Eliza Orzeszkowa
Za doliną róż
W kwitnącym sadzie, jak w mlecznéj topieli, stał ten domek stary, szary, trochę krzywy, z jednym kominem i małym gankiem, przed którym siedziały nadęte krzaki piwonii i słały się pulchne drobną zielenią nakrapiane zagony warzywne. Nizki mech, zielony i brunatny, który strzechę domu porastał, blask słońca zmieniał na połyskliwy pyszny aksamit. Nad tą strzechą, z blado-zielonych gałęzi wiązu, idylla ptasich śpiewów wzbijała się pod błękitne niebo; wzdymało ją niekiedy słodkie gruchanie oblatujących komin gołębi, lub przerzynało ostre, długie pianie koguta, którego pióra z za nizkiego płotu, na młodéj trawie podwórka, świeciły purpurą i złotem. Z jednéj strony domku i z drugiéj wił się na znacznéj przestrzeni pas tak samo kwitnących sadów, śród których bliżéj do drogi lub daléj od niéj, większe, mniejsze, starsze, nowsze, stały takie same domki, z takiemi samemi aksamitnemi płachtami mchu na strzechach, gdzieniegdzie ze złocistemi w słońcu łatami świeżéj słomy. Byłoich kilkadziesiąt, a nad każdym prawie podlatywały stada gołębi i płynęły z kominów srebrne wstęgi dymu.
Ale domek pod wiązem, najgłębiéj od drogi cofnięty ku brzegowi wązkiéj, krętéj, z za domków i sadów stalowo pobłyskującéj Swisłoczy, tworzył z nizkiemi płotkami swemi wyosobnioną, w téj szlacheckiéj okolicy, zagrodę, jakby na tle rozległego obrazu wyraźnie odcinający się szczegół.
Tego kwietniowego poranku po raz pierwszy zobaczyłam tę nadświsłocką okolicę i poznałam właściciela téj zagrody. Stał on w sadzie, tuż przy domku, plecami oparty o gruby pień wiązu, w postawie zupełnego spoczynku i spokoju. Wysoki, barczysty, w kapocie, któréj poły opadały na zrudziałe cholewy obuwia, w czworokątnéj czapce, baraniém futrem oszytéj, zdala już wyglądał na silnego wyrobnika ziemi, na oracza i siewcę tych pól szerokich, płaskich, które, miejscami ciemne jak chleb razowy, a miejscami od młodéj runi szmaragdowe, cicho teraz drzemały pod złotym płaszczem słońca. Zdala już widać było, że z pod brwi nawisłych wodził on oczyma po tych polach spokojnie i pogodnie. W nieruchomości jego było coś z pogody i wspaniałości siły, spoczywającéj po pracy. Na jednéj dłoni łokieć opiérał, a drugą trzymał przy ustach krótką fajkę, z któréj ulatujący dym błękitnawy, nad baranią jego czapką czepiał się młodych gałązek drzewa. Kiedy ścieżką pod płotkiem biegnącą, a potém pasem murawy, przez koła zbrużdżonym i sad przerzynającym, zbliżałam się ku niemu, na pozdrowienie moje odpowiedział grzeczném pozdrowieniem i lekkiém podniesieniem nad głową czapki, którą wnet przecież osłonił znowu siwiejące swe włosy i czoło poprzecznemi zmarszczkami zorane. Widok osoby obcéj i nieznanéj nie zmieszal go, nie uradował, ani przykrości mu żadnéj nie sprawił.
Wśród tych płotków, które z zagrody jego czyniły osobne królestwo, pod tém wysokiém drzewem, ręką któregoś z pradziadów zasadzoném, był uprzejmym, ale zupełnie spokojnym. Siwe jego źrenice czyste i błyszczące, z trochą tylko ciekawości przesunęły się po mojéj twarzy, poczém, zaraz gościnnie wskazał spory płaski kamień, tuż przy chropowatéj ścianie domku leżący:
— Proszę usiąść i spocząć — zaprosił.
Fajkę, z któréj popiół wytrząsł, do kieszeni kapoty schował; stopą zadeptał kilka na trawę upadłych iskier. Potém ręce poniżéj piersi złożył i wtedy dopiéro, na tle ciemno-brunatnéj kapoty ku sobie zbliżone, przykuć one musiały do siebie wzrok i uwagę patrzącego, bo wyglądały daleko mniéj na zwykłe ręce ludzkie, niż na symbol lub hjeroglif. Wyglądały one na symbol czegoś potężnego i niezmordowanego, a jednak dziwnie stéranego, wykoszlawionego i zczerniałego; na hjeroglif, który w swych boleśnie połamanych liniach, zawierał jeden z wiekuistych wyrazów ludzkiego losu. Widać było, że z pracowni natury wyszły one kształtne i nawet niezbyt wielkie, ale teraz ze skórą ziemistéj, a tu i owdzie ceglastéj barwy, z żyłami podobnemi do sinych powrozów, z mnóstwem dziwnych blizn i węzłów na palcach, niby plamami wapna bielą paznogci u końców świecących, przypominały one żelazo lemieszy, ostrza kos, twarde grudy ziemi, srogie wichry, upały, zamiecie i długie, długie już przeżyte lata. Wogóle, zblizka wydawał się on daleko starszym niż zdaleka.
Około sześćdziesięciu lat mieć musiał. Reszta wielkiéj, snadź niegdyś siły, utrzymywała mu jeszcze ciało w liniach prostych i wyniosłych, ale poniżéj karku plecy jego były już przygarbione, a oprócz tych fałd, które pod opadającemi na nie siwiejącemi włosy, przerzynały mu czoło, dwie inne, głębokie, rozdzielały ściągłe policzki od oczu z pogodną i czystą źrenicą, aż do ust bladych, trochę filuternie uśmiechających się pod krótkim i jeszcze płowym wąsem.
Kiedy uczynił parę kroków i grzecznie połą kapoty ocierał pył z kamienia, na którym usiąść miałam, spostrzegłam, że stopy jego ciężko i powoli odrywały się od ziemi, i że zbyt krótki oddech grał mu w szerokiéj piersi lekko skrzypiącą chrypką. Jednak nie znać było po nim wcale, aby cierpiał. Plecami znowu oparł się o drzewo, i z filuternym uśmiechem, zapytywał mnie o miasto, z którego przybyłam. W filuterności téj było coś trochę łagodnie urągliwego.
— Przyznam się pani, — mówił, — że mnie, i zrozumiéć nie łatwo, jak ludzie po tych miastach wyżyć mogą. Spojrzawszy, zdaje się, że tam i pięknie, bogato, wesoło; w oknach różne towary błyszczą, na ulicach mnzyczki grają. Ale zato ściski, huki, tłumliwość taka, jakoby gąszcz leśna i nieprzenikniona… A smrody, aż obłoków prawie nie widać! A jeden drugiego ściga, popycha! Żeby tak długo, to człowiek, zdaje się, albo-by ze wszystkiém zgłupiał, albo-by go z pochmurności i smętku nieprzyrodzona śmierć spotkała…
Mówił powoli, z rozwagą, z uśmiechem; gdy wspominał o obłokach, przelotnie spojrzenie ku niebu rzucił. Kiedy, odpowiadając, mówiłam o różnych złych i dobrych stronach życia wiejskiego i miejskiego, parę razy potwierdzająco głową skinął.
— Rzecz to pewna, — zaczął znowu, — że od smętków i trudności nigdzie na tym świecie człowiekowi ubiedz nie można. Głogowe drzewo na wszelkiéj ziemi rośnie, a czy to w mieście czy na wsi, nikomu ptaki same do garści nie lecą. Ale zawsze tu lepiéj. Może to i od uzwyczajenia zależy, że człowiek na wsi, a osobliwie we własnym zaciszku żyjący, nawet w smętku i umęczeniu, łatwiéj sobie pociechę i miłe odpocznienie znajdzie… Czy pani da wiarę, że kiedy ja nieboszczkę żonę swoję utraciłem, i myślałem, że z żalu za nią duszę wyzionę, to mnie ot te drzewo i te ptaszki, co w jego gałęziach śpiewają, i te pólko, które trzeba było codzień to z pługiem, to z broną nawiedzać, przy życiu i rozumie ostać dopomogły?
Trochę zmieszany umilkł.
— Człowiekowi prostemu trudno to wszystko, co czuje, wypowiedziéć, — dokończył; — a osobliwie na starość i język robi się ciężki.
Uważnie, ciekawie przysłuchywał się temu, co o paru wielkich miastach opowiadałam, a gdy umilkłam, zaczął znowu:
— Mało ja o tém wszystkiém wiedziéć mogę, bo, nie wstydząc się, powiem pani, że przez całe życie, dwa razy tylko przyszło mi prawdziwe miasto nawiedzić, raz w kawalerskich jeszcze czasach z fantazyi i ciekawości, drugi raz, z chorą żoną, do doktorów. Do miasteczek często gęsto jeździć wypada, to na targ albo kiermasz, to za różnemi tam interesami, do kościoła téż uczęszczam, krewnych nawiedzam, ale to wszystko w blizkości o milę, o dwie, najwięcéj zaś kiedy o trzy… A daléj, to tylko dwa razy w życiu swojém wyjeżdżałem. Nieboszczka moja żona do Ostrejbramy piechotą chodziła; ja nie. Mnie i tu do Pana Boga pomodlić się dobrze: czy to w polu, czy pod tém drzewem, czy téż kiedy rankiem jutrzenka z nad wody wychodzi, a ptactwo i żywioł wszelki po swojemu Pana chwalić zaczyna.
Z zamyśleniem, ciszéj, po niebie, trawie i kwitnących drzewach wzrokiem wodząc, dodał:
— Wszędzie jest Pan Bóg… w niebie, na ziemi…
— W sercu uczciwego człowieka… wtrąciłam.
Przyjaźnie na mnie popatrzył.
— A tak, sprawiedliwie pani powiedziała. Uczciwość, to najpiérwsza i najważniejsza religia, a kto uczciwy, ten Boga w swojém sercu ma…
Dziwny blask cichego zadowolenia, prawie szczęścia, zajaśniał mu na sfałdowanym czole, z którego na chwilę czapkę zdjął, i znowu nią głowę osłoniwszy, fajkę z kieszeni, a woreczek z tytuniem z-za poły kapoty wyjął.
Ruchem tym odsłonił na piersi białą, kużelną koszulę z kołnierzem u szyi tasiemką związanym, a kiedy tytoń do fajki nakładał i głowę pochylił, z za grubego, ale śnieżcie białego płótna, szyja jego wychyliła się, aż do czerwoności ogorzała z sinemi sznurami grubych żył, koścista i chuda silnego, ale starego człowieka.
Chwilę milczeliśmy oboje, w zamian szczygły śpiewały i pliszki na zabój świegotały w gałęziach wiązu, a z wnętrza domku, wyraźniéj dochodziło głuche, miarowe stukanie tkackich krosien. Biała gołębica frunęła z nad strzechy i uleciała w przeciwną stronę sadu; za nią przemknął powietrzem różowy gołąb’, i wnet oboje w gęstwinie kwitnących wisien zagruchali to razem, to znów naprzemiany.
W powietrzu zmąciło się coś, zadrgało; puszysty zwój białych obłoków przepływał pod słońcem zasłaniając je, to odsłaniając. Ruchome cienie ślizgały się po drzewach i przykrywały trawę, liście wiązu szeleściły, kogut za płotem kilka razy przeciągle, żałośnie zapiał. Ale trwało to przez parę minut zaledwie, po czém, puchy obłoków popłynęły daléj błękitnym przestworzem, kogut umilkł, drzewo znieruchomiało, świat stanął znowu w jasnéj i cichéj pogodzie, śród któréj tylko szczygły rozśpiewały się ze zdwojoną mocą i słodziéj jeszcze, miłośniéj niż wprzódy gruchały gołębie.
We wnętrzu domku, tuż za ścianką, przy któréj siedziałam, krośna tkackie rytmicznym tentnem zegara, stukały ciągle, ciągle.
W tém, ze wszystkiemi otaczającemi nas odgłosami natury i życia, złączył się śpiew z tak niewielkiéj odległości dochodzący, że dokładnie rozpoznać było można nietylko nutę jego, ale i słowa. Rozgłośnie, donośnie, każde słowo pieśni z wyrazistością wielką wymawiając, męzki, młody, czysty głos, śród szerokiego pola śpiewał.
„O Boże mocny, Boże nasz łaskawy,
Niepojęte są te czynów twoich sprawy,
Kogo chcesz dźwigniesz, kogo chcesz poniżysz,
Fortuny umkniesz, to ją znów przybliżysz.
Nuta téj pieśni przypominała kościół i psalmy. Przewlekła, poważna, prośbą i czcią szeroko płynęła w powietrzu, jedną jak gdyby całość splatając z błękitno-złotą barwą dnia, i coraz mocniejszą wonią zoranéj a rozgrzanéj ziemi.
Gospodarz zagrody fajkę od ust odjął, ku polom spojrzał.
— A to już Kazio teksty swoje wywodzić zaczął. Młodemu, a głupiemu tylko śpiewanie w głowie…
Żartobliwie to mówił, uśmiechał się znowu, ale szczerzéj i ciepléj niż wprzódy. Na polu, po zagonie, szedł człowiek, którego rysy znikały w oddaleniu, lecz z którego wysmukłéj i zgrabnéj postaci odgadnąć było można młodość i rzeźkość.
Szedł powoli, lecz lekkim i doskonale miarowym krokiem jedną ręką trzymał u piersi okrągłą kobiałkę ze słomy, drugą miarowym także ruchem rzucał na zagon krótkie, a gęste i wciąż jednostajne deszcze ziarn.
Powietrze było tak przejrzyste, że gdy przybliżył się ku końcowi zagonu, drogą tylko z sadem zagrody rozdzielonego, widać było wyraźnie, jak te ziarna bujne, żółte, okrągłe, blizko siebie, a przecież każde z osobna pomykały ku dołowi i padały, wciąż padały na ciemne puchy ziemi.
Nad tą zaś rosą, która oblewała ziemię, z towarzyszeniem miarowych stąpań i nieustannych, rytmicznych ruchów ręki młodego siewcy, brzmiała daléj i szeroko rozlewała się po przestworzu poważna psalmowa nuta:
— „Z małego wielkim, wnet z wielkiego małym.
Uczynisz snadnie, strząśniesz światem całym,
Króla pachołkiem, a królem oracza,
Nędzarza panem, nędzarzem bogacza.”
Ta nuta i te słowa, wydawały się także jakąś siejbą rzuconą w powietrze, gdy tamta padała na ziemię. Wydawało się téż, że i ona sprowadzić musi plon jakiś, tylko napowietrzny, niewidzialny, niewidzialnie ludzi żywiący. Któż to był ten Kazio, który rzucał na świat te dwie razem siejby?
— Czy to syn pana?
— A jakże! groch sieje. Trochę to już na tę siejbę i spóźniona pora, ale inaczéj nie było można, bo przymrozki ziemię chwytały. A groch, widzi pani, to takie ziarno, że jak pod przymrozki je rzucić, z całego zasiewku nic nie będzie…
Siewca teraz przeszedł na drugi zagon, i plecami do zagrody zwrócony, oddalał się w stronę przeciwną. Ziarno padające na pole widziéć przestałam ale słowa pieśni przez chwilę jeszcze rozróżniałam wyraźnie.
— Słabemu moc dasz, wnet słabość mocnemu,
I w lot zwycięstwo dziś zwyciężonemu.
Teraz to już słowa przestały mi być słyszalne i tylko nuta ich, w niewielkiém oddaleniu, nie utraciła nic z rozciągłości swojéj i monotonnéj, poważnéj melodyi.
Stary człowiek w kapocie i baraniéj czapce, nad którą znowu wzbijały się i na młodych gałęziach zawisały sine zygzaki dymu, profilem ku mnie zwrócony, ku polom patrzał.
— Cały to mój gospodarz teraz i wyręczyciel… Wczas téż wyrósł, bo choć dusza i chętliwa była-by jeszcze do pracy, gliniane ciało domaga się odpocznienia. A jakże!
Śmiał się cichym, piersiowym śmiechem, w którym słychać było i rozradowanie głębokie, i do gwizdania fleciku podobną chrypkę. Zapytałam, co-by ta chrypka oznaczała, i jakie dolegliwości w piersi uczuwa? Czy w twardém życiu, tak bardzo przywykł do fizycznych cierpień, że o jedno mniéj, albo więcéj wcale nie dbał, czy téż tak był zewnętrznym światem zajęty, że na siebie samego uwagi nie zwracał? ale pytanie moje zdziwiło go i nawet rozśmieszyło. Ręką machnął.
— Głupstwo! zaśmiał się, żeby więcéj biedy na świecie nie było! Wiadomo, starość grubijanka nikogo nie zdobi. Mnie téż głos odmieniła. Przeszłego roku ta dudka do piersi mi wlazła, kiedym z Kaziem na mokréj łące przenocował. Daj Boże moim dzieciom tyle dni szczęśliwości, ile ja razy w mojém życiu na mokrych łąkach i na zgniłych kopcach nocował, a nigdy nie szkodziło. Teraz zaś zaszkodziło. Starość. Jak bardzo rozkaszlam się, córka ziółek ugotuje, napiję się i ulży, a choć i nie ulży, mnie o to bynajmniéj! Umrzéć od tego może i nie umrę, a choćbym i umarł, to co? Śmierć czasu nie opowiada, kiedy podoba się jéj, to dziś przyjdzie, kiedy nie podoba się, to jeszcze i za lat dziesięć. Dzieci, chwała Bogu, same sobie radę już dadzą. A jakże! Wielkie porosły wszystkie, i aby im tyle rozumu co urody.
Wewnętrzny spokój tego człowieka był niezmąconym i w dodatku oświetlonym łagodną, ciepłą wesołością, płynącą niewiedziéć zkąd: może z czystego sumienia, zadowolonego serca, z przestronnego i świeżego pałacu przyrody, w którym życie spędził, a w téj chwili może i z téj pieśni, któréj nietylko nuta ale i słowa, znowu zblizka i wyraźnie od pól dochodziły.
Młody siewca szedł zagonem, znowu twarzą ku zagrodzie obrócony, krótkie, a ciągłe deszcze ziarn na ciemną rolę rzucał i śpiewał:
— „Fortuno ludzka, twoja to zabawa
Rzucać jak piłką; wszelka nasza sprawa,
Od ciebie swoję ma dependencyą,
Z ciebie upadek, z ciebie promocyą!”
Fajkę ku piersi usuwając, to znowu na chwilę przybliżając do ust, gospodarz zagrody powoli z rozwagą, z częstemi uśmiechami rozmawiał daléj, opowiadał.
Siedmioro dzieci Pan Bóg mu był dał, ale dwoje zawczasu téż odebrał, z pięciu zaś pozostałych troje w świat poszło, a dwoje najmłodszych w domu ostało. Już to na zawsze jeden tylko Kazio przy nim ostanie, bo Jadwisia, tak samo, jak dwie starsze siostry, niebawem pewnie za mąż pójdzie. Takie już przeznaczenie kobiety. Dwie córki jego były więc zamężne, a co się tyczy najstarszego syna, ten w młodych jeszcze latach na obowiązek poszedł. Czytać, pisać, rachować umiał, i wszystkie jego dzieci to umieją, bo cościś przez trzy lata spólnie z sąsiadami guwernera do nich trzymał. Ale ten jego najstarszy, osobliwą zdolność do nauki miał, książek i świata nad miarę był ciekawy, tedy wojskową służbę odbywszy, pisarzem najprzód w jednym sąsiednim dworze został, a potém do innego pana, daleko, bo aż o trzydzieści mil ztąd na ekonoma wyjechał. Syna tego bardzo rzadko teraz widuje. Nie zapomniał on o ojcu i o domu, ze dwa razy na rok listy przysyła, ale przyjeżdża ledwie raz na lat parę, a teraz, to już i czwarty rok jak nie był. Kawał świata, wiadomo! przebywać go często ani czas, ani kieszeń nie pozwalają, teraz osobliwie, kiedy żonatym już jest i troje dzieci własnych ma. Nareszcie, co z oczu zbiega, z pamięci wycieka. Największe kochania gasną bez dmuchania. Do tego, wié on dobrze, że stary ojciec bez pomocy nie jest, bo i Kazio już dorosły i Jadwisia póki co, w domu jeszcze siedzi. A te dzieci niezupełnie tak jak inne. Wyrosły bez matki, która wprędce po urodzeniu Jadwisi, więc ośmnaście lat temu, umarła. On im był tedy i ojcem i matką, ale że, przy roli pracując, nie zawsze miał czas ich doglądać, jedne drugim niańkami były. Uśmiechając się, wypowiedział litanią imion swoich dzieci.
— Franuś na ręku swoich wynosił Stefkę i Elżusię, Elżusia Kazia, a Kazio Jadwisię. Nacierpiały się dość dzieciska, osobliwie młodsze, a zawsze nietyle, ileby może od macochy cierpiéć musiały.
Kiedy owdowiał, czterdzieści tylko lat mu było. Ludzie do drugiego ożenienia się namawiali, nawet niebrzydkie i nieubogie panny swatali, ale on nie chciał. Piérwsza rzecz, że macochy dla dzieci nie chciał, a druga, że tamtéj, nieboszczki, zapomniéć nie mógł. Szesnaście lat z nią przeżył, a była taką, że i w śmierci ją opuszczać za niegodne i sercu trudne uważał. Zresztą, żeniąc się po raz drugi, Bóg wié na jaką-by natrafił!
— Bo to — uśmiechnął się — ani na wsi, ani w mieście, nie można wierzyć niewieście, a na tym świecie, poczciwéj żony, tak samo jak ojca i matki, za grosz nie kupisz.
Chciałam wiedziéć, ile posiadał ziemi. Chętnie odpowiedział, że ma jéj morgów piętnaście, licząc w to mokrą łączkę, na któréj właśnie przeszłego lata piszcząca dudka do piersi mu wlazła.
— Nie jest to wiele, ale i niemało — mówił. — Ludzie mniéj mają a żyją. I my chwała Bogu, od dziadów pradziadów żyli tu, łaski bozkiéj tylko potrzebując. Jedna tylko bieda, że w bezleśnych stronach drzewo drogie, tedy chatę wyreperować i gumno nowe postawić niełatwo.
Ale nad tym kłopotem niech już sobie Kazio głowę łamie. On tu gospodarzem teraz jest i na zawsze ostanie. Ożeni się, może z posagiem dziewczynę weźmie, a jeżeli nie, to jakkolwiek tam tę biedę z chatą i gumnem zmoże. Wprędce téż pewno i ożeni się, bo gdy Jadwisia za mąż pójdzie, pusto i smutnie zrobi się w chacie.
Żartowałam, że wkrótce wnuki miéć będzie, nie takie już jak po tamtym synie, których nigdy jeszcze nie widział, ale takie, od których w tym sadzie i na tym podwórku zrobi się wesoło, wesoło!
— A jakże! zaśmiał się, już to inaczéj nie może być! Już tak być musi, aby i staremu robota jaka na świecie była! Choćby wnuki kołysać!…
— I całować! — dorzuciłam.
— A jakże! i bez tego nie obejdzie się pewno! Niéma kochania bez całowania!
Cicha wesołość, która i wprzódy pobłyskiwała mu w oczach i uśmiechu, wśród żartobliwéj rozmowy o wnukach, wzmogła się w śmiech głośny i długi, a w śmiechu tym i w zamaszystym ruchu ręki, który uczynił, ozwało się niby echo jego raźnéj, rubasznéj, ognistéj młodości.
Od paru minut, rytmiczne stukanie krosien we wnętrzu domku, przestało wtórzyć rozlegającym się w sadzie, gruchaniom gołębi i szczebiotom szczygłów, natomiast, tuż nad moją głową, z za szyb zamkniętego małego okna, zabrzmiał donośnie głos kobiety.
— Ociec! z kim ociec rozmawia?
Stary z uśmiechem na okienko patrzał i milczał.
— Z kim tam ociec rozmawia? — trochę niecierpliwie powtórzył głos.
— Kiedyś ciekawa, to zobacz! — z flegmatyczną żartobliwością odpowiedział.
Podniosłam nieco głowę. Jednocześnie, ze stukiem, okienko otworzyło się i zamknęło tak prędko, że niby w świetle błyskawicy mignęły mi tylko przed oczyma; wazonik z blado zieloném piżmem, biała koszula, jasny warkocz i twarz młodéj dziewczyny, tak gorąco zapłoniona, że błękitne jéj oczy wyglądały jak niezabudki w krzak karminowéj róży wplątane.
Przez małą szybę patrzałam do wnętrza domku, widziałam świéżo pobieloną świetlicę, grubą podłogę, ajerem posypaną, łóżko z pościelą, wielką skrzynię z bombiastym wierzchem, część krosien zasnutych granatowemi i czerwonemi nićmi, ale dziewczyny nie widziałam. Jakby w ziemię zapadła. Przez szpary okienka dochodziły mię wyraźnie zapachy ajeru i piżma, słyszałam, jak stary, za plecami memi z niezadowoleniem mruczał.
— Wstydliwa! schowała się! Dziczka w lesie wyrosła, czy co?
Nagle drgnęłam. Niespodzianie i gdzieś bardzo blizko, silny głos jakiś, na nutę skoczną i raźną huknął:
— „Héj dziewczyno kochana
Czemuś taka spłakana,
Czy rozbiłaś dzban może?…”
Wydało mi się, że ta piosnka nad samą głową moją wybuchnęła, ale gdy twarz ku sadowi obróciłam, przekonałam się, że zabrzmiała ona za gęstemi splotami grubéj jabłoni, jak z za śnieżnego, napowietrznego haftu, wyszedł ten sam chłopak, który przed kwandransem siał groch na polu i, z głową podniesioną w górę, na gołębie może, które strzechę oblatywały spoglądając, śpiewał daléj:
— „Pozwól, chwacko się sprawię
Ślicznie dzbanek naprawię,
Tylko niepłacz…”
Teraz, spostrzegłszy osobę obcą, u ściany domu siedzącą, umilkł i na chwilę pod kwitnącą jabłonią stanął. Dąb to był nie mężczyzna, ale dąb, który żadnéj zimy srogiéj, ani ulewy, ani gromowego uderzenia jeszcze nie znał: młody, wysmukły, zgrabny. Pod białą koszulą i przerzynającemi ją na krzyż szelkami, plecy miał gładkie i wyprostowane, policzki ściągłe, ogorzałe i rumiane, pod ciemnemi brwiami duże oczy z siwą źrenicą. Wąs złotym puchem zaledwie wysypywał mu się nad koralową wargą, złotawe włosy świeciły z pod zgrabnéj czapeczki. Przestał śpiewać i na chwilę, pod jabłonią stanął, ale nie zadziwił się wcale, ani zmieszał, a wkrótce szedł już ku domowi krokiem szerokim i giętkim, ręką, w któréj pustą kobiałkę trzymał, zamaszyście nieco u boku wymachując. Takim samym za młodu musiał być ojciec jego, który, przez życie uciszony i przygaszony, teraz jednak ze spokojnym i zarazem filuternym swym uśmiechem z syna żartować zaczął.
— Więcéj tam pewnie na polu naśpiewałeś, niż nasiałeś! Aż wróble na dachu dziwowały się twojemu śpiewaniu. Ze trzy garnce grochu wysiałeś, co?
— Już, ojcze, tyle ile trzeba było wysiałem, — dźwięcznym głosem odpowiedział chłopak i, grzecznie przede mną czapki uchyliwszy, z kobiałką w spuszczonéj ręce obok ojca stanął.
Miał rok dwudziesty piérwszy, i nad wiek swój wydał mi się dojrzałym. Wprawdzie, siwe źrenice jego miały dziecięcą prawie, kryształową przejrzystość, ale w postawie była powaga dojrzałéj siły, a usta układały się w wyraz zamyślenia. Łatwo było-by dymyśléć się, że był on tym samym, który na szerokiém polu śpiewał pieśń z poważną psalmową nutą, i że zaśpiewanie skocznéj piosnki o zapłakanéj dziewczynie i rozbitym dzbanku, musiało być wybrykiem młodéj i szumnéj, lecz u niego nieczęstéj wesołości. Stary tymczasem, bez żartu już prawił:
— A pani w łaskawości swojéj, doprawdy, pieśń twoję chwaliła.
— Piękna pieśń, — potwierdziłam.
Śmiało i poważnie na mnie patrząc, z naiwném lecz głębokiém przekonaniem, powtórzył:
— A piękna!
— Jakim sposobem jéj się nauczył?
— Jest napisana, — odpowiedział.
— Chciałabym ją całą przeczytać.
— Czemuż nie? — uprzejmie podjął stary i do syna się zwrócił.
— Idź-że, przynieś pani swoje pieśni!
Chłopak zawahał się, trochę jakby zawstydził.
— Nic tam osobliwego niéma… — zaczął.
— Idź-że zaraz i przynieś! — powtórzył ojciec.
Szerokim, giętkim swym krokiem ku małemu gankowi podszedł, a po chwili trzymałam w ręku dwa spore zeszyty, z których jeden na okładce swéj nosił napis: Teksty nabożne, a drugi Teksty świeckie. Biedne to były okładki, stare, zbrudzone, połamane: biedny papier, z którego składały się zeszyty: żółty, siny, szary; biedne pismo papier ten okrywające: niewprawne, koszlawe, poplamione! Z nad tego papieru i pisma, wzrok na młodego człowieka podnosząc, zapytałam:
— A nuty zkąd?
Wzruszył lekko ramionami.
— Czy ja wiem? — odpowiedział.
Ale po namyśle, z uśmiechem, w którym z za warg koralowych białe zęby mu błysnęły, a jednak i z powagą dokończył:
— One prawie w powietrzu są rozsypane, i kto sobie chce, ten je łapie!
------------------------------------------------
Kilkanaście miesięcy minęło. Dzień był letni, skwarny, słońce za wysokiemi murami kamienic niewidzialne, rozpalało przecież te mury i kamienie bruku do gorącości takiéj, że cała ulica długa a wązka, wydawała się olbrzymim, dusznym piecem.
Na ulicy panowały ścisk, huk, tłumliwość taka, jakoby gęszcz leśna i nieprzenikniona. Obłoków prawie nie było widać, bo dmący od czasu do czasu wiatr upalny i suchy, z pod kół powozów, z pod stóp przechodniów podnosił gęstą kurzawę i żółtym tumanem zawieszał ją w powietrzu, lub skłębionemi słupy podnosił ku niebu, Wystawy sklepów za spuszczonemi firankami i roziskrzonemi szybami okien drzemały, ludzie z twarzy zmęczonych pot ocierali i ścigali się, popychali, śpieszyli, śpieszyli do cienia i ochłody mieszkań, biór, sklepów, warsztatów.
W tém, pomiędzy liczne odgłosy, które o wczesnéj lecz już bardzo upalnéj godzinie napełniały miasto, wmieszał się odgłos zupełnie do wszystkich innych niepodobny, a przez każdego od razu usłyszany. Był to odgłos turkotu, do wszystkich innych turkotów niepodobnego, a przeciągającego się nieustannie, monotonnie i w miarę przybliżania się rosnącego w prawie ogłuszającą siłę. Na tle zwykłéj wrzawy ulicznéj, rozlegało się to nakształt nieskończenie przedłużanego huczenia basu, wśród cienkich i drobnych nut wiolinowych. Obracania się kół, w huczeniu tém słychać nie było, tylko w ponurą jego basowość wpadały czasem do klekotu podobne uderzenia o bruk kopyt końskich, lub metaliczne brzęki łańcuchów. Nikt jeszcze nie wiedział zkąd huczenie to pochodziło, a jednak mnóztwo ludzi stanęło na chodnikach, z twarzami obróconemi w stronę, z któréj się ono zbliżało; a kilka jednokonnych dorożek pośpiesznie zjechało na stronę, lub nawet pod sklepienia najbliższych bram zawróciło. Domyślając się, albo nie domyślając widoku, przez ten odgłos oznajmianego, wszyscy czuli, że to, co się zbliżało było czémś ogromném, centnarówém, potężném, niezmiernie ważném.
Jakoż, u skrętu ulicy w żółtéj kurzawie, ukazał się naprzód człowiek, jadący konno i od złotych ozdób ubrania błyszczący, za nim bardzo zwolna poczet konnych i zbrojnych ludzi, a za tym pocztem dopiéro, z za skrętu ulicy wyjeżdżać i w nieskończoność jakby wyciągać się zaczął sznur koni, żelaznemi łańcuchami połączonych z sobą i ciągnących sznur przedmiotów wielkich, cylindrowych, ukośnie na zielonych kołach położonych, z których bronzowéj wypolerowanéj powierzchni słońce krzesało oślepiające blaski.
Po dwie pary, idące, konie pobrzękujące sprzęgajacemi je łańcuchy, z wygiętemi karkami, z szerścią jak smoła czarną, ciągnęły te złote rozpłomienione cylindry, które ustami zwracały się ku niebu, a każda para posiadała jeźdźca i kierownika swego, i za każdym cylindrem jechał zbrojny, złotemi ozdobami ubrań połyskujący poczet. Tak na wązkiéj ulicy, w spiece i kurzawie, z nieprzerwaném basowém huczeniem, z klekotem końskich kopyt i brzękiem łańcuchów, długim sznurém sprzężonych koni, zbrojnych pocztów i rozpłomienionych armat, wyciągnęła się opuszczająca miasto artylerya.
Jak żelazna pokrywa przytłumia szum gotującego się w kotle kipiątku, tak przesuwający się ulicą widok i huk, stłumił uliczną wrzawę. Przechodnie ścianą na ulicach stanęli. Była to ściana, oczyma ciekawemi i wzruszonemi natykana. Świadomie lub nieświadomie wszyscy czuli, że oglądają rzecz która na globie ziemskim, jak rylec na wózku, wyciska rysunki dziejów. Wszyscy téż wiedzieli, że ta rzecz ogromna kulami i ludźmi wyładowana, kieruje się w daleką, południowo-wschodnią stronę, w któréj teraz właśnie toczy się wojna.
Nagle, wzrok mój pochwyciła i do siebie przykuła twarz jednego z jeźdźców, nie tych, którzy pocztami armaty oskrzydlali, ale tych, którzy je wieźli. Ktoś znajomy! ale kto? Jak młody dąb silny, wysmukły i zgrabny, plecy, pod czarnym, żołnierskim, mundurem wyprostowane i gładkie, zarys ust zamyślony…
Tak, poznałam go; był to Kazio z nadświsłockiéj okolicy, chłopak z domku pod wiązem i z pod kwitnącéj jabłoni… Jak przykuty, jak kamienny na jednym z dwu czarnych koni siedział; przed nim inny człowiek w takiém samém ubraniu kierował parą drugą; a za nim, na zielonych kołach sunęła armata.
Śliczna to była, złota, zgrabna, ku niebu patrząca armatka! Wdzięków jéj nawet kurzawa szczędziła, szybko ześlizgała się z jéj wypolerowanego łona, samo słońce ubierało ją w suknią błyszczącą i osypywało pocałunkami, z których tryskały płomienie. Zdawała się być drogocennym klejnotem świata z miłością i sztuką wymodelowanym odłamem mocnego bronzu ziemi; i jak klejnot drogocenny, jak część samego szpiku ziemi oskrzydlał ją i strzegł poczet konnych mężów.
W tym długim, huczącym ściśliwym sznurze koni, wozów, żelaznych łańcuchów i uzbrojonych mężów, Kazio wydawał się atomem, automatem, ziarnkiem pyłu w chmurze kurzawy, tak zupełnie niczém, jak niczém jest wola człowieka, wobec mocy żelaza, dusza człowieka wobec bronzowych i ołowianych kości ziemi.
Od czasu, gdy go widziałam, zmienił się trochę, na twarzy schudł, w ramionach jeszcze poszerzał, bujniejszy wąs puścił się mu nad wargą, teraz do zbladłego korala podobną i oczy jego z większéj zda się głębokości na świat poglądały. Nie były już one, ani kryształowe, ani ruchliwe jak dawniéj, lecz omglone i nieruchome, ze szklistą zadumą utkwiły w dalekim punkcie przestrzeni.
Co tam daleko spostrzegał? Domek pod wiązem? pola szerokie? gołębie nad strzechą? czy kraje nieznane? wysokie góry, bogate winnice, dolinę róż? czy walkę? czy śmierć? Któż wiedziéć może? Na wojnę jechał.
…„Fortuno ludzka, twoja to zabawa
Rzucać jak piłką…”
------------------------------------------------
Sporo czasu minęło znowu. Na wilgotnéj drodze, pod niebem jesiennemi chmurami usłaném, u brzegu zczerniałego pola, na które stara wierzba sypała osiwiałe językowate swe liście, stałam naprzeciw tego człowieka zmieszana, prawie przelękniona, niewiedząca, jak mówić mu o tém, o czém wiedziałam, że myśléć on musi ciągle.
Okolica stała teraz cała w pomarańczowo-żółtych i brunatnych liściach, z za których tu i ówdzie wychylał się mętny rąbek Świsłoczy; wysoki wiąz przybrał cielisto-drewnianą barwę i deszcz misternie pręgowanych liści opuszczał na mokry i zżółkły mech strzechy, pod którą domek szary, stary, bardziéj niż wprzódy krzywy, niżéj niż wprzódy przysiadł ku ziemi. Ogród nagiemi badylami sterczał, gołębie skryły się przed wilgotnym chłodem, w czerwonych liściach jabłoni krakała wrona.
Nadchodząc, zobaczyłam go z pługiem parą koni zaprzężonym, wychodzącego z zagrody. Konie i pług na skraju pola zatrzymał, ręką czapki baraniéj dotknął, stanął, i jakby czegoś ode mnie oczekując, milczał. Zgarbione jego plecy zakreślały wypukłe półkole, na policzkach, obok téj fałdy, która je przedtém rozdzielała na dwoje, powstała druga, trzecia i widocznie powstawać zaczynała czwarta. Wyglądał bardzo staro i nędznie; ciemna kapota niezgrabnie obwieszała jego wychudłe ciało, koścista, ciemna szyja, wychylała się z pod niewybielonego płótna koszuli, a piskliwa dudka, ta, co z mokrych traw łąki do piersi mu wlazła, chrypiała i gwizdała tak, że ją już o kilka kroków słychać było.
Widząc, że milczę, sam rozmowę zaczął.
— Pani wié… — zaczął i usta mu zadrżały, a siwe oczy z dziwnym wyrazem skargi i zamyślenia nieruchomo we mnie tkwiły.
Widziałam i zapytałam go, kiedy i jakim sposobem sam o tém uwiadomiony został.
— A jakże? — z ręką na ramieniu pługa opartą, odpowiedział — papier przyszedł, a w tym papierze:… tak i tak… pisali… taki i taki… z takiéj i takiéj wsi. Wtedy i wtedy… honoru dostąpił… w batalii od kuli… familii oświadczyć przykazano…
Umilkł. Mówił teraz tak powoli, że pomiędzy jednym wyrazem a drugim upływało parę sekund, był zaś w mowie ludzkiéj jeden wyraz którego za nic wymówić nie mógł. Dwa razy już przychodził mu on na usta, i dwa razy dobywający się mu z piersi wnętrza chłodny powiew, wargami jego zatrząsł, jak zwiędłemi liśćmi, i ściął je lodem milczenia.
Zapytywałam go teraz o to, co mię zawsze, gdy o nim myślałam, dziwiło. Czy nie spodziewał się, że syn jego losowi ogólnemu ulegnie? Czy o tém nie myślał? Na kilka miesięcy zaledwie przed oddaleniem się jego z domu był tak spokojny! Obaj byli tak spokojni!
— A jakże! — zaczął — naturalna rzecz, że nie spodziewałem się, nie myślałem. Mówili, że kiedy ojciec ma tyle i tyle lat, to syn przy nim ostać powinien… A ja i więcéj jeszcze miałem. Mówili, że kiedy syn jeden u ojca… A on że jeden przy mnie był, pokazało się że trzeba było jeszcze żeby.. tamtego na świecie nie było…
Niżéj pochylił głowę.
— Żeby tamtego nie było… żeby tamten nie żył… — zaszeptał.
I nagle stała się z nim rzecz jakaś straszna. Twarz odwrócił, rękę ku czołu i piersi podniósł.
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego… — wymówił prawie z krzykiem, w którym czuć było i przerażenie ogromne i jakiś srogi, samemu sobie uczyniony wyrzut. Byłam pewna, że popełnił on w téj chwili grzech żalu nad trwajacém życiem jednego z synów, i że ten grzech aż do śmierci będzie mu przytłaczać i dręczyć sumienie. Po chwili jakby uniewinnić się usiłując, jakby przed kim tłómacząc się, z szerokiemi giestami ramion i rąk, mówił:
— Czy ja z tym drugim żyję? czy ja go widzę kiedy? Czy ja jego żonkę i dzieci znam? Pięć lat już nie przyjeżdżał… na wielkanoc ostatni raz pisał, świąt winszował, chustkę na szyję i funt tytoniu w prezencie przysłał… „dobrze mnie powodzi się, ojcze, pisał, do domu nie powrócę i sam orać nie będę, bo już-bym i nie potrafił.” Ot jak! Niech jemu tam Bóg Najwyższy we wszystkiém błogosławi, ale on nie mój… tamten był mój…
Pobłogosławiwszy syna, którego przed chwilą ciężko w myśli skrzywdził, uspokoił się i ciszéj, w ziemię patrząc, dokończył.
— Cóż robić? Umarli z grobów nie powstają! Cierpiéć trzeba… Cierpliwość w niebo wwodzi…
Spojrzał na chmurne niebo.
— Bóg wysoko… — wyszeptał, a wzniesiony wzrok jego nabierał coraz więcéj zdziwionego, pytającogo wyrazu. Ramionami powoli wrzuszając, bardzo cicho, chmur zapytywał:
— Za co? na co? dla jakiéj przyczyny?
Potém, jakby nagłe coś sobie przypomniał, na mnie spojrzenie zwrócił i zapytał:
— Niechaj pani będzie łaskawa mnie powiedzieć, w któréj to stronie znajduje się ta… Turcya? Ukazałam mu południowy, ku wschodowi zbliżony punkt widnokręgu. Domyślałam się, o co mu chodzi. Chciał wiedziéć dokładnie, w którą stronę za zniknionym synem oczy ma obracać. Może tam na chmurze deszczowéj, czy na różanym płaszczu jutrzenki, Bóg litościwy ześle mu cień Kazia… Natychmiast téż we wskazanym punkcie widnokręgu wzrok utkwił, patrzał, patrzał i głową powoli trząsł.
— Dalekoż… on pozostał… daleko… za lasami… za górami…
— Za doliną róż — dodałam.
Wyrazy te uderzyły go i zadziwiły.
— Za jaką doliną? — ożywiając się nieco, zapytał.
Za nic w świecie nic-bym mu teraz nie powiedziała o górach ostrych, wąwozach nieprzebytych, wałach śnieżystych, przepaściach, które wiekuiście i nieubłaganie otwierają żarłoczne swe paszcze, ale długo mówiłam mu o dolinie rajskiéj, od krańca do krańca okrytéj różami, których szkarłaty prześcigają w świetności królewskie purpury, a wonie słodkiemi snami kołyszą może głowy nawet umarłych. Omdlały wzrok jego dawną, pogodną wesołość przypominał.
— Cudności! — rzekł — cudności! A może i teraz choć w jesiennéj porze, te róże tam kwitną?
Chciałam, aby myślał, że kwitną tam one ciągle przez rok okrągły.
— Ciągle, przez okrągły rok one kwitną.
— Cudności! — zadziwił się jeszcze, na południo-wschód spojrzał, a potém palcami policzka dotykając, przenikliwie, z tajemném jakiémś upragnieniem we mnie się wpatrzył.
— To może on… pod temi różami? — zaszeptał.
Oddech w piersi zatrzymać musiał, bo gwiżdząca dudka na chwilę w niéj umilkła.
— Najpewniéj! — odpowiedziałam.
Uśmiechnął się.
— To dobrze, to chwała Bogu! piękny nagrobek…
Uśmiechając się do myśli własnych, milczał chwilę.
— A za tą doliną… co tam?
— Za tą doliną są winnice, pyszne, pachnące, po zielonych wzgórzach rozpięte, złotemi gronami jagód osypane.
— To może on za tą doliną… pod temi winnicami?
Może. Milczał, myślał.
— To już inaczéj być nie może, — z rozwagą i stanowczością zaczął — albo na téj dolinie, albo za nią… albo pod różami, albo pod winnicami…
Zapytałam, czy Jadwisia za mąż wyszła?
— A jakże! Na Wszystkich Świętych skończy się rok już po jéj godach weselnych. Jeszcze wtedy nijakiéj wiadomości o Kaziu nie było. Jeszcze myśleliśmy, że kiedykolwiek…
Kowal, w południowo-wschodnią stronę nieba spojrzał.
— W dolinie róż… hm! mój ty Boże… pod różami…
Mówić zaczęłam, że strasznie pusto musi być teraz w jego domu! Zupełnie samotnym przecież być nie mógł; czy ktokolwiek z nim mieszka?
— A mieszkają… mieszkają — z widocznym roztargnieniem odpowiedział. — Babę starą do nijakiéj ciężkiéj pracy już niezdatną wziąłem, aby tylko jeść warzyła a płachty czasem wyprała. Dla pomocy zaś w gospodarstwie, chłopiec jest, najemnik, niedorostek… do bydła i do brony ledwie zdatny, bo dorosłego opłacać… opłacać…
Stawał się tak roztargniony, że tego co mówił, dokończyć nie mógł. Natomiast, ze wzrokiem w dalekie chmury utkwionym, zaszeptał:
— A może i za doliną róż! Mój ty Boże! może pod winnicami…
Teraz w takie już wpadł zamyślenie, że zupełnie o mnie zapominając, machinalnie położył dłonie na rączkach pługa, i na konie przeciągle zawołał:
— Heeej!
Konie ruszyły, lemiesz zarył się w ziemię, a na nim, ze zgarbionemi plecami i krokiem tak ciężkim, jakby za każdym razem stopy jego rwać musiały jakiś łączący je z ziemią węzeł, postąpił ojciec Kazia… Silny powiew wiatru zakłębił nad nim chłodną i mokrą i jak ziemne skrzydła rozwiał poły jego kapoty. Po chwili jednak uspokoiło się znowu powietrze, a z za przerzedzonéj mgły zobaczyłam starego oracza, samotnie śród szerokich pustych przestworów, popychającego pług po czarnéj ziemi. Raz, iść za pługiem nie przestając, podniósł głowę, twarz ku południo-wschodowi obrócił, po ruchach ust jego odgadłam, że szeptał:
— Może w dolinie… może za doliną róż!
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA |