę w koszuli,
I wszystkie twoje wykonam rozkazy;
Takie dla starszych mam poszanowanie.
KATARZYNA
Powiedz mi zaraz, z wszystkich twoich gachów
Który najlepiej do myśli ci przypadł?
Mów tylko szczerze.
BIANKA
O, wierzaj mi, siostro,
Jeszcze na ziemi nie spotkałam męża,
Co by mi droższy od innych się zdawał.
KATARZYNA
Kłamiesz, pieszczotko. Czy to nie Hortensjo?
BIANKA
Przysięgam, siostro, że jeśli go kochasz,
Ja sama pójdę, aby cię z nim swatać.
KATARZYNA
Więc pewnie pieniądz ma dla ciebie wartość,
Wybierasz Gremia, ażeby cię stroił.
BIANKA
I on zazdrości twojej jest powodem?
O, więc to żarty, dobrze teraz widzę,
Że były żartem wszystkie twoje gniewy.
Więc proszę, Kasiu, rozwiąż mi już ręce!
KATARZYNA
Jeśli to żart jest — i tamto są żarty!
Uderza ją.
/ Wchodzi Baptysta. /
BAPTYSTA
A to co znowu? Skąd tyle zuchwalstwa?
Oddal się, Bianko. Biedne dziecko! płacze.
Weź się za szycie, nie zbliżaj się do niej.
Fe, wstydź się, wstydź się, swarliwa diablico!
Dlaczego krzywdzisz tę, która cię nigdy
Nie pokrzywdziła? Powiedz, czy cię kiedy
Trochę zbyt żywym obraziła słowem?
KATARZYNA
Krzywdzi mnie milcząc i muszę się pomścić.
/ Goni za Bianką. /
BAPTYSTA
Co? Na mych oczach? Bianko, odejdź, proszę!
/ Wychodzi Bianka. /
KATARZYNA
O, dobrze widzę, ścierpieć mnie nie możesz.
Ona jest skarbem, dla niej szukasz męża;
Ja na jej ślubie muszę boso tańczyć.
Przez miłość dla niej siać mi każesz rutę.
Więc nie mów do mnie; siądę, płakać będę,
Aż mi się zemsty sposobność nadarzy.
Wychodzi.
BAPTYSTA
Czy nieszczęśliwszy był ode mnie ojciec?
Lecz ktoś się zbliża.
/ Wchodzą: Gremio z Lucentiuszem w skromnym ubiorze; Petruchio z Hortensjem w ubiorze muzykanta; Tranio z Biondellem, który niesie lutnię i pakę książek. /
GREMIO
Dzień dobry, miły sąsiedzie Baptysto!
BAPTYSTA
Dzień dobry, Gremio; Bóg z wami, panowie!
PETRUCHIO
I z tobą panie; proszę, racz powiedzieć,
Czy nie masz córki cnotliwej, urodnej,
A której chrzestne imię Katarzyna?
BAPTYSTA
Mam córkę, której imię Katarzyna.
GREMIO
Miarkuj się trochę; za ostro się bierzesz.
PETRUCHIO
Nie troszcz się, Gremio, zostaw mi tę sprawę.
Widzisz przed sobą szlachcica z Werony,
Co na wieść o jej wdziękach i dowcipie,
O jej skromności, uprzejmej dobroci,
Dziwnych przymiotach, łagodnym obejściu,
W twój dom gościną przybyć się ośmiela,
Aby własnymi zobaczyć oczyma,
O czym z powieści tak często już słyszał.
Ażeby znaleźć chętniejsze przyjęcie,
Śmiem ci przedstawić mojego człowieka,
przedstawia mu Hortensja
W matematyce, muzyce biegłego,
By ją w naukach tych wydoskonalił,
Które, wiem dobrze, już nie są jej obce.
Przyjm go, jeżeli nie chcesz mnie obrazić:
Zowie się Licjo, rodem Mantuańczyk.
BAPTYSTA
Dla twej miłości chętnie go przyjmuję;
Lecz co do córki mojej, Katarzyny,
Żal mi, lecz nie jest dla ciebie to żona.
PETRUCHIO
Pojmuję, że się nie chcesz z nią rozłączyć,
Lub raczej, że ci nie jestem po myśli.
BAPTYSTA
Mylisz się, panie, mówię to, co myślę.
Powiedz, skąd jesteś, jakie twe nazwisko?
PETRUCHIO
Zwę się Petruchio, ojciec mój Antonio
Dobrze jest znany, jak Włochy szerokie.
BAPTYSTA
Znam go, i syna przyjmuję z radością.
GREMIO
Mości Petruchio, pozwól też na koniec
Powiedzieć słówko innym suplikantom.
Na honor, widzę, że strasznie ci pilno.
PETRUCHIO
Przepraszam, ale chciałbym targu dobić.
GREMIO
Źle ten rzecz robi, kto chce prędko zrobić.
Sąsiedzie, podarunek tego pana jest miły, nie wątpię. Aby równej uprzejmości złożyć dowody, ja, co byłem przez ciebie traktowany uprzejmiej, niż ktokolwiek inny, ofiaruję ci całym sercem tego młodego literata, prezentuje Lucentia który długo w Reims studiował, ćwiczony w grece i łacinie, i innych językach, jak tamten w muzyce i matematyce. Nazywa się Kambio, proszę cię, racz przyjąć jego usługi.
BAPTYSTA
Tysiączne dzięki, signor Gremio. Witam cię, mój dobry Kambio. Do Trania Ale ty, łaskawy panie, o ile mi się zdaje, nie jesteś tutejszy. Czy mogę zapytać, jakiej okoliczności winienem twoje odwiedziny?
TRANIO
Racz panie mojej śmiałości przebaczyć,
Że chociaż obcy Padwie, twemu miastu,
Śmiem się ubiegać o rękę twej córki,
O rękę pięknej i cnotliwej Bianki.
Nie jest mi obce twe postanowienie,
Że pragniesz przody starszą wydać za mąż;
O nic też więcej nie proszę cię teraz,
Jak, byś ze względu na me pochodzenie,
Raczył tę samą dobroć mi okazać,
Jaką okażesz mym wszystkim rywalom.
Co się twych córek wychowania tyczy,
Przynoszę tylko mały ten podarek,
Te kilka greckich i łacińskich książek,
Które wysoką będą miały cenę,
Jeżeli raczysz przyjąć je ode mnie.
BAPTYSTA
Zwiesz się Lucentio? A z których stron jesteś?
TRANIO
Jestem Vincentia synem, rodem z Pizy.
BAPTYSTA
Mąż znakomity, jeśli wieść nie kłamie.
Signor Lucentio, witam cię w mym domu.
do Hortensja
Weź twoją lutnię,
do Lucentia
ty zabierz te książki,
Zaraz do waszych pójdziecie uczennic.
Hola!
Wchodzi Sługa.
Tych panów do córek mych prowadź,
Powiedz, że ja im mistrzów tych posyłam,
I liczę, że ich przyjmą jak należy.
Wychodzą za Sługą: Hortensjo, Lucentio i Biondello.
Teraz, nim obiad będzie zastawiony,
W ogrodzie małą zrobimy przechadzkę.
Raz jeszcze witam was z całego serca,
I proszę, bądźcie przyjaźni mej pewni.
PETRUCHIO
Signor Baptysta, czas mój obliczony,
Nie mogę co dzień przychodzić w konkury.
Znałeś mojego ojca i wiesz dobrze,
Żem jest jedynym dóbr jego dziedzicem,
Że w moim ręku urosły dochody;
Jeśli więc zyskam córki twojej miłość,
Powiedz mi, proszę, jaki dasz mi posag?
BAPTYSTA
Po mojej śmierci połowę majątku,
Teraz — dwadzieścia tysięcy talarów.
PETRUCHIO
Za to z mej strony, jeśli mnie przeżyje,
Robię jej zapis mych nieruchomości;
Spiszemy kontrakt, aby obie strony
Danych obietnic wiernie dotrzymały.
BAPTYSTA
Dopełnij najpierw pierwszego warunku —
Miłość jej zyskaj, bo to grunt wszystkiego.
PETRUCHIO
Nie troszcz się o to, bo wierzaj, mój ojcze,
Dumie twej córki równy jest mój upór,
A gdzie dwa wściekłe spotkają się ognie,
Wszystko przetrawią, co im żywioł daje.
Jeśli wiatr mały mały wzmaga ogień,
To wicher gasi największe pożary.
Jam jest tym wichrem, ona ulec musi,
Bo konkurować nie myślę jak dziecko.
BAPTYSTA
Niech twym zamysłom pan Bóg dopomoże!
Na ostre słowa przygotuj się tylko.
PETRUCHIO
Jestem jak skała, niechaj wiatry wieją,
Nigdy jej posad wstrząsnąć nie zdołają.
/ Wchodzi Hortensjo z zakrwawioną głową. /
BAPTYSTA
He, przyjacielu, czemu tak pobladłeś?
HORTENSJO
Przysięgam, jeślim blady, to ze strachu.
BAPTYSTA
Co myślisz? zrobisz z córki muzykantkę?
HORTENSJO
Myślę, że prędzej zrobię z niej żołnierza;
Być może, że z nią wytrzyma żelazo,
Lecz nigdy lutnia.
BAPTYSTA
Tak więc, przyjacielu,
Rąk jej do lutni włożyć nie potrafisz?
HORTENSJO
Nie, bo mi lutnię włożyła na głowę;
Kiedym zobaczył, że źle stawia palce,
I chciałem uczyć ją aplikatury,
Ona z diabelską krzyknęła mi złością:
„Ha, ha! nazywasz to aplikaturą?
Zobacz więc, jak ja aplikować będę!”
To mówiąc, z taką trzasnęła mnie siłą,
Że głowa lutnię przebiła jak papier;
Stałem tak chwilę, cały odurzony,
Jak pod pręgierzem z lutnią, zamiast kuny,
A ona wrzeszczy: „Precz mi stąd, rzępoło!
Jarmarczny grajku!” I Bóg wie, co więcej,
Jakby czytała ze słownika obelg.
PETRUCHIO
Na honor, to mi rozkoszna dziewczyna;
Kocham ją za to dziesięć razy więcej.
Do pogadanki z nią jak mi się tęskni!
BAPTYSTA
Chodź tylko ze mną; nie martw się tak bardzo;
Rozpocznij lekcje z młodszą moją córką;
Znajdziesz w niej zdolną, wdzięczną uczennicę.
Signor Petruchio, czy zechcesz pójść ze mną,
Czy wolisz, żebym Kasię ci tu przysłał?
PETRUCHIO
Przyślij ją raczej; wolę tutaj czekać.
Wychodzą: Baptysta, Gremio, Tranio i Hortensjo.
Gdy przyjdzie, żwawo rozpocznę zaloty.
Gdy się ofuknie, rzeknę bez ogródki,
Że głos jej słodki jak pieśni słowika;
Jeśli się zmarszczy, powiem, że jej czoło
Jasne jak róża ranną myta rosą;
Jeśli milcząca, nie odpowie słowa,
Zacznę wychwalać łatwość wysłowienia,
Nieporównaną siłę jej wymowy;
Gdy każe zmykać, będę jej dziękował,
Jakby prosiła, bym z nią tydzień został;
Gdy da mi kosza, poproszę, niech raczy
Dzień zapowiedzi, dzień ślubu oznaczyć.
Lecz już nadchodzi. Śmiało więc, Petruchio!
Wchodzi Katarzyna.
Dzień dobry, Kasiu, jak bowiem słyszałem,
To twoje imię.
KATARZYNA
Widzę, słuch masz twardy:
Kto do mnie mówi, zwie mnie Katarzyną.
PETRUCHIO
Na honor, kłamiesz, bo cię zowią Kasią,
Czasem milutką, a czasem złą Kasią,
I najpiękniejszą Kasią w chrześcijaństwie,
Kasią z Kasina, Kasią Katarzynką,
Bo Katarzynki wszystkie — to pierniczki.
Więc słuchaj, Kasiu, moja ty pocieszko,
Gdym wszędzie słyszał cnót twoich pochwały,
Twej łagodności i twojej urody,
(Choć wszystkie stoją przymiotów twych niżej),
Tym poruszony wyruszyłem w drogę,
O twoją rękę przybywam się starać.
KATARZYNA
Jak wyruszyłeś, tak się i odruszysz,
Bo wiem, że jesteś tylko ruchomością.
PETRUCHIO
Co jest ruchomość?
KATARZYNA
Składane krzesełko.
PETRUCHIO
Mówisz jak z książki; a więc siadaj na mnie.
KATARZYNA
Bóg stworzył osły, żeby nas nosiły.
PETRUCHIO
Bóg stworzył dziewki, żeby nas nosiły.
KATARZYNA
Nie ja tą szkapą, co ciebie poniesie.
PETRUCHIO
Nie będę, Kasiu, zbytecznym ciężarem,
Bo wiedząc, żeś jest i młodą, i lekką —
KATARZYNA
Dość, by mnie taki jak ty gach nie dognał,
Chociaż mam wagę, jaka mi należy.
PETRUCHIO
Jaka należy? Bzz, bzz! piękna Kasiu.
KATARZYNA
Wybornie bzykasz, jak natrętna mucha.
PETRUCHIO
Jak to? i mucha ta złapie turkawkę?
KATARZYNA
Tylko że wcześniej turkawka ją połknie.
PETRUCHIO
Gniewasz się, widzę, proszę, nie bądź osą.
KATARZYNA
Jeślim jest osą, strzeż się mego żądła.
PETRUCHIO
Więc przez ostrożność żądło ci to wyrwę.
KATARZYNA
Nie każdy błazen wie, gdzie żądła szukać.
PETRUCHIO
Któż nie wie, gdzie swe żądło osa chowa?
W ogonie.
KATARZYNA
Pleciesz, w języku.
PETRUCHIO
A czyim?
KATARZYNA
Twoim, jeżeli mówisz o ogonie.
A teraz żegnam.
PETRUCHIO
zatrzymując ją
Nie, nie, moja Kasiu,
Wierzaj mi, jestem szlachcic.
KATARZYNA
Zobaczymy.
Uderza go.
PETRUCHIO
Raz jeszcze spróbuj, oddam ci z nawiązką.
KATARZYNA
Gdybyś to zrobił, twój herb byś utracił.
Gdy mnie uderzysz, nie jesteś szlachcicem,
A kto nie szlachcic, ten i herbu nie ma.
PETRUCHIO
Kasia heraldyk? O, wpisz mnie w twój herbarz!
KATARZYNA
A jaki herb twój? Grzebieniasty kogut?
PETRUCHIO
I bez grzebienia, bądź tylko mą kurą.
KATARZYNA
Nie, nie, nie będę, bo piejesz jak kapłon.
PETRUCHIO
Dość tego, Kasiu, przestań być już kwaśną.
KATARZYNA
To w mej naturze, to od kwaśnych jabłek.
PETRUCHIO
Nie bądź więc kwaśna, nie ma kwaśnych jabłek.
KATARZYNA
Jest na nieszczęście.
PETRUCHIO
A więc mi je pokaż!
KATARZYNA
Nie mam zwierciadła.
PETRUCHIO
Myślisz o mej twarzy?
KATARZYNA
Jak na młodego, dobra to odpowiedź.
PETRUCHIO
Widzę, że jestem za młody dla ciebie.
KATARZYNA
A przecie zwiędły.
PETRUCHIO
Przez zbytnie kłopoty.
KATARZYNA
To z wszystkich moich kłopotów najmniejszy.
/ Chce odchodzić. /
PETRUCHIO
Tak mi się, Kasiu, nie potrafisz wymknąć.
KATARZYNA
Puść mnie, lub wkrótce tego pożałujesz.
PETRUCHIO
Nigdy! Kobiety słodszej nie widziałem;
Mówiono, żeś jest zła, dzika, ponura,
Dziś widzę, że to czarna była potwarz,
Boś jest wesoła, zabawna, uprzejma,
Powolna w mowie, wonna jak kwiat w maju,
Niezdolna zmarszczyć czoła, krzywo patrzyć,
Jak rozdąsane panny ust przygryzać,
Nie ma dla ciebie wdzięku sprzeciwianie;
Chętnie przyjmujesz wszystkich zalotników
I wszystkich bawisz uprzejmą rozmową.
Skąd wieść ta poszła, że Kasia kuleje?
Potwarczy świecie! Kasia tak wysmukła
I tak jest gibka, jak leszczyny gałąź,
Jak jej orzecha łupina tak smagła,
A stokroć słodsza od jądra orzecha.
Pozwól zobaczyć chód twój: nie kulejesz.
KATARZYNA
Rozkazuj, błaźnie, twoim własnym sługom!
PETRUCHIO
Czy Febe lasów piękniejszą ozdobą,
Jak tej komnaty Kasia z swym urokiem?
O, bądź Dianą, a Kasią Diana,
Ty czystą Kasią, a Diana czułą!
KATARZYNA
Gdzie się tych pięknych nauczyłeś rzeczy?
PETRUCHIO
Mówiłem, co mi rozum mój dyktował.
KATARZYNA
Jakże twój rozum mało ma rozumu!
PETRUCHIO
Co, czyżbym nie miał rozumu i sensu?
KATARZYNA
Masz, tylko radzę, byś ciepło się trzymał.
PETRUCHIO
Myślę to zrobić w twoim łóżku, Kasiu.
Lecz dajmy pokój próżnej gadaninie;
Rzecz ci wyłożę krótko, węzłowato:
Ojciec twój dał już swoje przyzwolenie,
I na twój posag zgoda między nami,
Będziesz mą żoną, czy chcesz, czyli nie chcesz.
Mąż ze mnie, Kasiu, jakiego ci trzeba,
Bo, na to światło, w którym jasno widzę
Całą twą piękność, dla której cię kocham,
Mnie, nie innego pojąć musisz męża.
Jam się urodził, aby cię ugłaskać,
Dzikiego kota w słodką zmienić Kasię,
Jak wszystkie Kasie domowe łagodną.
Otóż twój ojciec; nie rób ceregieli,
Bo chcę i będę mieć Kasię za żonę.
/ Wchodzą: Baptysta, Gremio i Tranio. /
BAPTYSTA
Signor Petruchio, jakże stoi sprawa?
PETRUCHIO
Alboż inaczej może stać jak dobrze?
Moje zaloty nie mogły być marne.
BAPTYSTA
No, jak tam, córko? Jak zawsze uparta?
KATARZYNA
Zowiesz mnie córką? Nie można zaprzeczyć,
Żeś mi dał dowód ojcowskiej czułości,
Pragnąc mnie wydać za pół-wartogłowa,
Wariata, gbura, któremu się zdaje,
Że można wszystko przekleństwem załatwić!
PETRUCHIO
Słuchaj mnie, ojcze: i ty, i świat cały
Fałszywe o niej wydaliście zdanie;
Jeśli się sierdzi, to tylko na pokaz,
W duszy jest bowiem skromna jak gołąbek,
I nie gorętsza od wiosny poranka;
Swą cierpliwością jest równa Gryzeldzie,
Rzymskiej Lukrecji duszy swej czystością.
Słowem, po krótkiej zapadło rozmowie,
Że ślub nasz w przyszłą bierzemy niedzielę.
KATARZYNA
W przyszłą niedzielę najpierw będziesz dyndał.
GREMIO
Czy słyszysz? Mówi, że ty będziesz dyndał.
TRANIO
I na tym koniec? A więc nic z układów.
PETRUCHIO
Cierpliwość! Wszak ją dla siebie wybrałem;
Jeśli my w zgodzie, w co się chcecie mieszać?
W porozumieniu wspólnym tak zapadło,
Że między ludźmi będzie wciąż złośnicą.
Daję wam słowo, że trudno uwierzyć,
Jak ta Kasieńka serdecznie mnie kocha.
Drogie kurczątko! Zwisła mi na szyi
I przysięgami i całusów krocią
Zyskała moją miłość w mgnieniu oka.
Ach, wy naiwni, wy jeszcze nie wiecie,
Że wszak sam na sam i tchórzliwy rycerz
Może poskromić najgorszą złośnicę.
Daj rękę, Kasiu; jadę do Wenecji,
Aby czym prędzej wyprawę zakupić.
Tymczasem, ojcze, ślubne urządź święto,
Na którym Kasię w całym ujrzysz blasku.
BAPTYSTA
Nie wiem, co mówić; lecz dajcie mi ręce:
Petruchio, niechaj Bóg ci błogosławi!
To zaręczyny.
GREMIO I TRANIO
Amen, my świadkami.
PETRUCHIO
Żegnam was, ojcze, żono, przyjaciele,
Muszę się spieszyć, sobota za pasem.
Będziesz mieć suknie, pierścienie, klejnoty.
Kasiu, daj buzi! — A więc do soboty.
/ Petruchio i Katarzyna wychodzą w przeciwne strony. /
GREMIO
Kto widział stadło prędzej skojarzone?
BAPTYSTA
Dziś spekulację zrobiłem szaloną,
Dobiłem targu, chociaż stracę ponoć.
TRANIO
Chowany towar w twoim psuł się domu,
Na morzu korzyść przyniesie lub zginie.
BAPTYSTA
Szukam jedynej korzyści — pokoju.
GREMIO
Kto chciałby przeczyć, że on pokój kupił?
Teraz, Baptysto, do twej młodszej córki.
Przyszedł na koniec dzień długo czekany,
Jam twój jest sąsiad i pierwszy w zalotach.
TRANIO
Ja kocham Biankę nad wszelkie wyrazy,
Nawet nad myśli twoich przypuszczenia.
GREMIO
Młodziku, kochać jej, jak ja, nie możesz.
TRANIO
Siwa twa broda wszelką mrozi miłość.
GREMIO
Miłość twa, trzpiocie, pusta tylko piosnka;
Wiek jeden daje stateczność, dostatek.
TRANIO
Lecz w oczach kobiet młodość to jest kwiatek.
BAPTYSTA
Pozwólcie, proszę, ja spór wasz zakończę:
Czyny, nie słowa, rzecz rozstrzygną całą.
Kto większe wiano mej zapewni córce,
Temu zaręczam Bianki mojej miłość.
Mów, signor Gremio, jaki robisz zapis?
GREMIO
Naprzód, wiesz dobrze, iż dom mój, tu w mieście,
W złote i srebrne opływa naczynia,
W drogie miednice dla pięknych jej rączek;
W kufrach z słoniowej kości jest gotówka,
W szafach z cyprysu obicia, dywany,
Drogie tkaniny, zdobione firanki,
Pościel mięciutka, tureckie poduszki,
Wszystkie perłami suto haftowane,
W złotych obiciach, weneckie koronki,
Z miedzi i cyny kuchenne naczynia,
Jak uczciwemu przystało domowi;
W moim folwarku sto krów dojnych stoi,
W moich oborach wołów sto dwadzieścia,
A w miarę tego całe gospodarstwo.
Prawda, że w lata zaszedłem już trochę,
Lecz niechaj moją będzie, póki żyję,
Wszystko to dla niej, choćbym jutro umarł.
TRANIO
Z całej perory koniec tylko dobry.
Mnie teraz słuchaj; bogatego ojca
Jestem jedynym synem i dziedzicem;
Jeśli dostanę córkę twą za żonę,
W murach bogatej Pizy jej zostawię
Trzy albo cztery tak pięknych kamienic,
Jak piękny w Padwie dom starego Gremia;
A dwa tysiące dukatów intraty,
Z mych żyznych łanów na wiano jej piszę.
Co, panie Gremio? Trochę ci dopiekłem.
GREMIO
W ziemi intraty rocznej dwa tysiące!
Dóbr moich wartość tyle nie wynosi;
Wszystko jej daję, a w dodatku okręt,
Co dziś w Marsylii stoi na kotwicy.
Co, czy cię jeszcze okręt mój nie zdławił?
TRANIO
Rzecz to wiadoma, Gremio, że mój ojciec
Ma trzy okręty podobne twojemu,
Dwa galeony i galer dwanaście:
Wszystkie są dla niej, i jestem gotowy
Każdy twój prezent natychmiast zdublować.
GREMIO
Nic więcej nie mam, com miał, wszystko dałem,
Dać jej nie mogę więcej, jak posiadam,
Lecz dam jej siebie i wszystko, co moje.
TRANIO
Wedle podanych przez ciebie warunków,
Pobiłem Gremia, dziewczyna jest moja.
BAPTYSTA
Prawda, że lepsze twoje są ofiary;
Niech teraz ojciec twe dary potwierdzi,
Daję ci córkę, inaczej przepraszam;
Co będzie z wiana, gdy umrzesz przed ojcem?
TRANIO
To są wybiegi; on stary, ja młody.
GREMIO
Nie umierająż młodzi tak jak starzy?
BAPTYSTA
Słuchajcie teraz, jaka moja wola:
W przyszłą niedzielę jest ślub Katarzyny,
W tydzień powiedziesz Biankę do ołtarza,
Jeśli przyniesiesz ojca potwierdzenie,
Inaczej, signor Gremio ma pierwszeństwo.
A teraz żegnam, obu wam dziękuję.
Wychodzi.
GREMIO
Bądź zdrów, sąsiedzie! Nie trwożę się wcale;
Stary twój ojciec byłby postrzelony,
Gdyby dał wszystko i na stare lata
W twoim żył domu na łaskawym chlebie.
Próbuj, zobaczysz, że nie tak jest łatwo
Starego lisa włoskiego wykurzyć.
Wychodzi.
TRANIO
Idź na złamanie karku, stary pryku!
Gram w grę wysoką i na swym postawię.
Skorom się uparł memu panu służyć,
Nie wiem, dlaczego fałszywy Lucentio
I w fałszywego nie zmieni się ojca:
Gdy się to uda, cud to będzie wielki,
Bo zwykłym trybem ojciec syna płodzi,
A tutaj z syna ojciec się urodzi.
Wychodzi.
AKT TRZECI
SCENA I
/ Pokój w domu Baptysty. /
/ Lucentio, Hortensjo i Bianka /
LUCENTIO
Skrzypaku, wara! zbyt się zapominasz,
Czyś poczęstunku tak prędko zapomniał,
Który dostałeś z ręki Katarzyny?
HORTENSJO
Zrzędny pedancie, pomnij, że stoimy
Przed opiekunką niebieskiej harmonii,
Że więc przed tobą służy mi pierwszeństwo.
Z końcem godziny ćwiczeń muzykalnych
Przyjdzie godzina twej literatury.
LUCENTIO
Kompletny osioł! Tego nawet nie wie,
Co dało życie pieśniom i muzyce!
Celem muzyki myśl ludzką odświeżyć
Znużoną pracą lub długiem ślęczeniem;
Więc po prelekcji mej filozoficznej
Będziesz miał porę dla twojej harmonii.
HORTENSJO
Nie ścierpię dłużej twojego grubiaństwa.
BIANKA
Panowie, proszę! obaj mnie krzywdzicie,
Wiodąc spór o to, co do mnie należy;
Nie jestem dzieckiem, które w szkole chłoszczą,
I nie chcę godzin zostać niewolnicą;
Me lekcje od mej zależą fantazji.
Żeby spór skończyć, usiądźmy we troje,
Ty weź instrument, graj jaki kawałek,
On skończy lekcję, nim lutnię nastroisz.
HORTENSJO
Więc rzucisz książki, gdy nastroję lutnię?
Wychodzi.
LUCENTIO
Więc nigdy! Zacznij stroić twój instrument.
BIANKA
Gdzieśmy stanęli?
LUCENTIO
Tu, pani.
Hac ibat Simois; hic est Sigeia tellus;
Hic steterat Priami regia celsa senis.
BIANKA
Tłumacz.
LUCENTIO
Hac ibat, jak ci już powiedziałem, — Simois, nazywam się Lucentio, — hic est, jestem synem Vincentia z Pizy, — Sigeia tellus, tak przebrany, aby zyskać twoją miłość, — Hic steterat, a ów Lucentio, który w konkury przyjechał, — Priami, jest sługa mój Tranio, — regia, który zajął moje miejsce, — celsa senis, abyśmy mogli oszukać starego Pantalona. Wchodzi Hortensjo.
HORTENSJO
Pani, instrument mój już nastrojony.
BIANKA
Słuchamy.
Hortensjo gra.
Wyższa struna brzmi fałszywie.
LUCENTIO
Pluń w dziurkę, człeku, strój lutnię na nowo.
BIANKA
Zobaczmy teraz, czy będę w stanie tłumaczenie powtórzyć. Hac ibat Simois, nie znam cię; — hic est Sigeia tellus, nie ufam ci; — Hic steterat Priami, uważaj, żeby nas nie podsłuchano; — regia, nie bądź nazbyt pewny; — celsa senis, nie trać nadziei.
HORTENSJO
Lutnia już stroi.
LUCENTIO
Oprócz niskich tonów.
HORTENSJO
Strojne są tony wysokie i niskie,
Gbur tylko niski rozdźwiękiem jest tutaj.
Patrzcie, jak pedant ognisty i śmiały!
Gbur się umizga do mej ukochanej;
Mam ja na ciebie oko, bakałarzu.
BIANKA
Może uwierzę z czasem, dziś nie ufam.
LUCENTIO
O, ufaj, pani!
Spostrzegają zbliżającego się Hortensja.
Wierzaj! Aeacides
Jest Ajaks, imię to po dziadku dostał.
BIANKA
Trudno nie wierzyć profesora słowu,
Chociaż mam jeszcze pewne wątpliwości.
Skończmy na teraz. Licjo, twoja kolej.
Proszę, przebaczcie mi, drodzy mistrzowie,
Żem sobie z wami żartów pozwoliła.
HORTENSJO
do Lucentia
Zostaw nas samych, bo w mojej muzyce
Nie mam pisanych pieśni na trzy głosy.
LUCENTIO
Mopanku, wiele robisz ceregieli.
na stronie
Muszę tu zostać; jeśli się nie mylę,
Piękny muzykant kochać się zaczyna.
HORTENSJO
Pani, nim weźmiesz instrument do ręki,
Nim zaczniesz palce do strun lutni wkładać,
Od pierwszych zasad sztuki muszę zacząć.
Mam ja skrócone tu prawidła gamy,
Dla mych uczennic milsze, skuteczniejsze
Od innych mistrzów zwyczajnej metody:
Wszystko spisałem w skróceniu; racz czytać.
BIANKA
Lecz ja nad gamy dawno postąpiłam.
HORTENSJO
Lecz nie znasz jeszcze wszak gamy Hortensja.
BIANKA
czyta
*Ja, gama, wszelkiej harmonii podstawa*,
A. re, *Hortensja miłość ci przynoszę*;
B. mi, *O, Bianko! przyjmij go za męża*!
C. fa, ut, *Z serca całego cię kocha*;
B. sol-re, *Dwie mam nuty na klucz jeden*;
E. la-mi, *Umrę, gdy się nie zlitujesz*.
Zowiesz to gamą? Nie jest po mej myśli,
Przenoszę starą metodę, nie jestem
Dosyć wykwintną, abym chciała zmienić
Stare prawidła na wymysły nowe.
/ Wchodzi Sługa. /
SŁUGA
Na prośbę ojca porzuć, pani, księgi,
Pomóż mu siostry komnatę ozdabiać;
Wiesz, że na jutro ślub zapowiedziany.
BIANKA
Żegnam was obu; muszę się oddalić.
/ Wychodzą: Bianka i Sługa. /
LUCENTIO
I ja więc, pani, nie mam co tu robić!
Wychodzi.
HORTENSJO
Lecz ja mam powód szpiegować pedanta,
Bo mi wygląda na zakochanego.
Lecz jeśli myśli twe, Bianko, tak niskie,
Że lada pedant twój wzrok błędny ściąga,
Bierz, kogo zechcesz, nie mam chęci fukać;
Kwita z Hortensjem: pójdę innej szukać.
Wychodzi.
SCENA II
/ Przed domem Baptysty. /
/ Baptysta, Gremio, Tranio, Katarzyna, Bianka, Lucentio i Służba /
BAPTYSTA
do Trania
Signor Lucentio, dziś, wedle umowy,
Miał ślub się odbyć mojej Katarzyny,
Lecz ani słychu o mym przyszłym zięciu.
Jak nam urągać świat się będzie cały,
Gdy nadaremnie kapłan będzie czekał
Z błogosławieństwem na pana młodego!
Na hańbę naszą co mówi Lucentio?
KATARZYNA
Ta hańba na mnie jedną tylko spada.
Ty mnie zmusiłeś, mimo mego serca,
Rękę pustemu oddać wietrznikowi,
Który się spieszył, gdy szło o konkury,
Ale do ślubu już mu nie tak pilno.
Czy nie mówiłam, że to postrzeleniec,
Szczerości płaszczem kryjący szyderstwo?
By sobie zjednać żartownisia sławę,
Tysiącom panien dzień ślubu oznaczy,
Sprosi przyjaciół, da na zapowiedzi,
Choć o małżeństwie ani mu się nie śni.
Ludzie palcami będą mnie wytykać,
Wołać: „Patrz! Żona wariata Petruchia,
Gdyby przyjść tylko i pojąć ją raczył”.
TRANIO
Cierpliwość, signor Baptysto i pani!
Uczciwe były Petruchia zamiary,
Choć nie znam przeszkód, które go wstrzymały.
Trochę jest szorstki, lecz pełny rozumu,
I choć wesoły, uczciwy jest razem.
KATARZYNA
Bogdaj go oczy moje nie widziały!
/ Wychodzi, płacząc, za nią Bianka i Słudzy. /
BAPTYSTA
Idź, biedna córko! Łez twoich nie ganię:
Czyn taki nawet świętą by oburzył,
A cóż podobną do ciebie złośnicę!
/ Wchodzi Biondello. /
BIONDELLO
Panie, panie! nowiny, stare nowiny, takie nowiny, jakich jeszcze nie słyszałeś!
BAPTYSTA
Nowiny, a przecie stare nowiny? jak to być może?
BIONDELLO
Jak to? alboż to nie nowina słyszeć o powrocie Petruchia?
BAPTYSTA
Czy wrócił?
BIONDELLO
Nie, panie.
BAPTYSTA
Cóż więc?
BIONDELLO
Wraca.
BAPTYSTA
Kiedy tu będzie?
BIONDELLO
Gdy stanie, gdzie ja stoję i zobaczy was, jak ja widzę.
TRANIO
Ale wróćmy do twoich starych nowin; co widziałeś?
BIONDELLO
Słuchaj tylko, panie; Petruchio przybywa w nowym kapeluszu, a starej sukmanie; w starych spodniach, trzy razy nicowanych; w parze butów, które kiedyś na skład świec służyły, jeden zapięty sprzączką, drugi sznurowany; ze starą, zardzewiałą karabelą, dobytą z miejskiego arsenału, ze złamaną rękojeścią bez skuwki, o dwóch złamanych ostrzach. Koń jego osiodłany starą, robaczliwą kulbaką, której strzemiona nie z jednej familii; do tego nosaty, z grzbietem jak kolano, gruzłowaty, parchowaty, sednisty, guzowaty, poznaczony żółtaczką, zołzowaty nie do wyleczenia, na pół zdechły od zawrotu, rupiami toczony, łękowaty, z wybitą łopatką, kulawy na przednie nogi; munsztuk z jednym cuglem, z baraniej skóry nagłówek, który przez nieustanne ciągnienie, aby nie utknął, sto razy się zerwał i tylko węzłami się trzyma; z popręgiem sześć razy łatanym; z aksamitnym podogoniem od jakiejś pani siodła, na którym jeszcze widać dwie litery jej nazwiska, pięknie gwoździami wybite, a tu i owdzie cerowane szpagatem.
BAPTYSTA
Kto z nim przybywa?
BIONDELLO
O, panie, jego lokaj, jak koń jego cudacznie ubrany: z nicianą pończochą na jednej nodze, z wełnianą na drugiej; jedna podwiązka czerwona a druga niebieska; stary kapelusz, a na nim Wybór czterdziestu fantazji zamiast piórka; potwór, prawdziwy potwór z ubioru, a nie chrześcijański pachołek albo lokaj szlachecki.
TRANIO
Tak się ustroił przez fantazji wybryk,
Choć nieraz w lichych widziałem go szatach.
BAPTYSTA
Rad jestem, że przybywa, jakkolwiek przybywa.
BIONDELLO
Lecz, panie, on nie przybywa.
BAPTYSTA
Czy nie powiedziałeś, że przybywa?
BIONDELLO
Kto? że Petruchio przybywa?
BAPTYSTA
Tak jest, że Petruchio przybywa.
BIONDELLO
Nigdy, panie; powiedziałem tylko, że koń jego przybywa, niosąc go na grzbiecie.
BAPTYSTA
To na jedno wychodzi.
BIONDELLO
Nie, panie, na świętego Kubę; o grosz się zakładam, że koń i człowiek to więcej jak jeden, a przecie nie kilku.
/ Wchodzą: Petruchio i Grumio. /
PETRUCHIO
Gdzie są panowie? Kogom zastał w domu?
BAPTYSTA
Dobrze, żeś przybył.
PETRUCHIO
Jednak źle przybywam.
BAPTYSTA
Wszak nie kulejesz.
TRANIO
Nie tak wystrojony,
Jakbym chciał widzieć —
PETRUCHIO
Szło mi o to głównie,
Ażebym przybył na dzień oznaczony.
Lecz gdzie jest Kasia, droga narzeczona?
Cóż to, panowie? Zda się, brwi marszczycie?
Czemuż tak na mnie wytrzeszczacie oczy,
Jak gdyby nagle kościół z ziemi wyrósł,
Lub cud się jaki zjawił lub kometa?
BAPTYSTA
Wszak wiesz, że dzisiaj jest twoje wesele;
Twa nieobecność smuciła nas przedtem,
Twój ubiór teraz zasmuca nas więcej.
Fe! zrzuć tę odzież, przez wzgląd na twą godność
Nie chciej zatruwać naszego wesela.
TRANIO
Powiedz nam, jakie sprawy wielkiej wagi
Z dala od żony tak cię przetrzymały,
I sprowadziły taką w tobie zmianę?
PETRUCHIO
Nudna to powieść, słuchaczom niemiła;
Dość, że przybywam, wierny memu słowu,
Pomimo kilku dziwactw przymuszonych,
Które w sposobnej porze wytłumaczę,
Pewny, że wszystkich zyskam aprobatę.
Lecz gdzie jest Kasia? Tęskno mi jest do niej.
Ranek ubiega, czas iść do kościoła.
TRANIO
Strzeż się, by w takim ujrzała cię stroju.
Idź do mej izby; przywdziej moją odzież.
PETRUCHIO
Uchowaj, Boże! Ujrzy mnie, jak jestem.
BAPTYSTA
Czy i do ślubu chcesz iść tak, jak jesteś?
PETRUCHIO
Bądź tego pewny; lecz dość gadaniny.
Bierze za męża mnie, nie moją odzież.
Gdybym tak łatwo mógł siebie naprawić,
Jak łatwo zmienię te biedne łachmany,
Byłoby dobrze dla niej, dla mnie lepiej.
Lecz jaki błazen ze mnie! Tu gawędzę,
Zamiast „dzień dobry” rzec mej narzeczonej,
Przypieczętować tytuł pocałunkiem.
/ Wychodzą: Petruchio, Grumio i Biondello. /
TRANIO
Musi być sekret jakiś w tym przebraniu.
Nim do kościoła pójdziemy, spróbujmy,
Czy się nie zechce lepiej trochę ubrać.
BAPTYSTA
Idę zobaczyć, jak tam stoją rzeczy.
/ Wychodzi, za nim Gremio. /
TRANIO
Prócz jej miłości, ojca przyzwolenie
Równie potrzebne; aby je otrzymać,
Jak ci poprzednio wyłożyłem, panie,
Znajdę człowieka, (kto on, mniejsza o to,
Byle potrzebną oddał nam usługę)
Który Vincentia z Pizy przyjmie rolę,
I będzie w Padwie naszym ręczycielem
Na sumy większe, niż ta, którąm przyrzekł;
Tak więc twe piękne spełnią się nadzieje,
I pojmiesz Biankę za zgodą jej ojca.
LUCENTIO
Gdyby mej Bianki kroków nie szpiegował
Tak bystrym okiem kolega profesor,
Byłoby dobrze ślub zawrzeć tajemny;
Raz ożeniony — niech świat, co chce, gada —
Na przekór światu zatrzymam, co moje.
TRANIO
We wszystkim, panie, dobrze się rozpatrzym,
I nie zaśpimy żadnej sposobności,
Starego Gremia w pole wyprowadzim,
Poślemy za nim i ojca Minolę,
I muzykanta, wykwintnego Licja,
Na korzyść pana mojego Lucentia.
Wchodzi Gremio.
Ha, signor Gremio! czy wracasz z kościoła?
GREMIO
A kontent, jakbym ze szkoły uciekał.
TRANIO
Czy z panią młodą powraca pan młody?
GREMIO
Pan, lecz nie młody, to pan nie na żarty,
Ostry i szorstki, aż mi żal dziewczyny.
TRANIO
Od niej zrzędniejszy? nie, to być nie może.
GREMIO
Tak jest; to diabeł, diabeł, żywy diabeł!
TRANIO
Jeśli on diabeł, to ona diablica.
GREMIO
Ba! ona przy nim gołąbek lub jagnię.
Słuchaj, Lucentio: gdy ksiądz go zapytał,
Czy on za żonę bierze Katarzynę,
„Biorę, do kroćset stu tysięcy beczek”,
Głośno zawołał; kapłan zadziwiony
Upuścił brewiarz z swojej drżącej ręki,
A gdy się schylił, żeby książkę podnieść,
Takiego kuksa dał mu wariat młody,
Że za brewiarzem i ksiądz się powalił:
„Niechże ich teraz zbiera, kto chce,” krzyknął.
TRANIO
Co dziewka, kiedy ksiądz na nogi powstał?
GREMIO
Drżała jak listek; on klął, nogą tupał,
Jak gdyby proboszcz chciał go brać na fundusz.
Po rozmaitych w końcu ceremoniach,
„Wina”, zawołał, „wiwat, wiwat!” krzyczał,
Jak na pokładzie sternik do swych ludzi
Po strasznej burzy; gdy kielich wychylił,
Plusnął mętami na twarz zakrystiana,
Dając za powód, że biedaka broda
Zbyt rzadko rosła, chudą miała minę,
Jakby prosiła o napitku męty;
Potem swą żonę uchwycił za szyję,
Z tak głośnym cmokiem usta jej całował,
Że się po całym rozległo kościele.
Świadek wszystkiego, ze wstydu uciekłem,
A wiem, że za mną wszystko się ruszyło.
Nikt szaleńszego nie widział małżeństwa.
Lecz cicho! odgłos muzyki już słychać.
/ Wchodzą: Petruchio, Katarzyna, Bianka, Baptysta, Hortensjo, Grumio i Służba. /
PETRUCHIO
Dzięki, panowie! dzięki, przyjaciele!
Wiem, że zamiarem waszym dać mi ucztę,
Że ślubny bankiet suto zastawiony;
Lecz interesy me nie cierpią zwłoki,
Natychmiast przeto pożegnać was muszę.
BAPTYSTA
Jak to? chcesz jeszcze tej nocy wyjechać?
PETRUCHIO
Muszę wyjechać jeszcze przed wieczorem.
Nie dziw się, gdybyś znał me interesy,
Sam byś mnie naglił, bym co prędzej ruszał.
Zacni panowie, z serca wam dziękuję,
Żeście świadkami byli mego ślubu
Z słodką, cierpliwą i cnotliwą żoną.
Z mym teściem jedzcie, pijcie za me zdrowie,
Ja muszę jechać; żegnam was raz jeszcze.
TRANIO
Odłóż twój odjazd choć do poobiedzia.
PETRUCHIO
Nie mogę.
GREMIO
Zrób to na moje błaganie.
PETRUCHIO
Nie mogę.
KATARZYNA
Zrób to na moje błaganie.
PETRUCHIO
Rad jestem bardzo —
KATARZYNA
Że odjazd odkładasz?
PETRUCHIO
Rad jestem bardzo, że prosisz, bym został;
Lecz jak chcesz błagaj, chwili nie zostanę.
KATARZYNA
Jeśli mnie kochasz, zostań.
PETRUCHIO
Grumio, konie!
GRUMIO
Stoją gotowe; owies zjadł już konie.
KATARZYNA
Gdy tak, to dobrze, rób po twojej woli,
Co do mnie, dzisiaj odjeżdżać nie myślę,
Ni dziś, ni jutro, ale kiedy zechcę.
Drzwi są otworem, tędy pańska droga;
Możesz bruk zbijać, póki służą buty,
Ja zaś pojadę, gdy mi przyjdzie chętka.
Pięknego widzę dostałam mężulka,
Gdy już w dzień ślubu taką śpiewa piosnkę.
PETRUCHIO
Kasiuniu droga, nie gniewaj się, proszę.
KATARZYNA
Będę się gniewać. Uspokój się, ojcze,
Mąż mój zostanie, dopóki ja zechcę.
GREMIO
Ha, ha! coś mięknąć jegomość zaczyna.
KATARZYNA
Panowie, proszę, czas do uczty zasiąść.
Łatwo, jak widzę, zbłaźni się kobieta,
Jeśli jej braknie serca do oporu.
PETRUCHIO
Goście posłuszni będą twym rozkazom.
Raczcie wykonać panny młodej wolę;
Pijcie, hulajcie, popuszczajcie pasów,
Za jej panieństwo spełniajcie kielichy,
Bądźcie weseli — lub idźcie do diabła!
Lecz moja Kasia musi ze mną jechać.
Nie tup tak nóżką, ocząt nie wytrzeszczaj:
Umiem być panem tego, co jest moje,
A żona moja, to własność jest moja,
Mój dom, me meble, spichlerz mój, me pole,
Koń mój i wół mój, mój osioł, me wszystko.
Tu, przy mnie stoi; kto śmie, niech jej dotknie,
A największego padewskiego zucha,
Co chce mnie wstrzymać, rozumu nauczę.
Grumio, do szabli! śród bandy złodziei
Ratuj twą panią, jeśli masz odwagę.
Nie bój się, Kasiu, włosek ci nie spadnie,
Będę ci tarczą przeciwko milionom.
/ Wychodzą: Petruchio, Katarzyna i Grumio. /
BAPTYSTA
Niech z Bogiem jedzie ta gołębi para!
GREMIO
Pękłbym od śmiechu, gdyby dłużej został.
TRANIO
Z szalonych małżeństw to jest najszaleńsze.
LUCENTIO
A ty co myślisz, pani, o twej siostrze?
BIANKA
Szalona sama, wzięła szalonego.
GREMIO
Okatarzony widzę nasz Petruchio.
BAPTYSTA
Drodzy sąsiedzi, choć brak państwa młodych,
Aby na miejscu honorowym zasiąść,
Na smacznym kąsku wiecie, że nie zbywa.
Na miejscu męża niech siądzie Lucentio,
A miejsce żony niech Bianka zastąpi.
TRANIO
Żeby się uczyć swojej przyszłej roli?
BAPTYSTA
Zgadłeś, Lucentio. Panowie, prosimy.
Wychodzą.
AKT CZWARTY
SCENA I
/ Sala w wiejskim domu Petruchia. /
/ Wchodzi Grumio. /
GRUMIO
A niech piorun trzaśnie wszystkie zmordowane szkapy, wszystkich postrzelonych panów i wszystkie złe drogi! Czy był kiedy człowiek więcej niż ja zszargany, więcej niż ja strudzony? Ślą mnie naprzód, abym zapalał ogień, a oni później grzać się przyjeżdżają. Gdybym nie był małym garnuszkiem, co się łatwo rozgrzewa, prędzej by mi wargi do zębów przymarzły, język do podniebienia, a serce do brzucha, nim bym znalazł ogień do odtajania. Ale się rozgrzeję dmuchając na ogień, bo biorąc pod uwagę tę niepogodę, zakatarzyłby się większy ode mnie dryblas. Hej tam! Curtis! Wchodzi Curtis.
CURTIS
Kto mnie tam tak zmarzłym woła głosem?
GRUMIO
Kra lodu. Jeśli mi nie wierzysz, możesz się ślizgać po mnie od ramienia do pięty. Ognia, dobry Curtis!
CURTIS
Czy przyjeżdża pan ze swoją żoną, Grumio?
GRUMIO
Przyjeżdża, Curtis, przyjeżdża. Więc ognia! ognia! a nie lej wody na ognisko.
CURTIS
Czy naprawdę taka z niej sekutnica, jak powiadają?
GRUMIO
Była nią, Curtis, przed tymi mrozami; ale jak wiesz, zima łagodzi człowieka, kobietę i zwierzę, bo złagodziła mojego starego pana i moją młodą panią i mnie samego, kolego Curtis.
CURTIS
Idź do diabła, trzycalowy błaźnie! nie jestem zwierzem.
GRUMIO
Mam tylko trzy cale? Toć przecie twoje rogi mają przynajmniej stopę, a przynajmniej tyle co one jestem długi. Ale czy chcesz rozpalić ogień? Inaczej zaniosę na ciebie skargę do naszej pani, a wnet uczujesz zimną jej rękę za niedbalstwo w gorącej służbie.
CURTIS
Powiedz mi, proszę, dobry Grumio, jak tam idą rzeczy na świecie?
GRUMIO
Zimny to świat, mój Curtis, we wszystkich obowiązkach prócz twojego; a więc pal ogień! Zrób twoją należność, abyś dostał co ci się należy; bo pan mój i pani na pół skostniali od zimna.
CURTIS
Ogień już gotowy; teraz więc, dobry Grumio, rozpowiadaj mi nowiny.
GRUMIO
„Hej tam, Janku! słuchaj, Janku!” Masz nowin, ile zechcesz.
CURTIS
Zawsze widzę jesteś pełny krotofili.
GRUMIO
Pal ogień! Bo teraz jestem tylko pełny kataru. Gdzie kucharz? Czy wieczerza gotowa? Czy dom uprzątnięty, czy tatarak rozsypany, omieciona pajęczyna? Czy służba w nowej liberii, białych pończochach? Czy wszystkie kuchciki w niedzielnych szatach? Czy szklanki wymyte wewnątrz, a kociołki wyszorowane z zewnątrz? Czy obrus na stole? Czy wszystko w porządku?
CURTIS
Wszystko gotowe. Więc proszę cię, co za nowiny?
GRUMIO
Naprzód więc trzeba ci wiedzieć, że koń mój zmordowany, że pan mój i moja pani spadli.
CURTIS
Jak?
GRUMIO
Z siodeł w błoto. Długa o tym powieść.
CURTIS
Opowiedz wszystko, dobry Grumio.
GRUMIO
Nadstaw ucha.
CURTIS
Słucham.
GRUMIO
Trzymaj. Uderza go.
CURTIS
To się nazywa czuć powieść, a nie słuchać powieści.
GRUMIO
Dlatego też nazywa się czułą powieścią. Kułak ten był tylko ostrzeżeniem, żebyś słuchał uważnie. Więc zaczynam: imprimis, zjechaliśmy ze strasznej góry, mój pan jechał za moją panią —
CURTIS
Na jednym koniu?
GRUMIO
Co przez to rozumiesz?
CURTIS
No, konia.
GRUMIO
Więc sam opowiadaj historię. Gdybyś mi nie był przerwał, usłyszałbyś, jak się jej koń powalił, jak ona powaliła się pod konia; usłyszałbyś, w jakiej kałuży, jak się zabłociła; jak ją pod koniem zostawił, a mnie zaczął kijami okładać za to, że się koń jej potknął; jak ona brodziła po błocku, żeby go ode mnie odciągnąć; jak on klął; jak ona prosiła, ona, co nie prosiła nikogo nigdy przedtem; jak ja wrzeszczałem; jak uciekły konie; jak się zerwały jej cugle; jak straciłem moje podogonie, i wiele innych rzeczy godnych pamięci, które teraz umrą w zapomnieniu, a ty wrócisz bez znajomości świata do grobu.
CURTIS
Wedle takiego rachunku, większy z niego złośnik, jak z niej złośnica.
GRUMIO
Bądź tego pewny; jak zresztą sam się przekonasz, gdy przybędzie do domu, i ty, i najdumniejszy z was wszystkich. Ale co o tym gadać? Zawołaj Nataniela, Józefa, Mikołaja, Filipa, Waltera, Cukrołyka i resztę. Niech włosy gładko uczeszą, swoje niebieskie kurtki wyczyszczą, jednobarwne dobiorą podwiązki; niech się kłaniają lewą nogą, a niech się strzegą dotknąć włosienia pańskiej szkapy ogona, nie pocałowawszy przód własnej ręki. Czy wszyscy gotowi?
CURTIS
Wszyscy.
GRUMIO
Przywołaj ich.
CURTIS
Hej! czy słyszycie? Macie wyjść na spotkanie pana, aby pani przystojność okazać.
GRUMIO
Co mówisz o przystojności? Ma ona dosyć swojej własnej.
CURTIS
Kto tego nie wie?
GRUMIO
Ty zdajesz się nie wiedzieć, skoro wołasz na kolegów, żeby jej przystojność okazać.
CURTIS
Wołam ich, aby jej kredyt pomnożyć.
GRUMIO
Nie myśli nic od nich pożyczać!
/ Wchodzą Słudzy. /
NATANIEL
Witamy z powrotem, Grumio.
FILIP
Jakże zdrowie, Grumio?
JÓZEF
Co tam, Grumio?
MIKOŁAJ
Kolego Grumio!
NATANIEL
Jakże zdrowie, staruszku?
GRUMIO
Witam cię; — a u ciebie jakie zdrowie? A u ciebie, co tam, kolego? I na tym kończę pozdrowienia. Teraz, moje zuchy, czy wszystko gotowe? Czy wszystko wyczyszczone?
NATANIEL
Wszystko gotowe. A pan, jak daleko?
GRUMIO
Tylko co go nie widać; w tej chwili może zsiada z konia. Nie bądźcie więc — do stu katów! Cicho! Słyszę głos mojego pana.
/ Wchodzą: Petruchio i Katarzyna. /
PETRUCHIO
Gdzie te hultaje? Nikogo przed drzwiami,
By trzymać strzemię i odebrać konie!
Gdzie jest Nataniel, Grzegorz, gdzie jest Filip?
WSZYSCY
Tu, panie! tu, panie, tu, tu, panie!
PETRUCHIO
Tu, tu, tu, panie, tu, panie, tu, panie!
Zakute pałki, gbury, masztalerze!
Żadnej pilności, względów, ni usługi!
Gdzie łotr, którego naprzód tu wysłałem?
GRUMIO
Tu jestem, panie, tak głupi jak wcześniej.
PETRUCHIO
Przeklęty chamie, pociągowa szkapo,
Czy nie kazałem, byś mnie w parku czekał,
I przyprowadził tych wszystkich hultajów?
GRUMIO
Krawiec nie skończył kurtki Nataniela,
Trzewikom Ralfa brak było obcasów,
Piotr nie miał sadzy uczernić kapelusz,
A pochwy nie miał Waltera kordelas;
Grzegorz był tylko i Adam w liberii,
Resztę znalazłem jak dziadów w łachmanach,
Lecz jak są, wyszli powitać cię, panie.
PETRUCHIO
Ruszajcie, łotry, zastawcie wieczerzę!
Kilku Służących wychodzi.
śpiewa
„Ach, gdzie dawne moje życie!”
Gdzie są — siądź, Kasiu; nie bądź takim mrukiem.
Uf! jakże jestem zmęczony podróżą!
Wchodzą Słudzy z wieczerzą.
Kasiu, powtarzam, nie bądź takim mrukiem.
Ściągnij mi buty, urwiszu, a śpiesz się.
śpiewa
„Ksiądz Bernardyn w pewnem mieście
Od klasztoru szedł po kweście” —
Łotrze przeklęty, chcesz mi nogę skręcić?
Uderza go.
Masz coś zarobił; ściągnij drugi lepiej!
Rozjaśnij czoło, Kasiu. — Hej tam, wody!
Gdzie mój bonończyk, Troil? Ruszaj zaraz,
Zaproś kuzyna mego, Ferdynanda.
Wychodzi Służący.
Musisz go, Kasiu, poznać, pocałować.
Gdzie me pantofle? doczekam się wody?
Przynoszą mu miednicę.
Umyj się, Kasiu, i witaj w mym domu!
Służący upuszcza dzbanek.
A ty nicponiu! to tak znasz ty służbę?
Uderza go.
KATARZYNA
O, bądź cierpliwy! Zrobił to niechcący.
PETRUCHIO
Przeklęty bękart i łotr długouchy!
No siadaj, Kasiu! wiem, że masz apetyt.
Siadają.
Chcesz ty, czy ja mam odmówić modlitwę?
Co na półmisku?
1 SŁUŻĄCY
Baranina, panie.
PETRUCHIO
Kto ją tu przyniósł?
1 SŁUŻĄCY
Ja, panie.
PETRUCHIO
Spalona,
Jak wszystkie wasze potrawy spalone.
A psy przeklęte! Gdzie ten nicpoń kucharz?
Jak śmiecie, łotry, służyć baraniną,
Wiedząc od dawna, że jej znieść nie mogę?
Zbierzcie półmiski i szklanki, i wszystko!
Zrzuca całe nakrycie ze stołu.
Nieokrzesane i głupie gawrony!
Co, wy mruczycie? Ja was tu nauczę!
KATARZYNA
Proszę cię, mężu, nie bądź tak gwałtowny!
Pieczeń jest dobra, byleś chciał skosztować.
PETRUCHIO
Nie, Kasiu, pieczeń sucha jak podeszwa,
A suchych mięsiw doktor mi zabronił,
Bo rodzą gniewy i budzą zły humor;
Już popędliwi jesteśmy z natury,
Lepiej więc będzie dla obojga pościć,
Niźli się żywić mięsem przypieczonym.
Cierpliwość! Jutro lepszy będzie obiad.
Na dzisiaj, Kasiu, pośćmy dla kompanii.
Teraz twój ślubny pokażę ci pokój.
/ Wychodzą: Petruchio, Katarzyna i Curtis. /
NATANIEL
Czy podobnego widziałeś co, Piotrze?
PIOTR
On ją zabija własnym jej humorem.
/ Wchodzi Curtis. /
GRUMIO
Gdzie pan?
CURTIS
W pokoju pani, gdzie jej teraz
Prawiąc kazanie o wstrzemięźliwości,
Klnie, wrzeszczy, tupie tak, że biedna dusza
Nie wie, co mówić, na której stać nodze;
Siedzi jak człowiek ze snu rozbudzony.
Ale zmykajmy, bo widzę, pan wraca.
Wychodzą.
/ Wchodzi Petruchio. /
PETRUCHIO
Zacząłem moje rządy politycznie,
I myślę, że je szczęśliwie zakończę.
Sokół mój teraz pusty ma żołądek,
Głodzić go będę, póki nie unoszę,
Inaczej, nigdy nie zwiąże wabika.
Mam drugi sposób ułożyć maiża,
By słuchał głosu swego sokolnika:
Jak dzikie konie, morzyć bezsennością,
Kiedy uparte srożą się i dziobią;
Nic dziś nie jadła i nic jeść nie będzie,
I spać nie będzie, jak dzisiaj nie spała,
Bo jak w potrawach znalazłem przywary,
Tak je wynajdę i w posłaniu łóżka:
Tu więc materac, tam rzucę poduszkę,
W jeden kąt kołdrę, w drugi prześcieradło;
A naturalnie, harmider ten cały
Jest troskliwości o nią tylko skutkiem:
I koniec końców, nie przymruży oka.
Jeśli przypadkiem znużona zadrzemie,
Musi na moje obudzić się wrzaski.
Tak się miłością zabijają żony,
Tak ja szalony upór jej zwyciężę:
O lepszym środku na złośnice wiecie?
Raczcie w gazetach rozgłosić po świecie.
Wychodzi.
SCENA II
/ Padwa. — Przed domem Baptysty. /
/ Tranio i Hortensjo /
TRANIO
Powiedz mi szczerze, Licjo, czy też Bianka
Może przenosić kogo nad Lucentia?
Wyznaję, tkliwym strzela na mnie okiem.
HORTENSJO
Abyś uwierzył lepiej memu słowu
Jego prelekcjom z boku się przysłuchaj.
/ Odchodzą na stronę. — Wchodzą: Bianka i Lucentio. /
LUCENTIO
Czyli korzystasz, pani, z twoich czytań?
BIANKA
Ty najpierw powiedz, mistrzu, co sam czytasz?
LUCENTIO
Czytam kochania sztukę, której uczę.
BIANKA
Bogdajeś mistrzem w sztuce twojej został!
LUCENTIO
Póki ty jesteś duszy mej mistrzynią.
Wychodzą.
HORTENSJO
Podwójnym widzę maszerują krokiem.
Czy jeszcze teraz gotów jesteś przysiąc,
Że twoja Bianka nikogo na świecie
Nie kocha czulej jak swego Lucentia?
TRANIO
O przeniewierczy ty rodzie niewieści!
Wyznam ci, Licjo, bardzo mnie to dziwi.
HORTENSJO
Czas wyznać prawdę; ja nie jestem Licjo,
Nie jestem skrzypkiem, którego mam minę;
Gardziłbym sobą, gdybym chwilę dłużej
Wzdychał przebrany do takiej kobiety,
Co się nie waha porzucić szlachcica,
By wziąć za bożka takiego wałkonia.
Wiedz, panie, że się nazywam Hortensjo.
TRANIO
Signor Hortensjo, słyszałem ja nieraz
O twych dla Bianki czułych sentymentach;
Gdym jej na własne oczy widział lekkość,
Za twym przykładem, jeśli mi pozwolisz,
Miłości Bianki zrzekam się na zawsze.
HORTENSJO
Signor Lucentio, patrz, jak się całują!
Ściśnij tę rękę! przed niebem przysięgam,
Że więcej słowa miłości nie powiem
Do tej istoty miłości niegodnej,
Którą tak długo w sercu mym chowałem.
TRANIO
I ja przysięgam, że choćby błagała,
Nigdy za moją nie wezmę jej żonę.
Patrz! patrz! bezwstydna, patrz, jak się z nią pieści!
HORTENSJO
Z wszystkich kochanków bogdaj on jej został!
Co do mnie, aby przysięgi nie złamać,
Nim trzy dni miną do ołtarza wiodę
Bogatą wdowę, która mnie kochała
Tak długo, jak ja kochałem, szalony,
Tę zalotnicę. Bądź mi zdrów, Lucentio.
Nie piękna buzia, ale czułe serce
Miłość mą zyska. Idę, a bądź pewny,
Że mej przysiędze wierny pozostanę.
/ Wychodzi Hortensjo. — Zbliżają się Lucentio i Bianka. /
TRANIO
Piękna panienko, niech ci niebo ześle
Błogosławieństwo szczęśliwych kochanków!
Aniołku, gdym cię na uczynku złapał,
Razem z Hortensjem wyrzekam się ciebie.
BIANKA
Czy to są żarty, Tranio, czy to prawda?
TRANIO
Prawda.
LUCENTIO
Więc Licja pozbyłem się wreszcie.
TRANIO
Na zemstę, ciepłą śpieszy pojąć wdówkę;
Dzień mu wystarczy na ślub i zaloty.
BIANKA
Więc szczęść mu Boże!
TRANIO
Wnet on ją ugłaska.
BIANKA
Jak sam powiada.
TRANIO
O, wierzaj mi, pani,
Kształcił się w dobrej szkole ugłaskania.
BIANKA
Gdzież to podobna znajduje się szkoła?
TRANIO
W szkole tej, pani, mistrzem jest Petruchio;
Wykłada uczniom sposobów trzydzieści,
Jak kiełzać humor i język niewieści.
/ Wbiega Biondello. /
BIONDELLO
O, panie, panie! tak długom czatował,
Żem jak pies zbity; lecz ujrzałem w końcu,
Jak schodził z góry uczciwiec staruszek,
Jakbym na urząd sam go obstalował.
TRANIO
Co to za człowiek?
BIONDELLO
Kupiec albo pedant,
Jedno lub drugie; w poważnej sukmanie,
A w każdym ruchu ojciec żywiuteńki.
LUCENTIO
Co chcesz z nim zrobić?
TRANIO
Jeśli łatwowierny,
Za czystą prawdę powieść moją weźmie,
Chętnie Vincentia podejmie się roli,
I jak prawdziwy Vincentio potwierdzi
Wszystkie zapisy Baptyście Minoli.
Idź z ukochaną, a nas zostaw samych.
/ Wychodzą: Lucentio i Bianka. — Wchodzi Pedant. /
PEDANT
Bóg z tobą, panie!
TRANIO
I z tobą! witamy!
Czy idziesz dalej, czyś stanął u kresu?
PEDANT
Jestem u kresu na jakie dni dziesięć,
A potem dalej, do Rzymu, a potem,
Przy bożej łasce, idę do Trypoli.
TRANIO
A skądże rodem?
PEDANT
Jestem Mantuańczyk.
TRANIO
Co? Mantuańczyk? Uchowaj cię, Panie!
Czy życiem gardzisz, żeś do Padwy przyszedł?
PEDANT
Życiem? Co mówisz? To nie są przelewki.
TRANIO
Gardłem ma płacić każdy Mantuańczyk,
Który się waży w Padwie stanąć nogą.
Nie znasz powodu? Na wasze okręty
W Wenecji książę położył embargo,
A przez nienawiść do waszego księcia
Krwawy ten wyrok publicznie ogłosił.
Gdybyś godzinę prędzej był tu przyszedł,
Byłbyś to słyszał sam na własne uszy.
PEDANT
Tym gorsze, panie, moje położenie,
Że mam z Florencji ważne z sobą weksle,
Które koniecznie tu mam prezentować.
TRANIO
Ja ci przez grzeczność oddam tę usługę,
W dodatku dobrą pomogę ci radą.
Powiedz mi, proszę, czyś był kiedy w Pizie?
PEDANT
Jakie sto razy zwiedzałem to miasto,
Obywateli swych słynne powagą.
TRANIO
Czyli nie znałeś tam czasem Vincentia?
PEDANT
Nie, sam go nie znam, lecz znam jego imię,
Jak największego w mieście tym bogacza.
TRANIO
Jest to mój ojciec, żeby wyznać prawdę,
Jest między wami pewne podobieństwo.
BIONDELLO
na stronie
Jak między jabłkiem a między ostrygą.
TRANIO
Żeby kosztowne twe ratować życie,
Chcę ci dopomóc, dla jego miłości;
Uważaj tylko, co za traf szczęśliwy,
Że masz podobne rysy do Vincentia!
Przybierz więc jego imię i powagę,
A w moim domu chętną przyjm gościnność;
Pamiętaj tylko dobrze grać twą rolę.
Wszak mnie rozumiesz? Będziesz u mnie mieszkał,
Póki spraw twoich w Padwie nie załatwisz.
Przyjmij ofiarę, jeśli ci po myśli.
PEDANT
Przyjmuję z serca; odtąd dla mnie będziesz
Zbawcą wolności mojej, mego życia.
TRANIO
Nie traćmy czasu. Powiem ci nawiasem,
Że mego ojca czekamy co chwila,
Ażeby ślubny mój podpisał kontrakt
Z córką pewnego Baptysty Minoli.
Później obszerniej o tym pogadamy,
Tymczasem idźmy, żebyś ubiór zmienił.
Wychodzą.
SCENA III
/ Pokój w domu Petruchia. /
/ Katarzyna i Grumio /
GRUMIO
Nie, pani, nie śmiem; on mnie zabić gotów.
KATARZYNA
Coraz jawniejsza złość jego, ma krzywda.
Po to mnie pojął, aby mnie zagłodzić?
U drzwi mojego ojca każdy żebrak
Na pierwsze słowo dostaje jałmużnę,
Odepchniętego każdy sąsiad przyjmie;
A ja, com nigdy nie umiała prosić,
Com nigdy prosić nie potrzebowała,
Z głodu umieram, a od bezsenności
Kołowacieję; przekleństwem mnie budzi,
Karmi krzykami, a co mnie oburza,
Wszystko pod czułej miłości pozorem,
Jakby snu chwila, chleba okruszyna
Zaraz mnie miały razić apopleksją.
Idź, proszę, przynieś mi trochę pokarmu,
Przynieś, co znajdziesz, wszystko będzie dobre.
GRUMIO
Co mówisz, pani, o wołowych nogach?
KATARZYNA
Wielki rarytas! przynieś je co prędzej.
GRUMIO
To choleryczna zda mi się potrawa.
Ale na przykład flaki przysmażane?
KATARZYNA
Wielki przysmaczek! przynieś mi je, proszę.
GRUMIO
Ale i flaki mogą żółć poburzyć.
A gdyby pieczeń wołowa z musztardą?
KATARZYNA
To ulubiona moja jest potrawa.
GRUMIO
Tylko musztarda, rzecz rozpalająca.
KATARZYNA
To bez musztardy przynieś wołowinę.
GRUMIO
Ni myśleć o tym; przyniosę musztardę,
Lub bez musztardy nie ma wołowiny.
KATARZYNA
To przynieś jedno lub drugie, cokolwiek.
GRUMIO
A więc musztardę, lecz bez wołowiny.
KATARZYNA
Idźże do diabła, zwodny kusicielu!
Bije go.
Co chcesz mnie karmić potraw nazwą samą.
Przepadnij, zdrajco, i wszyscy, co z tobą
Śmiecie się moim cierpieniom urągać!
Precz z moich oczu! precz stąd, niewolniku!
/ Wchodzą: Petruchio z mięsem na talerzu i Hortensjo. /
PETRUCHIO
No, co tam, Kasiu, czemu tak posępna?
HORTENSJO
Jak się masz pani?
KATARZYNA
Niepodobna gorzej.
PETRUCHIO
Nabierz więc ducha, spójrz na mnie wesoło!
Patrz tylko, duszko, jak jestem troskliwy,
Patrz, własną ręką przysmak ten warzyłem.
Stawia półmisek na stole.
Na wdzięczność, Kasiu, sądzę, żem zarobił.
Co? ani słowa? Rzecz ci nie do smaku,
I praca moja na nic się nie zdała.
do sługi:
Zabierz półmisek.
KATARZYNA
Nie, zostaw go, proszę.
PETRUCHIO
Lada usługa wdzięcznością się płaci:
Nim mięsa dotkniesz, podziękuj mi przódy.
KATARZYNA
Dziękuję, panie.
HORTENSJO
Fe, wstydź się, Petruchio!
Siadajmy, pani, ucztę twą podzielę.
PETRUCHIO
na stronie
Jeśli mnie kochasz, Hortensjo, zjedz wszystko.
głośno
Bogdaj ten obiad na dobre ci wyszedł!
Zajadaj smacznie, a potem, serduszko,
Pojedziem hucznie do twojego ojca,
I będziem hulać jak za dobrych czasów,
W jedwabnych sukniach i złotych pierścionkach,
Kryzach, falbanach, rękawkach, koronkach;
Wspaniały wachlarz i szarfy jak tęcze,
I bursztynowe na rękach obręcze,
Naszyjnik z pereł, szale i manele,
I Bóg wie jeszcze jakie ceregiele.
Skończyłaś? Krawiec czeka już gotowy
W jedwab cię owić od stopy do głowy.
Wchodzi Krawiec.
No, krawcze, pokaż twoje kosztowności.
Wchodzi Kramarz.
Pokaż nam suknie. — Co nam waść przynosisz?
KRAMARZ
Obstalowany przez pana kapelusz.
PETRUCHIO
To widzę, formę brałeś na miseczce;
Na honor, czysty talerz z aksamitu.
Fe! to rzecz brudna, szpetna, nieprzystojna,
Coś na kształt muszli, łupiny orzecha;
Dla dziecka cacko, albo kapelusik.
Precz z czupiradłem! przynieś co większego.
KATARZYNA
Nie chcę większego; taka teraz moda,
Taki kapelusz wszystkie noszą panie.
PETRUCHIO
Żebyś go wdziała, musisz najpierw zostać
Łagodną, słodką, jak przystało pani.
HORTENSJO
na stronie
To na kapelusz długo będzie czekać.
KATARZYNA
Sądzę, że wolno mi jest jeszcze mówić;
Słuchaj, co mówię: nie jestem już dzieckiem;
Lepszym od ciebie powiedziałam prawdę,
Gdy jej nie możesz słuchać — zatkaj uszy.
Język wypowie gniew mojego serca,
Albo mi serce od gniewu tu pęknie,
Wolę więc najpierw w słowach bez ogródki
Ostatnich granic wolności dosięgnąć.
PETRUCHIO
Masz rację, Kasiu, to nie jest kapelusz,
To pasztetowa nakrywka z jedwabiu.
Lubię cię za to, że go ty nie lubisz.
KATARZYNA
Lub mnie, lub nie lub, ja lubię kapelusz,
I mieć go będę, lub nie chcę żadnego.
Kramarz wychodzi.
PETRUCHIO
Mówisz o sukni? Krawcze, pokaż suknię.
Wszechmocny Boże! cóż to za straszydło?
Cóż to jest? rękaw? To raczej armata.
Z góry i z dołu w pasztet wykrojony,
A dziurek, kółek, rozporków w nim więcej,
Niż na fajerce w sklepie golibrody.
Do kroć tysięcy! krawcze, jak to zowiesz?
HORTENSJO
na stronie
Widzę, że suknia pójdzie z kapeluszem.
KRAWIEC
Kazałeś, panie, piękną uszyć suknię,
Wedle najlepszej i najnowszej mody.
PETRUCHIO
Prawda, kazałem; lecz czy zapomniałeś,
Że nie kazałem sukni modnie popsuć?
Zmykaj do domu i skacz przez rynsztoki,
Bo będziesz skakał bez mej klienteli;
Nie chcę twej sukni, rób z nią, co sam zechcesz.
KATARZYNA
Modniejszej sukni nie widziałam jeszcze,
Lepszego tonu, albo z lepszym gustem.
Chciałbyś, jak widzę, lalkę ze mnie zrobić.
PETRUCHIO
To prawda, chciałby zrobić lalkę.
KRAWIEC
Jejmość powiada, że to ty, panie, chciałbyś zrobić z niej lalkę.
PETRUCHIO
Łżesz, mości nitko, łżesz, mości naparstku,
Łokciu, półłokciu, ćwierćłokciu i calu,
Ty pchło, ty gnido, ty zimowy świerszczu!
W mym domu motek nici mi junaczy!
Precz stąd, łachmanie, dokładku, okrawku,
Lub cię tak własnym twoim zmierzę łokciem,
Że póki życia będziesz mnie pamiętał!
Ja ci powiadam, żeś jej suknię popsuł.
KRAWIEC
Mylisz się, panie, suknia jest uszyta
Wedle rozkazów wydanych majstrowi,
Które mu Grumio w twym przyniósł imieniu.
GRUMIO
Jam mu materię poniósł, nie rozkazy.
KRAWIEC
Ale jak chciałeś, by suknię uszyto?
GRUMIO
Rzecz naturalna, igłą i niciami.
KRAWIEC
A czy nie w takim pragnąłeś ją kroju?
GRUMIO
Słuchaj, wszak już niejedną sztukę materii przemierzyłeś?
KRAWIEC
Prawda.
GRUMIO
Mnie tylko nie mierz oczyma; niejednemu junaczyłeś, mnie tylko nie junacz! Powtarzam ci, że twojemu majstrowi nakazałem, żeby suknię skroił, nie żeby ją krajał na kawałki; czego kłamiesz?
KRAWIEC
Patrz tylko, przynoszę na świadectwo notę nakazanego kroju.
PETRUCHIO
Czytaj!
GRUMIO
Nota bezczelnie kłamie, jeśli powiada, że ja to powiedziałem.
KRAWIEC
/ czyta /
„*Imprimis, suknia z przestronnym stanikiem*” —
GRUMIO
Panie, jeśli powiedziałem z przestronnym stanikiem, zaszyj mnie w jej spódnicę i bij mnie na śmierć kłębkiem szarych nici. Powiedziałem suknię.
PETRUCHIO
Czytaj dalej!
KRAWIEC
/ czyta /
„*Z wąskim, okrągłym kołnierzykiem*” —
GRUMIO
Przyznaję się do kołnierzyka.
KRAWIEC
/ czyta /
„*Z bufiastym rękawem*” —
GRUMIO
Przyznaję się do dwóch rękawów.
KRAWIEC
/ czyta /
„*Rękawy ciekawie skrojone*” —
PETRUCHIO
A tu właśnie jest łotrostwo.
GRUMIO
Omyłka druku, panie, panie, omyłka druku. Nakazałem, żeby rękawy były naprzód skrojone, a zaraz potem zszyte; a tego ci dowiodę, nie zważając na to, że mały twój palec zbrojny jest w naparstek.
KRAWIEC
Co mówię, szczera jest prawda, a gdybym cię miał tam, gdzie wiem, musiałbyś się przyznać do wszystkiego.
GRUMIO
Jestem na twoje rozkazy; weź twój rachunek, daj mi twój łokieć, a nie oszczędzaj mnie wcale.
HORTENSJO
Przez Boga żywego, Grumio, to trochę zbyt nierówne warunki!
PETRUCHIO
Krótko mówiąc, ta suknia nie dla mnie.
GRUMIO
Masz pan rację, to suknia dla pani.
PETRUCHIO
Weź ją, niech twój majster robi z nią, co mu się podoba.
GRUMIO
Nie rób tego, hultaju, jeśli dbasz o życie; niech twój majster robi z suknią pani, co mu się podoba.
PETRUCHIO
Cóż to, mopanku, co ci się roi po głowie?
GRUMIO
O, panie! głębsza, niż sądzisz, myśl moja;
Niech majster z suknią pani co chce robi!
Uchowaj, Boże!
PETRUCHIO
na stronie
Dopilnuj, Hortensjo,
By krawiec dostał za suknię należność!
głośno
Weź ją i zmykaj; ani słowa więcej.
HORTENSJO
Krawcze, za suknię jutro ci zapłacę.
Niech cię gorącość jego nie obraża;
Wracaj, a twemu poleć mnie majstrowi.
Wychodzi Krawiec.
PETRUCHIO
Kasiu, jedziemy do twojego ojca,
Tak jak jesteśmy w sukniach niepozornych;
W skromnym odzieniu kieszeń będzie dumna,
Bo myśl bogata bogactwem jest ciała.
Jak słońce chmury najgęstsze przenika,
Tak honor świeci i pod łachmanami;
Kto nad skowronka chciałby przenieść kraskę,
Że nosi pióra piękniej malowane?
Kto by węgorza oddać chciał za węża,
Bo oko bawi skóry swej cętkami?
Nie, dobra Kasiu, i tyś nie jest gorsza,
Choć falbanami suknia ci nie furka.
Jeśli to hańbą w twych się wyda oczach,
Zwal wszystko na mnie. Dalej więc! wesoło
Do domu ojca twego jedźmy hulać.
Gdzie moi ludzie? Każ im poprowadzić
Na koniec długiej alei rumaki,
Bo tam dopiero siodeł dosiądziemy.
Która godzina? Jeszcze siódmej nie ma —
Przyjedziem właśnie w godzinę obiadu.
KATARZYNA
Mylisz się, panie, już wybiła druga:
Może nie zdążym nawet na wieczerzę.
PETRUCHIO
Musi być siódma, nim konia dosiądę.
Niech co chcę mówię, robię, albo myślę.
Musisz się zawsze sprzeciwiać. — Odejdźcie;
Nie jadę dzisiaj, lub, jeśli pojadę,
To być godzina musi, którą mówię.
HORTENSJO
Ten zuch chce nawet słońcu rozkazywać!
/ Wychodzą. /
SCENA IV
/ Padwa. — Przed domem Baptysty. /
/ Tranio i Pedant przebrany za Vincentia /
TRANIO
To jest dom, panie; chcesz, żebym zawołał?
PEDANT
Rzecz naturalna: Jeśli się nie mylę,
Baptysta może przypomina sobie,
Jak przed dwudziestu laty pod Pegazem
W pięknej Genui mieszkaliśmy razem.
TRANIO
Właśnie. Bądź baczny, abyś w każdym kroku
Dawał świadectwo ojcowskiej powadze.
Wchodzi Biondello.
PEDANT
Nie troszcz się o to. Sługa twój nadchodzi;
Byłoby dobrze i jemu dać lekcję.
TRANIO
O, bądź spokojny. Mopanku Biondello,
Radzę ci pilnie twej doglądać służby,
Jakby prawdziwy stał tutaj Vincentio.
BIONDELLO
To moja sprawa.
TRANIO
Czy już dopełniłeś
Twego poselstwa do signor Baptysty?
BIONDELLO
Wie, że twój ojciec był wczoraj w Wenecji;
Dziś czekasz w Padwie na jego przybycie.
TRANIO
Zuch z ciebie chłopak; weź to na napiwek.
Widzę Baptystę; przybierz minę ojca.
Wchodzą: Baptysta i Luncencjo.
Signor Baptysta, szczęśliwe spotkanie!
do Pedanta
To właśnie szlachcic, o którym mówiłem.
Pokaż się teraz moim dobrym ojcem,
I daj mi Biankę za moją spuściznę.
PEDANT
Powoli, synku! Mości dobrodzieju,
Interesami do Padwy przygnany,
Aby zaległe długi tu pościągać,
Z ust mego syna Lucentia słyszałem
O sprawie wielkiej dla obu nas wagi,
O sentymentach jego dla twej córki.
Zważając, panie, dobre twoje imię,
I miłość jego dla twej córki Bianki,
I jej wzajemność, aby krótko skończyć,
Jak dobry ojciec nie robię trudności,
I na małżeństwo daję przyzwolenie.
Jeśli z twej strony nie będzie oporu,
Myślę, że kontrakt trudności nie dozna,
Bo bez wahania przyjmuję warunki,
Które ten związek szczęśliwy skojarzą.
Z takimi ludźmi, jak ty, mości panie,
Drobne skrupuły nie byłyby w porę:
Signor Baptysta zbyt dobrze jest znany.
BAPTYSTA
Dozwól mi, panie, kilka słów powiedzieć:
Lubię otwartość twoją i twą zwięzłość.
Wielka w tym prawda, że twój syn Lucentio
Córkę mą kocha, a jego ma córka,
Albo wybornie kryją swe uczucia.
Jeśli więc, panie, publicznie oświadczasz,
Że po ojcowsku z twym postąpisz synem,
Wiano uczciwe córce mej zapiszesz,
Rzecz jest skończona, małżeństwo zawarte;
Twemu synowi chętnie daję córkę.
TRANIO
Dzięki ci, panie! Gdzie teraz najlepiej
Przywieść do skutku nasze zrękowiny,
I formalności kontraktu dopełnić?
BAPTYSTA
Byle nie w moim domu; wiesz, Lucentio,
Że ściany mają uszy, a w mym domu
Sług jest czereda; przy tym stary Gremio
Wciąż na podsłuchach; mógłby nam przeszkodzić.
TRANIO
Więc, jeśli łaska, to w moim mieszkaniu.
U mnie też ojciec mój gościną stanął;
Wszystko tej nocy zrobimy cichaczem.
Ty, panie, poślij sługę po twą córkę,
Ja zaś mojego ślę po notariusza.
Martwi mnie tylko, że przez zbytni pośpiech
Lichą wam dzisiaj wieczerzę zastawię.
BAPTYSTA
Przyjmuję projekt. Kambio, śpiesz do domu,
I powiedz Biance, niech się przygotuje.
Jeśli chcesz, możesz wszystko jej wyjawić,
Że dziś Lucentia ojciec w Padwie stanął,
Że pewno będzie małżonką Lucentia.
LUCENTIO
Ja bogów proszę, ażeby nią była!
TRANIO
Daj pokój bogom; idź, a nie trwoń czasu.
Signor Baptysta, pokażę wam drogę.
Na jednej musisz przestać dziś potrawie,
Lecz naprawimy wszystko w Pizie.
BAPTYSTA
Idźmy!
Wychodzą: Tranio, Pedant i Baptysta.
BIONDELLO
Kambio!
LUCENTIO
Co chcesz powiedzieć, Biondello?
BIONDELLO
Czy widziałeś, jak pan mój mrugał na ciebie i uśmiechał się?
LUCENTIO
Cóż stąd, Biondello?
BIONDELLO
Nic wcale. Lecz zostawił mnie za sobą, aby wytłumaczyć znaczenie i morał jego mrugań i znaków.
LUCENTIO
Słucham, moralizuj.
BIONDELLO
Tak więc stoją rzeczy: Baptysty jesteśmy pewni, póki rozmawia z fałszywym ojcem o fałszywym synu.
LUCENTIO
A potem?
BIONDELLO
Masz przyprowadzić jego córkę na wieczerzę.
LUCENTIO
A co dalej?
BIONDELLO
Stary proboszcz od świętego Łukasza czeka na ciebie w kościele gotowy o każdej godzinie.
LUCENTIO
Jaki wyciągasz z tego sens moralny?
BIONDELLO
Nie mogę powiedzieć. Zważaj, że gdy oni zajęci wymianą fałszywych zapewnień, ty możesz zapewnić sobie córkę cum privilegio ad imprimendum solum. Więc do kościoła; weź księdza, zakrystiana i potrzebnych uczciwych świadków.
Jeśli nie czekasz na to, zrób inaczej:
Lecz wiem, kto Bianki nigdy nie zobaczy.
Chce wychodzić.
LUCENTIO
Biondello, słuchaj!
BIONDELLO
Nie mogę zostać dłużej. Znałem dziewczynę zaślubioną jednego popołudnia, gdy poszła do ogrodu szukać pietruszki na faszerowanie królika; możesz to samo zrobić i ty, panie; więc żegnam! Mój pan kazał mi śpieszyć do świętego Łukasza i uprzedzić proboszcza, aby był gotowy na twoje przyjęcie, gdy przyjdziesz tam z twoim dodatkiem.
/ Wychodzi. /
LUCENTIO
Zrobię tak, jeśli zgodne to z jej wolą.
Gdy ona chętna, jak mogę się wahać?
Co bądź wypadnie, śpieszę — a źle będzie,
Jeżeli Kambio bez niej tu powróci.
Wychodzi.
SCENA V
/ Publiczna droga. /
/ Petruchio, Katarzyna i Hortensjo /
PETRUCHIO
Na Boga, śpieszmy ku domowi ojca.
Jak miłym światłem księżyc wszystko oblał!
KATARZYNA
Księżyc? to słońce, nie księżyc nam świeci.
PETRUCHIO
Ja utrzymuję, że to blask księżyca.
KATARZYNA
A ja wiem dobrze, że to jest blask słońca.
PETRUCHIO
Na syna matki mojej, mnie samego,
To będzie księżyc, gwiazda, lub co zechcę,
Nim ruszę krokiem do twojego ojca.
Wciąż sprzeciwianie! nic jak sprzeciwianie!
HORTENSJO
Przystań na wszystko lub się stąd nie ruszym.
KATARZYNA
Proszę cię, jedźmy, gdy już tu jesteśmy,
A niech to będzie, co chcesz: księżyc, słońce,
Nawet łojowa świeczka, jeśli żądasz.
Odtąd, przysięgam, zgodzę się na wszystko.
PETRUCHIO
To księżyc, mówię.
KATARZYNA
Wiem, że to jest księżyc.
PETRUCHIO
Kłamiesz, to słońce jest błogosławione.
KATARZYNA
A więc niech będzie Bóg błogosławiony,
Błogosławione że świeci nam słońce.
Lecz to nie słońce, gdy powiesz, że nie jest;
Księżyc się zmienia tak jak twoje myśli,
Tak zwać się będzie, jakie dasz mu imię,
Dla Katarzyny będzie tym, czym zechcesz.
HORTENSJO
Petruchio! naprzód! bo wygrana bitwa.
PETRUCHIO
Naprzód! tak kula toczyć się powinna,
Lada zawadzie nie dając się skręcić.
Lecz cicho! kogóż to widzę przed sobą.
Wchodzi Vincentio w podróżnym ubiorze.
do Vincentia
Dzień dobry, piękna pani! dokąd droga?
Kasiu, cukierku, powiedz, czyli kiedyś
Równie urodną widziałaś szlachciankę?
Mleko z różami na licach jej walczy,
A gwiazd jaśniejszych nie znajdziesz na niebie,
Niż te źrenice dwie na boskiej twarzy.
O piękna dziewko, raz jeszcze cię witam!
Dla jej urody pocałuj ją, Kasiu.
HORTENSJO
Gotów do szaleństwa przyprowadzić tego człowieka chcąc zrobić z niego kobietę.
KATARZYNA
Ty pączku młody, piękny, świeży, wonny,
Dokąd tak śpieszysz? gdzie twoje mieszkanie?
Szczęśni rodzice tak pięknego dziecka!
A mąż szczęśliwszy, któremu cię niebo
Za towarzyszkę słodką przeznaczyło!
PETRUCHIO
Kasiu, czy ci się w głowie przewróciło?
To starzec zwiędły, wyschły, pomarszczony,
A nie dziewczyna, za którą go bierzesz.
KATARZYNA
Przebacz, staruszku, oczu mych pomyłkę.
Olśnionej zbytnim blaskiem tego słońca,
Wszystko, co widzę, zielone się zdaje.
O, teraz widzę postać twą poważną;
Przebacz mi, proszę, błąd mój mimowolny.
PETRUCHIO
Przebacz, dziaduniu, a racz nam powiedzieć,
Dokąd tak śpieszysz; jeśli w jedną stronę,
Chętnie przyjmiemy twoje towarzystwo.
VINCENTIO
Panie mój, i ty, krotofilna pani,
Zdziwiony waszym pierwszym powitaniem,
Powiem wam, że się nazywam Vincentio,
Że mieszkam w Pizie, a do Padwy jadę,
Aby tam syna mojego odwiedzić,
Którego długie nie widziałem czasy.
PETRUCHIO
Jego nazwisko?
VINCENTIO
Zowie się Lucentio.
PETRUCHIO
Dla twego syna szczęśliwe spotkanie.
Przez wzgląd na wiek twój i na mocy prawa
Mogę cię teraz ojcem moim nazwać,
Bo siostra damy tej, a mojej żony,
W tej chwili żoną jest twojego syna.
Niech cię to, ojcze, ni smuci, ni dziwi,
Bo masz synową piękną i cnotliwą,
Z zacnego rodu i z dobrym posagiem,
A wychowanie zrobiło ją godną
Małżeństwa choćby pierwszego magnata.
Więc pozwól, niech cię uściskam, Vincentio!
Śpieszmy się! twoje do Padwy przybycie
Niemałą będzie dla syna uciechą.
VINCENTIO
Czy prawdę mówisz? czy też dla zabawy,
Zwyczajem wielu wesołych podróżnych,
Stroisz żarciki z ludzi, których spotkasz?
HORTENSJO
Wierzaj mi, ojcze, wszystko to jest prawda.
PETRUCHIO
Niedługo sam się o prawdzie przekonasz,
Bo widzę, że cię pierwsze powitanie
Trochę nieufnym względem nas zrobiło.
Wychodzą: Petruchio, Katarzyna i Vincentio.
HORTENSJO
Dzięki, Petruchio! dodałeś mi serca.
A więc do wdówki! gdy się zechce srożyć,
Tyś mnie nauczył, jak jarzmo jej włożyć.
Wychodzi.
AKT PIĄTY
SCENA I
/ Padwa. — Przed domem Lucentia. /
/ Z jednej strony wchodzą: Biondello, Lucentio i Bianka, z drugiej przechodzi Gremio. /
BIONDELLO
Cicho a prędko, panie, bo ksiądz już gotowy.
LUCENTIO
Lecę, Biondello; lecz możesz być w domu potrzebny, idź zatem.
BIONDELLO
Nie, na uczciwość, dopóki was nie zobaczę w kościele; wrócę potem do pana, jak będę mógł najśpieszniej.
/ Wychodzą: Lucentio, Bianka i Biondello. /
GREMIO
Dziwne, że Kambio jeszcze nie przychodzi.
/ Wchodzą: Petruchio, Katarzyna, Vincentio i Służba. /
PETRUCHIO
Oto drzwi, panie, to jest dom Lucentia;
Dom mego ojca leży trochę dalej,
Śpieszno mi przybyć, więc cię tu zostawiam.
VINCENTIO
Wpierw musisz ze mną spełnić puchar wina;
Z góry ci dobre zapewniam przyjęcie,
Nie braknie pewno i dobrego kąska.
Stuka.
GREMIO
Zbyt są w tym domu zatrudnieni; radzę ci stukać głośniej.
/ Pokazuje się Pedant w oknie. /
PEDANT
Kto stuka, jakby wysadzić chciał wrota?
VINCENTIO
Czy signor Lucentio jest w domu?
PEDANT
Jest w domu, ale mówić z nim teraz nie można.
VINCENTIO
A gdyby mu kto przyniósł jakie sto lub dwieście funtów na hulankę?
PEDANT
Zatrzymaj twoje sto funtów w kieszeni; nie potrzebuje on ich wcale, dopóki ja żyję.
PETRUCHIO
Czy ci nie mówiłem, że syn twój podbił wszystkie serca w Padwie? Słuchaj mnie, panie; aby niepotrzebnie czasu nie trwonić, powiedz, proszę, signorowi Lucentio, że ojciec jego przybywa z Pizy, i czeka przed drzwiami, chcąc się z nim rozmówić.
PEDANT
Kłamiesz; ojciec jego już przybył do Padwy i z tego okna na was patrzy.
VINCENTIO
To ty jesteś jego ojcem?
PEDANT
Ja, panie; tak przynajmniej matka jego utrzymuje, jeśli mogę jej wierzyć.
PETRUCHIO
/ do Vincentia /
Jak to, mości panie? to wyraźne hultajstwo brać drugiego imię.
PEDANT
Aresztuję tego hultaja; chce widocznie kogoś w tym mieście otumanić pod moim nazwiskiem.
/ Wchodzi Biondello. /
BIONDELLO
Widziałem ich razem w kościele. Szczęść im Boże w żegludze! — Ale kogóż to widzę? Stary pan mój Vincentio. Zginęliśmy! przepadliśmy!
VINCENTIO
/ spostrzegając Biondella /
Pójdź tu sam, wisielcze!
BIONDELLO
Spodziewam się, panie, że wolny jest wybór.
VINCENTIO
Pójdź tu sam, hultaju! czy mnie zapomniałeś?
BIONDELLO
Czy cię zapomniałem, panie? Uchowaj Boże! nie mogłem cię zapomnieć, bo cię, jak żyję, nie widziałem.
VINCENTIO
Jak to, wierutny łotrze? nigdy nie widziałeś Vincentia, ojca twojego pana?
BIONDELLO
Mojego starego, uczciwego starego pana? widziałem, panie; patrz, jak się nam z okna przygląda.
VINCENTIO
Czy tak, mopanku?
/ Bije Biondella. /
BIONDELLO
Rety! rety! rety! jakiś wariat chce mnie zamęczyć.
/ Wybiega. /
PEDANT
Na pomoc, synu! na pomoc, signor Baptysta!
/ Znika z okna. /
PETRUCHIO
Proszę cię, Kasiu, odejdźmy na stronę; czekajmy końca tego sporu.
/ Odchodzą na stronę. /
/ Wychodzą na ulicę Pedant, Baptysta, Tranio i słudzy. /
TRANIO
Kto jesteś, panie, że śmiesz bić mojego sługę?
VINCENTIO
Kto jestem, panie? powiedz mi raczej, kto ty jesteś, panie? O nieśmiertelne bogi! Co za łotr wymuskany! jedwabny spencer! aksamitne spodnie! płaszcz szkarłatowy! spiczasty kapelusz! O, jestem zrujnowany, jestem zrujnowany! Kiedy ja w domu, jak dobry gospodarz, oszczędzam, syn mój i mój sługa trwonią całą moją fortunę na uniwersytecie.
TRANIO
Co chcesz powiedzieć? Co to ma znaczyć?
BAPTYSTA
Czy to czasem nie jaki lunatyk?
TRANIO
Wyglądasz z miny i ubioru na uczciwego starego szlachcica, a słowa twoje dowodzą, że jesteś wariatem. Co ci do tego, że się ubieram w perły i złoto? Dzięki mojemu dobremu ojcu, mam na to fundusze.
VINCENTIO
Twojemu ojcu, hultaju? Ojciec twój robi żagle w Bergamo.
BAPTYSTA
Mylisz się, panie, mylisz się, panie. Powiedz mi, proszę, jak sądzisz, że się nazywa?
VINCENTIO
Jak się nazywa? Jakbym nie znał jego nazwiska; wychowałem go od trzyletniego dziecka; nazywa się Tranio.
PEDANT
Precz stąd, precz stąd, szalony ośle! on nazywa się Lucentio, to syn mój jedynak, dziedzic włości należących do mnie, signora Vincentio.
VINCENTIO
Lucentio! toć on zamordował swojego pana! aresztujcie go! rozkazuję wam w imieniu księcia. — O mój synu, mój synu! Powiedz mi, łotrze, gdzie syn mój Lucentio?
TRANIO
Zawołajcie komisarza! Wchodzi Sługa z Komisarzem. Poprowadź tego szalonego łotra do aresztu. Ojcze Baptysto, dopilnuj, żeby się nam nie wymknął.
VINCENTIO
Mnie poprowadzić do aresztu?
GREMIO
Zatrzymaj się, komisarzu, człowiek ten nie pójdzie do aresztu.
BAPTYSTA
Próżna gadanina, signor Gremio; powtarzam: prowadź go do aresztu!
GREMIO
Daj baczność, signor Baptysta, żebyś się w tej sprawie na dudka nie wystrychnął. Ja przysiąc jestem gotów, że to jest prawdziwy Vincentio.
PEDANT
Przysiąż, jeśli śmiesz.
GREMIO
Nie, nie śmiem przysiąc.
TRANIO
Więc powiedz także, że ja nie jestem Lucentio.
GREMIO
Co do ciebie, wiem z pewnością, że jesteś signor Lucentio.
BAPTYSTA
Precz z tym gadułą! do aresztu!
VINCENTIO
I tu cudzoziemców turbować tak można! O łotrze potworny!
/ Wchodzą: Biondello, Lucentio i Bianka. /
BIONDELLO
Zginęliśmy! patrz, czy go tam widzisz? Wyprzyj się go, wyprzysiąż się go! albośmy wszyscy przepadli!
LUCENTIO
klęka
Przebacz mi, ojcze!
VINCENTIO
Słodki syn mój żyje!
/ Biondello, Tranio i Pedant uciekają. /
BIANKA
klęka
Przebacz mi, ojcze!
BAPTYSTA
W czymżeś przewiniła?
Gdzie jest Lucentio?
LUCENTIO
Lucentio tu stoi,
Syn prawdziwego Vincentia prawdziwy,
Który w kościele córkę twą poślubił,
Gdy tu fałszywy łudził cię Lucentio.
GREMIO
Toć jest świadkami stwierdzony spisek, aby wszystkich nas oszukać.
VINCENTIO
A gdzie się podział łotr przeklęty, Tranio,
Który mi stawić tak krnąbrnie się ważył?
BAPTYSTA
Jak to? Mów jasno, czy to nie mój Kambio?
BIANKA
Kambio się teraz na Lucentia zmienił.
LUCENTIO
Wszystkie te cuda dziełem są miłości.
Miłość dla Bianki w Trania mnie zmieniła,
A Tranio w mieście rolę mą odgrywał,
Aż mi na koniec udało się przybić
Do lubej szczęścia mojego przystani.
Co Tranio robił, robił na mój rozkaz,
I przez wzgląd na mnie, ojcze, wszystko przebacz.
VINCENTIO
Rozetnę nos temu łotrowi, który do aresztu chciał mnie posłać.
BAPTYSTA
do Lucentia Ale jak to, panie, zaślubiłeś moją córkę, nie pytając o moje pozwolenie?
VINCENTIO
Nie trwóż się, panie, rzecz całą załatwię,
Niech się wprzód tylko na łotrze tym pomszczę.
/ Wychodzi. /
BAPTYSTA
A ja wprzód zgłębię hultajstw tych tajniki.
Wychodzi.
LUCENTIO
Nie blednij, droga, ojciec twój przebaczy.
/ Wychodzą: Lucentio i Bianka. /
GREMIO
Zostałem z niczym; za drugimi śpieszę —
Straciłem wszystko — ucztą się pocieszę.
Wychodzi.
/ Petruchio i Katarzyna występują na przód sceny. /
KATARZYNA
Idźmy zobaczyć, jak się wszystko skończy.
PETRUCHIO
Chętnie, lecz najpierw pocałuj mnie, Kasiu.
KATARZYNA
Co? na ulicy?
PETRUCHIO
Alboż się mnie wstydzisz?
KATARZYNA
Nie ciebie, ale całować się wstydzę.
PETRUCHIO
Chcesz więc do domu, jak z wszystkiego wnoszę.
KATARZYNA
Już dam ci całus, tylko zostań, proszę.
PETRUCHIO
Słodka Kasiuniu, lubię cię i chwalę;
Boć lepiej późno, aniżeli wcale.
Wychodzą.
SCENA II
/ Pokój w domu Lucentia. /
/ Zastawiona uczta. — Wchodzą: Baptysta, Vincentio, Gremio, Pedant, Lucentio, Bianka, Petruchio, Katarzyna, Hortensjo i Wdowa. Tranio, Biondello, Grumio i inni służą. /
LUCENTIO
Choć nie bez trudów, przyszło do harmonii;
Więc czas, gdy krwawa skończyła się wojna,
Śmiać się z minionych trosk i niebezpieczeństw.
Kochana Bianko, pozdrów mego ojca,
Ja równie chętnie twojego powitam.
Bracie Petruchio, siostro Katarzyno,
I ty, Hortensjo, z kochaną twą wdową,
Spłaćcie me dobre chęci apetytem.
Deser dopełni, co uczcie mej brakło.
Siadajcie, proszę, przy dobrym jedzeniu
Nie zapomnijmy też o pogawędce.
Siadają do stołu.
PETRUCHIO
A więc siadajmy i jedzmy a jedzmy.
BAPTYSTA
Synu Petruchio, tak w Padwie traktują.
PETRUCHIO
Wszystko jest dobre, co wychodzi z Padwy.
HORTENSJO
Niech się to sprawdzi dla obu nas dobra!
PETRUCHIO
Hortensjo, widzę, swej boi się wdowy.
WDOWA
Jak to, czy takie ze mnie jest straszydło?
PETRUCHIO
Mimo dowcipu źle mnie zrozumiałaś;
Chciałem powiedzieć, że on drży przed tobą.
WDOWA
Kto zawrót czuje, mówi: świat się kręci.
PETRUCHIO
Niezgorszy wykręt.
KATARZYNA
Jaka myśl twa, pani?
WDOWA
Gdy z nim poczęłam —
PETRUCHIO
Co? poczęłaś ze mną?
Słyszysz, Hortensjo?
HORTENSJO
Moja wdowa mówi,
Że z ciebie wnosząc, myśleć tak poczęła.
PETRUCHIO
Wyznaję, pięknie błąd jej naprawiłeś:
O dobra wdówko, pocałuj go za to.
KATARZYNA
Kto zawrót czuje, mówi: świat się kręci;
Czy mogę prosić o wytłumaczenie?
WDOWA
Mąż twój dostawszy za żonę dragona,
Myśli, że taką i Hortensja żona.
Wiesz teraz, pani, jakie miałam myśli.
KATARZYNA
Chude i płaskie —
WDOWA
Bo były o tobie.
KATARZYNA
To się od ciebie, widzę, zaraziłam.
PETRUCHIO
Nuż na nią, Kasiu!
HORTENSJO
Nuże na nią, wdówko!
PETRUCHIO
Sto grzywien, że ją ma Kasia powali.
HORTENSJO
To rzecz jest moja.
PETRUCHIO
Mówisz, jakby sędzia.
A więc, kolego, piję twoje zdrowie.
Pije.
BAPTYSTA
Co mówi Gremio na tę bystrą młodzież?
GREMIO
Mówi, że wcale nieźle się trykają.
BIANKA
Żartowniś lepszy mógłby odpowiedzieć,
Że twą na wszystkich barkach widzisz głowę,
Głowę z rogami.
VINCENTIO
Ha, ha! pani młoda,
Jak widzę, te cię słowa rozbudziły.
BIANKA
Lecz nie strwożyły; usnę też na nowo.
PETRUCHIO
Nie dam ci usnąć; gdy zaczęłaś sama,
Strzelę do ciebie kilku konceptami.
BIANKA
Ptakiem mnie robisz? w inny krzak polecę,
A jeśli zechcesz, goń za mną z twym łukiem.
Żegnam, panowie!
/ Wychodzą: Bianka, Katarzyna, Wdowa. /
PETRUCHIO
Ubiegła mnie, widzę.
Do tego ptaka celowałeś, Tranio,
Ale chybiłeś; ja więc piję zdrowie
Strzelca, co trafił, i strzelca, co chybił.
TRANIO
Signor Lucentio puścił mnie jak charta,
Co dobrze goni, lecz chwyta dla pana.
PETRUCHIO
Lotna odpowiedź, tylko psiarnią pachnie.
TRANIO
Prawda, tyś panie dla siebie polował,
Tylko, jak mówią, jeleń ci roguje.
BAPTYSTA
Ha, ha, Petruchio! dobrze Tranio strzelił.
LUCENTIO
Dzięki ci, Tranio, za dobry przygryzek.
HORTENSJO
No, wyznaj prawdę, że ci dobrze dopiekł.
PETRUCHIO
Trochę zadrasnął; nie mogę zaprzeczyć;
Ale że ostry ześliznął się pocisk,
O zakład, że was obu okoślawił.
BAPTYSTA
Teraz bez żartu, synu mój, Petruchio,
Żona jest twoja największą złośnicą.
PETRUCHIO
Wręcz temu przeczę, a na dowód, wnoszę,
Aby z nas każdy posłał po swą żonę;
A kto z nas pierwszy znajdzie posłuszeństwo,
Wygra przez wszystkich położoną stawkę.
HORTENSJO
Zgoda! o ile?
LUCENTIO
Dwadzieścia talarów.
PETRUCHIO
Dwadzieścia tylko? Drobnostkę tę stawiam
Na psa mojego lub mego sokoła;
Dwadzieścia razy tyle na mą żonę.
LUCENTIO
Więc sto talarów —
HORTENSJO
Zgoda!
PETRUCHIO
Targ dobity.
HORTENSJO
Który z nas zacznie?
LUCENTIO
Ja. Słuchaj, Biondello,
Idź, powiedz pani, żeby do mnie przyszła.
BIONDELLO
Śpieszę.
Wychodzi.
BAPTYSTA
Gdy zechcesz, idę do połowy,
Że twoja Bianka na rozkaz się stawi.
LUCENTIO
Nie, w mym zakładzie żadnej nie chcę spółki.
Wraca Biondello.
Co mi przynosisz?
BIONDELLO
Pani jest zajęta.
I przyjść nie może.
PETRUCHIO
Co? Pani zajęta,
I przyjść nie może? i to jej odpowiedź?
GREMIO
Odpowiedź grzeczna; radzę ci, proś Boga,
Ażeby twoja gorszej ci nie dała.
PETRUCHIO
Nie, ja po mojej lepiej się spodziewam.
HORTENSJO
Teraz, Biondello, idź do mojej żony
I proś, ażeby natychmiast tu przyszła.
/ Wychodzi Biondello. /
PETRUCHIO
Proś! naturalnie, że przyjdzie na prośbę.
HORTENSJO
Boję się bardzo, że choć co chcesz zrobisz,
Prośby ni groźby twojej nie sprowadzą.
Wraca Biondello.
Gdzie moja żona?
BIONDELLO
Pani odpowiada,
Że się tu pewno jakie stroją żarty,
Że przyjść nie myśli, a czeka na pana.
PETRUCHIO
Że przyjść nie myśli! gorzej, coraz gorzej!
To zgroza, to rzecz nie do wytrzymania!
Grumio, czy słyszysz? idź do twojej pani
I powiedz, że jej przyjść tu rozkazuję.
/ Wychodzi Grumio. /
HORTENSJO
Znam jej odpowiedź.
PETRUCHIO
Jaka?
HORTENSJO
Że przyjść nie chce.
PETRUCHIO
Tym gorzej dla mnie, i na tym się skończy.
/ Wchodzi Katarzyna. /
BAPTYSTA
Na wszystkich świętych! wchodzi Katarzyna!
KATARZYNA
Po co mnie wołasz? Jaka twoja wola?
PETRUCHIO
Gdzie twoja siostra i Hortensja żona?
KATARZYNA
Siedzą przy ogniu, prowadząc rozmowy.
PETRUCHIO
Tu je przyprowadź, a jeśli się uprą,
To je korbaczem do mężów tu przygoń.
Słyszysz? Natychmiast przyprowadź tu obie.
/ Wychodzi Katarzyna. /
LUCENTIO
Kto cudów żąda, niech przyjdzie; to cuda.
HORTENSJO
To cud; ciekawym, co on zapowiada.
PETRUCHIO
Co zapowiada? Miłość, pokój w domu,
Powagę męża, żony posłuszeństwo,
A słowem wszystko, co błogie i słodkie.
BAPTYSTA
Niech ci, Petruchio, pan Bóg błogosławi!
Wygrałeś zakład, a ja do ich straty
Dodam dwadzieścia tysięcy talarów,
Jak drugi posag innej dany córce,
Bo to nie córka, którą dotąd znałem.
PETRUCHIO
Nie na tym koniec; lepiej wygram zakład,
Ona wam złoży dowód dobitniejszy
Nowo nabytej cnoty posłuszeństwa.
Wraca Katarzyna z Bianką i Wdową.
Widzicie? Wraca, a z nią buntownice
Idą, niewieściej wymowy jej więźnie.
Kasiu, kapelusz ten ci nie do twarzy,
Zrzuć to straszydło i zdepcz je nogami.
Katarzyna rzuca kapelusz na ziemię.
WDOWA
Nie daj mi, Panie, żadnych smutku przyczyn,
Póki nie zacznę szaleństw takich słuchać!
BIANKA
Jak nazwać takie głupie posłuszeństwo?
LUCENTIO
Chciałbym, by twoje równie było głupie,
Bo, Bianko, mądrość twego posłuszeństwa
Już mnie talarów sto dziś kosztowała.
BIANKA
Czemuż się o nie głupio zakładałeś?
PETRUCHIO
Kasiu, upartym tym żonom wytłumacz,
Co się należy mężom swym i panom.
WDOWA
Skończ, skończ te żarty, lekcji nam nie trzeba.
PETRUCHIO
Dalej, powtarzam, a zacznij od wdowy.
WDOWA
Ust nie otworzy.
PETRUCHIO
Da się to zobaczyć.
Mów, Katarzyno, a zacznij od wdowy.
KATARZYNA
Rozjaśnij swe czoło groźne, zachmurzone,
Nie ciskaj spojrzeń, które mogą ranić
Twojego męża, twego króla, pana;
To piękność twoją, jak mróz warzy łąki,
Jak burza pączkom, sławie twojej szkodzi,
Nigdy kobiecej nie przystoi twarzy.
Kobieta w gniewie, jak zmącona woda,
Jest błotna, gęsta, szpetna i niesmaczna,
Póki do dawnej czystości nie wróci,
Nawet spragniony zaczerpnąć jej nie chce.
Mąż twój, jest pan twój, opiekun, twe życie,
Głowa i zwierzchnik; troszczy się o ciebie,
Pracuje ciężko na lądzie i morzu,
By ci uczciwe znaleźć opatrzenie,
Dzień spędza w zimnie, noc bezsenną w burzach,
Gdy ty, bezpiecznie, w ciepłym drzemiesz domu,
A za to wszystko domaga się tylko
Miłości, spojrzeń słodkich, posłuszeństwa,
Za usług tyle uboga zapłata.
Monarsze swemu co winien poddany,
To winna żona swojemu mężowi,
A gdy kłótliwa, kwaśna, opryskliwa,
I nieposłuszna uczciwym rozkazom,
Czyliż występnym nie jest buntownikiem,
Niewdzięcznym zdrajcą dobrego monarchy?
Wstyd mi, gdy widzę szalone kobiety,
Toczące wojnę tam, gdzie na kolanach
Tylko o pokój błagać by powinny,
Gdy chcą panować i słów groźnych użyć,
Tam, gdzie powinny kochać, słuchać, służyć.
Ciała są nasze i miękkie, i słabe,
I burzy świata niezdolne wytrzymać,
By czucia nasze, z ciałem naszym zgodne,
Były uprzejme, miękkie i łagodne.
Biedne robaczki, słabe a uparte!
Myśli me były tak śmiałe jak wasze,
Serce tak dumne, rozum może lepszy,
Słowem odeprzeć słowo, groźbą groźbę,
Dziś widzę, lance nasze są ze słomy,
Siła tym mniejsza, im większe pozory:
Niech was mój przykład nauczy pokory,
Ugnijcie czoła, bezsilne niebogi,
Podłóżcie ręce pod mężowskie nogi.
Aby uczynkiem stwierdzić moje słowa,
Jeśli chcesz, mężu, dłoń moja gotowa.
PETRUCHIO
A to mi żona! Niech cię pocałuję.
LUCENTIO
Przegrałem, płacę, i z serca winszuję.
VINCENTIO
Posłuszne dziecko pociechą rodzica.
LUCENTIO
Jak smutkiem męża kobieta złośnica.
PETRUCHIO
Trzech nas trzy żony w jednej wzięło chwili,
Lecz dwóch, już widzę, grzbiet pod jarzmo chyli.
do Lucentia
Choć tyś w cel trafił, moja jest wygrana.
Ale dobranoc! Czas nam iść, kochana.
/ Wychodzi Petruchio z Katarzyną. /
HORTENSJO
Idź, boś poskromił straszliwą złośnicę.
LUCENTIO
I przeszedł prawie mej wiary granice.
Wychodzą.
/ Tu kończy się komedia Szekspira. W pierwotnej sztuce, którą on obrobił, następujący znajduje się /
EPILOG:
/ Słudzy Pana wnoszą Slya w dawnym jego ubiorze i zostawiają go, gdzie go znaleźli. Po ich, odejściu wbiega Karczmarczyk. /
KARCZMARCZYK
Teraz, gdy cienie nocy uleciały,
Gdy brzask już srebrzy kryształowe niebo,
Czas iść do pracy. — Ale cóż to widzę?
To Sly! O dziwy! czy tu noc przepędził?
Zbudzę go; byłby biedak umarł z głodu,
Gdyby żołądka nie był dobrze nalał.
Fe, wstydź się, Slyu! wstawaj, bo już świta.
SLY
Szymku, daj mi jeszcze szklankę wina. Jak to, czy już aktorzy odeszli? Alboż nie jestem magnatem?
KARCZMARCZYK
Fałszywy magnat; jeszcześ nie wytrzeźwiał?
SLY
Kto to? Karczmarczyk! o Panie, co za rozkoszny sen miałem; jak żyjesz, nic podobnego nie słyszałeś.
KARCZMARCZYK
Ja bym ci radził powracać do domu,
Żona ci natrze uszu za marzenia.
SLY
Myślisz? Lekarstwo mam na tę złośnicę:
Właśnie ja o tym całą noc marzyłem;
Tyś mnie rozbudził ze snu najmilszego.
Wracam do domu, a poskromię żonę,
Jeśli grać ze mną złośnicę znów zechce.
KARCZMARCZYK
Poczekaj, Slyu, pójdę z tobą razem,
A w drodze sen mi opowiesz twój cały.
Wychodzą.
Komentarz J. I. Kraszewskiego
Komedia ta należy do najpierwszych dzieł Szekspira; jest to utwór młodości; w całym znaczeniu tego wyrazu, dobroduszna i naiwna, pełna życia, ale w poezję nie obfita, ma na sobie jakąś barwę średniowieczną; dowcip w niej trochę rubaszny i gminny, lecz ostry i zabawny; filozofii owej późniejszej, którą Szekspir czerpał z życia, z doświadczenia, z Montaigne'a, z własnych przygód i smutnego widoku świata, nie czuć tu jeszcze wcale. Płynie to bardzo żwawo, raźno, hałaśliwie, ciągłą akcją, nie wdając się w żadne marzenia i poglądy, prosto do celu. Dla młodego poety teatr był jeszcze cały ruchem; dramat przede wszystkim musiał być wyrazistym, dobitnym, niemal jaskrawym, bo takim wziął go z rąk z swoich poprzedników.
Za życia Szekspira komedia ta nie była wcale drukowaną, wyszła dopiero w zbiorowym wydaniu 1623 roku. To najmocniej dowodzi, że jest niewątpliwie dziełem jego. Chciano temu zaprzeczać, opierając się na tem, iż zupełnie podobna, ale bez imienia autora, ukazała się w roku 1594, pod tytułem: Pleasaunt Conceited Historie, called the Taming of a Shrew. As it hath beene sundry Times acted by the right Honourable the Earle of Pembrooke his Servants. Drugie jej wydanie z roku 1596, trzecie z 1607, nie mają także imienia autora.
Tekst pomieszczony w wydaniu 1623, różni się znacznie od 1594, ale nie więcej, niż dwie redakcje Romea i Julii i dwóch Hamletów. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że komedia z 1594 jest tak dobrze Szekspira, jak późniejsza poprawiona. Inaczej byłby to plagiat dziwny, gdyż osnowa, sceny, rozmowy są te same, ale w ostatecznej redakcji nieskończenie umiejętniej i staranniej wykończone.
Spór o tę komedię był gorący; Farmer zaprzeczał autorstwa Szekspira, Pope mu ją przyznawał. Oskarżano poetę o przerobienie tylko Greena, Marlowe'a lub Peela.
Malone i Steevens opierali się na błahym tym fakcie, że trupa lorda Pembroke'a była współzawodniczką tej, do której Szekspir należał — chociaż wiadomo, że w pierwszych trzech latach pobytu w stolicy prawdopodobnie pracował razem z Marlowe'em i Greenem.
W Meresa Palladis Tamia sztuka nie jest wspomniana, Delius twierdzi, iż dlatego, że ją miano za przerobienie; W czwartym akcie jest aluzja do dramatu Heywooda Kobieta, którą czułością gubią, Henslowe zaś w dzienniku pisze, że dramat ten przedstawiany był w latach 1602–1603. Zdaje się też, że Flechtera Women pleased była znana Szekspirowi, a ta jest z r. 1604.
Wedle wszelkiego podobieństwa Ugłaskanie Sekutnicy musi być mniej więcej współczesne z Komedią Omyłek, Dwoma Panami z Werony, Straconymi zachodami miłości. Daje się to czuć szczególniej w oryginale, językiem, stylem i formą wiersza.
Prolog, w którym pijanica przebrany jest za pana, zupełnie podobny do naszej starej komedii Z chłopa król Baryki (o czym niżej), wzięty jest z Tysiąca Nocy, to jest z odwiecznych podań Wschodu (Abu Hassan i Kalif Arun). Użył go Calderon w dramacie Snem życie, Holberg w Jeppe paa Bierge. Podobną przygodę pijanicy jako fakt historyczny opisuje Heutterus i Goulard w swym Skarbcu. Z Goularda Richard Edwards ogłosił ją po angielsku w r. 1571. Z tej książeczki, którą Szekspir mógł czytać, będąc jeszcze w szkółce, kładziemy całe to opowiadanie naiwne.
„Sen człowieka na jawie” — „Za czasów, gdy Filip, książę Burgundii (który uprzejmością swą i łagodnością nabył nazwiska Dobrego), trzymał wodze rządu w Flamskim kraju, książę ten, który był humoru wesołego i pełen dobroci rozważnej, częstokroć się zabawiał w sposób wielce osobliwy, a co się zowie pański; w czym okazywał nie mniej dowcipu niż roztropności.
„Będąc on raz w Brukseli z całym dworem swym, gdy u stołu dużo rozprawiano o marności rzeczy ludzkich i wielkościach światowych, dał wszystkim mówić, jako się komu żywnie zdało. Potem zaś, nad wieczór, przechadzając się po mieście, a głowę mając różnego myślenia pełną, ujrzał wyrobnika śpiącego w kącie bardzo głęboko, bo mu wyziewy Bachusowe mózg przyćmiły. Na rozkazanie księcia, ludzie jego śpiącego chwycili, który jako drewno nieczułym będąc, nie ocknął się, i zanieśli go do najwspanialszej części pałacu, do komnaty po książęcemu przybranej. Tu złożywszy go na łożu bogatym, zdjęto zeń suknie jego odrapane, a nadziano mu koszulę bardzo cienką i czystą, w miejsce grubej i brudnej. Dano mu tedy spać tak do syta. A gdy trunek ów wysypiał, książę przygotował najzabawniejszą krotochwilę, jaką sobie wystawić można.
„Rankiem ocknął się pijanica ów, rozsunął zasłony wspaniałego i bogatego łoża, a ujrzawszy się w izbie strojnej jako jeden Raj, poglądał na sprzęt bogaty ze zdumieniem, które sobie wystawić łatwo. Nie wierząc oczom swym, palcami w nich dłubał, choć czuł, że otwarte były, sądząc, że jeszcze je sen zamykał, i że to wszystko czczą było marą.
„Jak tylko postrzeżono, że się przebudził, zbliżyli się dworzanie domu książęcego, już nauczeni, jak sobie postępować mieli, paziowie wspaniale przyodziani, urzędnicy i komornicy pańscy, dwór i wielki podkomorzy. Wszyscy w porządku wielkim, nie śmiejąc się, nieśli ubranie dla tego nowego gościa. Poczęli go czcić i honorować jakby książęcia panującego, służąc mu z odkrytymi głowami, a dopytując, jaki by strój wdziać chciał dnia tego.
„Ów tedy parobek, zrazu przestraszony myślą, iż to czarami i marzeniem być mogło, wreszcie pokorą tych osób ubezpieczony, nabrał serca, ośmielił się, pogodną twarzą jął przyjmować wszystko, wybrał sobie z ubrania jedno, które mu przypadło do smaku, a miało mu najlepiej przystawać. Zaczem odziany po królewsku, usłużony z obrzędami cale dlań nowymi, poglądał na wszystko, nie mówiąc nic i wielce bezpiecznie.
„Że się późno ocknął, a pora obiadowa już się zbliżała, pytano go, czy nie chciałby iść do stołu. Zgodził się na to… Jadł tedy ze wszelkim obyczajem książęcym, smacznie pożywając i zębów nie żałując, ale pił umiarkowanie, ażeby powagi swej nie tracić. Gdy potem ze stołu zebrano, zabawiano go coraz innymi sposobami, po obiedzie czas różnymi zajmując igrzyskami, muzyką, tańcem, teatrem… Godzina wieczerzy się zbliżała, więc go wiedziono przy odgłosie trąb i obojów do wielkiej sali, w której długie stoły zastawne były potrawami najdelikatniejszymi. Pochodnie płonęły po rogach, dzień z nocy czyniąc. Nigdy ów zmyślony książę uczty takiej nie kosztował. Poczęto zapijać krajowym obyczajem. Dano mu wina bardzo mocnego, hypokrasu dobrego, które łykał całą gębą, często doń powracając, a to tak skutecznie, że opiwszy się nad miarę, wreszcie uległ bratu śmierci i usnął.
„Naówczas prawdziwy książę, który między dworem stał, aby się tą igraszką nacieszyć, rozkazał go z pięknych sukni zwlec, odziać w dawne łachmany, i odnieść na to miejsce, kędy go wprzód znaleziono. Co też natychmiast się spełniło. Spał tedy noc całą, nie czując wcale ani twardych kamieni, ani chłodu, tak miał dobrze opatrzony żołądek. Obudzony rano przez przechodnia, czyli też przez człowieka nasadzonego przez księcia — A, mój przyjacielu, — rzekł — cóżeś to uczynił! Ukradłeś mi królestwo. Wyrwałeś mnie z najsłodszego, najszczęśliwszego snu, jaki miałem w życiu.”
Za prolog sztuki służy Szekspirowi ten pijanica, przed którym później aktorzy dworscy grają komedię o Sekutnicy. W pierwszym wydaniu prologowi odpowiada w końcu epilog który w edycji 1623 r. jest opuszczony.
Do Ugłaskanej Sekutnicy, jako źródło, niedawno wskazane, służyła komedia z Ariosta wzięta, pod tytułem: Suppositi. W r. 1566 tłumaczył ją na język angielski Gascoigne. Szekspir albo angielski przekład ten, albo oryginał włoski musiał mieć pod ręką, a użyć go mógł, bo język włoski dobrze rozumiał. Znać to z mnogich cytatów w dramatach, poprawniejszych niż francuskie. Wszystkie postacie z Suppositi, z wyjątkiem pasożyta, znajdują się w Sekutnicy.
W miejsce Bianki występuje Polinesta, której ojciec Damonio (Baptysta) chce ją wydać za starego doktora Cleandra (Gremio). Polinesta kocha Erostrata (Lucencjo), a ten nie jako nauczyciel wkrada się do domu, ale jako służący Dulippo (Tranio) itp.
Historia Petrucchia i Kasi stanowi osobny dramat. Garrick w r. 1756 przerobił go oddzielnie na rodzaj farsy. Podanie, jak widać z całego charakteru jego, wzięte z ust ludu. Gervinus przywodzi powieści i farsy o takim ujarzmieniu złośnicy; my byśmy przypomnieli jedną z noweli Boccacia, o radzie Salomona i Gęsim Moście, gdzie też jest coś podobnego. W Chettle'a Gryzeldzie kontrast z łagodną bohaterką stanowi taka złośnica. We wszystkich literaturach, zbiorach gadek i powieści starych podobne powieści mutatis mutandis się odzywają. Niemcy mieli już w r. 1672 komedię tę przerobioną we dwóch częściach, którą o tym czasie grywano w Dreźnie. W naszych jowialites, facecjach i fraszkach powtarza się często ta zła opinia o niewiastach i przekonanie o potrzebie gwałtownych środków, o władzy i prawach mężczyzny. Stosunkowo jednak, w Polsce, choć na ucinkach nie brakło, niewiasta była w większym niż gdzie indziej poszanowaniu.
Co do komedii samej — jako dzieło młodzieńcze, ma ona cechy właściwe wiekowi. Ostro i jaskrawo, choć nader dramatycznie występuje główny bohater; w innych postaciach znać przeważnie wpływ teatru włoskiego i jego typy niezmienne, powtarzające się, uświęcone: sług, ojców rozpustnych synów itp.
Polska komedia Baryki, o której wyżej wspomnieliśmy, jest dziś wielką rzadkością bibliograficzną, dlatego dołączymy kilka o niej szczegółów. Tytuł brzmi: Z chłopa Król, Komedia Dworska, której argument podobny masz w Facecji pierwszej Facecyj Polskich o Pijanicy, co Cesarzem był. Od Piotra Baryki napisana i na dworze J. M. Pana A. Ł. wyprawiona, w Krakowie. Z drukarni Macieja Andrzejowczyka, roku Pańskiego 1637.
Z dedykacji okazuje się, że sztuka napisana czasu koronacji Władysława IV, grana przez sługi p. A. Ł. na dworze jego „słuchana była z sąsiady i gośćmi chętliwymi.”
Podobieństwo z prologiem Szekspira nie ciągnie za sobą, aby angielska sztuka za wzór służyć mogła. Raczej byśmy przypuścili przerobienie jakieś niemieckie lub holenderskie.
Osoby w naszej komedii są następujące: Dworacy: Myśliwiec i Piwowski; Ciurowie, Żołnierze, Ospalski, Przecherski, Rotmistrz, dalej żołnierze także: Pijanowski, Kwasipiwski, Kuflowski, Dzbanowski, Czopowski, Zyburowski. W intermediach wychodzą: Moczygębski, Brzuchowski, Hryczko, Służalec, Skoczylas, Żyd. Komedia dla języka i niektórych szczegółów obyczajowych bardzo ciekawa, jako próba dramatyczna nader słaba.
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |