Grupa Media Informacyjne zaprasza do wspólnego budowania nowej jakości    
Nowe Media - Modern News Life    
                                                   
                                                   
   
  TV Radio Foto Time News Maps Sport Moto Econ Tech Kult Home Fash VIP Infor Uroda Hobby Inne Akad Ogło Pobie Rozry Aukc Kata  
     
  Clean jPlayer skin: Example
 
 
     
img1
GMI
Nowe Media

More
img2
BMW DEALER
Kraków ul. Basztowa 17

More
img3
MERCEDES
Wybierz profesjonalne rozwiązania stworzone przez grupę Mercedes

More
img4
Toyota 4 Runner
Samochód w teren jak i miejski.

More
img2
Toyota 4 Runner
Samochód w teren jak i miejski.

More
 
         
         
  GRUPA MEDIA INFORMACYJNE - BIBLIOTEKA GMI
   
COUNTRY:
         
 

 

 
 
Home news
   
Słownik
   
Multimedia
   
Podcast
Wideo
Foto
 
Ogłoszenia
   
Promowane
   
   
 
   
   
   
   
Kontakt
   
 

Adam Nawara - Napisz do Nas: Grupa Media Informacyjne

 
   
 
   
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
 
   
Encyklopedia
Columbus
GMI
 
   
 
Encyklopedie GMI  
 
 

Biblioteka GMI

Witamy w Wirtualnej Bibliotece GMI, którą otwieramy z myślą o wszystkich polskich uczelniach, instytutach naukowych, uczonych i studentach, czytających. Już teraz możemy zagwarantować powszechny bezpłatny dostęp do najważniejszych publikacji naukowych, pisarskich na świecie.

Wirtualna Biblioteka GMI to istotne wsparcie w pracach badawczych, rozwojowych i wdrożeniowych we wszystkich dziedzinach wiedzy i specjalnościach naukowych w Polsce jak i na świecie, a także ważna pomoc dla doktorantów i studentów przygotowujących prace dyplomowe. To również wspaniałe miejsce dla lubiących czytać. Zakres tematyczny jest na tyle szeroki, że z pewnością każdy znajdzie tutaj coś ciekawego dla siebie.

Witamy w Wirtualnej Bibliotece GMI, którą otwieramy z myślą o wszystkich polskich uczelniach, instytutach naukowych, uczonych i studentach, czytających. Już teraz możemy zagwarantować powszechny bezpłatny dostęp do najważniejszych publikacji naukowych, pisarskich na świecie.

Wirtualna Biblioteka GMI to istotne wsparcie w pracach badawczych, rozwojowych i wdrożeniowych we wszystkich dziedzinach wiedzy i specjalnościach naukowych w Polsce jak i na świecie, a także ważna pomoc dla doktorantów i studentów przygotowujących prace dyplomowe. To również wspaniałe miejsce dla lubiących czytać. Zakres tematyczny jest na tyle szeroki, że z pewnością każdy znajdzie tutaj coś ciekawego dla siebie.

GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA

 

 
 
  Strona producenta :
www.ppp.com
     
Dokonując zakupu, dokonujesz właściwego wyboru
Grupa Media Informacyjne - Sklep GMI
 
 
 
 
Nasi partnerzy  
   
Zakupy Zakupy Zakupy
000 000 000 000 000 000 000 000 000
Zakupy Zakupy Zakupy
000 000 000 000 000 000 000 000 000
Zakupy Zakupy Zakupy
000 000 000 000 000 000 000 000 000
Zakupy Zakupy Zakupy
000 000 000 000 000 000 000 000 000
Zakupy Zakupy Zakupy
000 000 000 000 000 000 000 000 000
Zakupy Zakupy Zakupy
000 000 000 000 000 000 000 000 000
     
 
 
 
Lektury szkolne
 
 


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

 
Opowieść Hagrida
tłumaczyła: arale

Harry pobiegł sprintem do sypialni chłopców, by zabrać ze swojego kufra Pelerynę Niewidkę i Mapę Huncwotów. Zrobił to tak szybko, że on i Ron byli gotowi do wyjścia przynajmniej pięć minut przed Hermioną, pośpiesznie zbiegającą na dół z dormitorium dziewcząt, mając na sobie szalik, rękawiczki i jedną z jej krzywych, skrzacich czapeczek.
- No co, na zewnątrz jest przecież zimno - powiedziała obronnie, gdy Ron mlasnął niecierpliwie językiem.
Przeczołgali się przez dziurę w portrecie i pośpiesznie okryli Peleryną - Ron urósł tak bardzo, że musiał kucać, aby nie było widać jego stóp. Następnie bardzo powoli i ostrożnie zaczęli przemieszczać się po korytarzach, schodząc w dół i robiąc, co jakiś czas przerwy, aby sprawdzić na mapie gdzie aktualnie znajdują się Filch i pani Norris. Mieli szczęście, nie widzieli nikogo, poza Prawie Bezgłowym Nikiem, który snuł się wzdłuż roztargniony i nucąc nieobecnym głosem coś, co było nieprzyjemnie podobne do "Weasley jest naszym królem". Przekradli się przez Salę Wejściową, i dalej, na zewnątrz w cichy, zaśnieżony plac. Z drżeniem serca, Harry zauważył przed sobą małe, kwadratowe błyski światła i wijący się w górę, prosto z komina chatki Hagrida dym. Ruszył szybkim marszem do przodu, a pozostała dwójka potrącając się i wpadając na siebie podążała za nim. Podekscytowani przemierzali przez gruby, skrzypiący śnieg, aż w końcu dotarli do drewnianych drzwi frontowych. Gdy Harry podniósł pięść i zapukał trzy razy, pies w środku zaczął szczekać jak oszalały.
- Hagrid, to my! - Harry zawołał przez dziurkę od klucza.
- Mogłem sie domyślić - odpowiedział z wewnątrz szorstki głos.
Uśmiechnęli się do siebie pod peleryną - po głosie Hagrida mogli wyczuć, że jest bardzo zadowolony z ich odwiedzin.
- Ech... stem w domu dopiro trzy sekundy... od powrotu, z drogi Kieł ... no z drogi, ty leniwy psie ...
Rygiel odsunął się, skrzypnęły otwierane drzwi i pojawiła się w nich głowa Hagrida.
Hermiona krzyknęła.
- Na brode Merlina, ciszej! - pospiesznie powiedział Hagrid, rozglądając się szeroko nad ich głowami - pod tom Pelerynom, tak? No dobra, właźcie, właźcie!
- Przepraszam - wydyszała Hermiona, gdy Hagrid wyściskał już całą trójkę, po tym jak weszli do środka i zrzucili pelerynę, aby mógł ich widzieć - Ja tylko ... och, Hagrid!
- To nic, to nic - powiedział Hagrid pospiesznie zamykając drzwi za nimi i z równym pośpiechem zasuwając zasłony, ale Hermiona nie przestała wpatrywać się w niego z przerażeniem.
Włosy Hagrida całe oblepione były zakrzepłą krwią, a jego lewe oko zmiejszyło się do zaledwie małej szczelinki utworzonej pomiędzy fioletowymi i czarnymi siniakami. Na twarzy i rękach miał wiele zadrapań, a niektóre z nich wciąż krwawiły. Sposób jego poruszania się budził podejrzenia, że ma też połamane żebra. Było oczywiste, że dopiero co wrócił do domu; gruby, czarny, podróżny płaszcz wisiał przewieszony przez poręcz krzesła, a wielka torba, do której zmieściłoby się małe dziecko, leżała pod ścianą przy drzwiach. Dwa razy większy od normalnego człowieka Hagrid podchodził teraz do kominka i umieszczał na płomieniach miedziany czajnik.
- Co ci się stało? - zapytał z przejęciem Harry, podczas gdy Kieł skakał wokół nich, starając się polizać ich twarze.
- Mówiłem już, że nic takiego - powiedział Hagrid krótko - Może filiżaneczkie czegoś ciepłego?
- Daj spokój! - powiedział Ron - chcesz wcisnąć na kit, że wszystko z tobą w porządku!?
- Tak chce powidzieć że... no... czujem sie świetnie - powiedział Hagrid, prostując się, obracając i uśmiechając do nich, ale krzywiąc z lekka - Cholibka, dobrze jest znowu widzieć waszom trójke. Udane mnieliście wakacje?
- Hagridzie, Ty zostałeś zaatakowany - powiedział Ron.
- Po raz ostatni mówie, że to nic takiego - krzyknął zdecydowanie Hagrid.
- Ta? Powiedziałbyś tak, gdyby któryś z nas przyszedł tu z twarzą, wyglądającą jak mięso na kotlety schabowe? - dopytywał się Ron.
- Powinieneś zobaczyć się z panią Pomfrey - odrzekła zaniepokojona Hermiona - niektóre z tych ran wyglądaja okropnie.
- Radzem sobie z nimi całkiem niźle, OK? - ostro odpowiedział Hagrid.
Podszedł do ogromnego, drewnianego stołu, stojącego pośrodku chaty i chwycił leżący tam ręcznik. Pod nim znajdował się, niewiele mniejszy od opony samochodowej, surowy, krwisty i zabarwiony na zielono kawałek mięsa.
- Nie chcesz chyba tego zjeść, co nie? - zapytał Ron, pochylając się nad mięsem, aby mu się lepiej przyjrzeć - Wygląda na trujące.
- Powinno tak wyglondać, to mienso smoka - odparł Hagrid - I nie wziołem go do jedzenia.
Podniósł kawałek mięsa i rzucił na lewą stronę swojej twarzy. Zielonkawa krew skapnęła mu po brodzie na dół, ale widać było, że przyniosło mu to ulgę.
- Już lepi. No wicie, to pomaga przy ukonszeniach.
- Zamierzasz powiedzieć nam co Ci się przytrafiło? - zapytał Harry.
- Nie moge, Harry. Ściśle tajne. To była robótka o wielkim znaczeniu, nie moge.
- Czy to olbrzymy Cię tak urządziły? - zapytała cicho Hermiona.
Smocze mięso wyślizgnęło się z palców Hagrida i z chlapnięciem spadło mu na piersi.
- Olbrzymy? - powiedział Hagrid, łapiąc mięso zanim zsunęło się na brzuch i przyłożył je z powrotem na twarz - Kto mówił o olbrzymach? Kto powidział, że... eee... ja ... kto powidział, że ja byłem ... eee?
- Domyśliliśmy się - powiedziała Hermiona przepraszająco.
- Ach tak? Domyśliliście sie? - powiedział Hagrid, przyglądając się jej ostro, okiem nie przykrytym jeszcze przez mięso.
- To było ... oczywiste - powiedział Ron, a Harry przytaknął.
Hagrid spojrzał na nich gniewnie, potem chrząknął, odrzucił mięso z powrotem na stół i skierował się do gwiżdżącego czajnika. - Nigdy nie wiadomo czego dzieciaki takie jak wasza trójka domyślom sie same - wymamrotał lejąc wrzącą wodę do trzech kubków wielkości wiader - Nie spodziwajcie siem gratulacji. To siem nazywa wtroncanie nosów w nieswoje sprawy.
Ale gdy to mówił zauważyli, że jego broda drgała.
- No, więc szukałeś olbrzymów? - zapytał Harry z uśmiechem, gdy usiadł za stołem.
Hagrid postawił herbatę przed każdym z nich, usiadł i wziął mięso by znowu przyłożyć go do twarzy.
- No dobra - chrząknął - Szukałem.
- I co? Znalazłeś? - zapytała Hermiona przyciszonym głosem.
- Prawde mówionc to żaden problem je znaleźć - powiedział Hagrid - To całkiem proste.
- Więc gdzie one są? - zapytał Ron.
- W górach - powiedział Hagrid, niczego jednak tym nie wyjaśniając.
- Dlaczego więc Mugole ...?
- A, spotykajom - powiedział Hagrid głucho - Tylko, że ich śmierć jest zawsze tłumaczona wypadkami górskimi, no wicie ... lawiny, upadki ...
Przesunął nieco smocze mięso, tak aby zakrywało teraz najgorsze ze stłuczeń.
- No, Hagrid, powiedz nam co robiłeś - powiedział Ron - Opowiedz jak zostałeś zaatakowany przez olbrzymy, to Harry opowie Ci w zamian jak zaatakowali go Dementorzy...
Hagrid zakrztusił się herbatą i odrzucił mięso, po czym zaczął kaszleć rozpryskując po stole wielkie ilości śliny, herbaty i smoczej krwi. Jednocześnie mówił coś niewyraźnie, a mięso z cichym klapnięciem spadło na podłogę.
- Co to cholibka znaczy ...? Zaatakowany przez Dementorów? - warknął Hagrid.
- Nie wiedziałeś? - zapytała Hermiona z szeroko otwartymi oczami.
- Nie wim nic od czasu jak wyruszyłem w droge. To w końcu była tajna misja i w ogóle nie otrzymywałem sów, bo mogłyby to zdradzić miejsce mojego pobytu - Cholerni Dementorzy. Ale chyba nie mówicie tego serio?
- Mówimy. Zjawili się na Little Whinging, atakując mnie i mojego kuzyna, a potem Ministerstwo Magii wyrzuciło mnie ...
- CO?
- No i miałem przesłuchanie i w ogóle..., ale najpierw ty opowiedz o olbrzymach.
- Wyrzucili cie?
- Opowiedz mi co ci się przydarzyło latem, to ja opowiem ci co przydarzyło się mnie.
Hagrid spojrzał na niego gniewnie swoim jedynym okiem, w związku z czym Harry starał się przybrać niewinny wyraz twarzy.
- No, dobra - powiedział Hagrid z rezygnacją w głosie.
Pochylił się i wyszarpnął smoczy stek z mordy Kła.
- O nie Hagrid, nie rób tego, to niehigieniczne ... - zaczęła Hermiona, ale Hagrid już klapnął mięso z powrotem na swoje napuchnięte oko.
Wziął kolejny łyk herbaty i zaczął opowiadać:
- No dobra, wyruszyliśmy po zakończeniu roku szkolnego ...
- Rozumiem, że Madame Maxime była z tobą? - wtrąciła Hermiona.
- No, zgadza siem - powiedział Hagrid, a na tych paru centymetrach twarzy, nie pokrytych brodą lub zielonym mięsem, pojawił się łagodny wyraz - Taa, tylko my dwoje. I powim wam, że ona, no Olimpia, w ogóle nie bała sie tych dzikich warunków. Wiadomo, że to delikatna i dobrze ubrana kobieta i ja siem martwił co bendzie, gdy bendziemy sie gramolić po tych wszystkich głazach albo spać w pieczarach, ale ona nigdy sie nie uskarżała.
- Wiedziałeś gdzie macie iść? - powtórzył Harry - Wiedziałeś, gdzie są olbrzymy?
- No, Dumbledore wiedział i nam powidział - odrzekł Hagrid.
- Czy one się jakoś ukrywają? - dopytywał się Ron - To jakieś tajne miejsce, tam gdzie są?
- Nie całkiem - powiedział Hagrid, potrząsając swoją kudłatą głową - tak długo jak som daleko stond, wienkszości czarodziei to po prostu nie interesuje, wiec nie ma takiej potrzeby. Ale mimo wszystko trudno sie tam dostać, szczególnie ludziom, i dlatego potrzebowaliśmy wskazówek od Dumbledora. Dotarcie tam zabrało nam około miesionca...
- Miesiąc? - zapytał Ron, który nigdy nie słyszał o podróży ciągnącej się przez tak śmiesznie długi czas - Ale ... nie mogliście użyć jakiegoś Świstoklika lub czegoś takiego?
Patrząc na Rona, w nie zakrytym oku Hagrida pojawił się dziwny wyraz, prawie litość.
- Ron, my byliśmy obserwowani - wyjaśnił szorstko.
- Co przez to rozumiesz?
- Jeszcze nie chwytasz? - powiedział Hagrid - Ministerstwo ma przecież oko na Dumbledora i tych wszystkich, którzy z nim trzymajom...
- Wiemy o tym - szybko odrzekł Harry, koniecznie chcąc usłyszeć resztę opowieści Hagrida - Wiemy, że Ministerstwo śledzi Dumbledore'a ...
- Więc nie mogliście tam w ogóle używać magii? - zapytał Ron, wyglądając na oszołomionego - Przez całą drogę musieliście postępować jak Mugole?
- No może nie całkiem przez całą - ostrożnie odpowiedział Hagrid - Olimpia i ja, po troszku używaliśmy różdżki, musieliśmy tylko uważać...
Ron wydał z siebie stłumiony dźwięk, coś pomiędzy chrząknięciem, a pociągnięciem nosem i pośpiesznie wziął łyk herbaty.
- ... no wiec to nie było tak trudne jak wyglonda, że było. Staraliśmy sie sprawiać wrażenie, że jedziemy razem na wakacje. Pojechaliśmy do Francji udajonc, że celem naszej podróży jest szkoła Olimpii, bo wiedziliśmy oczywiście, że mamy ogon, że śledził nas ktoś z Ministerstwa. Nie bendonc pewnym, czy możemy używać magii, zmuszeni byliśmy podróżować powoli. Nie chcieliśmy też dawać Ministerstwu powodu do bacznijszego przyjrzenia sie nam i naszej podróży. Urządziliśmy wiec naszemu ogonowi dodatkowom wycieczke dookoła Dijon *
- Ooo, Dijon? - zawołała podekscytowana Hermiona - Byłam tam podczas wakacji, czy widziałeś ... ?
Ucichła, gdy spojrzała na Rona.
- Potem już tylko czasami używaliśmy magii, ale w sumie to nie była zła podróż: jedna ucieczka przed parą szalonych trolli na polskiej granicy, i małe niporozumienie z wampirem w Mińsku, ale poza tym nie mogło już pójść prościej. Gdy już osiongneliśmy to mijsce, rozpoczeliśmy wendrówke przez góry, szukajonc jakichś ich śladów ...
- Gdy byliśmy już blisko w ogóle przestaliśmy używać magii. Czenściowo dlatego, że one nie lubiom czarodziejów, a my nie chcieliśmy by się wycofały, a czenściowo też dlatego, że Dumbledore ostrzegł nas, że Sami-Wiecie-Kto mógł być z nimi zwionzany. Ostrzegał, że to możliwe, że Sami-Wiecie-Kto wyśle posłańca, aby ich przygotował i abyśmy byli bardzo ostrożni i starali sie nie przyciongać niczyjej uwagi, szczególnie gdy już bendziemy blisko, bo Śmierciożercy mogom być w pobliżu.
Hagrid przerwał i długo pił herbatę.
- Kontynuuj! - dopraszał natarczywie Harry.
- Znaleźliśmy je. - powiedział sucho Hagrid - Szliśmy przez grzbiet góry pewnej nocy i one tam były, poniżej nas rozpościerało sie ich obozowisko. Małe ogniska przy wielkich cieniach ... to wyglądało jakby się ruszały kawałki gór.
- Jak wielkie one były? - zapytał Ron cichym głosem.
- Ponad dwadziścia stóp - powiedział niedbale Hagrid - Niektóre z tych wienkszych mogły mieć nawet dwadziścia pinć.
- A ilu ich tam było? - zapytał Harry.
- Według moich obliczeń około sidemdzisinciu lub osimdzisinciu - odpowiedział Hagrid.
- I to wszystko? - zapytała Hermiona.
- No - powiedział Hagrid ze smutkiem - Pozostało osimdzisiont w jednym miejscu, a kiedyś musiało być ze sto różnych plemion na całym świecie. Ale one wigineły przed wiekami. Oczywiście wienkszość z nich zabili czarodzieje, ale sporo wybiło sie nawzajem. Teraz wymierajom szybciej niż kiedykolwiek. One nie som stworzene do tego, aby żyć razem. Dumbledore powidział, że to nasz błond, że zostaly przez czarodziejów zmuszene by żyć bardzo daleko od nas, że nie miały wyboru. Jednak dzienki temu wspólnemu życiu chroniom sie wzajemnie.
- Więc - powiedział Harry - zobaczyłeś je i potem co?
- No, czekaliśmy do rana, bo nie chcieliśmy sie zakradać po nocy. To mogłoby być niebezpiczne - powiedział Hagrid - Gdzieś tak o trzeciej nad ranem wszyscy pozasypiali tak jak stali. My staraliśmy się jednak nie zasnonć, bo któryś z nich mógł sie obudzić i przyjść do nas na góre. Po za tym chrapali tak głośno, że i tak byśmy nie zasneli. Rano spowodowali nawet lawine tym chrapaniem...
- Na szczenście pozostawili ogniska i mogliśmy zejść na dół, widzonc gdzie som.
- Tak po prostu? - zapytał z przerażeniem Ron - Tak po prostu weszliście do obozu olbrzymów?
- No, Dumbledore powidział nam jak to zrobić - odparł Hagrid - Trzeba tylko dać prezent Gaworowi **, okazać respekt, rozumiecie?
- Komu dać prezent? - zapytał Harry.
- No... Gawor to znaczy szef.
- Skąd wiedzieliście który jest Gaworem? - zapytał Ron.
Hagrid chrząknął rozbawiony.
- Z tym nie ma żadnego problemu - powiedział - To był ten najwienkszy, najbrzydszy i najbardziej leniwy. Siedział i czekał aby inni przynosili mu jedzenie. Martwego kozła na przykład. Nazywał się Karkus. Dawałem mu dwadziesicia dwie stopy do dwudzistu trzech. Ważył na oko jak samiec słonia. A skóre miał jak nosorożec.
- I tak po prostu podszedłeś do niego? - zapytała Hermiona jednym tchem.
- No ... na dół do niego, tam gdzie leżał w dolinie pomiendzy czterema sporymi szczytami górskimi, przy takim jednym górskim jeziorze. No i Karkus leżał przy tym jeziorze i ryczał na innych, aby nakarmili go i jego żone. Olimpia i ja zeszliśmy na dół po zboczu ...
- Ale dlaczego oni nie próbowali was zabić gdy tylko was zobaczyli? - zapytał Ron z niedowierzaniem.
- Pewnie przyszło to niktórym do głowy - powiedział Hagrid, wzruszając ramionami - ale żeśmy zrobili tak jak polecił nam Dumbledore, czyli podniśliśmy prezent do góry i patrzyliśmy prosto na Gawora, ignorujonc przy tym innych. Tak właśnie zrobiliśmy. A ci inni ucichli i tylko wpatrywali sie w nas gdy podchodziliśmy prosto do stóp Karkusa. Potem ukłoniliśmy sie i położyliśmy prezent przed nim.
- A co się daje olbrzymowi? - niecierpliwe dopytywał Ron - Jedzenie?
- Nie, on potrafi zapewnić sobie jedzenie, bez wienkszych problemów - odpowiedział Hagrid - Daliśmy mu troche magii. Olbrzymy lubiom magie, oczywiście jeśli nie używana jest przeciwko nim, ale lubiom. No i pirwszego dnia daliśmy mu pochodnie ognia Gubraithiana.
- O rany! - powiedziała Harmiona, ale Harry i Ron kompletnie osłupieli.
- Pochodnię czego?
- Wiecznego ognia - powiedziała rozdrażniona Hermiona - to powinniście wiedzieć. Profesor Flitwick co najmniej dwa razy wspominał o niej na lekcji.
- W każdym razie - szybko powiedział Hagrid, nie pozwalając odgryźć się Ronowi - Dumbledore zaczarował tom pochodnie, by już zawsze się paliła, czego nie umiałby zrobić raczej żaden innych czarodziej. No i położyłem jom na śnieg przy stopach Karkusa i powiedziałem: "To prezent dla Gawora wszystkich olbrzymów od Albusa Dumbledora, który przesyła pełne szacunku pozdrowinia".
- A co odpowiedział Karkus? - dopytywał się Harry.
- Nic - powiedział Hagrid - on nie zna angielskiego.
- Żartujesz!
- Nie - odpowiedział Hagrid z kamiennym spokojem - Dumbledore ostrzegł nas, że coś takiego może się zdarzyć. Karkus zrozumiał jednak na tyle, by wrzasnonć na pare olbrzymów, znajoncych nasz jenzyk, by tłumaczyły.
- A prezent mu się spodobał? - zapytał Ron.
- No pewnie. Gdy tylko zrozumieli co to jest z radości wybuchła burza oklasków - powiedział Hagrid obracając smocze mięso, aby chłodniejszą stroną przyłożyć je do napuchniętego oka - Bardzo zadowoleni. I wtedy powidziałem: "Albus Dumbeldore prosi Gawora, aby przyjoł jego posłańca gdy ten wróci jutro z jeszcze jednym darem".
- A nie mogliście z nim porozmawiać tego samego dnia? - zapytała Hermiona.
- Dumbledore chciał abyśmy robili wszystko powoli - powiedział Hagrid - Niech na poczontek wiedzom, że dotrzymujemy obietnic. "Wrócimy jutro z kolejnym darem" i tak jak obiecaliśmy wróciliśmy z nastempnym prezentem. To sie nazywa robić dobre wrażenie, rozumiecie? Trzeba było też dać im czas na przetestowanie pirwszego prezentu i przekonanie, że naprawde jest dobry i przy okazji zaostrzyć apetyt na wiencej. Musicie też wiedzieć, że olbrzymy takie jak Karkus, gdy ktoś mówi im wiencej niż mogom na raz zrozumieć to najprostszym wyjściem dla nich jest go po prostu zabić. Pokłoniliśmy sie wiec ponownie, wróciliśmy tom samom drogom i znaleźliśmy dla siebie przytulnom, małom jaskinie, w której spendziliśmy noc. A nastempnego ranka przybyliśmy ponownie i zastaliśmy Karkusa siedzoncego i wyglondajoncego nas niecierpliwie.
- I rozmawiałeś z nim?
- Tak. Jak już pewnie domyślacie zaprezentowalisimy mu dość ładny, niezniszczalny hełm wojenny wykonany przez gobliny, a potem usiedliśmy wspólnie i rozpoczeliśmy rozmowy.
- No i co mówił?
- Niwiele - odpowiedział Hagrid - Głównie słuchał. Ale zaczeło sie bardzo dobrze, bo słyszał już o Dumledorze i jego walce przeciwko zabijaniu ostatnich w Brytanii olbrzymów. Poza tym Karkus wydawał się być nawet zainteresowany tym co Dumbledore miał im do przekazania i nie tylko on, równiż inni, a w szczególności ci, co znali angielski skupili sie wokół nas i słuchali z zainteresowanim. Byliśmy pełni nadzieii odchodzonc tego dnia i obiecujonc, że wrócimy rano z kolejnym darem...
Ale tej nocy wszystko poszło nie tak jak trza...
- Co masz na myśli? - szybko zapytał Ron
- Cóz, jak już mowiłem, olbrzymy nie som zdolne do wspólnego życia - odparł smutno Hagrid - Nie w tak dużych grupach jak ta. Nie potrafiom sobie pomagać, a co kilka tygodni wrencz zabijajom sie nawzajem. Wszyscy wtedy walczom miendzy sobom: menszczyźni z menszczyznami, kobity z kobitami, nawet nieliczni już członkowie starego plemienia i to bez przyczyny, ani o jedzenie, ani o miejsce do spania, o nic. Wydawałoby sie, że kiedy cała ich rasa jest na wymarciu, to powinni zaprzestać walk miendzy sobom ale...
Hagrid westchnął głęboko
- Tej nocy wywionzała sie bójka; widziliśmy jom z wylotu naszej jaskini, patrzonc w dół, na doline. Trwało to kilka godzin, nie uwierzylibyście w ten hałas. A kiedy wseszło słonice, śnieg okazał sie być cały czerwony, a jego głowa leżała na dnie jeziora,
- Czyja głowa? - wyksztusiła Hermiona
- Karkusa - ciężko odrzekł Hagrid - i był już nowy Gawor, Golgomath - westchnął głeboko - No i coż; jako że przyjazne kontakty nawionzaliśmy z pirwszym Gaworem, a nie tymj drugim, który pojawił sie dwa dni później, musiliśmy zaczonć wszystko od nowa, ale prześladowało nas dziwne uczucie, że Golgomath nie byndzie już taki skory by nas wysłuchać. Musieliśmy jednak spróbować.
- I poszliscie z nim gadać? - zapytał Ron z niedowierzaniem - po tym jak żeście widzieli, jak ucinał innemu olbrzymowi głowę?
- Oczywiście - odpowiedział Hagrid - nie po to szliśmy tak dalego, żeby zrezygnować, raptem po dwóch dniach. Zeszliśmy wiec na dół, z kolejnym prezentem, który w założeniu mnieliśmy dać Karkusowi. Zanim jeszcze jednak zdonżyłem otworzyć usta, wiedziałem już, że nic z tego nie byndzie. Sidzioł tam w hełmie Karkusa, łypionc na nas oczami jak żeśmy sie tylko do niego zbliżyli. Był ogromny, jeden z najwinkszych spośród nich wszystkich. Mniał czarne włosy, słusznej wielkości zemby i naszyjik z kości. Niektóre z nich wyglondały na ludzkie. No ale cóż, postanowiłem spróbować i trzymajonc wielki zwój smoczej skóry powidziłem: "Prezent dla Gawora olbrzymów". Nastempnom rzeczom jakom pamientam było to, żem wisioł w powitrzu do góry nogami, trzymany przez dwóch jego druchów.

Hermiona zakryła usta dłońmi.
- I jak się stamtąd wydostałeś? - zapytał Harry
- Nie uwolniłbym sie, gdyby nie Olimpia - odrzekł Hagrid - wyciongneła swojom różdżke i rzuciła najszybsze zaklencie jakie kiedykolwiek widziałem. Cholibka, po prostu cudowne. Zaklenciem Conjuctivius** grzmotneła tych dwóch co mnie trzymali prosto po oczach i natychmiastowo mnie puścili, ale i tak byliśmy w kłopotach, bo żeśmy użyli przeciwko nim magii, a tego one właśnie nie lubiom w czarodziejach najbardzej. Wiedzieliśmy o tym, tak samo jak to, że nie ma już raczej sposobu żebyśmy mogli znowu przedostać sie do ich obozu.
- Biedny Hagrid - cicho powiedział Ron
- Więc skoro byliście tam tylko trzy dni, to jak to możliwe, że wróciliście tak późno? - zapytał Hermiona
- Ale my nie wyjechaliśmy po trzech dniach - odparł Hagrid, patrząc z oburzeniem - Dumbledore liczył przecież na nas
- Ale przecież właśnie co powiedziałeś, ze nie było sposobu abyście mogli do nich wrócić
- Za dnia owszem nie. Ukryliśmy sie w naszej jaskini, żeby to wszystko jeszcze raz przemyśleć i spendziliśmy tam pare dni po prostu obserwujonc. Ale to co zobaczyliśmy nie było dobre.
- Co, poobcinał jeszcze więcej głów? - z rozdrażnieniem zapytała Hermiona
- Nie - odpowiedział Hagrid - chciałbym, ale nie
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- To, że wkrótce dowiedziliśmy sie, że on nie sprzeciwiał sie wszystkim czarodziejom, tylko nam.
- Śmierciożercy? - pośpiesznie zapytał Harry
- Ta - odpowiedział ponuro Hagrid - Kilku z nich odwiedzało go codzinnie, przynoszonc swoje dary, a on nie wieszoł ich do góry nogami.
- Po czym poznałeś, że to byli Śmierciożercy? - zapytał Ron
- Bo rozpoznałem jednego z nich - warknął Hagrid - Macnair. Pamientacie go? Posłali gościa, aby zabił Hartodzioba. Maniak z niego okropny. Zabijać lubi prawie tak samo jak Golgomath; heh... nic dziwnego, że sie ze sobom tak dobrze dogadali.
- Więc Macnair przekonał olbrzymy, żeby przyłączyły się do Sami-Wiecie-Kogo? - desperacko zapytała Hermiona.
- Na wszystkie Hipogryfy! Ja jeszcze nie skoniczyłem opowiadać - odparował z oburzeniem Hagrid, który, biorąc pod uwagę, że na początku nic im nie chciał powiedzieć, teraz sprawiał wrażenie raczej z siebie zadowolonego - Po wspólnych dyskujach, doszliśmy z Olimpią do wniosku, że fakt iż Gawor zdaje siem faworyzować Sami-Wiecie-Kogo nie oznacza, że faworyzujom go wszyscy inni. Musieliśmy po prostu spróbować przekonać tych paru innych, którzy nie chcieli Golgomatha jako Gawora.
- Ale jak mogłeś rozpoznać, którzy to? - zapytał Ron
- No cóż. Byli to raczej ci bici przez niego na miazge, co nie? - cierpliwie odrzekł Hagrid - abo ci którzy bez żadnego powodu trzymani byli z dala od Golgomatha, lub ci którzy ukrywali sie w jaskiniach wokół wonwozu, tak jak my. Wiec zdecydowaliśmy, że przejdzimy sie w nocy po tych wszystkich jaskiniach i zobaczymy, czy uda nam sie przekonać paru z nich.
- Chodziliście po tych wszystkich mrocznych jaskiniach, poszukując olbrzymów? - zapytał Ron z trwożnym respektem w głosie.
- No cóż, to ni olbrzymy martwiły nas najbardziej - odpowiedział Hagrid - bardziej obawialiśmy sie Śmierciożerców. Dumbledore ostrzegał nas przed wyjazdem, żebyśmy nie krencili sie wokół nich, jeśli to możliwe, a problem polegał na tym, że oni doskonale wiedzili, że jestesimy w pobliżu. Domyśliliśmy sie, że powidział im o nas Golgomath. Tej nocy, gdy wszystkie olbrzymy już spały, a my chciliśmy przeszukać jakinie, Macnair i reszta zaczeli wenszyć w górach w poszukiwaniu nas. Ledwo co powstrzymałem Olimpie od zaatakowania ich - powiedział Hagrid, ściągając swoją dziką brodę kącikami ust - była gotowa ich zaatakować... coś w niom wstenpuje gdy jest przez cos pobudzona... Olimpia jest... no wiecie... porywcza... domyślam sie, że to ta jej francuska krew...
Hagrid utkwił zamglone spojrzenie w ogniu, ale Harry dał mu raptem trzydzieści sekund na wspomnienia, zanim odchrząkną głośno.
- No i co się stało? Zbliżyliście się ostatecznie do któregokolwiek z olbrzymów?
- Co? Ach... Och tak, zbliżylisimy sie. Taaa... W trzeciom noc po zamordowaniu Karkusa, wykradliśmy sie z naszej kryjówki i majonc oczy szeroko otwarte na Śmierciożerców, zeszliśmy zpowrotem w doline. Weszlisimy do paru jaskiń, ale bez rezultatu; dopiro w szóstej z kolei znaleźliśmy trzech ukrywajoncych sie olbrzymów.
- Jaskinia musiała być zatłoczona - stwierdził Ron.
- No cóż, nie było to miejsce do zabaw z kugucharami - potwierdził Hagrid.
- Nie zaatakowali, kiedy was zobaczyli? - zapytała Hermiona.
- Najprawdopodobniej zrobiliby to gdyby tylko byli w stanie - odpowiedział Hagrid - ale cała trójka była bardzo ranna; chyba dlatego, że Golgomath zbyt czensto bił ich do nieprzytomności, a jak tylko sie pobudzili, przekradli się do najbliszego shroninia jakie tylko byli w stanie znaleźć. Tak czy owak... jeden z nich troche znał angielski i tłumaczył innym to co mnielismy do powidzenia i musze przyznać, że poszło nam całkiem nieźle. Postanowiliśmy wiec dalej odwiedzać rannych. Tak sobie myśle, że zdołaliśmy przekonać do jednego z naszych celów sześciu czy siedmiu z nich.
- Sześciu, albo siedmiu? - gorliwie zapytał Ron - to całkiem nieźle. Czy one zamierzają przybyć tutaj, by zacząć walczyć z nami przeciwko Sami-Wiecie-Komu?
Ale Hermiona powiedziała - Hagridzie co miałeś na myśli mówiąc: "Do jednego z naszych celów"?
Spojrzał na nią smutno.
- Banda Golgomatha napadła na jaskinie; ci którzy przeżyli nie chcieli już nam wiencej pomagać.
- Więc... więc, żadne olbrzymy nie przybędą? - zapytał Ron, patrząc z rozczarowaniem w oczach.
- Nie - opowiedział Hagrid, wzdychając głęboko kiedy przekręcał mięso i przykładał do twarzy jego chłodniejszą stronę - ale zrobilisimy to, co zrobic mnieliśmy; przekazaliśmy im wiadomość Dumbledora i myśle, że wśród tych, którzy jom słyszeli znajdom sie też, którzy jom zapamientajom. Może niektórzy z nich, nie chconc pozostawać pod ciongłym panowaniem Golgomatha, opuszczom góry i wtedy jest szansa, że przyponiom sobie Dumbledora i to, że był dla nich miły... może to sprawi, że przybendom do nas.
W tej właśnie chwili śnieg zasypał okno. Harry zdał sobie właśnie sprawę, że przez śliniącego się na jego kolanach Kła, szatę w tym miejscu miał całkowicie przemoczoną.
- Hagrid - cichym głosem zapytała po chwili Hermiona.
- Mmm... ?
- Czy kiedy tam byłeś... czy były jakieś ślady... czy słyszałeś cokolwiek o twojej... twojej... mamie?
Hagrid skierował swoje nie zakryte jeszcze oko na Hermionę, która wyglądała teraz na przestraszoną.
- Przepraszam... ja... zapomnij o tym...
- Nie żyje - wychrząkał Hagrid - umarła lata temu. Oni mi tak powidzieli.
- Och... ja... naprawdę mi przykro... - bardzo cichutkim głosem odrzekła Hermiona, a Hagrid wzruszył swoimi masywnymi ramionami.
- Niepotrzebnie - odpowiedział krótko - nie pamientam jej zbytnio, boć co boć nie była zbyt dobrom matkom.
Znowu zapanowała cisza. Hermiona spoglądała co chwila nerwowo na Harrego i Rona, wyraźnie oczekując by coś powiedzieli.
- Ale wciąż nie wyjaśniłeś nam Hagridzie, jak doprowadziłeś się do tego stanu - powiedział Ron, wskazując gestem na jego zakrwawioną twarz.
- I dlaczego tak późno wróciłeś - zawtórował Harry - Syriusz mówił, że Madame Maxime wróciła już wieki temu.
- Kto cię zaatakował? - zapytał Ron.
- Ja wcale nie zostałem zaatakowany - z naciskiem powiedział Hagrid - to...
Ale reszta jego słów utonęła w nagłym odgłosie stukania do drzwi. Hermiona wzdrygnęła się; jej kubek wyślizgnął się jej z palców i rozbił uderzając o podłogę; Kieł zaskomlał. Cała czwórka wpatrywała się teraz w okno obok drzwi wejściowych. Cień kogoś małego i przysadzistego falował teraz spoza cienkiej firanki.
- To ona! - wyszeptał Ron.
- Spadamy stąd - szybko zawołał Harry, chwytając Pelerynę Niewidkę i zarzucając ją na siebie i Hermionę, podczas gdy Ron wyrwał dookoła stołu i zanurkował, po chwili także pod nią znikając. Stłoczeni ze sobą cofnęli się do konta; Kieł warczał okropnie na drzwi, a Hagrid wyglądał na całkowicie zagubionego.
- Hagridzie schowaj nasze kubki.
Hagrid chwycił kubki Harrego i Rona i wsadził pod poduszkę w koszu Kła. Ten skakał teraz wokół drzwi, więc Hagrid odepchnął go i otworzył.
W progu stanęła profesor Umbridge, mająca no sobie swój zielony, tweedowy płaszcz i dopasowany kapelusz. Zwęziła wargi i wychyliła do tyłu tak, by móc widzieć twarz Hagrida, któremu dosięgała zaledwie do pępka.
- Więc - powiedziała bardzo powoli i głośno, tak jak gdyby mówiła do kogoś głuchego - ty jesteś Hagrid, tak? - Nie czekając na odpowiedź weszła do pokoju, przetaczając swoimi wybałuszonymi oczami w każdym kierunku.
- Z drogi! - wymachując torebką rąbnęła Kła, który skakał wokół niej, próbując polizać po twarzy.
- eee... - nie chciałbym być nigrzeczny - wtrącił Hagrid gapiąc się na nią - ale kim cholibka pani jest?
- Nazywam się Dolores Umbridge.
Jej oczy przesuwały się po całej chacie. Dwukrotnie spojrzała bezpośrednio w kąt, gdzie stali Harry, Ron i Hermiona.
- Dolores Umbridge? - z dezorientacją zapytał Hagrid - Myślałem, że jest pani z Ministerstwa, nie pracuje pani z Knotem?
- Tak. Byłam Starszym Podsekretarzem samego Ministra - odpowiedziała Umbridge, przechadzając się teraz i przypatrując każdemu, nawet najdrobniejszemu detalowi, od torby wiszącej na przeciwległej ścianie, po rzucony płaszcz podróżny - teraz jestem nauczycielem Obrony Przed Czarną Magią...
- To musi być pani odważna - stwierdził Hagrid - nie ma już zbyt wielu, którzy wzieli by tom posade.
- ... i Wielkim Inkwizytorem Hogwartu - odparła Umbridge, w ogóle nie dając po sobie poznać, że go słyszała.
- Co to takiego? - zapytał Hagrid, krzywiąc się.
- Dokładnie o to samo miałam właśnie zapytać - powiedziała Umbridge, wskazując na leżące na podłodze potłuczone kawałki porcelany, będące kiedyś kubkiem Hermiony.
- Ach... - odrzekł Hagrid, rzucając zdesperowane spojrzenie w kierunku, gdzie stali w ukryciu Harry, Ron i Hermiona - ach to... to Kieł. Stłukł ten kubek i w zamian musiałem użyć tego.
Hagrid wskazał na kufel z którego pił przez cały czas, a drugą ręką wciąż przytrzymywał smocze mięso, przyciśnięte do jego oka. Umbridge stała teraz zwrócona prosto na niego, badając każdy detal już nie chaty, a jego wyglądu.
- Słyszałam jakieś głosy - oświadczyła cicho.
- Mówiłem do Kła - odważnie powiedział Hagrid.
- I co? Odpowiadał ci?
- Cóż... poniekont tak... - niezręcznie odpowiedział Hagrid - czasami myśle se, że Kieł jest prawie jak człowiek i...
- Na drodze prowadzącej z zamku do twojej chaty są ślady trzech par stóp - gładko oznajmiła Umbridge.
Hermiona westchnęła, po czym Harry natychmiastowo połozył rękę na jej ustach. Na szczęście Umbridge nie usłyszała jej, bo Kieł obwąchiwał rąbek jej szaty niezwykle głosno.
- Cóż. Dopiro wróciłem - powiedział Hagrid wskazując swoją ogromną ręką na torbę - Może ktoś był u mnie wcześniej i sie mineliśmy.
- Tyle że tam nie ma śladów prowadzących z powrotem do zamku.
- Eee... nie wim jak to możliwe - odpowiedział Hagrid pociągając nerwowo za swoją brodę i znowu spoglądając w kąt, gdzie stali Harry, Ron i Hermiona, jak gdyby prosząc ich o pomoc - Ekhm...
Umbridge obkręciła się i przemaszerowała przez całą długość chaty, patrząc dookoła niezwykle ostrożnie. Zgięła się wpół i zajrzała pod łóżko. Pootwierała wszystkie szafki Hagrida. Raptem o dwie stopy minęła miejsce, gdzie stali Harry, Ron i Hermiona napierający już teraz na ścianę. Kiedy obok nich przechodziła Harry musiał nawet wciągnąć brzuch. Po dokładnym zbadaniu wnętrza olbrzymiego kociołka, w którym Hagrid zwykł sobie gotować, ponownie się odwróciła i zapytała - Co ci się stało? Jak odniosłeś te wszystkie obrażenia?
Hagrid ściągnął pośpiesznie ze swojej twarzy smocze mięso, co w opinii Harrego było błędem, ponieważ wszystkie te czarne i fioletowe stłuczenia dookoła jego oka były teraz całkowicie widoczne, i nie wspominając już o ogromnych ilościach świeżej i zakrzepłej krwi na jego twarzy - Och... mniałem taki tam malutki wypadeczek - odpowiedział nieprzekonywująco.
- Jakiego rodzaju wypadek?
- Ja... podróżowałem ostatnio.
- Podróżowałeś - powtórzyła spokojnie.
- Tak. Własnie. Na... na miotle mojego przyjaciela. Bo sam nie latam. Ale cóż, niech pani spojrzy na moje rozmiary, nie sondziłem, że istnieje w ogóle miotła, która może mnie utrzymać. Mój przyjaciel hoduje konie rasy Abraxan, nie wiem czy je pani kiedyś widziała; to takie duże, uskrzydlone bestie; chciołem siem przejechać na jednym z nich, ale on był...
- A gdzie byłeś? - zapytała Umbridge, urywając chłodno paplaninę Hagrida.
- Gdzie ja...?
- ...byłeś. Tak - powiedziała - semestr zaczął się całe dwa miesiące temu. Musiał cię zastępować inny nauczyciel, a żaden z twoich kolegów nie był w stanie udzielić mi najmniejszej informacji na temat twojego miejsca pobytu. Nie zostawiłeś żadnego adresu. Gdzie więc byłeś?
Nastąpiła chwila ciszy, podczas której Hagrid wpatrywał się w nią swoim niedawno co odsłoniętym okiem. Harry był wręcz w stanie usłyszeć swój, pracujący zażarcie mózg.
- Ja... wyjechałem w celach zdrowotnych - odpowiedział.
- "w celach zdrowotnych" - powtórzyła profesor Umbridge. Jej oczy przeniosły się na wypłowiałą i spuchniętą twarz Hagrida; smocza krew delikatnie i cicho skapywała sobie na jego kamizelkę - Rozumiem...
- No tak - kontynuował Hagrid - no wisz, troche świżego powitrza i...
- Górskich krajobrazów? - słodko zapytała Umbridge.
Ona wie, pomyślał desperacko Harry.
- Góry? - powtórzył Hagrid, wyraźnie szybko myśląc - Nie. Południowa Francja. Troche słonica i... i morza.
- Naprawdę? - odparła Umbridge - nie jesteś zbyt opalony.
- No tak... wisz... wrażliwa skóra i w ogóle - wytłumaczył Hagrid, próbując uśmiechnąć się pojednawczo. Harry spostrzegł, że miał wybite dwa zęby. Umbridge spojrzała na niego ozięble, a jego uśmiech zbladł. Następnie uniosła swoją torebkę nieco wyżej, na swoje ramię i powiedziała - Powiadomię, oczywiście, Ministra o twoim późnym powrocie.
- Tak jest - odrzekł Hagrid, potakując głową.
- Powinieneś także wiedzieć, że moim nieszczęsnym, aczkolwiek niezbędnym obowiązkiem jako Wysokiego Inkwizytora jest kontrolowanie moich kolegów-nauczycieli, więc ośmielę się powiedzieć, że wkrótce spotkamy się ponownie.
Odwróciła się ostro i przemaszerowała z powrotem do drzwi.
- Pani nas kontroluje? - powtórzył tępo Hagrid, patrząc się na nią.
- Och tak - z lekkością odparła Umbridge, odwracając się do tyłu, by na niego spojrzeć a ręką dotykając już drzwi - Ministerstwo zostało zobowiązane do usunięcia stąd wszystkich niezadowalających nauczycieli. Dobranoc Hagridzie.
Wyszła zatrzaskując za sobą drzwiami. Harry chciał już zdjąć Pelerynę Niewidkę, kiedy Hermiona chwyciła go za nadgarstek.
- Jeszcze nie - wyszeptała mu do ucha - Może jeszcze wcale nie odeszła.
Hagrid zdawał się myśleć podobnie, bo przeszedł przez pokój i przesunął firankę zaledwie o cal lub coś około tego.
- Wraca do zamku - oznajmił przybitym głosem - ona naprawdę kontroluje nauczycieli?
- Taa... - odpowiedział Harry, ściągając Pelerynę. Trelawney jest już na warunkowym...
- Eee... Hagridzie... co takiego zamierzasz robić z nami na lekcjach? - zapytała Hermiona.
- Och, mam naprawdem ogromne mnóstwo planów co do tych lekcji, wiec nie martw siem o mni - opowiedział entuzjastycznie Hagrid, podnosząc ze stołu smocze mięso i ponownie kładąc go sobie na oko - na rok waszych SUMów, zachowałem dla was pare niezwykłych stworzeń, tylko poczekajcie, som naprawde wyjontkowe.
- Eee... wyjątkowe w jaki sposób? - wstępnie zapytała Hermiona.
- A ni powim - wesoło odparł Hagrid - nie chcem wam popsuć nispodzianki.
- Posłuchaj Hagridzie - powiedziała natychmiastowo Hermiona, zrzucając już wszelkie pozory - profesor Umbridge nie będzie za bardzo zadowolona, jeśli przyniesiesz na lekcje coś zbyt niebezpiecznego.
- Nibezpicznego? - zapytał Hagrid, patrząc z delikatną dezorientacją - nie bądź gupia, nigdy przecież nie dałbym wam nic nibespicznego. To znaczy, no dobrze, one mogom wydawać sie...
- Hagridzie, Ty musisz przejść przez kontrolę Umbridge, a żeby tego dokonać naprawdę o wiele lepiej będzie, jeśli przekona się, że uczysz nas rzeczy takich jak na przykład: opieka nad kudłoniami, albo jak odróżnić szpiczaki od psidwaków - poważnie oznajmiła Hermiona.
- Ale to ni jest zbyt interesujonce Hermiono - odpowiedział Hagrid - rzeczy które dla was przygotowałem robiom znacznie większe wrażenie; sprowadzałem je tu od lat i myśle, że mam jedyne ich stado w całej Brytanii.
- Hagridzie... proszę cię - ciągnęła Hermiona, z nutką prawdziwej desperacji w głosie - Umbridge znajdzie byle wymówkę, by pozbyć się tych wszystkich nauczycieli, których uzna za zbyt zaprzyjaźnionych z Dumbledorem. Proszę cię, ucz nas rzeczy, nawet nudnych, ale tylko takich które związane są i pozwolą nam zdać nasze SUMy.
Ale Hagrid ziewnął jedynie szeroko i rzucił tęskne spojrzenie w kierunku dużego, obszernego łóżka, stojącego w rogu.
- Posłuchajcie mni, to był naprawde długi dzień i jest już późno - oznajmił, delikatnie klepiąc Hermionę po jej ramionach, ale jednak tak, że jej kolana zgięły się w pół i głucho stuknęły w podłogę - och... przepraszam - i podniósł ją z powrotem trzymając za jej szatę - Posłuchajcie mnie, nie martwcie siem o mni, przyrzekam wam, że teraz kiedy już wróciłem, mam zaplanowanych na te lekcje, naprawde wiele ciekawych rzeczy, a tera... tera lepij bendzie jeśli wrócicie już do zamku i niezapomnijcie zatrzeć za sobom śladów.
- Nie jestem pewien czy cokolwiek do niego dotarło - powiedział Ron chwilę później, gdy wracając do zamku przez coraz bardziej gęstniejący śnieg, zatrzymali się na chwilę, by sprawdzić czy droga jest wolna i zacierając za sobą ślady zaklęciem Obliteration, rzucanym przez Hermionę.
- Więc pójdę do niego jeszcze raz - odrzekła Hermiona z determinacją w głosie - I jeśli będę musiała, sama zaplanuje dla niego zakres tych lekcji. Nie dbam o to czy ona wywali Trelawney, czy nie, ale nie uda się jej pozbyć Hagrida!

 

* Dijon: Dijon znajduje się nad Kanałem Burgundzkim we Francji, w tzw. Basenie Paryskim, łączącym Saonę z Sekwaną. Hermiona była tam z rodzicami na wakacjach, wspomnianych w tomie III: "Harry Potter i więzień Azkabanu"
** Gawor: oryginalnie Gurg - słowo pochodzące najprawdopodobniej od angielskiego gurgle, oznaczającego gaworzenie lub bulgotanie.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

 

Oko Węża
tłumaczyła: arale

W niedzielny poranek Hermiona torowała sobie drogę powrotną do chatki Hagrida poprzez całe dwie stopy śniegu. Harry i Ron chcieli iść z nią, ale góra pracy domowej, która ich dopadła, ponownie wzrosła do alarmującego stopnia, więc niechętnie, ale zostali w pokoju wspólnym, próbując ignorować rozradowane krzyki dochodzące z zewnątrz, gdzie uczniowie świetnie bawili się jeżdżąc po zamarzniętym jeziorze, zjeżdżając na sankach i co gorsza czarując śnieżki tak by wznosiły się do wież Gryffindoru i mocno waliły w okno.
- EJ !- ryknął Ron tracąc cierpliwość i wystawiając głowę przez okno - jestem prefektem i jeśli jeszcze jedna śnieżka uderzy w to okno, to... AUU!
Gwałtownie cofnął głowę, a całą jego twarz pokrywał śnieg.
- To Fred i George - gorzko powiedział Ron, zatrzaskując za sobą okno. - Kretyni...
Hermiona wróciła od Hagrida przed obiadem, trzęsąc się delikatnie, bo szatę miała zamoczoną do kolan.
- No i? - zapytał Ron podnosząc wzrok kiedy weszła - Dostał wszystkie zaplanowane dla niego lekcje?
- Cóż. Próbowałam. - odpowiedziała posępnie siadając na krześle obok Harry'ego. Wyciągnęła różdżkę i małym, skomplikowanym gestem wyczarowała gorące powietrze, które zaczęło suszyć jej szatę, kiedy na nią skierowała - nie było go nawet kiedy przyszłam, a pukałam co najmniej pół godziny. I wtedy ciężkim krokiem wyszedł z Zakazanego Lasu.
Harry jęknął. W Zakazanym Lesie roiło się od najróżniejszych stworzeń, więc Hagrid mógł oberwać.
- Dlaczego tam poszedł? Mówił coś? - zapytał.
- Nie - odpowiedziała żałośnie Hermiona - On chce żeby to była niespodzianka. Próbowałam opowiedzieć mu o Umbrige, ale on w ogóle nie przyjmuje tego do wiadomości. Wciąż powtarzał, że nikt o zdrowych zmysłach nie wolałby studiować szpiczaka od chimery... och nie... nie sądzę żeby miał chimerę - dodała, gdy zobaczyła przerażone twarze Harry'ego i Rona - ale myślę, że nie dlatego, że nie próbował, z tego, co mówił jak ciężko dostać ich jaja. Nie wiem już ile razy powtarzałam mu, że będzie lepiej dla niego jeśli zastosuje się do planów Grubby-Plank, ale szczerze mówiąc sądzę, że połowy z tego co mówiłam wcale nie słuchał. On w ogóle jest w jakimś dziwnym nastroju. Wciąż nie chce powiedzieć skąd ma te wszystkie rany.
Ponowne pojawienie się Hagrida przy stole nauczycielskim na śniadaniu następnego dnia nie zostało przyjęte przez wszystkich uczniów z wielkim entuzjazmem. Niektórzy z nich, jak Fred, George, czy Lee ryknęli z zachwytu i sprintem przebiegli pomiędzy stołami Gryffindoru i Hufflepuffu by uścisnąć jego wielką rękę, ale inni jak Parvati i Lavender wymieniali ponure spojrzenia i potrząsali głowami. Harry zdawał sobie sprawę, że większość z nich wolała jednak lekcje z Grubby-Plank, a co gorsza także i pewna część jego samego kazała mu myśleć podobnie: pomysły Grubby-Plank dotyczące lekcji pozbawione były bowiem tego ryzyka, że ktoś może mieć po nich rozprutą głowę.
I dlatego właśnie Harry, Ron i Hemiona, mocno opatuleni w obronie przeciwko mrozowi, szli we wtorek na lekcje Hagrida z lekkim lękiem w sercach. Harry martwił się jednak nie tylko sposobem, jaki Hagrid wybrał by ich uczyć, ale także o to jak reszta klasy, a w szczególności Malfoy i jego kumple zachowają się, gdyby Umbridge przyszła na inspekcję.
Jednak kiedy walczyli ze śniegiem, by przedostać się do Hagrida czekającego na nich na skraju Zakazanego Lasu, Inkwizytora nigdzie nie było widać. Hagrid nie miał jednak spokojnego spojrzenia. Jeszcze purpurowe sobotniej nocy rany, były teraz zielonkawo - żółte, a niektóre z nich wciąż sprawiały wrażenie jakby krwawiły. Harry nie mógł tego zrozumieć: być może Hagrid został zaatakowany przez jakieś stworzenie, którego jad przeszkadza w gojeniu ran? ... A jakby dla uzupełnienia tego fatalnego wyglądu wyraz twarzy Hagrida do złudzenia przypominał wyraz mordy martwej krowy, którą trzymał na karku.
- Dziś bendzimy pracować tu - wesoło zawołał Hagrid, zbliżając się do uczniów i zwracając głowę w stronę ciemnych drzew za sobą - odrobinka z nich jeszcze przetrwała. Tak czy owak one wolą cimność.
- Co woli ciemność? - Harry usłyszał Malfoya ostro mówiącego do Crabbea i Goyla, jednak z lekką nutką paniki w głosie - To o czym powiedział, woli ciemność - słyszeliście?
Harry pamiętał jeszcze jedną, wcześniejszą sytuację w której Malfoy miał okazję wejść do Zakazanego Lasu. Wtedy także nie był zbyt odważny. Uśmiechnął się do siebie. Po meczu Quiddicha wszystko co powodowało dyskomfort u Malfoya, było jego sprzymierzeńcem.
- Gotowi? - zapytał radośnie Hagrid, patrząc się dookoła klasy - OK... wiec .... chroniłem ściżke wgłąb lasu od pindzisienciu lat. Pomyślałem, że pójdzimy i zobaczymy te stworzenia w ich naturalnym środowisku. To co dziś bendzimy studiować jest raczej rzadko spotykane i myślę se, że jestem chyba jedynym gościem w Anglii, który zdołał je wychować.
- I jesteś pewien, że są wytrenowane, tak? - zapytał Malfoy, z jeszcze większą paniką w głosie - bo to nie będzie pierwszy raz jak przyniosłeś do klasy dzikie zwierzę, czyż nie?
Ślizgoni szeptali porozumiewawczo, a i paru Gryfonów też popatrzyło jak gdyby myśleli, że Malfoy ma świętą rację.
- Jasne, że są wytrenowane - powiedział Hagrid, patrząc groźnie i podnosząc martwą krowę nieco wyżej ponad swoje ramiona.
- Więc co się stało z twoją twarzą, hę? - odparował Malfoy.
- Pilnuj własnego nosa! - warknął wściekle Hagrid - Tera, jeśli już skuńczyłeś zadawać głupie pytania, ZA MNĄ!
Skręcił i zaczął kierować się prosto do Lasu. Ale nikt nie wydawał się być zbyt skłonnym do zastosowania się do jego słów. Harry spojrzał na Rona i Hermionę, którzy westchnęli ciężko, ale kiwnęli głowami i cała trójka ustawiła się za Hagridem, przewodząc reszcie klasy.
Szli około dziesięciu minut kiedy doszli do miejsca gdzie drzewa rosły tak blisko siebie, że stało się ciemno jakby właśnie zmierzchało, a na ziemi nie było w ogóle śniegu. Chrząkając Hagrid osunął krowę na ziemię, cofnął się i zwrócił twarzą do klasy, z której większość skradała się w jego kierunku od drzewa do drzewa, rozglądając nerwowo dookoła, jak gdyby oczekując napaści w każdym momencie.
- Zebrać się na około! Zebrać się na około! - zachęcał Hagrid - OK. Przyciągnie je zapach miensa, ale mimo wszystko zawołam je, bo lubiom wiedzieć, że to ja.
Skręcił, potrząsnął swoją kudłatą głowę, by strącić włosy z twarzy i wydał z siebie dziwne, piskliwe dźwięki, przez echo rozniesione dalej, pomiędzy mroczne drzewa i brzmiące jak wezwanie jakiegoś potwornego ptaka. Nikt się jednak nie śmiał, większość z nich wyglądała na zbyt przerażonych by wydać jakikolwiek dźwięk.
Hagrid zawołał jeszcze raz. Minęła minuta po której klasa znowu zaczęła rozglądać się nerwowo za siebie i dookoła drzew, by ujrzeć w przelocie to, co nadchodziło. Czymkolwiek to było. I wtedy, gdy Hagrid z powrotem potrząsnął swoimi włosami i rozszerzył ogromną pierś dla trzeciego razu, Harry trącił łokciem Rona i wskazał na ciemną przestrzeń pomiędzy dwoma sękatymi cisami.
Para pustych, białych, błyszczących oczu stawała się coraz większa w mroku, a chwilę później także smocza morda, kark i kościste, czarne ciało: uskrzydlony koń wynurzył się z ciemności. Przez parę sekund przyglądał się klasie, potrząsając długim, czarnym ogonem, a potem pochylił głowę i zaczął szarpać swoimi ostrymi kłami ciało martwej krowy.
W Harrym przewaliła się wielka fala ulgi. Miał wreszcie dowód, że nie wymyślił sobie tych stworzeń, że były prawdziwe: Hagrid wiedział o nich również. Spojrzał gorliwie na Rona, ale ten wciąż gapił się wokoło drzew, a po paru sekundach wyszeptał:
- Dlaczego Hagrid nie zawoła jeszcze raz?
Większość z reszty klasy miało wyraz takiego samego zmieszania i nerwowego oczekiwania jak Ron, gapiąc się wciąż dookoła, mimo że koń stał o stopę od nich. Były tylko dwie inne, osoby, które zdawały się go widzieć: tyczkowaty Ślizgon stojący zaraz za Goylem oglądał jedzącego konia z wyrazem dużego wstrętu na twarzy i Neville którego oczy śledziły ruch długiego, czarnego ogona.
- Och, idzie następny - dumnie oznajmił Hagrid, gdy drugi czarny koń wyłonił się spoza ciemnych drzew, składając swoje skrzydła bliżej ciała i pochylając głowę by pożreć mięso - Tera... Niech podnisie renke ten kto je widzi.
Harry, ogromnie zadowolony z poczucia, że wreszcie zaczyna rozumieć tajemnicę tych koni, podniósł rękę. Hagrid go zauważył.
- Ta... Ta... Wiedziałem, że ty bendzisz w stanie Harry - powiedział poważnie - I ty Neville, hę? I...
- Przepraszam - zapytał Malfoy szyderczym głosem - ale co dokładnie powinniśmy zobaczyć?
By odpowiedzieć, Hagrid wskazał na martwą, rozszarpaną krowę na ziemi. Cała klasa patrzyła się na nią przez parę sekund, a potem kilkanaście osób zaczęło ciężko dyszeć, Parvati skomlała. Harry rozumiał dlaczego: samodzielnie obdzierające się z kości kawałki mięsa i znikające w rzadkim powietrzu musiały faktycznie wyglądać bardzo dziwacznie.
- Co takiego to powoduje? - zapytała Parvati przerażonym głosem, cofając się do najbliższego drzewa - Co lub kto to pożera?
- Śmiercioślady - dumnie oznajmił Hagrid, a Hermiona wydała z siebie ciche "och" zrozumienia, zza pleców Harry'ego - Hogwart ma ich całe stado... OK. Kto zna...
- Ale one są bardzo, bardzo pechowe - wtrąciła Parvati patrząc zaniepokojona - Przypuszcza się, że ludziom którzy je widzieli, przynoszą wszystkiego rodzaju najstraszliwsze nieszczęścia. Profesor Trelawney mówiła mi kiedyś...
- Nie, nie, nie - zaoponował Hagrid cmokając - to tylko przesądy, nic więcej, one ni są pechowe, som całkiem mondre i pożyteczne. Czywiście nie majom tu zbyt wiele pracy, bo służom głównie tylko do ciągnincia szkolnych powozów, no chyba że Dumbledore wybiera się w dłuższom podróż i ni chce być widocznym... a oto i kolejna parka, paczcie.
Kolejne dwa konie wyłoniły się cichutko spoza drzew, jeden z nich minął Parvati bardzo blisko, ta zadrżała i przycisnęła do drzewa jeszcze bliżej, mówiąc:
- Myślę, że coś poczułam, że to jest blisko mnie!
- Nie martw się. On cie nie skrzywdzi - odrzekł Hagrid cierpliwie - Dobra... tera... kto mi może powidzić dlaczego niektórzy z waz mogom je zobaczyć, a niektórzy nie?
Hermiona podniosła rękę.
- No dalej - powiedział radośnie Hagrid.
- Jedynymi ludźmi, którzy mogą zobaczyć Śmiercioślada - powiedziała - są ludzie, którzy widzieli śmierć.
- Dokładnie tak! - uroczyście rzekł Hagrid - Dziesięć punktów dla Gryffindoru. Dobra... Śmiercioślady...
- khem... khem...
Przybyła profesor Umbridge. Stała parę stóp od Harry'ego, majac na sobie znowu swój zielony kapelusz, płaszcz i w pełnej gotowości notes. Hagrid, który nigdy wcześniej nie słyszał fałszywego pokasływania Umbridge, gapił się teraz z zainteresowaniem na najbliższego Śmiercioślada, wyraźnie pod wrażeniem, że wydał dźwięk.
- khem... khem...
- Och, witam! - z uśmiechem powiedział Hagrid, lokalizując wreszcie źródło owego dźwięku.
- Czy otrzymałeś informację, którą dziś rano wysłałam do twojej chaty? - zapytała Umbridge, tym samym głośnym i powolnym głosem, którego już wcześniej używała przy rozmowie z nim, jak gdyby adresowała swoje słowa do jakiegoś wolnomyślącego obcokrajowca - mówiąca, że będę obserwować dziś twoją lekcję?
- Ach... Tak - odrzekł Hagrid promiennie - Ciesze sie, że nas pani znalazła! Wiec jak pani widzi... musze zapytać, czy pani widzi? Przerabiamy dziś Smiercioślady...
- Przepraszam. Że co? - głośno zapytała profesor Umbridge przykładając rękę do ucha i marszcząc brwi - Co powiedziałeś?
Hagrid spojrzał na nią lekko zmieszany.
- Eee... Śmiercioślady - powiedział głośno - no wisz... takie duże, uskrzydlone konie!
Pełen nadziei klapnął swoimi gigantycznymi ramionami. Profesor Umbridge podniosła na niego brwi i zaczęła notować mrucząc co chwila pod nosem: - Często ucieka się... do... barbarzyńskiego... języka... znaków migowych.
- Cóż... tak, czy owak... - rzekł Hagrid zwracając się do klasy, ale wyglądając już na nieco zdenerwowanego - hm... o czym to ja mowiłem?
- Wydaje się.... mieć... lichą... krótką... powierzchowną... pamięć, - wymamrotała Umbridge, wystarczająco głośno, by każdy mógł ją usłyszeć. Draco Malfoy wyglądał jak gdyby Święta nadeszły miesiąc wcześniej. Hermiona natomiast, tak dla wyrównania rachunku, stała się czerwona i z trudem powstrzymywała wściekłość.
- Ach tak! - powiedział Hagrid rzucając zrozpaczone spojrzenie na notes Umbridge, ale dzielnie ciągnąc dalej - Ta... chciałem wam powidzić jak żeśmy zdobyli to stadko... Tak wiec zaczeliśmy od samca i pinciu samic. Ten tutaj - poklepał konia, który pojawił się jako pierwszy - nazywa się Tonebrus. To mój najulubińiszy, pirszy urodzony tutaj, w Lesie...
- Czy masz świadomość - głośno wtrąciła Umbridge - że Ministerstwo Magii zaklasyfikowało Śmiercioślady jako "niebezpieczne"?
Serce Harry'ego zamarło, podczas gdy Hagrid ledwie cmoknął.
- Śmiercioślady wcale nie som nibezpiczne! Owszem, mogom cie dziobnonć jeśli bardzo je drażnisz ale...
- Wykazuje... oznaki... upodobania... sobie... przemocy, - wymamrotała Umbridge, znowu skrobiąc w swoim notesie.
- Nie no! Bez przesady - zaoponował Hagrid patrząc już teraz nieco mniej spokojnie - Chciałem powidzić... przecież pies też ugryzie kiedy sie go szczuje, prawda? Śmiercioślady cieszom się po prostu złom sławom, nic wiencej. Ludzie przywykli do uważania ich za złe omeny z powodu tej ich śmierci w nazwie, ale oni nic nie rozumiejom!
Umbridge nie odpowiedziała. Kiedy skończyła pisać swoją ostatnią notatkę, spojrzała na Hagrida i znowu bardzo głośno i powoli oznajmiła - Proszę kontynuować wykład. Ja już sobie będę powoli uciekać - i mimicznymi ruchami ciała zagrała, że odchodzi (Malfoy i Pansy Parkinson zaczęli cicho chichotać) - wśród uczniów (wskazała dookoła na poszczególnych członków klasy) i zadawać im pytania - pokazując na usta, jak gdyby chciała zademonstrować czym się mówi.
Hagrid gapił się na nią, będąc najwyraźniej całkowicie zagubionym i nie mogąc pojąć, dlaczego używała migowego, jak gdyby nie rozumiał normalnie po angielsku. Hermiona miała w oczach łzy wściekłości.
- Ty wiedźmo! Ty stara wiedźmo! - wyszeptała gdy Umbridge zmierzała w kierunku Pansy Parkinson - wiem co zamierzasz, ty wstrętna, puknięta, występna...
- Ekhm... ta... tak, czy owak - odrzekł Hagrid wyraźnie walcząc o odzyskanie swojej lekcji - a wiec... Śmiercioślady. Tak... wiec... wiemy o nich bardzo dużo dobrych rzeczy...
- Czy - dźwięcznym głosem profesor Umbridge zapytała Pansy Parkinson - jesteś w stanie zrozumieć to co mówi profesor Hagrid?
Tak jak Hermiona, Pansy miała teraz łzy w oczach, ale były to niestety łzy tłumionego chichotu, a jej odpowiedź sprawiała wrażenie dość bezładnej.
- Nie... bo... cóż... to brzmi... jakby nieustannie chrząkał.
Umbridge naskrobała coś w swoim notatniku. Fragmenty nieporanionych części twarzy Hagrida, zarumieniły się natychmiastowo, ale próbował udawać, że w ogóle nie usłyszał odpowiedzi Pansy.
- Eee... ta... dobrych rzeczy o Śmierciośladach. Wiec, na przykład kiedy som oswojone, jak te tutaj, możesz być pewnym, że nigdy się nie zgubisz. Majom niesamowity zmysł orientacji, wystarczy powidzić gdzie chcesz się udać i...
- Przyjmując, oczywiście, że cię rozumieją - głośno wtrącił Malfoy, a Pansy Parkinson ponownie ryknęła śmiechem. Profesor Umbridge uśmiechnęła się do nich pobłażliwie, a potem odwróciła do Neville'a.
- Longbottom. Ty widzisz Śmiercioślady, prawda? - zapytała.
Neville skinął głową.
- Czyją śmierć widziałeś? - zapytała obojętnym tonem.
- Moje... mojego dziadka - odpowiedział Neville.
- I co o nich myślisz? - znów zapytała, kierując swoją tłustą rękę na konie, obdzierające akurat w tym momencie z kości duży kawałek mięsa.
- Eee... - odrzekł Neville nerwowo, patrząc kątem oka na Hagrida - cóż... są... eee... w porządku...
- Uczniowie... są... zbyt... zastraszeni... by... przyznać... że... się... boją, - wymamrotała Umbridge robiąc kolejną notatkę w swoim notesie.
- Nie! - zaoponował już zdenerwowany Neville - Ja się go wcale nie boję!
- Już dobrze - odparła Umbridge, klepiąc Neville'a po ramieniu z ewidentną chęcią ukazania porozumiewawczego uśmiechu, ale ukradkiem zdawać by się mogło, łypiąc na Harry'ego. - Cóż, Hagridzie - odwróciła się i spojrzała na niego ponownie, mówiąc teraz jeszcze głośniej i jeszcze wolniej - Myślę, że widziałam już wystarczająco wiele. Otrzymasz (językiem migowym zagrała, że zabiera coś z powietrza) rezultat twojej inspekcji (wskazała na swój notatnik), w przeciągu dziesięciu dni - i wystawiła dziesięć swoich małych, tłustych palców, a spod jej zielonego kapelusza błysnął jej, jeszcze szerszy niż zazwyczaj, ropuszy uśmiech. Następnie wymknęła się z okręgu uczniów, pozostawiając tam wciąż chichoczących Malfoya i Pansy Parkinson, trzęsącą się ze złości Hermionę i patrzącego z zażenowaniem i złością Neville'a.
- Ta wstrętna, kłamliwa, puknięta, stara wiedźma! - krzyczała Hermiona pół godziny później, w czasie drogi powrotnej do zamku przez wcześniej wydrążone tunele śniegu - Czy wy widzicie do czego ona zmierza? To znowu ta jej głupia idea na temat mieszańców. Tylko dlatego, że jego mama jest olbrzymką, próbuje zrobić z niego jakiegoś głupowatego, ułomnego trola i... och... to po prostu nie sprawiedliwe. To wcale nie była taka zła lekcja... to znaczy... owszem... gdyby to znowu była sklątka tylnowybuchowa, ale... Śmiercioślady były naprawdę fajne. W sumie, jak na Hagrida, to nawet bardzo fajne!
- Umbridge powiedziała, że są niebezpieczne. - przypomniał Ron.
- Cóż, tak jak powiedział Hagrid, mają przecież prawo dbać o swoje bezpieczeństwo - odparła niecierpliwie Hermiona - i sądzę, że nauczyciel taki jak Grubby-Plank nigdy nie pokazałby nam ich przed osiągnięciem wszystkich NUTeK, a przecież one są bardzo interesujące, nieprawdaż? I ten fakt, że niektórzy mogą je zobaczyć, a inni nie! Ja bardzo chciałabym móc je dostrzegać.
- Chciałabyś? - cicho zapytał Harry.
Spojrzała na niego przerażona własnymi słowami.
- Och, Harry! Przepraszam! Nie! Oczywiście, że nie! TO była BARDZO głupia myśl!
- Spoko - odpowiedział szybko - nie panikuj tak.
- Jestem zaskoczony, że tyle osób mogło je zobaczyć - wtrącił Ron - Aż trzy w klasie...
- Tak, Weasley. Właśnie się zastanawialiśmy - powiedział złośliwy głos, niedosłyszany jednak przez nich z powodu wszechogarniającego śniegu. Malfoy, Grabbe i Goyle szli tuż za nimi - czy byłbyś w stanie lepiej widzieć kafla gdybyś mógł je dostrzec?
On, Grabbe i Goyle ryczeli ze śmiechu, gdy w drodze przez tunel odpychali wszystkich na boki i wyśpiewywali refren "Weasley jest naszym królem". Uszy Rona zaczerwieniły się.
- Ignoruj ich. Po prostu ich ignoruj. - zaintonowała Hermiona wyciągając różdżkę i przygotowując się do rzucenia czaru tworzącego ciepłe powietrze, by wytopić nową, prostszą ścieżkę wiodącą poprzez nietknięty jeszcze śnieg pomiędzy nimi i szklarniami.

* * *

Nadszedł grudzień, przynosząc ze sobą jeszcze więcej śniegu i prawdziwą lawinę prac domowych, których wystarczyłoby, na najbliższe pięćdziesiąt lat. W miarę zbliżania się Świąt obowiązki Rona i Hermiony jako prefektów także stawały się coraz bardziej i bardziej uciążliwe. Co rusz wzywani byli by nadzorować prace nad dekorowaniem zamku (- Kiedy Irytek będzie próbował cię udusić tym łańcuchem, trzymając za jego drugi koniec spróbuj go podwiesić - doradzał Ron), by doglądać pierwszo- i drugorocznych, spędzających, z powodu uciążliwego mrozu, ferie w zamku (- To po prostu małe, bezczelne smarkacze, wiesz?... My na pewno nie byliśmy tacy nieokrzesani, kiedy byliśmy na pierwszym roku - narzekał Ron) i żeby patrolować korytarze na zmianę z Argusem Filchem, który podejrzewał że Duch Świąt może pokazać się w wyniku wybuchu czarodziejskich pojedynków (- On ma trociny zamiast mózgu! - wściekle krzyczał Ron). Byli tak zajęci, że nawet Hermiona, z wielkim bólem ale jednak zmuszona była przestać dziergać skrzacie czapeczki, mimo nawet faktu, że zbliżała się już do samego końca.
- Och, te wszystkie biedne skrzaty, których jeszcze nie uwolniłam, będą musiały zostać tutaj na całe Święta, tylko dlatego, że nie mam wystarczająco dużo czapeczek!
Harry, który nie miał serca powiedzieć jej, że wszystko co do tej pory zrobiła, zebrał Zgredek, skręcał się nad swoim wypracowaniem z Historii Magii. W ogóle starał się nie myśleć o Świętach. Po raz pierwszy w swojej szkolnej karierze pragnął spędzić je z dala od Hogwartu. Bo obok zakazów gry w Quiddicha i zamartwianiem się o to, czy Hagrid poddany zostanie nadzorowi czy nie, czuł teraz do tego miejsca niezwykły uraz. Jedyną rzeczą, na którą wciąż czekał z niecierpliwością były Spotkania AD, ale nawet te miały być mu odebrane, bo wszyscy członkowie, chcący spędzić ferie ze swoimi rodzinami, nalegali na przerwę w tym czasie. Hermiona miała jechać z rodzicami na narty, co niezwykle rozbawiło Rona, który nigdy wcześniej nie słyszał o mugolskich deskach drewna przywiązywanych do stóp w celu ześlizgiwania się z góry. On sam natomiast zamierzał jechać do domu. Harry cierpliwie znosił te wszystkie dni pełne zazdrości zanim, w odpowiedzi na jego pytanie jak zamierza przedostać się do Nory, Ron oznajmił - Ale przecież Ty też jedziesz. Nie mówiłem ci? Mama już dawno kazała Cię zaprosić.
Hermiona obróciła oczami w akcie dezaprobaty, ale dusza Harry'ego już piała z radości. Wizja Świąt w Norze była naprawdę cudowna, chociaż mąciło ją od czasu do czasu poczucie sumienia Harry'ego i myśl, że chyba nie byłby w stanie spędzić tego czasu sam na sam z Syriuszem. Zastanawiał się nawet czasami, czy byłby w stanie namówić panią Weasley by zaprosiła także i jego ojca chrzestnego, ale stwierdzał, że nawet jeśli, to wątpił żeby z kolei Dumbledore pozwolił Syriuszowi ruszyć się z Grimmauld Place, więc szybko porzucał te myśli. Zresztą obawiał się, że pani Weasley wcale nie chciałaby go zaprosić... w końcu tak często się ze sobą kłócili. Ale mimo nawet faktu, że Syriusz nie kontaktował się z nim już od dłuższego czasu, zapewne zdając sobie sprawę, że pod wciąż węszącym nochalem Umbridge byłoby to zbyt nierozsądne, ciężko mu było znieść myśl, że Syriusz będzie musiał spędzić te Święta samotnie, w starym domu swojej matki, z jednym tylko Stforkiem.
Harry przybył do Sali Potrzeb na ostatnie przed feriami spotkanie AD nieco wcześniej i był bardzo z tego powodu zadowolony, bo kiedy porozpalał wszystkie pochodnie zobaczył, że Zgredek sam postanowił udekorować to miejsce na Święta. Był bardziej niż pewien, że zrobił to właśnie ten skrzat, bo z całą pewnością nikt inny nie porozwieszałby u sufitu ponad stu złotych bombek, z których każda przedstawiała jego wizerunek i nosiła napis: "WESOŁYCH POTTEROWYCH ŚWIĄT!" *
Harry zdążył akurat ściągnąć na dół ostatnią z nich, gdy skrzypnęły otwierane drzwi i przeszła przez nie Luna Lovegood, patrząc jak zwykle niezwykle sennie.
- Cześć - powiedziała niewyraźnie, patrząc wokoło na pozostałości dekoracji - Ładne. Czy to Ty je tu umieściłeś?
- Nie - odpowiedział Harry - to Zgredek, domowy skrzat
- Jemioła - sennie oznajmiła Luna, wskazując na sporą kępkę białych owoców jemioły uwieszonych prawie ponad głową Harry'ego. Odskoczył natychmiastowo - Słuszne posunięcie - powiedziała Luna bardzo poważnie - Jemioła często bywa zaatakowana przez Nargle.
Harry został uratowany od konieczności zapytania o tajemnicze Nargle przez pojawienie się Angeliny, Katie i Alicji. Wszystkie trzy były zdyszane i wyglądały na przemarznięte.
- No więc - oznajmiła mętnie Angelina, zdejmując swój płaszcz i ciskając go w kąt - wreszcie cię zastąpiłyśmy.
- Zastąpiłyście mnie? - tępo zapytał Harry.
- Konkretnie to ciebie, Freda i George'a - odpowiedziała niecierpliwie - mamy nowego szukającego!
- Kogo? - pośpiesznie zapytał Harry.
- Ginny Weasley - odparła Katie.
Harry wytrzeszczył na nią oczy.
- Tak. Wiem - powiedziała Angelina wyciągając różdżkę i uginając ramię - ale, prawdę mówiąc, ona jest nawet całkiem niezła. Oczywiście nie, żebym miała coś do Ciebie - powiedziała rzucając na niego bardzo parszywe spojrzenie - no ale skoro nie możemy mieć ciebie...
Harry chciał protestować: czy ona nie pomyślała sobie przypadkiem, że on nie żałował wywalenia z drużyny? A przecież żałował, może nawet setki razy bardziej niż ona.
- A co z pałkarzami? - kontynuował, próbując zachować równowagę w głosie.
- Andrew Kirke - odpowiedziała Alicia bez entuzjazmu - i Jack Sloper. Żaden z nich nie zachwycił, ale w porównaniu z resztą kretynów, którzy się zgłosili...
Przybycie Rona, Hermiony i Neville'a zakończyło tę dołującą rozmowę, a kolejne pięć minut, w czasie których sala wypełniła się już wystarczająco, skutecznie powstrzymało Harry'ego od rzucenia Angelinie palącego i pełnego wyrzutu spojrzenia.
- OK - powiedział, przywołując wszystkich do siebie, by zaprowadzić porządek - wieczorem przemyślałem całą sprawę i pomyślałem sobie, że powinniśmy przećwiczyć dziś to wszystko co do tej pory przerobiliśmy, dlatego że jest to nasze ostatnie spotkanie przed trzytygodniową przerwą i chyba nie ma sensu zaczynać niczego nowego.
- Nie będziemy dziś robić nic nowego? - chrząkliwym szeptem zapytał Zachariasz Smith, wystarczająco głośno jednak, by słowa jego rozniosły się po całej sali - Gdybym wiedział o tym wcześniej to bym po prostu nie przyszedł.
- W takim razie jest nam bardzo przykro, że Harry nie powiedział ci tego wcześniej - głośno odrzekł Fred.
Kilka osób zachichotało. Harry spostrzegł, że Cho także się śmieje i natychmiastowo poczuł w sobie znajome już sensacje żołądkowe, rzucające nim jak gdyby wcześniej nie użył schodów udając się na dół.
- ...możemy ćwiczyć w parach - powiedział - Na początek, przez jakieś dziesięć minut poćwiczymy sobie Impedimento, a potem możemy porozkładać poduszki i spróbować Ogłuszania.
Wszyscy podzielili się posłusznie. Harry jak zwykle partnerował Nevillowi. Sala natychmiastowo wypełniła się przerywanymi krzykami - Impedimento! - Ludzie zamierali w bezruchu na minutę lub dwie, podczas gdy ich partnerzy rozglądali się dookoła bezcelowo, przypatrując jak pracują inne pary, a potem następowała zmiana kolejki i tak w kółko.
Neville zrobił postępy pod każdym względem. Po jakimś czasie, kiedy Harry rozmarzał już po raz trzeci z rzędu, ponownie nakazał Neville'owi przyłączyć się do Rona i Hermiony, tak by on sam mógł przejść się dookoła sali i ponadzorować pracę innych. Kiedy mijał Cho, ta uśmiechnęła się do niego promiennie. Musiał po tym wciąż opierać się pokusie, żeby nie przechodzić obok niej częściej niż obok innych.
Po dziesięciu minutach powtarzania Impedimento, na całej podłodze porozkładali poduszki i przeszli do Ogłuszania. Powierzchnia sali była jednak zbyt mała by umożliwić im wszystkim równoczesną pracę, więc postanowili się podzielić. Najpierw jedna połowa grupy obserwowała drugą, a potem się wymienili.
Kiedy ich tak wszystkich obserwował, Harry poczuł, że rozpiera go duma. Fakt, Neville zamiast Deana ogłuszył właśnie Padmę Patil, ale i tak było to chybienie znacznie mniejsze niż zazwyczaj, a wszyscy inni zrobili w ostatnim czasie nadzwyczajne postępy.
Po upływie godziny Harry przerwał.
- Jesteście coraz lepsi - oznajmił uśmiechając się do nich - myślę, że po feriach będziemy mogli zacząć ćwiczyć coś poważniejszego... może nawet samego Patronusa
Wszędzie rozniosło się podniecone mruczenie. Potem pokój zaczął oczyszczać się jak zwykle po dwie, po trzy osoby. Większość z nich, wychodząc życzyła Harry'emu "Wesołych Świąt". Cały rozpromieniony, z pomocą Rona i Hermiony, pozbierał wszystkie poduszki i poukładał w staranną kupkę. Ron i Hermiona wyszli jednak wcześniej, bo on z kolei trochę się ociągał, gdyż miał nadzieję otrzymać bożonarodzeniowe życzenia od Cho, która wciąż jeszcze tam była.
- Nie. Idź już. - usłyszał jak mówiła do swojej przyjaciółki Marietty, a serce podskoczyło mu do gardła. Zaczął udawać, że wyrównuje stertę poduszek. Miał teraz absolutną pewność, że byli sami, więc czekał aż do niego przemówi. Zamiast tego jednak usłyszał delikatne pociągnięcie nosem.
Odwrócił się natychmiastowo i ujrzał, stojącą po środku sali Cho z łzami spływającymi jej po twarzy.
- Co...?
Kompletnie nie wiedział jak ma się zachować. Ona tam po prostu stała i beczała.
- Co się stało? - zapytał cicho
Wstrząsnęła głową i wytarła rękawem oczy.
- Przepraszam - odrzekła tępo - myślę... że to tylko... to całe uczenie się tych wszystkich zaklęć...to mnie po prostu zmusza do... żeby się zastanowić... czy gdyby "on" je umiał... czy wciąż by żył...?
Serce Harry'ego wróciło z powrotem na swoje miejsce a potem zaczęło powoli tonąć, osiadając wreszcie gdzieś w okolicach pępka. Powinien był się domyślić. Ona chciała porozmawiać o Cedriku.
- On umiał te wszystkie rzeczy - z trudem odpowiedział Harry - I musiał być w nich naprawdę dobry, bo w przeciwnym razie nigdy nie udałby mu się dotrzeć do samego centrum labiryntu. Ale gdy Voldemord chce naprawdę zabić, nie masz żadnych szans.
Zadrżała na dźwięk imienia Voldemorda, ale nie cofnęła się wciąż wpatrując w Harry'ego.
- No ale przecież "ty" przeżyłeś, będąc zaledwie małym dzieckiem - odrzekła cicho
- Cóż. Taa.... - powiedział ze znużeniem Harry, zbliżając się do drzwi - czyli nie tak jak wszyscy inni, to wszystko. Nie sądzę żeby był to w związku z tym powód do dumy.
- Och nie! Nie odchodź! - poprosiła Cho ponownie zalewając się łzami - Naprawdę przykro mi, że przypomniałam Ci te wszystkie ciężkie chwile... Nie chciałam...
Znowu zadrżała. Mimo nawet zaczerwienionych i spuchniętych od płaczu oczu, wyglądała bardzo ładnie. Harry czuł się żałośnie. A byłby taki szczęśliwy i wdzięczny za krótkie "Wesołych Świąt".
- Wiem, że to musi być dla Ciebie okropne - powiedziała, ponownie wycierając rękawem oczy - całe to wspominanie Cedrika w chwili gdy umierał... Przypuszczam, że chciałbyś po prostu o tym zapomnieć.
Harry nie odpowiedział nic. Faktycznie, była to prawda, ale poczuł, że byłby chyba bez serca gdyby wypowiedział to na głos.
- A wiesz. Jesteś na... naprawdę dobrym nauczycielem - oznajmiła z bladym uśmiechem - nigdy wcześniej nie byłam w stanie niczego ogłuszyć.
- Dzięki - odpowiedział z zażenowaniem Harry.
Wpatrywali się w siebie nawzajem przez dłuższą chwilę. Harry czuł nieprzemożoną chęć ruszenia się spod drzwi przy których stał, ale równocześnie także kompletną niezdolność do zrobienia chociażby jednego kroku.
- Jemioła - powiedziała Cho, wskazując na sufit ponad swoją głową.
- Taa - odpowiedział Harry. Jego usta były całkowicie wysuszone - Jest pewnie pełna Nargli.
- Co to są Nargle?
- Nie mam zielonego pojęcia - odpowiedział Harry, robiąc krok do przodu. Jego umysł wydawał się być całkowicie ogłupiały - Musisz zapytać Loony... to znaczy Luny.
Cho wydała z siebie dziwny, zabawny dźwięk, coś pomiędzy szlochem a śmiechem. Była coraz bliżej niego. Mógł policzyć teraz dokładnie wszystkie piegi na jej nosie.
- Naprawdę Cię lubię Harry.
Nie mógł myśleć. Przeszły go ciarki, paraliżując po kolei ramiona, nogi, umysł...
Była coraz bliżej. Tak blisko, że był w stanie dostrzec każdą łzę zawieszoną na jej rzęsach...

* * *

Wrócił do pokoju wspólnego pół godziny później, zastając tam Hermionę i Rona siedzących w najlepszych miejscach, przy kominku. Prawie wszyscy inni już dawno spali. Hermiona była w trakcie pisania bardzo długiego listu. Zapełniła już prawie pół rolki pergaminu, który dyndał sobie teraz sponad krawędzi stołu. Ron z kolei leżał na dywanie przy kominku, próbując skończyć zadanie domowe z Transmutacji.
- Co cię zatrzymało? - zapytał, kiedy Harry zanurzył się w fotelu obok Hermiony.
Nie odpowiedział. Wciąż był w stanie szoku. Pewna jego część pragnęła natychmiast opowiedzieć Ronowi i Hermionie o tym co się właśnie wydarzyło, a inna chciała zabrać ze sobą ten sekret do grobu.
- Dobrze się czujesz Harry? - Zapytała Hermiona, patrząc na niego badawczo poprzez koniuszek swojego pióra.
Harry wzruszył ramionami. Tak po prawdzie to sam nie był pewien, czy wszystko z nim w porządku - Co jest? - powiedział Ron podnosząc się na łokcie, by móc go lepiej widzieć - Co się stało?
Harry nie był całkiem pewien jak im to powiedzieć, tym bardziej, że wciąż nie był też pewien czy w ogóle chce. Ale jak tylko zdecydował nic im jednak nie mówić, Hermiona wzięła sprawy w swoje ręce.
- Czy to chodzi o Cho? - zapytała formalnie - Czyżby przyparła cię po spotkaniu do muru?
Harry odrętwiały z zaskoczenia, przytaknął. Ron zaczął chichotać, zaprzestając tego jednak jak tylko Hermiona zdołała złapać jego wzrok.
- Więc... eee... czego chciała? - Zapytał swoim zwykłym, lekko żartobliwym głosem.
- Ona - ochryple zaczął Harry. Oczyścił gardło i spróbował raz jeszcze - Ona... eee...
- Pocałowała cię? - żywo zapytała Hermiona.
Ron usiadł tak gwałtownie, że nie zauważył nawet swojego kałamarza, który kopnięty przeleciał przez cały pokój. Całkowicie to ignorując gapił się chciwie na Harry'ego.
- No i? - zażądał odpowiedzi.
Harry popatrzył najpierw na Rona, którego mina przedstawiała nieokreśloną mieszaninę ciekawości i rozbawienia, potem na delikatnie niezadowoloną Hermionę i skinął głową.
- HA!
Ron wygiął się w triumfalnym geście i huknął ochrypłym śmiechem, który sprawił, że paru nieśmiało spoglądających drugorocznych zrobiło zwrot w jego kierunku. Patrząc na Rona, zataczającego się teraz na dywanie, Harry uśmiechnął się niechętnie.
Hermiona spojrzała na Rona z obrzydzeniem i wróciła do swojego listu.
- No i? - zapytał wreszcie Ron, spoglądając na Harry'ego - jak było?
Harry rozważał przez chwilę co ma powiedzieć.
- Mokro - odpowiedział zgodnie z prawdą.
Ron wydał z siebie dźwięk mogący wskazywać albo na odgłos triumfu, albo obrzydzenia, ciężko to było stwierdzić jednoznacznie.
- Bo płakała - ciągnął ciężko Harry.
- Och! - westchnął Ron, a jego uśmiech lekko zbladł - Jesteś aż tak słaby w całowaniu?
- Nie - zaprotestował Harry, który jednak nie rozważał wcześniej tego typu możliwości i teraz natychmiastowo poczuł się niepewnie - A może jednak jestem...
- Oczywiście, że nie jesteś - odparowała Hermiona nieobecnie, bo wciąż nie odrywając się od listu.
- A ty skąd wiesz? - ostro zapytał Ron
- Bo Cho płacze ostatnio praktycznie przez cały czas - niejasno wytłumaczyła Hermiona - podczas posiłków, w łazience, wszędzie...
- Więc... pomyśl. Mały buziak powinien ją przecież rozweselić - powiedział Ron szczerząc zęby.
- Ron - wyniośle odparowała Hermiona, zanurzając w kałamarzu koniec swojego pióra - jesteś najbardziej niedelikatną kreaturą jaką miałam nieszczęście spotkać, w całym swoim życiu.
- O co ci znowu chodzi? - zapytał z oburzeniem Ron - przecież... kto płacze gdy się go całuje, hę?
- No właśnie? - zawtórował Harry z delikatną desperacją - Kto?
Hermiona popatrzyła na nich z politowaniem na twarzy.
- Czy wy naprawdę nie rozumiecie jak teraz czuje się Cho? - zapytała.
- Nie! - Harry i Ron odpowiedzieli równocześnie
Hermiona westchnęła i odłożyła pióro.
- No więc... Co jest oczywiście oczywiste Cho wciąż jest smutna z powodu śmierci Cedrika i w związku z tym czuje się teraz zagubiona, bo tak jak kiedyś lubiła Cedrika, tak teraz lubi Harry'ego i nie może się zdecydować, którego z nich lubi bardziej. Poza tym będzie się czuć winna całując Harry'ego, bo postrzegając to jako zniewagę pamięci po Cedriku. Dochodzi do tego jeszcze obawa co inni mogą sobie o niej pomyśleć jeśli zacznie spotykać się z Harrym. No i najprawdopodobniej sama jeszcze do końca nie wie jakiego typu uczucia żywi do Harry'ego, bo to w końcu przecież on był z Cedrikiem gdy ten umierał... i w ogóle to wszystko jest bardzo złożone i bolesne. Acha! I jeszcze jedno. Cho obawia się, że zostanie wyrzucona z drużyny Krukonów, bo grała ostatnio bardzo słabo.
Końcówce tego przemówienia towarzyszyła delikatnie stonowana cisza milczenia, przerwana w końcu przez Rona, który stwierdził - To nie możliwe. Jedna osoba nie może czuć tego wszystkiego na raz bo by eksplodowała.
- Tylko dlatego, że emocjonalna rozpiętość twojej wrażliwości jest wielkości łyżeczki do herbaty, nie oznacza, że nasza jest taka sama - powiedziała Hermiona złośliwie, ponownie maczając swoje pióro.
- Ale to ona zaczęła - odrzekł Harry - ja tego nie chciałem... ona tak jakoś sama do mnie podeszła i następnie po prostu się przy mnie rozryczała... w ogóle nie wiedziałem co mam robić...
- Nie obwiniaj się, stary - pocieszał Ron, przysłuchując się tym słowom
- Po prostu musisz być dla niej miły - stwierdziła Hermiona, spoglądając na niego niespokojnie - Byłeś miły prawda?
- Cóż - odpowiedział Harry, z nieprzyjemnym rumieńcem wkradającym się na jego twarz - coś w tym rodzaju... poklepałem ją pocieszająco po plecach, czy jakoś tak.
Hermiona spojrzała tak, jakby z wielką trudnością powstrzymywała się od przewrócenia oczami.
- Hm... mogło być gorzej - powiedziała - Czy zamierzasz się z nią znowu spotkać?
- No przecież będę musiał - odpowiedział Harry - Przecież mamy Spotkania AD, co nie?
- Wiesz przecież co mam na myśli - niecierpliwie odparowała Hermiona
Harry nie powiedział już nic więcej. Słowa Hermiony otworzyły przed nim całe mnóstwo nowych, przerażających perspektyw. Próbował sobie wyobrazić, że wychodzi gdzieś z Cho, na przykład do Hogsmeade i jest z nią przez kilka godzin sam na sam. Oczywiście mogła oczekiwać, że po tym co się stało, gdzieś ją zaprosi ale... ta myśl boleśnie ścisnęła mu żołądek.
- No cóż - rzekła Hermiona odlegle, po raz kolejny zanurzając się w swoim liście - Będziesz miał jeszcze wiele okazji żeby ją zaprosić.
- A co jeśli on nie chce jej nigdzie zapraszać? - zapytał Ron, który obserwował teraz Harry'ego z niezwykłą, jak na niego przenikliwością na twarzy.
- Nie bądź głupi - powiedziała Hermiona nie do końca jasno - ona podoba się przecież Harry'emu już od jakiegoś czasu, prawda Harry?
Nie odpowiedział. Tak, lubił Cho już od dłuższego czasu, ale za każdym razem kiedy próbował wyobrazić sobie ich dwoje obejmujących się i śmiejących, pojawiał się zawsze ten sam obraz Cho płaczącej mu w ramię bez opamiętania.
- A tak w ogóle, to dla kogo Ty piszesz tę powieść, co? - zapytał Hermionę Ron, próbując odczytać fragment pergaminu, który teraz opadał już na podłogę. Hermiona szybko podniosła go spoza zasięgu jego wzroku.
- Do Wiktora.
- Kruma?
- A jakich jeszcze innych Wiktorów znamy?
Ron nic już nie powiedział, ale spojrzał obrażony. Przez następnych dwadzieścia minut siedzieli w całkowitej ciszy. Ron, co jakiś czas parskając z niecierpliwości i co chwila coś skreślając, kończył swoje wypracowanie z Transmutacji, a Hermiona pisała niestrudzenie, najprawdopodobniej chcąc dojść do samego końca pergaminu, a następnie ostrożnie go zwijając i pieczętując. Harry z kolei gapił się w ogień, pragnąc bardziej niż czegokolwiek innego, aby pojawiła się w nim głowa Syriusza i dała mu parę praktycznych rad na temat dziewczyn. Ale ogień po prostu trzaskał sobie coraz słabiej i słabiej, aż rozżarzone do czerwoności węgle obróciły się w popiół. Wtedy rozejrzał się dookoła i spostrzegł, że są jedynymi osobami w pokoju wspólnym.
- A więc, dobranoc - powiedziała Hermiona, ziewając szeroko gdy oświetlała sobie schody prowadzące do dormitorium dziewcząt.
- Co ona takiego widzi w tym Krumie? - zapytał Ron, gdy on i Harry wspinali się po schodach do sypialni.
- Cóż - powiedział Harry, rozważając ów powód - myślę, że może to, że jest od niej starszy, co nie?... No i jest międzynarodowej sławy graczem quidditcha...
- Taa... ale tak poza tym to... - z rozdrażnieniem powiedział Ron - no... przecież on jest okropnym gburem, nieprawdaż?
- Trochę gbur... ta... - potwierdził Harry, którego myśli wciąż krążyły gdzieś wokół Cho.
Zdjęli swoje szaty i w milczeniu nałożyli piżamy. Dean, Seamus i Neville dawno już spali. Harry odłożył okulary na swoją nocną szafkę i wszedł do łóżka, nie zasuwając jednak wiszących dookoła niego zasłonek. Zamiast tego wpatrywał się we fragmenty rozgwieżdżonego nieba, dostrzegalnego przez okno obok łóżka Nevilla. Gdyby tylko wiedział poprzedniej nocy, że w przeciągu kolejnych dwudziestu czterech godzin będzie mógł pocałować Cho Chang...
- Branoc - wychrząkał Ron gdzieś z prawej strony.
- Branoc - odpowiedział Harry.
Może następnym razem... jeśli w ogóle będzie następny raz... Cho będzie nieco weselsza. Powinien był się z nią umówić. Pewnie oczekiwała tego po nim i w związku z tym była teraz na niego naprawdę wściekła... a może nie, może leżała teraz w łóżku wciąż opłakując Cedrika? Nie wiedział co miał o tym wszystkim myśleć. Wyjaśnienia Hermiony raczej skomplikowały całą sprawę, niż ułatwiły jej zrozumienie.
"Tego właśnie powinni nas tutaj uczyć - pomyślał przewracając się na bok - tego jak funkcjonuje psychika dziewczyn... w każdym razie byłoby to o wiele pożyteczniejsze niż jakieś tam wróżenie..."
Neville pociągnął nosem przez sen. Gdzieś w ciemności zahuczała sowa.
Harry'emu śniło się, że wrócił do sali spotkań AD. Cho oskarżała go, że przyciągnął ją tu pod jakimś fałszywym pretekstem. Powiedziała, że obiecał jej sto pięćdziesiąt kart z Czekoladowych Żab, jeśli się tu pojawi. Harry protestował... Cho krzyczała: "A Cedrik dał mi te karty! Dużo kart, popatrz!" Wyciągnęła z szaty pełną garść kart i wyrzuciła je w powietrze. Następnie odwróciła się do Hermiony, która powiedziała: "Wiesz Harry, ty naprawdę jej obiecałeś... Myślę, że lepiej będzie jeśli dasz jej coś w zamian... może Błyskawicę?" Ale Harry protestował tłumacząc, że nie może dać jej Błyskawicy, ponieważ ma ją Umbridge i w ogóle cała ta sytuacja jest jakaś śmieszna, bo on przyszedł tutaj tylko po to, żeby pozbierać parę tych świątecznych bombek w kształcie głowy Zgredka...
Sen zmienił się...
Czuł, że jego ciało jest gładkie, potężne i niezwykle giętkie. Prześlizgiwał się w ciemności pomiędzy błyszczącymi, metalowymi kratami i po zimnych kamieniach... zsuwając się wzdłuż brzucha opadł na podłogę... panowała ciemność, ale dostrzegał wszystkie obiekty na około siebie, migocące dziwnymi, wibrującymi barwami... odwrócił głowę... na pierwszy rzut oka korytarz był pusty... ale nie... nieco dalej w przedzie, siedział na podłodze jakiś mężczyzna, jego podbródek opadał mu na klatkę piersiową, jego zarys błyszczał w ciemności...
Harry wysunął język... posmakował unoszącego się w powietrzu zapachu tego człowieka... był żywy, ale senny... siedział naprzeciwko drzwi znajdujących się w końcu korytarza...
Harry zapragnął ukąsić tego człowieka... ale musiał poskromić ten nagły impuls... miał coś o wiele ważniejszego do zrobienia...
Ale mężczyzna zaczął się poruszać... srebrna peleryna spadła mu z nóg jak tylko skoczył do jego stóp. Harry ujrzał jego wibrujący, rozmazany zarys wznoszący się ponad nim, ujrzał różdżkę wyciąganą z paska... nie miał wyboru... uniósł się wysoko ponad podłogę i uderzył raz, dwa, trzy razy zanurzając swoje kły głęboko w jego ciało, czując jego połamane żebra i ciepłą, tryskającą zewsząd krew...
Mężczyzna krzyczał z bólu... potem nastała cisza... gwałtownie odleciał do tyłu, osuwając się na ścianę... krew spływała po podłodze...
Okropnie zabolało go czoło... ból po prostu go rozsadzał...
- Harry! HARRY!
Otworzył oczy. Każdy cal jego ciała pokrywał lodowaty pot, a kołdra okręciła się wokół niego jak kaftan bezpieczeństwa. Czuł jak gdyby ktoś przyłożył mu do czoła rozgrzany do białości pogrzebacz.
- Harry!
Ponad nim stał Ron wyglądający na niezwykle przestraszonego. Przy jego łóżku było jeszcze parę innych osób. Chwycił rękoma swoją głowę. Ból po prostu go oślepiał... zakołysał się i zwymiotował na brzeg materaca.
- On jest naprawdę chory - powiedział przerażony głos - Czy nie powinniśmy kogoś zawołać?
- Harry! Harry!
Musiał to Ronowi powiedzieć, on musiał o tym wiedzieć, to było bardzo ważne... biorąc wielki łyk powietrza i życząc sobie, żeby już więcej nie zwymiotował, pchnął się w głąb łóżka. Ból oślepiał go już tylko w połowie.
- Twój tata - wydyszał ciężko - twój tata... został zaatakowany...
- Co? - zapytał Ron, kompletnie nie rozumiejąc.
- Twój tata! Został ugryziony, na serio, wszędzie była krew i...
- Idę po pomoc! - oznajmił ten sam przerażony głos i Harry usłyszał odgłosy stóp wybiegających z dormitorium
- Harry, brachu - powiedział niepewnie Ron - Ty... Ty po prostu śniłeś...
- Nie! - Harry zaoponował ze złością. Było to krytyczne, by Ron zrozumiał.
- To nie był sen... nie jakiś tam zwykły sen... Ja tam byłem, widziałem to... zrobiłem to...
Słyszał jak Seamus i Dean mamroczą coś do siebie, ale nie dbał o to. Chociaż wciąż pocił się i trząsł z gorączki, ból na jego czole powoli przechodził. Ron odskoczył do tyłu, gdy Harry ponownie zaczął wymiotować.
- Harry, Ty nie czujesz się dobrze - powiedział niepewnie - Neville pobiegł już po pomoc .
- Wszystko ze mną w porządku! - udławił się, wytarł usta w piżamę i zaczął trząść w niekontrolowany sposób - Nic mi nie jest, to o twojego tatę powinieneś się martwić. Musimy się dowiedzieć gdzie on teraz jest... okropnie krwawił... ja byłem... to BYŁ ogromny wąż.
Próbował wydostać się z łóżka, ale Ron wepchnął go do niego z powrotem. Dean i Seamus wciąż coś szeptali w pobliżu. Nie wiedział czy minęła minuta, czy dziesięć. Leżał tam po prostu trzęsąc się i wciąż odczuwając bardzo powoli ustępujący ból z blizny... a potem rozległy się na schodach odgłosy pośpiesznie zbliżających się kroków i Harry usłyszał głos Neville'a.
- Tutaj pani profesor!
Profesor McGonagall wbiegła pospiesznie do dormitorium ubrana w swój szlafrok w szkocką kratę i z niedbale nałożonymi na jej kościsty nos okularami.
- O co chodzi, Potter? Gdzie cię boli?
Harry jeszcze nigdy wcześniej nie był tak szczęśliwy, że ją widzi. Ona była członkiem Zakonu Feniksa, a teraz właśnie takiej osoby potrzebował, a nie kogoś krzątającego się nad nim nerwowo i przepisującego jakieś bezużyteczne mikstury lecznicze.
- To chodzi o tatę Rona - powiedział, ponownie siadając - został zaatakowany przez węża i mówię to na poważnie. Widziałem to zdarzenie.
- Co masz na myśli mówiąc: "widziałem to zdarzenie"? zapytała profesor McGonagall ściągając swoje ciemnie brwi.
- Nie wiem... spałem i wtedy właśnie tam byłem...
- Chcesz powiedzieć, że to wyśniłeś?
- Nie! - odparł wściekle. Czy to możliwe, żeby nikt nie mógł go zrozumieć? - Najpierw miałem sen o czymś kompletnie innym, głupim... i potem to coś go zakłóciło. To było na prawdę, nie wymyśliłem sobie tego... Pan Weasley spał na podłodze i został zaatakowany przez gigantycznego węża... było bardzo dużo krwi i... on stracił przytomność i ... ktoś musi się dowiedzieć gdzie on w tej chwili jest...
Profesor McGonagall wpatrywała się w niego uporczywie przez swoje okulary tak, jakby przerażona tym co widzi.
- Ja nie kłamię! I nie oszalałem! - oznajmił jej Harry, prawie krzycząc - mówię pani, widziałem to zdarzenie!
- Wierzę ci Potter - krótko odpowiedziała profesor McGonagall - ubierz szlafrok, idziemy zobaczyć się z Dyrektorem.

 
* WESOŁYCH POTTEROWYCH ŚWIAT! - w oryginale HAVE A VERY HARRY CHRISTMAS! - zaczerpnięte z normalnych angielskich życzeń: Have a very happy Christmas! Nie da się tego dosłownie przełożyć na język polski, więc nieco zmieniłam te życzenia, żeby po prostu pasowało.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

 

Szpital Św. Munga Magicznych Dolegliwości i Zranień
Harry poczuł taką ulgę, że brała go na poważnie, iż nie wahał się, ale natychmiast wyskoczył ze swojego łóżka, naciągnął na siebie swoją szatę i wcisnął swoje okulary z powrotem na nos.
- Weasley, ty też powinieneś iść. - zadecydowała profesor McGonagall.
Poszli za profesor McGonagall mijając milczące postacie Nelville'a, Deana i Seamusa, wyszli z dormitorium w dół po spiralnych schodach do wspólnej sali, przez dziurę za portretem Grubej Damy i dalej wzdłuż oświetlonego światłem księżyca korytarza. Harry czuł jakby panika wewnątrz niego mogła w każdym momencie przelać się i wybuchnąć. Chciał biec, krzyczeć wzywając Dumbledore'a. Pan Weasley krwawił, a oni dalej szli spokojnie, i co jeśli te kły (Harry mocno starał się nie myśleć "moje kły") były jadowite? Minęli Panią Norris, która zwróciła swoje świetliste oczy na nich i lekko syknęła, ale profesor McGonagall powiedziała: - Sioo! Pani Norris uciekła chyłkiem w mrok i w kilka minut dotarli do kamiennego gargulca strzegącego wejścia do gabinetu Dumbledore'a.
- Musy Świstusy - powiedziała profesor McGonagall.
Gargulec ożył i odskoczył w bok. Ściana za nim rozdzieliła się na dwoje, odsłaniając kamienne stopnie, które poruszały w górę jak spiralne, ruchome schody. Wszyscy troje wstąpili na ruchome schody. Ściana zamknęła się za nimi z głuchym odgłosem, a oni sunęli w górę zataczając ciasne koła aż dotarli do gładko wypolerowanych dębowych drzwi z mosiężną kołatką w kształcie gryfa.
Mimo, że było już grubo po północy z wnętrza pokoju dochodziły jakieś odgłosy, szmery rozmów i paplanina. Brzmiało to jakby Dumbledore podejmował przynajmniej z tuzin gości.
Profesor McGonagall zastukała trzy razy mosiężną kołatką i głosy ustały w jednej chwili, tak jakby ktoś je wszystkie nagle wyłączył. Drzwi otworzyły się same i profesor McGonagall wprowadziła Harry'ego i Rona do środka.
Pokój pogrążony był w półmroku. Dziwne, srebrne urządzenia stojące na stole pozostawały ciche i nieruchome, zamiast warkotać i wydzielać kłęby dymu, jak to miało w zwyczaju. Portrety byłych dyrektorów i dyrektorek pokrywające ściany, chrapały głośno w swoich ramach. Za drzwiami usadowiony na swojej żerdzi, z głową ukrytą pod skrzydłem drzemał wspaniały, czerwono-złoty ptak, rozmiarów łabędzia.
- Ach, to pani, profesor McGonagall... i... o...
Dumbledore siedział za swoim biurkiem na krześle z wysokim oparciem. Pochylił się naprzód w blask świec, oświetlających papiery rozłożone przed nim. Miał na sobie wspaniale wyszywany purpurowo-złoty szlafrok, nałożony na śnieżnobiałą koszulę nocną, ale zdawał się być całkiem przebudzony. Jego przenikliwe jasnoniebieskie oczy utkwione były uważnie w profesor McGonagall.
- Profesorze Dumbledore, Potter miał... no cóż, koszmar senny - powiedziała profesor McGonagall. - Mówi...
- To nie był koszmar senny - wyjaśnił szybko Harry.
Profesor McGonagall spojrzała na Harry'ego marszcząc lekko brwi.
- Bardzo dobrze, Potter, zatem opowiedz teraz o tym dyrektorowi.
- Ja... no, spałem... - zaczął Harry, i nawet w jego przerażeniu i desperackim pragnieniu, by Dumbledore zrozumiał go, poczuł się trochę poirytowany, ponieważ dyrektor nie patrzył na niego, ale przyglądał się swoim skrzyżowanym palcom. - Ale to nie był zwyczajny sen... to działo się naprawdę... ja widziałem jak to się stało... - wziął głęboki oddech. - Tata Rona... pan Weasley... został zaatakowany przez olbrzymiego węża.
Słowa zdawały echem rozbrzmiewać w powietrzu po tym jak je wypowiadał, brzmiąc przy tym trochę absurdalnie, nawet komicznie. Zapadła przerwa, w czasie, której Dumbledore odchylił się do tyłu i wpatrywał się w zamyśleniu w sufit. Blady i zszokowany Ron patrzył raz na Harry'ego raz na Dumbledore'a.
- Jak to zobaczyłeś? - zapytał cicho Dumbledore, nadal nie patrząc na Harry'ego.
- No... nie wiem - powiedział Harry, raczej ze złością - Czy to ma jakieś znaczenie? Przypuszczam, że wewnątrz mojej głowy...
- Nie zrozumiałeś mnie - powiedział Dumbledore, cały czas tym samym, spokojnym tonem. - Chciałem powiedzieć... czy pamiętasz... gdzie byłeś kiedy oglądałeś jak wydarzył się ten atak? Czy stałeś może obok ofiary, czy raczej patrzyłeś na tę scenę z góry?
To było tak ciekawe pytanie, że Harry zagapił się na Dumbledore'a. To było prawie tak, jakby wiedział...
- Ja byłem wężem - odpowiedział. - Widziałem to wszystko z perspektywy węża.
Nikt nie odezwał się przez chwilę, po czym Dumbledore, spoglądając teraz na wciąż bladego Rona, zapytał zmienionym, ostrzejszym głosem. - Czy Artur jest poważnie ranny?
- Tak - odpowiedział stanowczo Harry. Dlaczego oni wszyscy tak wolno to pojmowali, czy nie zdawali sobie sprawy z tego, jak bardzo krwawi osoba przeszyta tak długimi kłami? I dlaczego Dumbledore nie raczy nawet spojrzeć na niego?
Ale Dumbledore wstał, tak szybko, że Harry aż podskoczył i zwrócił się do jednego ze starych portretów, wiszącego bardzo blisko sufitu. - Everard? - spytał ostro. - I ty też, Dilys!
Czarodziej z krótką, czarną grzywką o ziemistej cerze i starszawa czarownica z długimi srebrnymi loczkami w ramie obok niego, oboje jak się wydawało pogrążeni w głębokim śnie, natychmiast otworzyli swoje oczy.
- Słuchaliście? - spytał Dumbledore.
Czarodziej przytaknął, czarownica powiedziała: - Naturalnie.
- Ten mężczyzna ma rude włosy i okulary - powiedział Dumbledore.- Everard, będziesz musiał ogłosić alarm, upewnij się, że zostanie znaleziony przez właściwych ludzi...
Oboje skinęli głowami i ruszyli na boki ze swoich ram, ale zamiast pojawić się na sąsiednich obrazach (jak to zwykle miało miejsce w Hogwarcie) żadne z nich nie pojawiło się ponownie. Jedna rama nie zawierała teraz nic poza ciemną zasłoną druga ładny, skórzany fotel. Harry zauważył, że wielu z pozostałych dyrektorów i dyrektorek, chociaż chrapali i ślinili się bardzo przekonywująco, w dalszym ciągu rzucali na niego sekretne spojrzenia spod powiek i nagle zrozumiał, kto rozmawiał, kiedy zapukali do drzwi.
- Everard i Dilys są dwojgiem z najsłynniejszych hogwardzkich dyrektorów - wyjaśnił Dumbledore, przemykając teraz koło Harry'ego, Rona i profesor McGonagall, aby podejść do wspaniałego ptaka, który spał na swojej żerdzi obok drzwi. - Ich sława jest tak wielka, że ich portrety wiszą we wszystkich innych ważnych czarodziejskich instytucjach. Jako że mogą oni poruszać się swobodnie pomiędzy swoimi portretami, mogą powiedzieć nam, co dzieje się gdzie indziej...
- Ale pan Weasley może być wszędzie!- powiedział Harry.
- Proszę usiądźcie wszyscy troje - poprosił Dumbledore jakby Harry się nie odzywał. - Everard i Dilys nie wrócą pewnie przez kilka minut. Profesor McGonagall, gdyby mogła pani wyczarować dodatkowe krzesła.
Profesor McGonagall wyciągnęła różdżkę z kieszeni swojej szaty i machnęła nią. Z powietrza pojawiły się trzy drewniane krzesła o prostych oparciach, zupełnie niepodobne do wygodnych kretonowych foteli, które wyczarował Dumbledore na przesłuchaniu Harry'ego. Harry usiadł obserwując Dumbledore'a ponad swym nad ramieniem. Dumbledore dotknął właśnie palcem delikatną złotą głowę Fawkesa. Feniks przebudził się natychmiast. Wyciągnął wysoko swoją piękną głowę i spoglądał na Dumbledore'a swoimi pogodnymi, ciemnymi oczami.
- Będziemy potrzebowali - powiedział bardzo spokojnie Dumbledore do ptaka.- ostrzeżenia.
Nastąpił błysk ognia i Feniks zniknął.
Dumbledore nachylił się teraz po jeden z delikatnych srebrnych przyrządów, których działania Harry nigdy nie poznał, zaniósł go do swojego biurka, usiadł ponownie twarzą do nich i stuknął go lekko koniuszkiem swojej różdżki.
Przyrząd rozdzwonił się natychmiast rytmicznymi, brzęczącymi dźwiękami. Maleńkie kłęby bladozielonego dymu pojawiały się z maleńskiej srebrnej rurki na górze urządzenia. Dumbledore ze zmarszczonymi brwiami obserwował uważnie dym. Po kilku sekundach malutkie kłęby stały się solidnym strumieniem dymu, który zagęszczał się i wirował w powietrzu... z jego końca wyrosła głowa węża otwierając szeroko paszczę. Harry zastanawiał się, czy urządzenie potwierdzało jego historię: on patrzył gorliwie na Dumbledore'a próbując dostrzec jakiś znak, że miał rację, ale Dumbledore nie patrzył w górę.
- Oczywiście, oczywiście - wymamrotał Dumbledore najwyraźniej do samego siebie nadal obserwując strumień dymu bez najmniejszych oznak zdziwienia - Ale w istocie podzielony?
Harry nie zrozumiał ani początku ani końca tego pytania. Jednak powstały z dymu wąż rozdzielił się nagle na dwa węże. Oba wiły się i falowały w ciemnym powietrzu. Z wyrazem ponurej satysfakcji Dumbledore ponownie delikatnie stuknął w urządzenie różdżką. Brzęczące dźwięki przycichły i ustały, a dymne węże bledły coraz bardziej, stały się bezkształtną mgiełką, po czym zniknęły.
Dumbledore odłożył przyrząd na swoje miejsce na wrzecionowatym, małym stole. Harry zauważył, że wielu dawnych dyrektorów patrzyło ze swoich portretów na niego, po czym zdając sobie sprawę, że ich obserwuje pospiesznie udawali, że ponownie śpią. Harry chciał zapytać, do czego służył ten dziwny srebrny przyrząd, ale zanim to zrobił ze szczytu ściany po ich prawej stronie rozległ się krzyk. Czarodziej zwany Everardem pojawił się ponownie w swoim portrecie dysząc lekko.
- Dumbledore!
- Jakie wieści? - spytał natychmiast Dumbledore.
- Krzyczałem, aż ktoś przybiegł - opowiadał czarodziej, który ocierał brwi w zasłonę za sobą - powiedziałem, że usłyszałem coś poruszającego się w dół po schodach... Nie byli pewni, czy mają mi wierzyć, ale poszli sprawdzić... Wiesz, na dole nie ma portretów, bym mógł z nich patrzeć. W każdym razie, kilka minut później nieśli go do góry. Nie wygląda dobrze, jest cały we krwi, pobiegłem aż do portretu Elfidy Cragg, żeby widzieć dobrze jak odchodzą...
- Dobrze - powiedział Dumbledore, kiedy Ron poruszył się konwulsyjnie - Zakładam w takim razie, że Dilys będzie widziała, jak dociera na miejsce...
I kilka chwil później czarownica w srebrnych loczkach również pojawiła się ponownie na swoim obrazie. Kaszląc opadła na swój fotel i oznajmiła:
- Tak, zabrali go do Św. Munga, Dumbledore... przenosili go obok mojego portretu... wygląda fatalnie...
- Dziękuję - powiedział Dumbledore. Popatrzył na profesor McGonagall.
- Minerwo, chciałbym abyś poszła i obudziła pozostałe dzieci Weasleyów.
- Oczywiście...
Profesor McGonagall wstała i szybko podeszła do drzwi. Harry zerknął w bok na Rona, który wyglądał na przerażonego.
- Dumbledore, a co z Molly? - spytała profesor McGonagall zatrzymując się przy drzwiach.
- To będzie zadanie dla Fawkesa, kiedy już skończy pilnować, czy nikt się nie zbliża - odparł Dumbledore. - Ale ona może już wiedzieć... ten jej wspaniały zegar...
Harry wiedział, że Dumbledore miał na myśli zegar, który nie tyle pokazuje czas, co miejsca i położenie różnych członków rodziny Weasleyów, i z bólem pomyślał, że nawet teraz wskazówka pana Weasley'a musi wskazywać na "śmiertelne niebezpieczeństwo". Ale było bardzo późno. Pani Weasley prawdopodobnie już spała, nie patrzyła na zegarek. Harry poczuł chłód, kiedy przypomniał sobie bogina pani Weasley zamieniającego się w pozbawione życia ciało pana Weasleya, z wykrzywionymi okularami, z krwią płynącą po jego twarzy... ale pan Weasley nie umarłby... nie mógł przecież...
Dumbledore grzebał teraz w schowku za plecami Harry'ego i Rona. Wynurzył się stamtąd niosąc poczerniały stary czajnik, który umieścił ostrożnie na swoim biurku. Podniósł swoją różdżkę i mruknął Portus!. Przez chwilę czajnik drżał, jarząc się dziwnym niebieskawym światłem. Po chwili drżenie ustało i czajnik powrót stał się czarny jak wcześniej.
Dumbledore podszedł do innego portretu, tym razem przedstawiającego wyglądającego na zdolnego czarodzieja ze spiczastą brodą, który namalowany został w zielonych i srebrnych kolorach Slytherinu i najwidoczniej spał tak głęboko, że nie był w stanie dosłyszeć głosu Dumbledore'a, który próbował go obudzić.
- Phineas. Phineas.
Postacie na portretach wiszących rzędami na ścianach pokoju już nie udawały, że śpią. Poruszały się w swoich ramach, by lepiej widzieć, co się dzieje. Kiedy wyglądający na sprytnego czarodziej w dalszym ciągu udawał sen, niektórzy z nich również wykrzyknęli jego imię.
- Phineas! Phineas! PHINEAS!
Nie mógł już dłużej udawać. Wzdrygnął się teatralne i otworzył szeroko oczy.
- Czy ktoś mnie wołał?
- Chcę byś znowu odwiedził swój drugi portret, Phineasie - oznajmił Dumbledore. - Mam kolejną wiadomość.
- Mam odwiedzić swój drugi portret? - spytał Phineas piskliwym głosem udając przy tym długie ziewnięcie (jego wzrok przesunął się pobieżnie po pokoju i skupił na Harrym). - Och nie, Dumbledore, jestem zbyt zmęczony dzisiaj.
Było coś w głosie Phineasa, co wydało się znajome Harry'emu. Gdzież on mógł to już słyszeć? Ale zanim zdołał o tym pomyśleć, portrety na otaczających ich ścianach zawrzały burzą protestów.
- Niesubordynacja, sir! - zaryczał korpulentny czarodziej o czerwonym nosie wymachując przy tym pięściami - Olewanie obowiązku!
- My jesteśmy zobowiązani służyć obecnemu dyrektorowi Hogwartu! - krzyknął wątły stary czarodziej, w którym Harry rozpoznał poprzednika Dumbledore'a, Armando Dippeta. - Wstydź się, Phineasie!
- Czy mam go przekonać, Dumbledore? - zapytała czarownica o świdrującym spojrzeniu unosząc niezwykle grubą różdżkę, która wyglądała nie przymierzając jak brzozowy pręt.
- Och, dobrze już, dobrze - powiedział czarodziej zwany Phineasem, patrząc na różdżkę z lekką obawą. - Chociaż on równie dobrze mógł zniszczyć mój obraz do tej pory, pozbył się już większości rodziny...
- Syriusz wie, że ma nie niszczyć twojego portretu. - odparł Dumbledore i Harry natychmiast zdał sobie sprawę, gdzie wcześniej słyszał głos Phineasa - dochodził on z pozornie pustej ramy w jego sypialni na Grimmauld Place. - Masz mu przekazać wiadomość, że Artur Weasley został poważnie zraniony i że jego żona, dzieci i Harry Potter przybędą niebawem do jego domu. Rozumiesz?
- Artur Weasley, zraniony, żona, dzieci i Harry Potter przybywają na jakiś czas - powtórzył Phineas znudzonym głosem. - Tak, tak... dobrze, dobrze...
Nachylił się w kierunku ramy portretu i zniknął z pola widzenia w chwili, gdy drzwi gabinetu otworzyły się ponownie. Fred, George i Ginny byli wprowadzani do środka przez profesor McGonagall, wszyscy troje rozczochrani i wstrząśnięci, nadal ubrani w nocne rzeczy.
- Harry... co się stało? - spytała Ginny, która wyglądała na przestraszoną. - Profesor McGonagall powiedziała, że widziałeś jak tata zostaje ranny...
- Twój ojciec został ranny w trakcie wykonywania zadania na rzecz Zakonu Feniksa - wyjaśnił Dumbledore zanim Harry zdołał coś powiedzieć. - Został już zabrany do Szpitala Św. Munga Magicznych Dolegliwości i Zranień. Wysyłam was z powrotem do domu Syriusza, który jest bardziej wygodny, jeśli chodzi o wizyty w szpitalu niż Nora. Spotkacie tam swoją matkę.
- Jak się tam dostaniemy? - zapytał roztrzęsiony Fred. - Za pomocą proszku Fiuu?
- Nie - odparł Dumbledore. - Proszek Fiuu nie jest bezpieczny w tej chwili, sieć jest obserwowana. Dostaniecie się tam za pomocą świstoklika. - Wskazał stary czajnik, leżący niewinnie na jego biurku. - Właśnie czekamy na aż powróci Phineas Nigellus... Chcę mieć pewność, że wszystko jest w porządku, zanim was wyśle.
Nagle w samym środku gabinetu pojawił się błysk ognia, po którym pozostało pojedyncze złote pióro, opadające teraz łagodnie na podłogę.
- To ostrzeżenie od Fawkesa - oznajmił Dumbledore łapiąc opadające pióro.- Profesor Umbridge musiała się dowiedzieć, że nie jesteście w swoich łóżkach... Minervo, idź i odciągnij ją... opowiedz jej jakąś historyjkę...
Profesor McGonagall wyszła szeleszcząc szkocką kratą.
- Mówi, że będzie zachwycony - odezwał się znudzony głos za plecami Dumbledore'a. Czarodziej, zwany Phineasem pojawił się ponownie przed swoim sztandarem Slytherinu. - Mój praprawnuk zawsze miał dziwny gust, jeśli chodzi o gości.
- Podejdźcie tu w takim razie - zwrócił się Dumbledore do Harry'ego i Weasleyów. - I szybko, zanim ktoś inny do nas dołączy.
Harry i pozostali zebrali się wokół biurka Dumbledore'a.
- Wszyscy używaliście już wcześniej świstoklika? - zapytał Dumbledore, a oni przytaknęli. Każde z nich wyciągnęło rękę dotykając poczerniałego czajnika. - Dobrze. Na trzy, w takim razie... raz... dwa...
To wydarzyło się w ułamku sekundy, w nieskończenie małej przerwie zanim Dumbledore powiedział "trzy". Harry spojrzał na niego... byli blisko siebie... i jasnoniebieskie czyste spojrzenie Dumbledore'a przeniosło się ze świstoklika na twarz Harry'ego.
Momentalnie blizna Harry'ego rozgorzała do białości, jakby stara rana rozdarła się ponownie... i nieproszone, niechciane, ale przerażająco silne, urosło w Harrym uczucie nienawiści tak potężne, że poczuł iż w tej chwili niczego bardziej nie pragnie niż zaatakować... ugryźć... zatopić swoje kły w człowieku stojącym przed nim...
- ...trzy.
Harry poczuł potężne szarpnięcie poniżej pępka. Grunt zniknął mu spod stóp, a ręka przykleiła się do czajnika. Uderzał się o innych, kiedy pędzili tak naprzód w wirze kolorów, wśród podmuchów wichru, ciągnięci przez czajnik... aż jego stopy uderzyły w ziemię tak mocno, że ugięły się pod nim kolana. Czajnik zastukał na ziemi i gdzieś w pobliżu rozległ się głos:
- No i z powrotem, bachory zdrajców krwi. Czy to prawda, że ich ojciec jest umierający?
- WYNOCHA! - zaryczał drugi głos.
Harry wstał gramoląc się na nogi i rozejrzał się dokoła. Przybyli do mrocznej piwnicznej kuchni na Grimmauld Place numer dwanaście. Jedynymi źródłami światła były ogień w kominku i jedna ociekająca świeca, która oświetlała pozostałości samotnej kolacji. Stforek znikał właśnie za drzwiami na korytarz oglądając się na nich nieżyczliwie i podciągając swoją przepaskę na biodra. Zaniepokojony Syriusz spieszył w ich kierunku. Był nieogolony i nadal miał na sobie dzienne ubranie. Było też w nim coś jeszcze, przypominający Mundungusa zapach wietrzejącego dopiero pijaństwa.
- Co się dzieje? - spytał wyciągając dłonie by pomóc Ginny. - Phineas Nigellus powiedział, że Artur jest ciężko ranny...
- Zapytaj Harry'ego - odpowiedział Fred.
- Tak, ja sam chcę to usłyszeć. - dodał George.
Bliźniaki i Ginny patrzyli się na niego. Odgłos kroków Strofka zamarł na schodach na zewnątrz.
- To było... - zaczął Harry. To było nawet gorsze niż opowiadanie tego McGonagall i Dumbledore'owi. - Miałem... coś w rodzaju... widzenia...
I opowiedział im wszystko, co zobaczył, chociaż zmienił trochę historię, tak by wyglądało, jakby obserwował cały atak węża stojąc z boku, a nie z jego oczu. Ron, nadal bardzo blady na twarzy, rzucił mu przelotne spojrzenie, ale nie odezwał się. Fred, George i Ginny jeszcze przez chwilę wpatrywali się w Harry'ego po tym jak skończył. Harry nie był pewien, czy sobie to tylko wyobraził, czy nie, ale dostrzegł w ich spojrzeniach coś oskarżycielskiego. Cóż, cieszył się, że nie powiedział im, że był wewnątrz węża w tym czasie, skoro mieli zamiar winić go tylko za to, że w ogóle widział atak.
- Mama jest tutaj? - spytał Fred zwracając się do Syriusza.
- Prawdopodobnie nawet jeszcze nie wie, co się stało. - odparł Syriusz. - Najważniejszą rzeczą było zabranie was zanim Umbridge zdąży się wtrącić. Myślę, że Dumbledore teraz powiadamia o tym Molly.
- Musimy iść do Św. Mungo - powiedziała natarczywie Ginny. Spojrzała na swoich braci. Wszyscy byli oczywiście nadal w swoich piżamach. - Syriuszu, czy mógłbyś nam pożyczyć peleryny albo coś w tym stylu?
- Zaczekajcie, nie możecie iść teraz wypłakiwać się do Św. Munga! - zaoponował Syriusz.
- Oczywiście, że możemy iść do Św. Mungo jeśli tylko chcemy - upierał się Fred. - To jest nasz tata!
- I jak zamierzacie wyjaśnić, skąd wiecie, że Artur został zaatakowany zanim szpital w ogóle zdołał powiadomić o tym jego żonę?
- A jakie to ma znaczenie? - spytał gorączkowo George.
- Ma znaczenie, bo nie chcemy przyciągać uwagi do faktu, że Harry ma wizje rzeczy, które dzieją się o setki mil od niego! - zezłościł się Syriusz. - Czy masz jakiekolwiek pojęcie, co Ministerstwo zrobiłoby z taką informacją?
Fred i George wyglądali, jakby już mniej nie mogło im zależeć na tym, co może zrobić Ministerstwo z czymkolwiek. Twarz Rona miała nadal kolor popiołu, a on sam siedział cicho.
- Ktoś inny mógł nam powiedzieć... - odezwała się Ginny - mogliśmy usłyszeć to gdzieś indziej, niekoniecznie od Harry'ego.
- Niby od kogo? - spytał niecierpliwie Syriusz. - Słuchajcie, wasz tata został ranny wykonując zadanie dla Zakonu i okoliczności są wystarczająco podejrzane i bez was, wiedzących o tym w kilka chwil po tym jak to się stało. Moglibyście narobić poważnych szkód Zakonowi...
- Mamy gdzieś ten głupi Zakon! - wykrzyknął Fred.
- To o naszym umierającym tacie rozmawiamy! - wrzasnął George.
- Wasz ojciec wiedział za co się bierze i nie podziękuje wam za spartaczenie spraw Zakonu! - odparł równie wściekły Syriusz. Tak po prostu jest... właśnie dlatego nie jesteście w Zakonie... nie rozumiecie... są rzeczy, za które warto zginąć!
- Łatwo ci mówić, ty tkwisz tutaj! - ryknął Fred. - Jakoś nie widzę, żebyś nadstawiał karku!
Resztka koloru pozostająca na twarzy Syriusza zniknęła z niej. Przez chwilę wyglądał jakby chciał uderzyć Freda, ale kiedy przemówił, był to głos stanowczego spokoju.
- Wiem, że to trudne, ale musimy się wszyscy zachowywać tak, jakbyśmy o niczym jeszcze nie wiedzieli. Musimy wstrzymać się i zostać na miejscu, przynajmniej do czasu, aż wasza matka się odezwie, dobrze?
Fred i George nadal wyglądali buntowniczo. Ginny jednakże podeszła kilka kroków do najbliższego krzesła i opadła na nie. Harry spojrzał na Rona, który odpowiedział śmiesznym ruchem, czymś pomiędzy skinięciem głową a wzruszeniem ramionami i obaj też usiedli. Bliźniacy gapili się na Syriusza przez kolejną minutę, po czym usiedli po obu stronach Ginny.
- W porządku - powiedział zachęcająco Syriusz. - dalej, wszyscy... napijmy się wszyscy w czasie oczekiwania. Accio Kremowe Piwo!
Uniósł różdżkę wypowiadając zaklęcie i pół tuzina butelek przyleciało ku nim ze spiżarni, ślizgnęło się po stole rozrzucając dokoła resztki posiłku Syriusza i zatrzymało się idealnie przed ich szóstką. Wszyscy zabrali się za picie i przez chwilę jedynymi dźwiękami były trzaskanie ognia w kuchennym palenisku i ciche, głuche stuknięcia butelek o stół.
Harry pił tylko po to, by zająć czymś swoje ręce. Jego żołądek był pełen potwornie gorącego, bulgoczącego poczucia winy. Nie byłoby ich tutaj, gdyby nie on. Nadal spaliby sobie smacznie w swoich łóżkach. I nie pomogło wmawianie sobie, że podnosząc alarm sprawił, iż pan Weasley został znaleziony, bo nieuniknione było również to, że to on był tym, kto najpierw zaatakował pana Weasley.
- Nie bądź głupi, nie masz przecież kłów - powiedział do siebie, próbując zachować spokój, chociaż ręka zaciśnięta na butelce kremowego piwa trzęsła się - leżałeś w łóżku, nie atakowałeś nikogo...
Ale w takim razie co stało się właśnie w gabinecie Dumbledore'a? - zapytał sam siebie. Czułem się jakbym chciał zaatakować też Dumbledore'a...
Odstawił butelkę stół trochę mocniej niż zamierzał i rozlał piwo na stół. Nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Nagły wybuch płomienia w powietrzu rozświetlił brudne talerze przed nimi i przy akompaniamencie krzyków zaskoczenia na stole, z głuchym tąpnięciem wylądował zwój pergaminu. Obok niego opadło pojedyncze złote pióro z ogona feniksa.
- Fawkes! - powiedział natychmiast Syriusz chwytając pergamin. - To nie jest pismo Dumbledore'a... to musi być wiadomość od waszej matki... proszę...
Wepchnął list w rękę George'a, który otworzył go rozdzierając pergamin i odczytał na głos:
- Tata nadal żyje. Wyruszam teraz do Św. Mungo. Zostańcie tam, gdzie jesteście. Wyślę wiadomość tak szybko jak będę mogła. Mama.
George rozejrzał się wokół stołu.
- Nadal żyje... - powiedział powoli. - Ale to brzmi jakby...
Nie musiał kończyć tego zdania. Dla Harry'ego również zabrzmiało to tak, jakby pan Weasley unosił się gdzieś pomiędzy życiem i śmiercią. Nadal wyjątkowo blady Ron wpatrywał się w zewnętrzną stronę listu matki, jakby sam list miał przemówić do niego słowami pocieszenia. Fred wyciągnął pergamin z rąk George'a i przeczytał go sam, po czym spojrzał na Harry'ego, który poczuł jak jego ręka drży ponownie na butelce kremowego piwa. Zacisnął ją szczelniej by powstrzymać drżenie.
Jeśli Harry'emu przydarzyło się kiedykolwiek wcześniej przesiedzieć noc dłuższą od tej, to nie pamiętał tego. Syriusz zaproponował raz, bez większego przekonania, by wszyscy poszli do łóżek, ale pełne obrzydzenia spojrzenia Weasleyów były wystarczającą odpowiedzią. Siedzieli głównie w ciszy wokół stołu, obserwując jak knot świecy zanurza się coraz niżej w ciekłym wosku, od czasu do czasu unosząc do ust butelkę, rozmawiając ze sobą tylko po to, by sprawdzić godzinę, zastanawiając się głośno nad tym, co się dzieje i zapewniając siebie nawzajem, że gdyby były jakieś złe wieści, dowiedzieliby się o nich od razu, bo wiele czasu minęło już od przybycia pani Weasley do szpitala Św. Mungo.
Fred zapadł w drzemkę, jego głowa zwisła na bok na ramię. Ginny zwinęła się jak kot na swoim krześle, ale oczy miała otwarte. Harry dostrzegł, jak odbijają światło ognia. Ron siedział z głową pogrążoną w dłoniach, nie można było dostrzec, czy śpi, czy nie. Harry i Syriusz, intruzi w rodzinnym nieszczęściu, spoglądali na siebie co chwilę, czekając... czekając...
Dziesięć po piątej według zegarka Rona drzwi kuchenne otwarły się i do kuchni wkroczyła pani Weasley. Była niesamowicie blada, ale kiedy wszyscy zwrócili się ku niej, Fred, Ron i Harry na wpół uniesieni znad krzeseł, uśmiechnęła się słabo.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziała głosem słabym ze zmęczenia. - Teraz śpi. Później będziemy mogli pójść i go zobaczyć. Bill siedzi przy nim teraz, ma zamiar wziąć rano wolne z pracy.
Fred opadł z powrotem na krzesło z twarzą zasłoniętą dłońmi. George i Ginny wstali i podeszli pospiesznie do swojej matki i uściskali ją. Ron zaśmiał się trzęsącym głosem i opróżnił resztę kremowego piwa jednym łykiem.
- Śniadanie! - oznajmił głośno i radośnie Syriusz zrywając się z miejsca. - Gdzie jest ten przeklęty domowy skrzat? Stforek! STFOREK!
Ale Stforek nie odpowiedział na wezwanie.
- Och, zapomnij - mruknął Syriusz licząc ludzi przed sobą. - tak więc, śniadanie dla... policzmy... siedmiorga... myślę, że jajka na boczku, i jakaś herbata i tosty...
Harry pospieszył w kierunku pieca by pomóc. Nie chciał przeszkadzać w nieszczęściu Weasleyów i obawiał się chwili, kiedy pani Weasley zacznie go prosić o opowiedzenie jego wizji. Jednak ledwie zdążył wyciągnąć z kredensu talerze, kiedy pani Weasley wyjęła mu je z rąk i pociągnęła go w objęcia.
- Nie wiem, co by się stało, gdyby nie ty, Harry - powiedziała stłumionym głosem. - Mogliby nie znaleźć Artura przez godziny, a wtedy byłoby już za późno, a tak dzięki tobie żyje i Dumbledore mógł wymyślić dobrą przykrywkę, by wytłumaczyć to, że Artur był tam, gdzie był. Nie masz pojęcia, w jakich kłopotach byłby w przeciwnym razie, spójrz tylko na biednego Sturgisa...
Harry ledwie był w stanie znieść jej wdzięczność, ale na szczęście wkrótce puściła go i zwróciła się do Syriusza, by podziękować mu za opiekę nad jej dziećmi przez tę noc. Syriusz odparł, że był bardzo zadowolony mogąc pomóc i że ma nadzieję, że wszyscy zostaną u niego tak długo jak pan Weasley będzie przebywał w szpitalu.
- Och, Syriuszu, jestem ci tak wdzięczna... myślę, że będzie tam przez jakiś czas i byłoby cudownie móc być bliżej... oczywiście to może oznaczać, że zostaniemy tu na Święta.
- Im dłużej tym lepiej! - odrzekł Syriusz z tak oczywistą szczerością, że pani Weasley rozpromieniła się, narzuciła na siebie fartuch i zaczęła pomagać przy śniadaniu.
- Syriuszu - mruknął Harry, nie mogąc już tego znieść ani chwilę dłużej - Mogę cię prosić na słówko?   - Eee... teraz?
Wszedł do ciemnej spiżarni, a Syriusz podążył za nim. Bez wstępu Harry opowiedział swemu ojcu chrzestnemu każdy szczegół wizji, której doświadczył, włączając w to fakt, że to on sam był wężem, który zaatakował pana Weasley.
Kiedy przerwał, by wziąć oddech, Syriusz spytał: - Mówiłeś o tym Dumbledore'owi?
- Tak - odpowiedział niecierpliwie Harry - ale on nie powiedział mi, co to oznaczało. Cóż, on w ogóle nic mi już nie mówi.
- Jestem pewien, że powiedziałby ci, gdyby było czym się martwić - odparł stanowczo Syriusz.
- Ale to nie wszystko - upierał się Harry głosem tylko odrobinę głośniejszym od szeptu.
- Syriusz, ja... ja myślę, że zaczynam wariować. Tam w gabinecie Dumbledore'a, na chwilę przed tym, jak chwyciliśmy swistoklika... przez klika chwili myślałem, że jestem wężem, czułem się jakbym nim był... moja blizna naprawdę mocno bolała kiedy patrzyłem na Dumbledore'a... Syriusz, ja chciałem go zaatakować!
Był w stanie dostrzec jedynie srebro twarzy Syriusza, reszta pogrążona była w ciemności.
- To musiała być pozostałość po tej wizji, to wszystko - wyjaśnił Syriusz. - Nadal myślałeś o tym śnie, czy cokolwiek to było i ...
- To nie było to - przerwał Harry potrząsając głową - to było tak, jakby coś urosło we mnie, jakby w środku, we mnie był wąż.
- Musisz się wyspać - powiedział stanowczo Syriusz. - Zjesz śniadanie, a potem pójdziesz na górę prosto do łóżka. A po lunchu pójdziecie wszyscy zobaczyć się z Arturem. Jesteś w szoku, Harry. Obwiniasz się za coś, czego tylko byłeś świadkiem. I całe szczęście, że byłeś, bo Artur mógłby umrzeć. Po prostu przestań się martwić.
Poklepał Harry'ego po ramieniu i wyszedł ze spiżarni zostawiając Harry'ego samego w ciemnościach.

* * *

Wszyscy z wyjątkiem Harry'ego spędzili resztę poranka na śnie. Harry poszedł na górę do sypialni, którą dzielili wspólnie z Ronem przez ostatnich kilka tygodni lata, ale podczas gdy Ron wczołgał się do łóżka i zasnął w przeciągu paru minut, całkowicie ubrany Harry usiadł skulony przy zimnych metalowych sztabach ramy łóżka, umyślnie w niewygodnej pozycji, zdeterminowany by nie zapaść w drzemkę, przerażony, że mógłby we śnie znów stać się wężem i obudzić się rano, by dowiedzieć się, że zaatakował Rona albo pełzł po domu by dopaść jedną z pozostałych osób...
Kiedy Ron przebudził się ze snu, Harry udał, że również rozkoszował się orzeźwiającą drzemką. Kiedy jedli lunch przybyły ich kufry z Hogwartu, więc idąc do Św. Mungo mogli się ubrać jak Mugole. W czasie przebierania się z szat w jeansy i podkoszulki wszyscy z wyjątkiem Harry'ego byli hałaśliwie szczęśliwi i gadatliwi. Kiedy Tonks i Szalonooki pojawili się, by eskortować ich przez Londyn, wszyscy powitali ich z radością, naśmiewając się z melonika, który Szalonooki założył pod taki kątem, by ukryć swoje magiczne oko i zapewniając go szczerze, że Tonks, której włosy były znów krótkie i jasnoróżowe, będzie przyciągać o wiele mniej uwagi w metrze.
Tonks była bardzo zainteresowana wizją ataku na pana Weasley, którą miał Harry i o której Harry zupełnie nie miał ochoty rozmawiać.
- W twojej rodzinie nie było żadnych Widzących, prawda? - zapytała z ciekawością kiedy usiedli obok siebie w pociągu zmierzającym z turkotem do centrum miasta.
- Nie - odparł urażony Harry myśląc o profesor Trelavney.
- Nie - powiedziała w zadumaniu Tonks - nie, przypuszczam, że to co robisz, to nie jest przepowiednia, prawda? Chciałam powiedzieć, że nie widzisz przecież przyszłości, widzisz teraźniejszość... Dziwne, prawda? Chociaż użyteczne mimo to...
Harry nie odpowiedział. Na szczęście wysiedli na następnym przystanku, na stacji w samym centrum Londynu i w czasie krzątaniny przy wysiadaniu z pociągu udało mu się wpuścić Freda i George'a międzu siebie i Tonks, która przewodziła całej grupie. Wszyscy podążyli za nią w górę ruchomych schodów. Moody wlókł się z tyłu z opuszczonym nisko melonikiem i jedną zdeformowaną ręką wetkniętą między guziki jego płaszcza, zaciśniętą na różdżce. Harry pomyślał, że czuje jak ukryte oko wpatrzone jest cały czas w niego. Chcąc uniknąć kolejnych pytań o swój sen, zapytał Szalonookiego, gdzie ukryty jest szpital Św. Mungo.
- Niedaleko stąd - stęknął Moody kiedy wyszli na zimowe powietrze na wypełnioną robiącymi świąteczne zakupy ludźmi szeroką ulicę, po obu stronach której ciągnęły się sklepy. Popchnął Harry'ego trochę przed siebie i ustawił się zaraz za nim. Harry wiedział, że magiczne oko obracało się we wszystkich kierunkach pod przekrzywionym kapeluszem.
- Nie było łatwo znaleźć odpowiednie miejsce na szpital. Na ulicy Pokątnej nie było nic wystarczająco dużego i nie mogliśmy umiejscowić go pod ziemią, jak Ministerstwa - to nie byłoby zdrowe. W końcu udało im się wejść w posiadanie budynku tutaj. W teorii chorzy czarodzieje mogli wejść i wyjść i po prostu wmieszać się w tłum.
Chwycił Harry'ego za ramię by zapobiec rozdzieleniu przez tłum ludzi, którzy najwyraźniej nie przejmowali się niczym pochłonięci próbami dostania się do najbliższego sklepu, pełnego elektrycznych gadżetów.
- No i jesteśmy - powiedział Moody chwilę później.
Dotarli do obszernego, staromodnego, zbudowanego z czerwonej cegły domu handlowego, nazywającego się Purge & Dowse Ltd. Miejce miało marny i nieprzyjemny wygląd. Na wystawę składało się kilka wyszczerbionych manekinów z wykrzywionymi perukami, ustawionymi przypadkowo, reklamującymi rzeczy, które wyszły z mody przynajmniej dziesięć lat temu. Wielkie napisy na wszystkich zakurzonych drzwiach głosiły: "Zamknięte w celu odnowienia". Kiedy przechodzili Harry wyraźnie usłyszał jak obładowana plastikowymi torbami na zakupy wielka kobieta mówi do swojej przyjaciółki - To miejsce nigdy nie jest otwarte...
- W porządku - oznajmiła Tonks przywołując ich do wystawy, która nie przedstawiała nic poza wyjątkowo brzydkim manekinem kobiety. Jego sztuczne rzęsy zwisały odklejone i prezentował zieloną nylonową sukienkę bez rękawów. - Wszyscy gotowi?
Przytaknęli gromadząc się wokół niej. Moody jeszcze raz pchnął Harry'ego między łopatkami, by popędzić go naprzód i Tonks nachyliła się w kierunku szyby patrząc na paskudnego manekina. Na szybie pojawiła się para z jej ust. - Czołem - powiedziała - jesteśmy tu w odwiedziny do Artura Weasley.
Harry pomyślał jakie absurdalne było to, że Tonks oczekiwała, iż manekin usłyszy jej cichutkie mówienie przez szybę przy tych wszystkich autobusach dudniących za jej plecami i całym tym gwarem ulicy pełnej kupujących. Wtedy przypomniał sobie, że manekiny tak czy siak nie słyszą. W następnej chwili jego usta otwarły się w szoku, kiedy manekin skinął leciutko głową i wykonał przywołujący ruch palcem wskazującym. Tonks chwyciła Ginny i panią Weasley za łokcie, przestąpiła prosto przez szybę i zniknęła.
Fred, George i Ron poszli za nimi. Harry zerknął na przepychający się tłum. Nikt z nich zdawał się nie tracić czasu na spoglądanie na tak brzydkie wystawy, jak te, które u Purge & Dowse Ltd. Nikt też nie zauważył, że sześcioro ludzi rozpłynęło się właśnie w powietrzu na ich oczach.
- Dalej - burnkął Moody szturchając Harry'ego jeszcze raz w plecy i razem dali krok naprzód przez coś, co poczuł jak taflę chłodnej wody, pojawiając się z drugiej strony całkiem suchy i ciepły.
Po paskudnym manekinie i sklepowej wystawie, na której stał nie było śladu. Stali w miejscu, które wydawało się być zatłoczoną recepcją, gdzie na rozklekotanych drewnianych krzesłach siedziały rzędy czarownic i czarodziejów. Niektórzy wyglądali zupełnie normalnie i przeglądali stare egzemplarze Tygodnika Czarownica, inni paradowali z potwornymi odkształceniami jak słoniowe trąby, czy dodatkowe ręce wyrastające z ich piersi. W pokoju był o dziwo głośniej niż na ulicy na zewnątrz, jako że wielu z pacjentów wydawało z siebie bardzo dziwaczne odgłosy. Czarownica o spoconej twarzy w środku kolejki, która wachlowała się żywo egzemplarzem Proroka Codziennego co chwila wypuszczała z siebie wysoki gwizd, któremu towarzyszyła para wylatująca z jej ust. Niechlujnie wyglądający czarnoksiężnik w kącie dzwonił jak dzwon przy każdym poruszeniu się i wraz z dzwonieniem jego głowa zaczynała wibrować potwornie, tak że musiał chwycić się za uszy, by utrzymać ją nieruchomo.
Czarownice i czarodzieje w limonkowozielonych szatach przechadzali się wzdłuż rzędów zadając pytania i zapisując uwagi w notatnikach takich jak Umbridge. Harry zauważył emblemat wyhaftowany na ich piersiach: skrzyżowane różdżka i kość.
- Czy to są lekarze? - spytał cicho Rona.
- Lekarze? - spytał przestraszony Ron. - Masz na myśli tych mugolskich dziwaków, którzy tną ludzi? Neeee... to są Uzdrowiciele.
- Tutaj! - zawołała pani Weasley przekrzykując ponowne dzwonienie czarnoksiężnika w kącie i poszli za nią w kierunku kolejki, ustawionej przed pulchną czarownicą o blond włosach, usadowioną za biurkiem oznaczonym Informacje. Ściana za nią pokryta była ogłoszeniami i afiszami głoszącymi hasła w stylu: CZYSTY KOCIOŁEK CHRONI ELIKSIRY PRZED ZOSTANIEM TRUCIZNAMI albo ODTRUTKI TO TRUTKI, CHYBA ŻE ZATWIERDZI JE WYKWALIFIKOWANY UZDROWICIEL. Wisiał tam również duży portret czarownicy z długimi srebrnymi loczkami podpisany:

Dilys Derwent
Uzdrowicielka Św. Mungo 1722-1741
Dyrektorka Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie
1741-1768

Dilys obserwowała uważnie ekipę Wesleyów jakby ich liczyła. Kiedy Harry napotkał jej wzrok, mrugnęła lekko, zeszła na bok ze swojego portretu i zniknęła.
W międzyczasie na przedzie kolejki młody czarodziej odstawiał dziwny taniec w miejscu i próbował, w przerwach między jękami bólu, objaśnić swój problem czarownicy za biurkiem.
- Chodzi o te... auć... buty, które dał mi mój brat... auu... one zjadają moje... AUĆ... stopy... proszę na nie spojrzeć, musi być na nie rzucone... AAACH... jakieś zaklęcie i nie mogę... AAAAŁŁŁAAAA... ich zdjąć. Przeskoczył z jednej nogi na drugą jakby tańczył na gorących węglach.
- Buty chyba nie przeszkadzają ci w czytaniu, prawda? - oznajmiła blond czarownica, z poirytowaniem wskazując na duży napis po lewej stronie jej biurka. - Urazy spowodowane przez zaklęcia, czwarte piętro. Dokładnie tak jak jest napisane na tablicy informacyjnej o piętrach. Następny!
Kiedy czarodziej kulejąc i podrygując odszedł na bok, ekipa Weasleyów przesunęła się naprzód o kilka stóp i Harry przeczytał przewodnik po piętrach:
WYPADKI Z PRZEDMIOTAMI
Eksplozje kociołków, wybuchy różdżek, kraksy na miotłach etc.              Parter
ZRANIENIA SPOWODOWANE PRZEZ STWORZENIA
Ugryzienia, ukąszenia, poparzenia, wbite kolce, etc.     I piętro
MAGICZNE ZARAZKI
Choroby zakaźne, np. smocza ospa, choroba zanikania, grzybogruźlica etc.        II piętro
ZATRUCIA MIKSTURAMI I ROŚLINAMI
Wysypki, wymioty, niekontrolowalne chichotanie etc. III piętro
URAZY SPOWODOWANE PRZEZ ZAKLĘCIA
Niezdejmowalne czary, klątwy, niewłaściwie zaaplikowane uroki etc.  IV piętro
HERBACIARNIA DLA GOŚCI / SZPITALNY SKLEP V piętro

JEŚLI NIE JESTEŚ PEWIEN, GDZIE IŚĆ, NIE JESTEŚ W STANIE NORMALNIE SIĘ WYRAŻAĆ LUB NIE PRZYPOMINASZ SOBIE DLACZEGO TU JESTEŚ, NASZA CZARORECEPCJONISTKA BĘDZIE ZACHWYCONA MOGĄC CI POMÓC.

Bardzo stary, przygarbiony czarodziej z trąbką słuchową w uchu przesunął się teraz na początek kolejki. - Przyszedłem tu zobaczyć się z Broderickiem Bode! - wycharczał.
- Sala czterdzieści dziewięć, ale obawiam się, że traci pan czas - oznajmiła czarownica. - Jest kompletnie otumaniony, wie pan... nadal myśli, że jest czajniczkiem na herbatę. Następny!
Wyglądający na zaniepokojonego czarodziej trzymał mocno za kostkę swoją córkę, podczas gdy ona fruwała wokół jego głowy używając niezmiernie olbrzymich, opierzonych skrzydeł, które wyrastały wprost z pleców jej dziecięcego ubranka.
- Czwarte piętro - oznajmiła czarownica znudzonym głosem nie czekając na pytanie i mężczyzna zniknął za podwójnymi drzwiami przy biurku trzymając swoją córkę jak dziwnie ukształtowany balon. - Następny!
Pani Weasley przysunęła się do biurka.
- Witam - spytała - mój mąż, Artur Weasley, miał być przenoszony do innej sali tego ranka. Czy mogłaby pani nam powiedzieć...?
- Artur Weasley? - powtórzyła czarownica przebiegając palcem w dół długiej listy leżącej przed nią. - Tak, pierwsze piętro, drugie drzwi po prawej, Sala Dai Llewellyn.
- Dziękuję - powiedziała pani Weasley. - Chodźcie wszyscy.
Podążyli za nią przez podwójne drzwi i dalej wąskim korytarzem za nimi, na ścianach którego rzędem wisiały kolejne portrety słynnych Uzdrowicieli, oświetlonym przez kryształowe kule pełne świeczek, które unosiły się pod sufitem wyglądając jak gigantyczne bańki mydlane. Przechodząc mijali kolejnych czarodziejów i czarownice w limonkowozielonych szatach, wchodzących i wychodzących z drzwi. Paskudnie cuchnący żółty gaz uniósł się w przejściu kiedy przechodzili obok jednych drzwi i przez cały czas słyszeli odległe płacze. Wspięli się jednym skrzydłem schodów i wkroczyli na korytarz Zranień Spowodowanych Przez Stworzenia. Na drugich drzwiach po prawej stronie widniał napis: "Niebezpieczeństwo", Sala Dai Llewellyn: Poważne Ugryzienia. Poniżej tego napisu w mosiężną ramkę wetknięta była kartka, z której można było odczytać napisane odręcznym pismem: Uzdrowiciel Dyżurny: Hipokrates Smethwyck. Uzdrowiciel Praktykant: August Pye.
- Poczekamy na zewnątrz, Molly - oznajmiła Tonks. - Artur z pewnością nie życzyłby sobie zbyt wielu gości na raz... na początek to powinna być tylko rodzina.
Szalonooki burknął coś zgadzając się z tym pomysłem i ustawił się plecami do ściany korytarza, a jego magiczne oko obracało się we wszystkich kierunkach. Harry również się wycofał, ale pani Weasley wyciągnęła rękę i pchnęła go przez drzwi mówiąc: - Nie bądź głuptas, Harry, Artur chce ci podziękować.
Sala była mała i raczej obskurna, jako że jedyne okno było wąskie i umiejscowione wysoko na ścianie naprzeciw drzwi. Większość światła pochodziła z kolejnych świecących kryształowych kul zgromadzonych pośrodku sufitu. Ściany wyłożone były dębowymi panelami, a na jednej z nich wisiał portret raczej złośliwie wyglądającego czarodzieja podpisany: Urquhart Rackharrow, 1612-1697, Wynalazca Klątwy Rozplątującej.
Na sali znajdowało się tylko trzech pacjentów. Pan Weasley zajmował łóżko na samym końcu sali, zaraz obok maleńkiego okienka. Harry ucieszył się i poczuł ulgę widząc, że wparty na kilku poduszkach czytał Proroka Codziennego przy pojedynczym promieniu słonecznego światła padającego na jego łóżko. Popatrzył na nich, kiedy szli w jego kierunku i widząc kto do niego idzie rozpromienił się.
- Witajcie! - zawołał odrzucając na bok Proroka. - Bill właśnie wyszedł, Molly, musiał wracać do pracy, ale powiedział, że wpadnie do was później.
- Jak się czujesz, Arturze? - zapytała pani Weasley nachylając się, by pocałować go w policzek i z zaniepokojeniem patrząc w jego twarz. - Nadal wyglądasz trochę mizernie.
- Czuję się zupełnie dobrze - powiedział pogodnie pan Weasley wyciągając zdrowe ramię by uścisnąć Ginny. - Gdyby tylko mogli mi zdjąć bandaże, byłbym gotowy iść do domu.
- A dlaczego nie mogą ich zdjąć, tato? - spytał Fred.
- No cóż, zaczynam krwawić jak szalony za każdym razem gdy próbują - odparł pan Weasley radośnie sięgając po swoją różdżkę, która leżała na szafce przy jego łóżku. Machnął ją i przy jego łóżku pojawiło się sześć dodatkowych krzeseł, na których mogli usiąść.- Wygląda na to, że w kłach tego węża była jakaś raczej niezwykła trucizna, która nie pozwala moim ranom się zabliźnić. Ale są pewni, że uda im się znaleźć antidotum. Mówią, że mieli do czynienia z o wiele gorszymi przypadkami niż mój, a w międzyczasie muszę tylko przyjmować co godzinę Miksturę Uzupełniania Krwi. Ale ten facet tam - powiedział zniżając głos i kiwając głową w kierunku łóżka naprzeciw, w którym leżał mężczyzna. Miał zielonkawą, chorowitą twarz i wpatrywał się w sufit. - Ugryziony przez wilkołaka, biedny gość. Nie ma na to lekarstwa.
- Wilkołaka? - wyszeptała zaniepokojona pani Weasley - Czy nie jest niebezpieczny w publicznej sali? Nie powinien być w osobnym pokoju?
- Do pełni są jeszcze dwa tygodnie - przypomniał jej cicho pan Weasley. - Rozmawiali z nim dzisiaj rano, no wiesz, Uzdrowiciele, próbowali go przekonać, że będzie w stanie prowadzić dalej prawie normalne życie. Powiedziałem mu - nie wspominając nazwisk oczywiście - ale powiedziałem, że sam osobiście znam wilkołaka, bardzo miłego człowieka, który uważa, że bardzo łatwo można sobie poradzić z tym stanem.
- I co odpowiedział? - spytał George.
- Powiedział, że i on mnie ugryzie jeśli się nie zamknę. - odparł smutno pan Weasley. - A ta kobieta tam - wskazał na jedyne zajęte jeszcze łóżko po prawej stronie od drzwi - nie chce powiedzieć Uzdrowicielom, co ją ugryzło, przez co wszyscy myślimy, że jest to coś, co przetrzymuje nielegalnie. Cokolwiek to było, wyrwało niezły kawałek z jej nogi. Kiedy zdejmują jej opatrunki cuchnie naprawdę paskudnie.
- A ty masz zamiar powiedzieć nam co się stało, tato? - spytał Fred przyciągając krzesło bliżej łóżka.
- Cóż, przecież już wiecie, prawda? - powiedział pan Weasley uśmiechając się znacząco do Harry'ego. - To bardzo proste... miałem bardzo długi dzień, przysnąłem, zaatakował mnie wąż i pogryzł.
- Czy piszą o tym w Proroku, że zostałeś zaatakowany? - zapytał Fred wskazując na gazetę, którą odrzucił na bok pan Weasley.
- Nie, oczywiście że nie - odparł pan Weasley z lekko gorzkim uśmiechem - Ministerstwo nie chce, żeby wszyscy wiedzieli, że paskudny olbrzymi wąż dostał...
- Arturze! - ostrzegła go pani Weasley.
- ... dostał... eee... mnie. - dokończył pospiesznie pan Weasley, chociaż Harry był całkiem pewien, że to nie to miał zamiar powiedzieć.
- A gdzie byłeś kiedy to się stało, tato? - spytał George.
- To moja sprawa - odparł pan Weasley uśmiechając się lekko. Chwycił Proroka Codziennego, otworzył go ponownie i powiedział - Kiedy przyszliście czytałem właśnie o aresztowaniu Willy'ego Widdershinsa. Wiecie, okazało się, że to Willy krył się za tymi odbijającymi toaletami ostatniego lata. Jedno z jego zaklęć wystrzeliło, toaleta eksplodowała i znaleźli go leżącego nieprzytomnie wśród resztek, od stóp do głów umazanego w ....
- Kiedy mówisz, że byłeś "na służbie" - przerwał mu cichym głosem Fred - czym się zajmowałeś?
- Słyszeliście waszego ojca - wyszeptała pani Weasley - nie będziemy o tym dyskutować tutaj! Mów dalej o Willym Widdershinsie, Arturze.
- Cóż, nie pytajcie mnie jak, ale właśnie został uwolniony od oskarżenia w tej sprawie - powiedział ponuro pan Weasley, - Mogę jedynie przypuszczać, że złoto przeszło z rąk do rąk...
- Pilnowałeś tego, prawda? - spytał cicho George. - Tej broni? Tego, czego tak pragnie Sam-Wiesz-Kto?
- George, uspokój się! - warknęła pani Weasley.
- W każdym razie - odezwał pan Weasley podniesionym głosem - tym razem Willy został złapany na sprzedawaniu Mugolom gryzących klamek i nie sądzę, by był wstanie wywinąć się z tego tym razem, bo według tego artykułu dwoje Mugoli straciło palce i są teraz w szpitalu Św. Mungo w celu awaryjnego odhodowania kości i modyfikacji pamięci. Pomyślcie tylko, Mugole u Św. Mungo! Zastanawiam się, na którym są oddziale.
I rozejrzał się gorliwie dookoła jakby w nadziei, że ujrzy drogowskaz.
- Harry, nie mówiłeś, że Sam-Wiesz-Kto ma węża? - spytał Fred obserwując reakcję ojca. - Wielkiego? Widziałeś go tej nocy, kiedy powrócił, prawda?
- Dość tego! - rozgniewała się pani Weasley - Szalonooki i Tonks są na zewnątrz, Arturze, chcieliby wejść i zobaczyć się z tobą. A wy wszyscy możecie poczekać na zewnątrz - dodała w kierunku swoich dzieci i Harry'ego. - Potem możecie przyjść i się pożegnać. No dalej.
Wyszli z powrotem na korytarz. Szalonooki i Tonks weszli do środka i zamknęli za sobą drzwi sali. Fred uniósł brwi.
- Super - oznajmił chłodno przetrząsając kieszenie - niech i tak będzie. Nie mówcie nam nic.
- Tego szukasz? - spytał George wyciągając coś, co wyglądało jak kłębek żyłki w kolorze ciała.
- Czytasz w moich myślach - uśmiechnął się Fred. - Zobaczmy czy u Św. Mungo rzucają Niezakłócalne Uroki na drzwi do sal, co wy na to?
On i George rozplątali żyłkę i oddzielili od siebie pięć par Wydłużalnych Uszu. Fred i George rozdali je dokoła. Harry zawahał się, czy wziąć jedne.
- Dalej, Harry, bierz! Uratowałeś tacie życie. Jeśli ktoś ma prawo podsłuchiwać go, to właśnie ty.
Uśmiechając się wbrew sobie Harry wziął jeden koniec żyłki i wetknął go sobie do ucha kiedy bliźniacy skończyli.
- Dobra, jedziemy! - szepnął Fred.
Żyłki zaczęły się wić jak długie cienkie robali i wślizgnęły się pod drzwi.
Najpierw Harry nie był w stanie dosłyszeć nic, a potem aż podskoczył, kiedy usłyszał jak Tonks szepcze tak wyraźnie, jakby stała tuż przy nim.
- ... przeszukali dokładnie cały teren, ale nie znaleźli nigdzie tego węża. Wygląda jakby zniknął po tym jak cię zaatakował, Arturze... ale Sami-Wiecie-Kto nie mógł się spodziewać, że wąż dostanie się do środka, prawda?
- Myślę, że wysłał go jako zwiad - mruknął Moody - bo dotąd nie miał jakoś szczęścia, nie? Nie, myślę że próbuje uzyskać wyraźniejszy obraz tego, przeciw czemu staje i gdyby Artura tam nie było, bestia miałaby więcej czasu, by się rozejrzeć. A więc Potter mówi, że widział jak to się stało?
- Tak - przytaknęła pani Weasley. Jej głos brzmiał raczej niespokojnie. - Wiesz, Dumbledore zdaje się, że czekał, aż Harry zobaczy coś takiego.
- Tak, cóż, - odezwał się Moody - jest coś śmiesznego w tym dzieciaku Potterów, wszyscy o tym wiemy.
- Dumbledore martwił się chyba o Harry'ego kiedy rozmawiałam z nim dziś rano - wyszeptała pani Weasley.
- Oczywiście że się martwi - mruknął Moody - Chłopak widzi rzeczy z perspektywy węża Sami-Wiecie-Kogo. Najwyraźniej Potter nie zdaje sobie sprawy z tego, co to oznacza, ale jeśli Sami-Wiecie-Kto opętał go...
Harry wyszarpnął Wydłużalne Ucho ze swojego własnego, a serce waliło mu bardzo szybko i na twarzy pojawiły się wypieki. Spojrzał na pozostałych. Wszyscy wpatrywali się w niego nagle przerażeni. Z ich uszu nadal wystawały żyłki.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

 

Gwiazdka na Oddziale Zamkniętym
w tłumaczeniu pomagała Juleczka

Czy to dlatego Dumbledore unikał wzroku Harry'ego? Czy spodziewał się może ujrzeć spoglądającego z nich Voldemorta, obawiając się być może, że jasna zieleń jego oczu może się nagle zmienić w szkarłat z kocimi szparkami zamiast źrenic? Harry przypomniał sobie jak niegdyś wężowa twarz Voldemorta wyłoniła się z tyłu głowy profesora Quirrella i przejechał ręką po tyle swojej własnej, zastanawiając się jakie to by było uczucie, gdyby Voldemort przebił się przez jego czaszkę.
Czuł się brudny, skażony, jakby nosił w sobie jakiś śmiertelny zarazek, niegodzien wsiąść do wagonu metra, zabierającego ich z powrotem ze szpitala wraz z niewinnymi, czystymi ludźmi, którym umysły i ciała wolne były od plagi Voldemorta... on nie tylko widział węża, on był wężem, teraz to wiedział...
I wtedy przyszła mu do głowy naprawdę przerażająca myśl, wspomnienie wypychające się na powierzchnię jego umysły, które sprawiło, że jego wnętrzności zaczęły się skręcać i wić jak węże.
Czym jeszcze się zajmował, poza szukaniem sprzymierzeńców?
Czymś, co może osiągnąć tylko cichaczem... jak jakaś broń. Coś, czego nie miał ostatnim razem.
Ja jestem tą bronią, pomyślał Harry i poczuł jakby trucizna pulsowała w jego żyłach, zmrażając go i sprawiając, że oblał się potem. Pociąg kołysząc się wjechał w ciemny tunel. Ja jestem tym, którego Voldemort stara się użyć, i to dlatego strażnicy ciągle siedzą mi na karku, gdzie się nie ruszę, to nie dla mojej ochrony, to dla ochrony innych ludzi. Tylko że to nie działa, nie są w stanie pilnować mnie przez cały czas, gdy jestem w Hogwarcie... to ja zaatakowałem pana Weasleya zeszłej nocy, to byłem ja. Voldemort zmusił mnie, abym to zrobił i choćby teraz też może być we mnie, może słuchać moich myśli...
- Harry, kochanie, nic ci nie jest? - wyszeptała pani Weasley pochylając się nad Ginny, by odezwać się do niego, kiedy pociąg turkocząc mknął przez ciemny tunel. - Nie wyglądasz najlepiej. Mdli cię?
Wszyscy obserwowali go. Potrząsnął gwałtownie głową i wlepił wzrok w ogłoszenie o ubezpieczeniach nieruchomości.
- Harry, Kochanie, jesteś pewien, że nic ci nie jest? - spytała pani Weasley zaniepokojonym głosem, gdy przechodzili koło zaniedbanego trawnika pośrodku Grimmauld Place - Wyglądasz coraz bardziej blado... na pewno spałeś dziś rano? Idź zaraz na górę do łóżka i pośpij sobie przez kilka godzin przed kolacją, dobrze?
Harry przytaknął. To była gotowa wymówka, by nie rozmawiać z żadnym z pozostałych, czego dokładnie pragnął. Tak więc gdy tylko otworzyła frontowe drzwi pospieszył natychmiast koło przypominającego trollową nogę wieszaka na parasole i wspiął się po schodach na górę do sypialni, którą dzielił z Ronem.
Gdy już się tam znalazł zaczął chodzić w tą i z powrotem mijając dwa łóżka i pustą ramę obrazu Phineasa Nigellusa. W jego mózgu wrzało i roiło się od pytań i jeszcze bardziej przerażających pomysłów.
W jaki sposób stał się wężem? Być może był animagiem... nie, to niemożliwe, wiedziałby o tym... może to Voldemort był animagiem... tak, pomyślał Harry, to by pasowało, oczywiście zmieniałby się w węża... i kiedy jest we mnie, wtedy obaj się przemieniamy... ale to nadal nie wyjaśnia jak dostałem się do Londynu i z powrotem do łóżka w przeciągu około pięciu minut... ale przecież Voldemort jest najpotężniejszym, nie wliczając Dumbledore'a, czarodziejem na świecie, dla niego prawdopodobnie nie był problemem przemieszczanie ludzi w ten sposób.
Ale w takim razie, pomyślał z okropnym ukłuciem paniki, to jest szaleństwo - jeśli Voldemort może mnie opętać, to właśnie teraz daję mu przejrzysty obraz siedziby Zakonu Feniksa. Będzie wiedział, kto należy do Zakonu i gdzie przebywa Syruisz... i słyszałem mnóstwo rzeczy, których nie powinienem był słyszeć, wszystko co Syriusz powiedział mi pierwszej nocy kiedy tu przybyłem...
Było na to tylko jedno wyjście: musiał natychmiast opuścić Grimmauld Place. Spędzi Święta w Hogwarcie, z dala od innych, co sprawi, że przynajmniej na czas ferii będą bezpieczni... ale nie, to nie pomoże, w Hogwarcie nadal jest mnóstwo ludzi, których można zaatakować i zranić. Co jeśli następnym razem to będzie Seamus, Dean albo Neville? Przestał krążyć po pokoju i zaczął wpatrywać się w pusty obraz Phineasa Nigellusa. Poczuł jakby jego dołku sadowiła się ołowiana kula. Nie miał wyboru: musiał wrócić na Privet Drive, odciąć się całkowicie od wszystkich innych czarodziejów.
Cóż, jeśli musiał to zrobić, pomyślał, nie było sensu zwlekać. Starając się ze wszystkich sił nie myśleć o tym jak zareagują Dursleyowie, gdy zastaną go przed swoimi drzwiami sześć miesięcy wcześniej niż się spodziewali, podszedł do swojego kufra, zatrzasnął wieko i zamknął go na klucz rozglądając się automatycznie za Hedwigą zanim przypomniał sobie, że ona nadal jest w Hogwarcie... cóż, jej klatka to jedną rzecz mniej do dźwigania... Chwycił jeden koniec kufra i przeciągnął go już przez pół drogi do drzwi, gdy odezwał się złośliwy głos: - Uciekamy, co?
Harry obejrzał się. Phineas Nigellus pojawił się na płótnie swojego portretu i wychylał się teraz z ramy obserwując Harry'ego wyrazem rozbawienia na twarzy.
- Nie uciekam, nie - odpowiedział krótko Harry przeciągając swój kufer o kolejne kilka stóp przez pokój.
- Myślałem - zaczął Phineas Nigellus gładząc swoją spiczastą bródkę - że aby należeć do Gryffindoru trzeba być odważnym? Dla mnie wygląda to tak, że bardziej pasowałbyś do mojego domu. My Ślizgoni jesteśmy odważni, o tak, ale nie jesteśmy głupi. Dla przykładu, gdy mamy wybór, zawsze wybieramy ratowanie własnego karku.
- To nie swój własny kark ratuję - uciął Harry ciągnąc dalej kufer po wyjątkowo nierównym i przeżartym przez mole kawałku dywanu zaraz pod samymi drzwiami.
- Ach, rozumiem - powiedział Phineas Nigellus wciąż gładząc się po bródce - to nie jest tchórzliwa ucieczka - ty jesteś szlachetny.
Harry zignorował go. Trzymał już rękę na klamce, gdy Phineas Nigellus dodał leniwie:
- Mam dla ciebie wiadomość od Albusa Dumbledore'a.
Harry obrócił się.
- Jak ona brzmi?
- "Zostań tam gdzie jesteś".
- Nawet się nie poruszyłem! - zaoponował Harry wciąż trzymając rękę na klamce - No to co to za wiadomość?
- Właśnie ci ją przekazałem, głuptasie - powiedział spokojnie Phineas Nigellus - Dumbledore mówi: "Zostań tam gdzie jesteś".
- Dlaczego? - spytał ze zniecierpliwieniem Harry upuszczając koniec swojego kufra - Dlaczego chce żebym został? Co jeszcze powiedział?
- Nic ponadto - odpowiedział Phineas Nigellus unosząc cienką czarną brew, jakby uznał Harry'ego za impertynenta.
Gniew w Harrym uniósł się do granicy jak wąż wyłaniający się z wysokiej trawy. Był wyczerpany, zdezorientowany do granic możliwości, w ciągu ostatnich dwunastu godzin doświadczył już strachu, ulgi, i ponownie strachu, a mimo to Dumbledore nie chciał z nim rozmawiać!
- Więc to wszystko, tak? - spytał głośno - "Zostań tam gdzie jesteś"? To też było wszystko co ktokolwiek mógł mi powiedzieć po tym jak zostałem zaatakowany przez tych Dementorów! Po prostu siedź cicho a starsi wszystkim się zajmą, Harry! Ale nie będziemy sobie zawracać głowy mówieniem ci czegokolwiek, bo twój malutki móżdżek mógłby sobie z tym nie dać rady!
- Wiesz - odparł Phineas Nigellus jeszcze głośniej niż Harry - dokładnie dlatego nie cierpiałem być nauczycielem! Młodzi ludzie są tak piekielnie przekonani, że mają absolutną rację w każdej sprawie. Czy jeszcze do ciebie nie dotarło, mój biedny nadęty księciuniu, że może istnieć oczywisty powód, dla którego dyrektor Hogwartu nie wtajemnicza cię w każdy najmniejszy szczegół swojego planu? Czy kiedykolwiek zastanowiłeś się przez chwilę, czując się tak ciężko doświadczonym przez los, by zauważyć że przestrzeganie poleceń Dumbledore'a jeszcze nigdy nie wpuściło cię w tarapaty? Nie. Nie, tak jak wszyscy młodzi ludzie jesteś przekonany, że sam myślisz i czujesz, że sam rozpoznajesz niebezpieczeństwo, że sam jesteś jedyny na tyle bystry by zdawać sobie sprawę z tego, co może planować Czarny Pan...
- A więc on planuje coś związanego ze mną? - zagadnął szybko Harry.
- Czy ja to powiedziałem? - odparł Phineas Nigellus przyglądając się leniwie swoim jedwabnym rękawiczkom - A teraz wybacz mi, ale mam lepsze rzeczy do roboty niż wysłuchiwanie udręk wieku dojrzewania... miłego dnia.
I przeszedł w stronę krawędzi swojej ramy znikając z zasięgu wzroku.
- Super, idź sobie! - krzyknął Harry do pustej ramy - I przekaż Dumbledore'owi podziękowanie za nic!
Puste płótno pozostało milczące. Wściekając się Harry przeciągnął kufer z powrotem do stóp swojego łóżka i rzucił się twarzą w dół na przeżarte przez mole posłanie. Zamknął oczy, czuł się ociężały i obolały.
Czuł się, jakby podróżował przez wiele, wiele mil... wydawało się niemożliwością, że mniej niż dwadzieścia cztery godziny temu Cho Chang zbliżała się ku niemu pod jemiołą... był tak zmęczony... bał się zasnąć... nie wiedział jednak jak długo zdoła się temu opierać... Dumbledore kazał mu zostać... to musi oznaczać, że wolno mu zasnąć... ale bał się... co będzie jeśli to znowu się stanie?
Zapadał się w cienie...
To było tak, jakby film w jego głowie tylko czekał na rozpoczęcie. Szedł w dół opuszczonym korytarzem w stronę prostych czarnych drzwi, mijając surowe kamienne ściany, pochodnie i otwarte przejście po lewej stronie prowadzące ku skrzydłu kamiennych schodów wiodących w dół...
Dotarł do czarnych drzwi, ale nie potrafił ich otworzyć... stał wpatrując się w nie, desperacko chcąc wejść... coś, czego pragnął całym swoim sercem znajdowało się za nimi... nagroda wykraczająca poza jego marzenia... gdyby tylko ta jego blizna przestała tak kłuć... wtedy byłby w stanie myśleć wyraźniej...
- Harry - usłyszał głos Rona dobiegający z bardzo, bardzo daleka - Mama mówi, że kolacja jest już gotowa, ale zostawi ci trochę jeśli chcesz zostać w łóżku.
Harry otworzył oczy, ale Ron wyszedł już z pokoju.
Nie chce zostać ze mną sam na sam, pomyślał Harry. Nie po tym co usłyszał od Moody'ego.
Podejrzewał, że nikt nie będzie go już tu chciał, teraz kiedy wiedzieli co w nim siedzi.
Nie zejdzie na kolację. Nie będzie ich zadręczał swoim towarzystwem. Obrócił się na drugi bok i po chwili znowu zapadł w sen. Obudził się dużo później, we wczesnych godzinach rannych. Jego żołądek skręcał się z głodu. Ron chrapał na łóżku obok. Zezując wokoło zobaczył ciemne kontury Phineasa Nigellusa stojącego ponownie na swoim portrecie i Harry'emu przyszło do głowy, że Dumbledore wysłał prawdopodobnie Phineasa Nigellusa, by ten doglądał go na wypadek, gdyby miał kogoś zaatakować.
Uczucie bycia splugawionym nasiliło się. Niemal żałował, że posłuchał Dumbledore'a... jeśli tak miało od teraz wyglądać jego życie na Grimmauld Place, to może mimo wszystko byłoby mu lepiej na Privet Drive.

* * *

Wszyscy spędzili następny poranek na rozwieszaniu świątecznych dekoracji. Harry nie mógł sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek wcześniej Syriusz był w tak dobrym nastroju. Śpiewał właśnie kolędy, najwyraźniej zachwycony faktem, że będzie miał towarzystwo w czasie Świąt.
Harry słyszał jego głos rozbrzmiewający przez podłogę zimnego salonu, w którym siedział samotnie obserwując niebo na zewnątrz, które stawało się coraz bielsze, grożąc opadami śniegu. Cały czas czuł dziką przyjemność z dawania innym szansy rozmawiania o nim, jako że na pewno to robili. Kiedy w porze obiadu usłyszał na schodach panią Weasley wołającą łagodnie jego imię, wycofał się jeszcze bardziej na górę i zignorował ją.
Około szóstej wieczorem zadzwonił dzwonek do drzwi i pani Black znów zaczęła krzyczeć. Zakładając, że przyszedł Mundungus albo jakiś inny członek Zakonu, Harry zaledwie usadził się wygodniej przy ścianie pokoju Hardodzioba, w którym się ukrywał. Karmiąc hipogryfa martwymi szczurami starał się nie myśleć o tym, jak bardzo jest głodny. Był to dla niego lekki szok, gdy kilka minut później ktoś załomotał mocno w drzwi.
- Wiem, że tam jesteś - oznajmił głos Hermiony - Czy mógłbyś łaskawie wyjść? Chcę z tobą porozmawiać.
- Co ty tu robisz? - spytał Harry otwierając drzwi podczas gdy Hardodziob powrócił do skrobania pazurami po pokrytej słomą podłodze w poszukiwaniu jakichś kawałków szczura, które mógł upuścić. - Myślałem że jeździsz na nartach z mamą i tatą?
- Cóż, mówiąc szczerze, jazda na nartach nie jest tak naprawdę dla mnie - wyznała Hermiona - Więc przyjechałam tu na Święta. W jej włosach pełno było śniegu, a twarz miała różową od zimna. - Ale nie mów tego Ronowi. Powiedziałam mu, że narty są naprawdę fajne, bo cały czas się ze mnie śmiał. Mama i tata byli trochę rozczarowani, ale powiedziałam im, że wszyscy, którzy biorą na poważnie egzaminy zostają w Hogwarcie, aby się uczyć. Chcą, żeby dobrze mi poszło, zrozumieją. Tak czy siak - powiedziała rześko - chodźmy do twojej sypialni, mama Rona napaliła tam w kominku i przysłała kanapki.
Harry poszedł za nią z powrotem na drugie piętro. Wchodząc do sypialni zdziwił się nieco widząc Rona i Ginny siedzących na łóżku Rona i czekających na nich.
- Przyjechałam Błędnym Rycerzem - oświadczyła beztrosko Hermiona ściągając kurtkę zanim Harry zdążył cokolwiek powiedzieć. - Dziś z samego rana Dumbledore powiedział mi co się stało, ale musiałam zaczekać aż semestr skończy się oficjalnie, zanim mogłam wyjechać. Umbridge jest oczywiście wściekła, że wszyscy zniknęliście jej sprzed nosa, chociaż Dumbledore tłumaczył jej, że pan Weasley jest u Św. Munga i że dał wam wszystkim pozwolenie na wizytę. Tak więc...
Usiadła obok Ginny i obie wraz Ronem spojrzały na Harry'ego.
- Jak się czujesz? - spytała Hermiona.
- Dobrze - odparł sztywno Harry.
- Och, nie kłam Harry! - powiedziała zniecierpliwiona - Ron i Ginny mówią, że ukrywasz się przed wszystkimi odkąd wróciliście ze Św. Munga.
- Tak mówią? - spytał Harry spoglądając na Rona i Ginny. Ron patrzył w dół na swoje stopy, ale Ginny nie wyglądała zupełnie na zmieszaną.
- Cóż, tak jest! - stwierdziła - I nie chcesz patrzeć na żadne z nas!
- To wy wszyscy nie chcecie na mnie patrzeć! - odpowiedział ze złością Harry.
- A może patrzycie na siebie na zmianę i w ten sposób się mijacie? - zasugerowała Hermiona, a kąciki jej ust zadrżały.
- Bardzo śmieszne - odszczeknął Harry odwracając się.
- Och, przestańcie z tymi nieporozumieniami - powiedziała ostro Hermiona. - Posłuchaj, reszta powiedziała mi co podsłuchaliście poprzedniego wieczoru przez Wydłużalne Uszy...
- Naprawdę? - warknął Harry wciskając ręce głęboko do kieszeni i obserwując śnieg padający gęsto za oknem. - Wszyscy rozmawiają o mnie, prawda? Cóż, zaczynam się przyzwyczajać.
- Chcieliśmy z tobą porozmawiać, Harry - zaczęła Ginny - ale skoro ukrywasz się odkąd tylko wróciliśmy...
- Ja nie chciałem, by ktoś ze mną rozmawiał - oznajmił Harry, który czuł się coraz bardziej poirytowany.
- No cóż, to było trochę głupie z twojej strony - odparła ze złością Ginny - wiedząc, że nie znasz nikogo, oprócz mnie, kto był opętany przez Sam-Wiesz-Kogo, a ja mogę ci powiedzieć jak to jest.
Harry pozostał całkiem nieruchomy kiedy sens tych słów uderzył go. Potem odwrócił się.
- Zapomniałem - przyznał.
- Szczęściarz - powiedziała chłodno Ginny.
- Przepraszam - zaczął Harry i naprawdę tak myślał. - Więc... więc w takim razie myślisz, że jestem opętany?
- No cóż, pamiętasz wszystko co robiłeś? - spytała Ginny. - Czy masz takie długie okresy czasu, kiedy nie wiesz czym się zajmowałeś?
Harry wytężył mózg.
- Nie - powiedział.
- W takim razie Sam Wiesz Kto nigdy w tobie nie był - wyjaśniła prosto Ginny. - Kiedy robił to mi, nie mogłam sobie przypomnieć, co robiłam przez wiele godzin w tym czasie. Byłam gdzieś i nie wiedziałam jak się tam dostałam.
Harry nie śmiał niemal jej uwierzyć, chociaż jego serce ogarniała ulga prawie wbrew jemu samemu.
- Ale ten sen, który miałem o twoim tacie i o tym wężu...
- Harry, miałeś już wcześniej takie sny - powiedziała Hermiona - Miewałeś przebłyski tego, co zamierzał Voldemort w zeszłym roku.
- To było coś innego - zaoponował Harry potrząsając głową - Ja byłem w wężu. To było tak, jakbym sam był wężem... a co jeśli Voldemort w jakiś sposób przeniósł mnie do Londynu...?
- Pewnego dnia - zaczęła Hermiona całkowicie doprowadzona do rozpaczy - przeczytasz Historię Hogwartu i może dotrze do ciebie, że wewnątrz Hogwartu nie można się ani aportować ani deportować. Nawet Voldemort nie mógł sprawić, że wyfrunąłeś ot tak sobie ze swojego dormitorium, Harry.
- Nie ruszyłeś się z łóżka, stary - dodał Ron - Widziałem jak miotałeś się we śnie przez przynajmniej minutę zanim zdołaliśmy cię obudzić.
Harry znowu zaczął krążyć po pokoju rozmyślając. Wszystko co mówili nie tylko było uspokajające, to trzymało się kupy... bezwiednie sięgnął po kanapkę z talerza leżącego na łóżku i wepchnął ją sobie łapczywie do ust.
Więc mimo wszystko nie jestem tą bronią, pomyślał Harry. Jego serce wypełniło szczęście i ulga i poczuł że ma ochotę się przyłączyć kiedy usłyszeli Syriusza przechodzącego obok ich drzwi w stronę pokoju Hardodzioba, śpiewającego ze wszystkich sił "Bóg jest tu, weselcie się hipogryfy".

* * *

Jak w ogóle mógł marzyć o powrocie na Privet Drive na Święta? Zachwyt Syriusza wywołany tym, że jego dom znów pełen był ludzi, a zwłaszcza tym, że miał z powrotem Harry'ego przy sobie, był zaraźliwy. Nie był już tym ich markotnym gospodarzem z lata. Teraz najwyraźniej postawił sobie za cel, by wszyscy bawili się tak dobrze, jeśli nie lepiej, jak bawiliby się w Hogwarcie i pracował bez wytchnienia w dni poprzedzające Boże Narodzenie sprzątając i dekorując dom z ich pomocą. W ten sposób zanim wszyscy wylądowali w swoich łóżkach w Wigilię, dom był prawie nie do poznania. Zmatowiałe żyrandole nie były już obwieszone pajęczynami, ale girlandami ostrokrzewu i złotymi oraz srebrnymi łańcuchami. Magiczny śnieg połyskiwał leżąc w kupkach na wyświechtanych dywanach. Wielka choinka przytargana przez Mundungusa i przystrojona żywymi rusałkami zasłoniła drzewo genealogiczne rodziny Syriusza i nawet wypchane głowy skrzatów domowych na ścianie hallu nosiły czapki i brody Gwiazdora.
Harry obudził się w świąteczny poranek by znaleźć stos prezentów u stóp jego łóżka. Ron był już w połowie rozpakowywania swojej własnej, raczej większej sterty.
- Niezły łup w tym roku - poinformował Harry'ego przez tuman papieru. - Dzięki za kompas na miotłę, jest doskonały. Przebija prezent Hermiony - ona dała mi planer prac domowych...
Harry przekopał się przez swoje prezenty i znalazł podpisany przez Hermionę. Jemu również dała książkę, która przypominała terminarz, z tą różnicą, że za każdym razem, gdy otwierał stronę wypowiadała na głos coś z stylu: "Lepiej zrób to dzisiaj, jutro będziesz wisiał!".
Syriusz i Lupin podarowali Harry'emu zestaw wspaniałych książek zatytułowanych Praktyczna Magia Obronna i jej Zastosowanie Przeciw Czarnej Magii. Miały one świetne, ruchome kolorowe ilustracje do wszystkich opisywanych w niej przeciwzaklęć i uroków. Harry przeleciał z zapałem przez pierwszy tom. Już teraz widział, że ta książka będzie bardzo przydatna w jego planach odnośnie AD. Hagrid przysłał brązowy futrzasty portfel z kłami, które miały z założenia chronić przed złodziejami. Niestety uchroniły również Harry'ego przed włożeniem do niego jakichkolwiek pieniędzy bez ryzyka utrat palców. Prezentem od Tonks był mały, działający model Błyskawicy. Harry patrzył jak lata po pokoju marząc o tym, by nadal mieć swoją pełnej wielkości wersję. Ron sprezentował mu niezwykłej wielkości pudełko Fasolek Wszystkich Smaków, od pana i pani Weasley dostał jak zwykle ręcznie robiony na drutach sweter i trochę kruchych ciastek, a od Zgredka naprawdę okropne malowidło, które jak przypuszczał Harry, Zgredek namalował sam. Właśnie odwrócił je do góry nogami, żeby zobaczyć, czy w ten sposób lepiej wygląda, kiedy z głośnym trzaskiem u stóp jego łóżka aportowali się Fred i George.
- Wesołych Świąt - odezwał się George. - Nie idźcie na dół przez chwilę.
- Czemu nie? - spytał Ron.
- Mama znów płacze - wyjaśnił ciężko Fred. - Percy odesłał swój świąteczny sweter.
- Bez żadnego liściku - dodał George. - Nie zapytał jak się tata czuje, ani nie odwiedził go ani nic innego.
- Próbowaliśmy ją pocieszyć - powiedział Fred obchodząc łóżko, by spojrzeć na portret Harry'ego. - Powiedzieliśmy jej, że Percy jest niczym więcej jak spleśniałą kupką szczurzych odchodów.
- Nie pomogło - stwierdził George częstując się czekoladową żabą. - Więc Lupin się tym zajął. Myślę, że najlepiej będzie jak pozwolimy mu rozweselić ją zanim zejdziemy na śniadanie.
- A tak w ogóle to co to ma być? - spytał Fred zerkając na malowidło Zgredka. - Wygląd jak gibbon z dwoma czarnymi oczami.
- To jest Harry! - oznajmił George wskazując na tył obrazka - Tak jest napisane z tyłu!
- Niezłe podobieństwo - stwierdził Fred uśmiechając się. Harry rzucił w niego swoim nowym terminarzem prac domowych. Terminarz uderzył w ścianę naprzeciwko i upadł na podłogę oznajmiając radośnie: "Postawiłeś nad "i" kropkę, kreskę nad "t" też, to możesz teraz robić co tylko sobie chcesz".
Wstali i ubrali się. Mogli dosłyszeć różnych mieszkańców domu wołających do siebie "Wesołych Świąt". W drodze na dół spotkali Hermionę.
- Dzięki za książkę, Harry - powiedziała radośnie - Od dawna marzyłam o tej Nowej Teorii Numerologii! A te perfumy są naprawdę niezwykłe, Ron.
- Nie ma sprawy - odparł Ron. - A to dla kogo? - dodał kiwając głową w starannie opakowany prezent, który niosła.
- Dla Stforka - wyjaśniła pogodnie Hermiona.
- Lepiej żeby to nie było coś do ubrania! - ostrzegł ją Ron - Wiesz, co powiedział Syriusz: Stforek wie za dużo, nie możemy go uwolnić!
- To nie jest ubranie - odparła Hermiona - chociaż gdybym postąpiła po swojemu, z pewnością dałabym mu coś do ubrania zamiast tych brudnych starych łachmanów, które nosi. Nie, to jest wyszywana kołderka, pomyślałam że rozjaśni jego sypialnię.
- Jaką sypialnię? - spytał Harry ściszając głos do szeptu, gdyż przechodzili właśnie obok portretu matki Syriusza.
- Cóż, Syriusz mówi, że nie bardzo jest sypialnia, bardziej coś w rodzaju... legowiska - wyjaśniła Hermiona. - Najwidoczniej śpi pod bojlerem w tym schowku przy kuchni.
Kiedy przybyli, pani Weasley była jedyną osobą w piwnicy. Stała przy kuchni i kiedy życzyła im "Wesołych Świąt", brzmiało to tak, jakby była bardzo przeziębiona. Wszyscy odwrócili wzrok.
- A więc to jest sypialnia Stforka? - spytał Ron maszerując prosto do obdrapanych drzwi w kącie naprzeciw spiżarni. Harry nigdy nie widział, by były otwarte.
- Tak - powiedziała lekko podenerwowana Hermiona - Ee... myślę, że powinniśmy zapukać.
Ron zastukał w drzwi kłykciami, ale nie było odpowiedzi.
- Musi szwędać się gdzieś na górze - stwierdził i bez zbędnego zamieszania otworzył drzwi - Uuch!
Harry zajrzał do środka. Większość schowka zajmował potężny staromodny bojler, ale w wysokiej na stopę przestrzeni pod rurami Stforek urządził sobie coś, co wyglądało jak gniazdo. Na podłodze leżała kupa przebranych szmat i śmierdzących starych koców i tylko małe wklęśnięcie pośrodku nich pokazywało miejsce, gdzie Stforek zwijał się do snu każdej nocy. Gdzieniegdzie pośród materiałów walały się czerstwe okruchy chleba i spleśniałe stare kawałki sera. W odległym kącie połyskiwały małe przedmioty i monety, które jak zgadywał Harry, Stforek niczym sroka ocalił w trakcie oczyszczania domu przez Syriusza. Udało mu się też zdobyć oprawione w srebro rodzinne fotografie, które Syriusz wyrzucił latem. Szybka była strzaskana, ale małe biało-czarne postacie wewnątrz nich nadal patrzyły na niego z wyższością. Pośród nich była - poczuł lekkie szarpnięcie w żołądku - ciemna, mocno zasłonięta kobieta, której proces widział w myślodsiewni Dumbledore'a: Bellatrix Lestrange. Sądząc po wyglądzie, to była ulubiona fotografia Stforka. Umieścił ją przed wszystkimi innymi i posklejał niezdarnie szkło czarotaśmą.
- Myślę, że po prostu zostawię ten prezent tutaj - powiedziała Hermiona kładąc starannie paczkę pośrodku zagłębienia w szmatach i kocach i cicho zamykając drzwi. - Znajdzie go sobie później i tak będzie dobrze.
- Tak sobie pomyślałem - odezwał się Syriusz wyłaniając się ze spiżarni z wielkim indykiem w rękach, kiedy zamknęli drzwi do schowka - czy ktoś właściwie widział Stforka ostatnio?
- Nie widziałem go od tej nocy, kiedy tu przybyliśmy - odparł Harry - Kazałeś mu wyjść z kuchni.
- Taa... - przytaknął Syriusz marszcząc brwi. - Wiesz, tak myślę, że to był też ostatni raz, kiedy ja go widziałem... musi się kryć gdzieś na górze.
- Nie mógł odejść, prawda? - spytał Harry - To znaczy, kiedy powiedziałeś "wynocha!" może pomyślał, że ma się wynieść z domu?
- Nie, nie, skrzaty domowe nie mogą wyjść, chyba że podaruje im się ubranie. Są przywiązane rodzinnego domu - orzekł Syriusz.
- Mogą wyjść z domu, jeśli naprawdę tego chcą - sprzeciwił się Harry. - Zgredek to zrobił, wychodził z domu Malfoyów żeby mnie ostrzec dwa lata temu. Musiał się za to później ukarać, ale mimo to nadal mógł to zrobić.
Przez chwilę Syriusz wyglądał na lekko zmieszanego, po czym stwierdził: - Poszukam go później, myślę, że znajdę go wypłakującego oczy nad starymi pantalonami mojej matki czy coś w tym stylu. Oczywiście mógł też wczołgać się do kanału wentylacyjnego i umrzeć... ale chyba nie mam na co liczyć.
Fred, George i Ron zaśmiali się, Hermiona jednak wyglądała na oburzoną.
Po zjedzeniu swojego świątecznego lunchu Weasleyowie, Harry i Hermiona planowali złożyć kolejną wizytę panu Weasley, w towarzystwie Szalonookiego i Lupina. Mundungus zjawił się akurat na czas, by trafić na świąteczny pudding i truflę. Udało mu się "pożyczyć" samochód z tej okazji, jako że metro nie jeździło w Boże Narodzenie. Samochód, który, w co Harry bardzo mocno wątpił, został wzięty za zgodą właściciela, został powiększony za pomocą czaru tak jak to niegdyś miało miejsce ze starym Fordem Anglia Weasleyów. Chociaż na zewnątrz proporcjonalny, do środka całkiem wygodnie zmieściło się dziesięć osób i prowadzący auto Mundungus. Pani Weasley zawahała się przed wejściem do środka - Harry wiedział, że jej dezaprobata dla Mundungusa walczyła z niechęcią do podróżowania bez pomocy magii. Ale w końcu chłód na zewnątrz i błagania jej dzieci zatriumfowały i usadowiła się z wdziękiem na tylnym siedzeniu pomiędzy Fredem i Billem.
Podróż do Św. Munga minęła całkiem szybko, bo na ulicach był bardzo mały ruch. Wąska strużka czarownic i czarodziejów skradała się chyłkiem opuszczoną ulicą, by odwiedzić szpital. Harry i pozostali wysiedli z samochodu i Mundungus odjechał za róg, by poczekać tam na nich. Przespacerowali swobodnie w kierunku okna, w którym stał manekin w zielonym nylonie, po czym jedno za drugim przechodzili przez szybę.
Recepcja wyglądała przyjemnie uroczyście: kryształowe kule, które oświetlały szpital imienia Św. Munga pokolorowane zostały na czerwono i złoto i wyglądały jak gigantyczne świecące świąteczne bombki. Wokół każdego przejścia wisiał ostrokrzew, a lśniące białe choinki pokryte magicznym śniegiem i soplami lodu połyskiwały w każdym rogu, każda uwieńczona błyszczącą złotą gwiazdą. Było mniej tłocznie niż ostatnim razem kiedy tu byli, chociaż w połowie drogi przez salę Harry nagle został zepchnięty na bok przez czarownicę z mandarynką wetkniętą w jej lewą dziurkę od nosa.
- Rodzinna sprzeczka, co? - uśmiechnęła się złośliwie czarownica o blond włosach siedząca za biurkiem. - Jesteś trzecia, którą widzę dzisiaj... Urazy spowodowane przez zaklęcia, czwarte piętro.
Znaleźli pana Weasley podpartego na łóżku z pozostałościami indyka po kolacji na tacce leżącej na jego kolanach i z raczej zmieszanym wyrazem twarzy.
- Wszystko w porządku, Arturze? - spytała pani Weasley po tym jak wszyscy przywitali się z panem Weasley i wręczyli mu prezenty.
- Jasne, jasne - odparł pan Weasley trochę zbyt gorliwie. - Wy... eee... nie widzieliście czasem uzdrowiciela Smethwycka, prawda?
- Nie - spytała podejrzliwie pani Weasley. - A dlaczego?
- Nie, nic, nic - rzucił beztrosko pan Weasley zaczynając rozwijać swoją kupkę prezentów. - Jak minął wam dzień? Co dostaliście wszyscy na Gwiazdkę? Och, Harry, to jest absolutnie fantastyczne! - otworzył właśnie prezent od Harry'ego, bezpieczniki i śrubokręty.
Pani Weasley nie była chyba jednak całkowicie usatysfakcjonowana odpowiedziami pana Weasley. Kiedy jej mąż nachylił się do przodu, by uścisnąć dłoń Harry'ego, zajrzała na opatrunki pod jego koszulą nocną.
- Arturze - odezwała się z trzaskiem przypominającym odgłos pułapki na myszy - twoje opatrunki zostały zmienione. Dlaczego miałeś zmieniany opatrunek dzień wcześniej, Arturze? Powiedzieli mi, że nie będzie to potrzebne aż do jutra.
- Co? - spytał raczej wystraszony pan Weasley naciągając kołdrę wyżej na piersi - Nie, nie... to nic takiego... to... ja...
Zdawał się rozpłaszczyć pod przeszywającym spojrzeniem pani Weasley.
- No cóż... tylko się nie denerwuj, Molly, ale August Pye miał pewien pomysł... on jest Uzdrowicielem Praktykantem, wiesz, cudowny młody facet i bardzo się interesuje... emmm... medycyną uzupełniającą... to znaczy, niektórymi z tych starych mugolskich środków... no i nazywa się to szwy, Molly, i one działają bardzo skutecznie... na mugolskie rany...
Pani Weasley wydała z siebie przedziwny dźwięk, coś między krzykiem i warknięciem. Lupin odszedł od łóżka i powędrował do wilkołaka, przy którym nie było żadnych gości i który zerkał raczej tęsknie na tłum otaczający pana Weasley. Bill wymamrotał coś na temat filiżanki herbaty, na którą ma ochotę i Fred i George zerwali się i uśmiechając dołączyli do niego.
- Chcesz mi powiedzieć - spytała pani Weasley. Jej głos z każdym słowem stawał się coraz głośniejszy. Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, że pozostali goście zmykają szukając schronienia. - że bawiłeś się mugolskimi sposobami leczenia?
- Oj Molly, kochanie, nie bawiłem się - odparł błagająco pan Weasley. - to tylko było... tylko coś, co ja i Pye pomyśleliśmy, że możnaby wypróbować... tylko na nieszczęście... no, przy tym szczególnym rodzaju ran... wygląda na to, że nie działa to tak dobrze jak mieliśmy nadzieję...
- To znaczy?
- No cóż... cóż, nie jestem pewien, czy wiesz czym są... czym są szwy?
- Brzmi to tak, jakbyś próbował zszyć swoją skórę z powrotem - powiedziała pani Weasley z parsknięciem pozbawionego wesołości śmiechu. - ale nawet ty Arturze, nie byłbyś tak głupi...
- Ja chyba też pójdę na herbatę - oznajmił Harry zrywając się na równe nogi.
Hermiona, Ron i Ginny niemal sprintem ruszyli do wyjścia wraz z nim. Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, usłyszeli wrzask pani Weasley - CO CHCESZ PRZEZ TO POWIEDZIEĆ, ŻE OGÓLNIE TO TAK TO WYGLĄDA?
- Typowy tata - stwierdziła Ginny potrząsając głową, kiedy ruszyli korytarzem. - Szwy... Po prostu...
- No cóż, wiesz, na niemagicznych ranach naprawdę są skuteczne - oznajmiła uczciwie Hermiona - Przypuszczam, że coś w jadzie tego węża rozpuszcza je albo coś w tym stylu. Zastanawiam się, gdzie jest herbaciarnia?
- Na piątym piętrze - powiedział Harry przypominając sobie tablicę przy biurku czarorecepcjonistki.
Przeszli wzdłuż korytarza, przez podwójne drzwi i znaleźli rachityczne schody, wzdłuż których wisiały kolejne portrety brutalnie wyglądających Uzdrowicieli. Kiedy szli w górę różni Uzdrowiciele wołali na nich, stawiali diagnozy dziwnych dolegliwości i sugerowali straszliwe sposoby ich wyleczenia. Ron poczuł się poważnie urażony kiedy średniowieczny czarodziej stwierdził, że Ron najwyraźniej choruje na ciężki przypadek pryszczypory.
- A co to niby ma być? - zapytał ze złością, kiedy Uzdrowiciel ścigał go przez kolejnych sześć portretów roztrącając z drogi ich mieszkańców.
- To najpoważniejsze schorzenie skóry, młody paniczu, które pozostawi twoją skórę dziobatą i jeszcze bardziej makabryczną niż jest w tej chwili...
- Zważ na to, kogo nazywasz makabrycznym! - powiedział Ron, a jego uszy zaczerwieniły się.
- ...jedynym sposobem wyleczenia jest wziąć wątrobę ropuchy, przywiązać ją mocno do gardła, wleźć nago w czasie pełni księżyca do beczki pełnej oczu węgorzy...
- Nie mam żadnej pryszczypory!
- Ale te szpetne plamy na twym obliczu, młody panie...
- To są piegi! - wściekł się Ron - A teraz wracaj na swój obraz i daj mi spokój!
Odwrócił się do pozostałych, którzy ze wszystkich sił starali się utrzymać niezmieniony wyraz twarzy.
- Które to jest piętro?
- Myślę, że piąte - odpowiedziała Hermiona.
- Nie, czwarte - stwierdził Harry - jeszcze jedno...
Ale kiedy tylko wkroczył na piętro, zatrzymał się momentalnie, gapiąc się na malutkie okienko w podwójnych drzwiach, które wyznaczały początek korytarza oznaczonego jako URAZY SPOWODOWANE PRZEZ ZAKLĘCIA. Przez okienko w drzwiach z nosem przyciśniętym do szyby przyglądał się im mężczyzna. Miał falujące blond włosy, jasne niebieskie oczy i wspaniały szeroki uśmiech, który odsłaniał olśniewająco białe zęby.
- A niech mnie! - zdziwił się Ron, gapiąc się na mężczyznę.
- O mój Boże! - odezwała się nagle Hermiona wstrzymując oddech - Profesor Lockhart.
Ich były nauczyciel Obrony Przed Czarną Magią, ubrany w długi, liliowy szlafrok, otworzył drzwi i ruszył w ich kierunku.
- Cóż, witajcie! - powiedział. - Spodziewam się, że chcecie mój autograf, prawda?
- Nie zmienił się za bardzo, co? - mruknął Harry do Ginny, która uśmiechnęła się.
- Eee... Jak się pan czuje, panie profesorze? - spytał Ron z lekkim poczuciem winy w głosie. To przede wszystkim niewłaściwie działająca różdżka Rona uszkodziła pamięć Lockharta na tyle, że wylądował w Szpitalu Św. Munga. Z drugiej strony Lockhart próbował wtedy na stałe wymazać pamięć Harry'ego i Rona, więc Harry nie współczuł mu za bardzo.
- Świetnie w rzeczy samej, dziękuję! - odparł Lockhart wylewnie, wyciągając z kieszeni nieco zmaltretowane pawie pióro. - A teraz, ile autografów byście chcieli? Wiecie, umiem już teraz pisać łącznie!
- Ee... w tej chwili nie chcemy żadnego, dzięki - oznajmił Ron unosząc brwi na Harry'ego, który zapytał: - Profesorze, czy może pan tak włóczyć się po korytarzach? Nie powinien pan być na sali?
Uśmiech wolno znikł z twarzy Lockharta. Przez kilka chwil wpatrywał się intensywnie w Harry'ego, po czym spytał: - Czy myśmy się już nie spotkali?
- Eee... no, spotkaliśmy się - odpowiedział Harry - Uczył nas pan w Hogwarcie, pamięta pan?
- Uczyłem? - powtórzył Lockhart wyglądając z lekka niepewnie. - Ja? Naprawdę?
I wtedy uśmiech powrócił na jego twarz tak niespodziewanie, że było to aż niepokojące.
- Przypuszczam, że nauczyłem was wszystkiego co wiecie, prawda? No cóż, zatem co z tymi autografami? Powiedzmy, okrągły tuzin, żebyście mogli rozdać je waszym małym przyjaciołom i w ten sposób nikt nie zostanie pominięty!
Ale właśnie wtedy zza drzwi na końcu korytarza wychyliła się czyjaś głowa i rozległ się głos: - Gilderoy, ty niegrzeczny chłopczyku, gdzie ty się włóczysz?
Przypominająca wyglądem matronę Uzdrowicielka z błyszczącą girlandą we włosach przybyła pospiesznie korytarzem uśmiechając się ciepło do Harry'ego i pozostałych.
- Och, Gilderoy, masz gości! Jak ślicznie, i na dodatek w Boże Narodzenie! Wiecie, nikt go nigdy nie odwiedza, biedna owieczka, i nie mam pojęcia czemu, jest taki słodziutki, prawda?
- Zajmujemy się autografami! - oznajmił Uzdrowicielce Gilderoy z kolejnym olśniewającym uśmiechem. - Chcą ich całe mnóstwo, nie mogę im odmówić! Mam tylko nadzieję, że mamy wystarczająco fotografii!
- Posłuchajcie go tylko - powiedziała Uzdrowicielka chwytając ramię Lockharta i uśmiechając się uprzejmie do niego, jakby był przedwcześnie dojrzałym dwulatkiem. - Był dość dobrze znany kilka lat temu. Mamy wielką nadzieję, że to zamiłowanie do rozdawania autografów to znak, że jego pamięć być może zaczyna wracać. Wejdziecie tędy? Wiecie, on jest na oddziale zamkniętym, musiał się wyślizgnąć, gdy przynosiłam świąteczne prezenty, te drzwi zwykle są zamknięte... Nie żeby był niebezpieczny! Ale - ściszyła głos do szeptu - jest trochę niebezpieczny dla samego siebie, niech go Bóg błogosławi... widzicie, nie wie kim jest, włóczy się, a potem nie pamięta jak wrócić... Miło z waszej strony, że przyszliście go odwiedzić.
- Eee - Ron bezskutecznie wymachiwał rękami wskazując na piętro powyżej. - właściwie to my właśnie... eee...
Ale Uzdrowicielka uśmiechała się do nich wyczekująco i słabe mruknięcie Rona "idziemy na herbatkę" odpłynęło w nicość. Popatrzyli się na siebie bezradnie i podążyli za Lockhartem i jego Uzdrowicielką wzdłuż korytarza.
- Nie zostawajmy tu za długo - powiedział cicho Ron.
Uzdrowicielka skierowała różdżkę na drzwi oddziału imienia Janusa Thickey i mruknęła Alohomora. Drzwi otworzyły się i poprowadziła ich do środka, trzymającą w pewnym uścisku ramię Gilderoya do czasu, aż usadziła go w fotelu przy jego łóżku.
- To jest oddział dla naszych długoterminowych pacjentów - poinformowała ściszonym głosem Harry'ego, Rona, Hermionę i Ginny. - Wiecie, takich z trwałymi urazami po zaklęciach. Oczywiście przy pomocy silnych leczących eliksirów, zaklęć i przy odrobinie szczęścia jesteśmy w stanie wypracować jakąś poprawę. Wygląda na to, że do Gilderoya powraca jakieś poczucie własnego ja. I obserwujemy też wyraźną poprawę u pana Bode, odzyskuje coraz bardziej zdolność mówienia, chociaż nie mówi jeszcze w żadnym języku, jaki jesteśmy w stanie rozpoznać. Cóż, muszę dokończyć rozdawanie prezentów, zostawię was, byście mogli sobie pogawędzić.
Harry rozejrzał się dokoła. Oddział nosił nieomylne znaki bycia stałym domem dla rezydujących tu pacjentów. Mieli tu przy swoich łóżkach o wiele więcej osobistych przedmiotów, niż na oddziale, na którym przebywał pan Weasley. Na przykład ściana u wezgłowia łóżka Gilderoya wylepiona była jego własnymi fotografiami. Wszystkie uśmiechały się promiennie i machały na powitanie nowo przybyłych. Wiele z nich podpisał z dedykacją dla samego siebie dziecinnym, chaotycznym pismem. W chwili gdy tylko został posadzony w swym fotelu przez Uzdrowicielkę, Gilderoy wyciągnął nowy plik fotografii, chwycił pióro i zaczął je podpisywać gorączkowo.
- Możesz wkładać je do kopert - zwrócił się do Ginny, rzucając jej na kolana podpisane zdjęcia jedno za drugim, gdy tylko kończył je podpisywać. - Wiecie, nie zapomniano o mnie, o nie, nadal otrzymuję mnóstwo listów od moich fanów... Gladys Gudgeon pisze co tydzień... Żebym tylko wiedział, czemu - przerwał wyglądając na zaintrygowanego, po czym rozpromienił się znowu i powrócił do podpisywania zdjęć z nowym animuszem - Podejrzewam, że to po prostu mój niezły wygląd...
Smutno wyglądający czarodziej o ziemistej cerze leżał w łóżku naprzeciw wpatrując się w sufit. Mamrotał coś do siebie i zdawał się być całkiem nieświadomym tego, co dzieje się dokoła niego. O dwa łóżka dalej leżała kobieta, której cała głowa pokryta była futrem. Harry przypomniał sobie, że coś podobnego przytrafiło się Hermionie w drugiej klasie. chociaż na szczęście w jej przypadku efekt czaru nie był stały. Daleko na końcu oddziału wokół dwóch łóżek rozciągnięte zostały kwieciste zasłony, tak by dać ich lokatorom i ich gościom odrobinę prywatności.
- To dla ciebie, Agnes - powiedziała pogodnie Uzdrowicielka do kobiety o pokrytej futrem twarzy, wręczając jej małą kupkę gwiazdkowych prezentów. - Widzisz, nie zapomnieli o tobie, nie? I twój syn przysłał sowę z wiadomością, że wpadnie z wizytą dziś wieczorem, więc jest miło, prawda?
Agnes wydała z siebie kilka głośnych szczeknięć.
- I zobacz, Broderick, ktoś przysłał ci roślinkę doniczkową i śliczny kalendarz z różnymi fantastycznymi hipogryfami na każdy miesiąc. Rozpogodzą trochę nastrój, nieprawdaż? - oznajmiła Uzdrowicielka krzątając się wokół mamroczącego mężczyzny, ustawiając raczej paskudną roślinę z długimi wijącymi się mackami na szafce przy łóżku i przyczepiając kalendarz do ściany za pomocą różdżki. - I... och, pani Longbottom, już pani idzie?
Głowa Harry'ego odwróciła się. Zasłony przy dwóch łóżkach na końcu sali rozsunęły się i dwoje gości wracało z powrotem boczną nawą pomiędzy łóżkami: budząca grozę stara czarownica ubrana w długą zieloną suknię, przeżarte przez mole lisie futro i szpiczasty kapelusz udekorowany czymś, co bez wątpienia było wypchanym sępem i ciągnący się za nią kompletnie załamany... Neville.
W nagłym przypływie zrozumienia Harry zdał sobie sprawę kim muszą być ludzie na końcowych łóżkach. Rozejrzał się dziko dokoła próbując znaleźć coś, co odciągnęłoby uwagę pozostałych tak, by Neville mógł opuścić oddział niezauważony i niewypytywany, ale Ron również spojrzał w tamtym kierunku na dźwięk nazwiska "Longbottom" i zanim Harry zdołał go powstrzymać, zawołał: - Neville!
Neville podskoczył i skulił się jakby jakaś kula minęła go w najbliższej odległości.
- To my, Neville! - powiedział pogodnie Ron powstając na nogi. - Widziałeś...? Lockhart tu jest! A ty kogo odwiedzasz?
- Neville, twoi przyjaciele, kochanie? - oznajmiła wytwornie babcia Neville'a zwracając się w kierunku ich wszystkich.
Neville wyglądał, jakby chciał się znaleźć gdziekolwiek na tym świecie, byle nie tu. Na jego twarzy wpełzał głęboko purpurowy rumieniec i nie chciał spojrzeć na nikogo z nich.
- Ach tak - powiedziała jego babcia przyglądając się uważniej Harry'emu i wyciągając ku niemu pomarszczoną, szponiastą rękę na powitanie. - Tak, tak, oczywiście wiem kim jesteś. Neville mówi o tobie bardzo pochlebnie.
- Eee... dziękuję - odparł Harry potrząsając jej dłonią. Neville nie patrzył na niego, przyglądał się tylko swoim stopom. Kolor na jego twarzy cały czas się pogłębiał.
- A wy dwoje to oczywiście Weasleyowie - ciągnęła pani Longbottom po królewsku wystawiając rękę po kolei do Rona i Ginny. - Tak, znam waszych rodziców... niezbyt dobrze oczywiście... ale porządni ludzie, porządni... a ty musisz być Hermiona Granger?
Hermiona była raczej zaskoczona, że pani Longbottom zna jej imię, ale tak samo uścisnęła jej dłoń.
- Tak, Neville powiedział mi wszystko o tobie. Pomogłaś mu w kilku trudnych sytuacjach, prawda? Jest dobrym chłopcem - powiedziała rzucając surowe spojrzenie w dół swego dość kościstego nosa na Neville'a. - ale nie ma talentu swego ojca, przykro mi to stwierdzić. - I potrząsnęła głową w kierunku dwóch łóżek na końcu sali, tak że wypchany sęp na jej kapeluszu zadygotał niepokojąco.
- Co? - spytał zdumiony Ron. (Harry chciał nadepnąć Ronowi na stopę, ale tego typu rzeczy o wiele trudniej zrobić tak, by nikt ich nie zauważył, kiedy się nosi dżinsy zamiast szat.) - To twój tata, tam na końcu, Neville?
- Co to znaczy? - spytała ostro pani Longbottom. - Nie powiedziałeś swoim przyjaciołom o swoich rodzicach, Neville?
Neville wziął głęboki oddech, spojrzał na sufit i potrząsnął głową. Harry nie przypominał sobie, by kiedykolwiek bardziej było mu żal kogokolwiek, ale nie mógł wymyślić nic, co mogłoby pomóc Neville'owi wydostać się z tej sytuacji.
- Przecież nie ma się czego wstydzić! - rozzłościła się pani Longbottom - Powinieneś być dumny, Neville, dumny! Wiesz, nie po to poświęcili swoje zdrowie i rozsądek, by ich jedyny syn wstydził się ich!
- Ja się nie wstydzę - odparł bardzo słabo Neville, nadal rozglądając się we wszystkie strony, byle nie patrzeć na Harry'ego i pozostałych. Ron wspiął się na palce, by spojrzeć na ludzi zajmujących te dwa łóżka.
- No cóż, masz śmieszny sposób okazywania tego! - oznajmiła pani Longbottom - Mój syn i jego żona - powiedziała zwracając się do Harry'ego, Rona, Hermiony i Ginny - byli torturowani aż do szaleństwa przez stronników Sami Wiecie Kogo.
Hermiona i Ginny obie zasłoniły dłońmi usta. Zawstydzony Ron przestał wyciągać szyję by dostrzec rodziców Neville'a.
- Wiecie, byli aurorami i byli bardzo szanowani w społeczności czarodziejskiej - ciągnęła pani Longbottom. - Oboje bardzo utalentowani. Ja... tak, Alicjo, kochanie, o co chodzi?
Skrajem sali podeszła do nich matka Neville'a ubrana w nocną koszulę. Nie miała już tej pulchnej, radośnie wyglądającej twarzy, która widział Harry na starej fotografii Moody'ego przedstawiającej oryginalny Zakon Feniksa. Miała teraz wychudzoną i zniszczoną twarz, zbyt wydatne oczy, a jej włosy, teraz białe, zebrane były w kosmyki i wyglądały na martwe. Nie chciała chyba nic mówić, albo być może nie była w stanie, ale wykonywała nieśmiałe ruchy w kierunku Neville'a trzymając coś w wyciągniętej dłoni.
- Znowu? - spytała pani Longbottom lekko znużonym głosem - Bardzo dobrze, Alicjo, kochanie, bardzo dobrze... Neville, weź to, cokolwiek to jest.
Ale Neville już wyciągnął swoją dłoń, w którą matka wrzuciła puste opakowanie po Najlepszych Balonówkach Drooble'a.
- Bardzo ładnie, kochanie - powiedziała babcia Neville'a fałszywie radosnym głosem poklepując jego matkę po ramieniu.
Ale Neville powiedział cicho:
- Dzięki, mamo.
Zataczając się na nogach i mrucząc coś do siebie jego matka odeszła w głąb sali. Neville popatrzył na pozostałych wyzywająco, jakby prowokował ich do śmiechu, ale Harry pomyślał, że w całym jego życiu nie spotkał się z czymś mniej śmiesznym.
- No cóż, lepiej wracajmy - westchnęła pani Longbottom zakładając długie, zielone rękawiczki - Było bardzo miło spotkać was wszystkich. Neville, wyrzuć ten papierek do śmietnika. Dała ci już ich chyba tyle, że mógłbyś teraz wytapetować sobie nimi sypialnię.
Ale kiedy odchodzili, Harry zauważył, że Neville wsunął opakowanie po cukierku do swojej kieszeni.
Drzwi za nimi zamknęły się.
- Nie wiedziałam - powiedziała Hermiona, która wyglądała jakby miała się rozpłakać.
- Ja też nie - stwierdził Ron raczej ochrypłym głosem.
- Ani ja - wyszeptała Ginny.
Wszyscy spojrzeli na Harry'ego
- Ja wiedziałem - powiedział ponuro - Dumbledore mi powiedział, ale obiecałem, ze nie powiem nikomu... To za to Bellatrix Lestrange została zesłana do Azkabanu, za trzymanie klątwy Cruciatusa na rodzicach Neville'a tak długo, aż oszaleli...
- Bellatrix Lestrange to zrobiła? - wyszeptała przerażona Hermiona. - Ta kobieta, której zdjęcie trzyma Stforek w swojej norze?
Zapadła długa cisza, którą przerwał wściekły głos Lockharta.
- Słuchaj, nie na darmo uczyłem się łącznego pisania, wiesz!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

 

Oklumencja
tłumaczył Jakub

Stforek, jak się okazało, czaił się na strychu. Syriusz powiedział, że znalazł go tam, pokrytego kurzem, bez wątpienia poszukującego więcej reliktów rodziny Blacków, które mógłby schować w swojej komórce. Pomimo że Syriusz wydawał się usatysfakcjonowany tą historią, sprawiła ona że Harry był niespokojny. Wydawało się, że Stforek jest w lepszym humorze niż przed zniknięciem, jego gorzkie mruczenie nieco złagodniało i poddawał się rozkazom bardziej ulegle niż zwykle, pomimo to raz lub dwa Harry zauważył jak skrzat gapi się na niego gorliwie, ale zawsze szybko odwracał wzrok, gdy dostrzegał że Harry to zauważył.
Nie wspomniał o swoich niejasnych podejrzeniach Syriuszowi, z którego radość odchodziła teraz szybko, gdy Boże Narodzenie się skończyło. W miarę jak dzień ich powrotu do Hogwartu zbliżał się, stawał się bardziej i bardziej skory do tego co Pani Weasley nazywała "napadami złego humoru", w czasie których stawał się milczący i mrukliwy, często wycofywał się do pokoju Hardodzioba i siedział tam po kilka godzin na raz. Jego przygnębienie błyskawicznie rozchodziło się po domu, przesączając się pod drzwiami jak jakiś niezdrowy gaz, tak że wszyscy zarazili się nim.
Harry nie chciał znowu zostawiać Syriusza z samym tylko Stforkiem do towarzystwa. Prawdę mówiąc po raz pierwszy w życiu nie cieszył się z powrotu do Hogwartu. Powrót do szkoły oznaczał by ponowne oddanie się pod tyranię Dolores Umbridge, która bez wątpienia przepchnęła kolejny tuzin dekretów podczas ich nieobecności. Teraz, kiedy dostał zakaz, nie było Quidditcha którego mógłby oczekiwać, było bardzo prawdopodobne że brzemię zadań domowych zwiększy się, jako że egzaminy zbliżyły się jeszcze bardziej. A Dumbledore pozostawał odległy jak nigdy. Prawdę mówiąc gdyby nie AD, Harry pomyślał że mógłby błagać Syriusza o pozwolenie na opuszczenie Hogwartu i pozostanie na Grimmauld Place.
Wtedy, w ostatni dzień ferii, wydarzyło się coś, co stanowczo przeraziło Harry'ego przed powrotem do szkoły.
- Harry, mój drogi - powiedziała Pani Weasley wtykając głowę do sypialni jego i Rona, gdzie obaj grali w czarodziejskie szachy obserwowani przez Hermionę, Ginny i Krzywołapa - czy mógłbyś zejść na dół do kuchni? Profesor Snape chciałby zamienić z tobą słowo.
Harry nie od razu zdał sobie sprawę co powiedziała. Jedna z jego wież była zaangażowana w agresywną bijatykę z jednym z pionów Rona i właśnie zachęcał ją entuzjastycznie.
- Zmiażdż go... zmiażdż go głupia, to tylko pionek. Przepraszam pani Weasley, co pani mówiła?
- Profesor Snape, mój drogi. W kuchni. Chce zamienić z tobą słowo.
Usta Harry'ego otwarły się z przerażenia. Popatrzył na Rona, Hermionę, Ginny którzy gapili się na niego. Krzywołap, którego Hermiona powstrzymywała z trudnością przez ostatni kwadrans skoczył radośnie na szachownicę i zmusił wrzeszczące ze wszystkich figury do ucieczki i poszukiwania schronienia.
- Snape? - spytał pusto Harry.
- Profesor Snape, kochanie - powiedziała pani Weasley z wyrzutem - A teraz chodź szybko, on mówi że nie może zostać długo.
- Czego on od ciebie chce? - zapytał wytrącony z równowagi Ron, kiedy pani Weasley wyszła z pokoju - nie zrobiłeś chyba nic, co?
- Nie - odparł oburzony Harry, zadręczając swój mózg rozmyślaniami nad tym, co też mógł zrobić by Snape tropił go aż na Grimmauld Place. Może zarobił "T" za swoje ostatnie zadanie domowe?
Minutę lub dwie później, otworzył pchnięciem kuchenne drzwi i ujrzał Syriusza i Snape'a siedzących przy długim kuchennym stole, spoglądających w przeciwnych kierunkach. Cisza pomiędzy nimi była ciężka od obustronnej niechęci. Na stole przed Syriuszem leżał otwarty list.
- Eee - odezwał się Harry, by ogłosić swą obecność.
Snape popatrzył na niego. Jego twarz była obramowana kurtynami czarnych, tłustych włosów.
- Siadaj, Potter.
- Wiesz - powiedział Syriusz głośno, odchylając się na tylnich nogach swojego krzesła i mówiąc w sufit - Wolałbym żebyś nie wydawał tutaj rozkazów, Snape. Widzisz, to w końcu mój dom.
Paskudny rumieniec pokrył bladą twarz Snape'a. Harry usiadł na krześle koło Syriusza, twarzą do Snape'a po drugiej stronie stołu.
- Miałem zobaczyć się tylko tobą Potter - oznajmił Snape, a znajomy drwiący uśmiech wykrzywił jego usta - ale Black...
- Jestem jego ojcem chrzestnym - stwierdził Syriusz, głośniej niż kiedykolwiek.
- Jestem tu z rozkazu Dumbledora - powiedział Snape którego głos, dla kontrastu, był coraz cichszy i coraz bardziej zjadliwy - ale mimo wszystko zostań Black, wiem że chciałbyś czuć się....zaangażowany.
- Co to miało znaczyć? - powiedział Syriusz, pozwalając by krzesło z głośnym trzaskiem opadło z powrotem na wszystkie cztery nogi.
- Tylko tyle, że wiem jak musisz się czuć.. ach... sfrustrowany faktem, że nie możesz zrobić nic użytecznego - Snape położył delikatny nacisk na to słowo - dla Zakonu.
Teraz przyszła kolej na Syriusza by się zaczerwienić. Usta Snape'a wykrzywiły się w triumfie, gdy odwracał się do Harry'ego.
- Dyrektor przysłał mnie tu żebym ci powiedział, Potter, iż jego życzeniem jest abyś studiował Okulmencję w tym semestrze.
- Studiował co? - spytał zaskoczony Harry.
Drwiący uśmiech Snape'a stał się bardziej wyrazisty.
- Okulmencję, Potter. Magiczną obronę umysłu przed zewnętrzną penetracją. Mroczna, ale bardzo użyteczna gałąź magii.
Serce Harrego zaczęło pracować naprawdę szybko. Obronę przed zewnętrzna penetracją? Ale on przecież nie był opętany, wszyscy zgodzili się co do tego...
- Czemu muszę studiować Okul-coś tam? - wypaplał.
- Ponieważ dyrektor uważa, że to dobry pomysł - wyjaśnił łagodnie Snape - będziesz otrzymywał prywatne lekcje raz w tygodniu, ale nie powiesz nikomu o tym co robisz, a już na pewno nie Dolores Umbridge. Zrozumiałeś?
- Tak - odparł Harry - Kto będzie mnie uczył?
Snape podniósł brew.
- Ja - powiedział.
Harry doznał potwornego wrażenia, że jego wnętrzności się topią.
Dodatkowe lekcje ze Snapem... co takiego zrobił, że zasłużył sobie na coś takiego? Popatrzył szybko na Syriusza, szukając wsparcia.
- Dlaczego Dumbledore nie może uczyć Harrego - spytał agresywnie Syriusz - Dlaczego ty?
- Przypuszczam, że dlatego iż przywilejem dyrektorów jest odsuwanie od siebie mniej przyjemnych zadań - odparł jedwabiście Snape - Zapewniam cię, że nie błagałem o tą pracę - wstał - Oczekuję cię punkt szósta w poniedziałkowe popołudnie, Potter. Moje biuro. Jeśli ktokolwiek by pytał, bierzesz korepetycje z Eliksirów. Nikt kto widział cię w mojej klasie nie będzie się temu dziwił.
Odwrócił się do wyjścia, czarna podróżna peleryna zafalowała za nim.
- Poczekaj chwilę - powiedział Syriusz, prostując się na krześle.
Snape odwrócił się do nich, uśmiechając się drwiąco.
- Raczej się śpieszę, Black. W przeciwieństwie do ciebie nie mam nieograniczonego wolnego czasu.
- Przejdę zatem do rzeczy - oznajmił Syriusz wstając. Był nieco wyższy od Snape'a, który, jak Harry zauważył, zacisnął rękę w kieszeni peleryny, na czymś co, czego Harry był pewien, było rączką jego różdżki - Jeśli usłyszę że używasz tych lekcji Okulmencji żeby dokuczać Harry'emu, odpowiesz przede mną.
- Jakie wzruszające - zadrwił Snape - Ale zauważyłeś z pewnością, że Potter jest bardzo podobny do ojca?
- Tak, zauważyłem - odpowiedział dumnie Syriusz.
- Więc pewnie wiesz, że jest tak arogancki, że krytyka po prostu się od niego odbija - powiedział Snape gładko.
Syriusz gwałtownie odepchnął krzesło na bok i wyprostowany ruszył dookoła stołu w kierunku Snape'a, wyciągając swoją różdżkę w trakcie marszu. Snape wyciągnął swoją. Stanęli naprzeciw siebie. Syriusz był siny z wściekłości, Snape oszacowywał sytuację przeskakując wzrokiem z końca różdżki Syriusza na jego twarz i z powrotem.
- Syriusz ! - krzyknął głośno Harry, ale Syriusz zdawał się go nie słyszeć.
- Ostrzegałem cię Severusie - powiedział Syriusz, z twarzą oddaloną ledwo o stopę od twarzy Snape'a - Nie obchodzi mnie to, czy Dumbledore uważa, że jesteś nawrócony, ja wiem lepiej...
- Och, to czemu mu tego nie powiesz? - wyszeptał Snape - Czy może boisz się tego, że mógłby nie potraktować poważnie rady człowieka ukrywającego się w domu swojej matki od sześciu miesięcy?
- Powiedz mi jak tam Lucjusz Malfoy, jest zadowolony że jego salonowe pieski pracują w Hogwarcie, prawda?
- A propos psów - powiedział Snape miękko - Wiedziałeś że Lucjusz Malfoy rozpoznał cię ostatnim razem kiedy zaryzykowałeś wypad na zewnątrz? Mądry pomysł, Black, dać się zobaczyć na bezpiecznym peronie... dało ci to żelazną wymówkę żeby nie opuszczać swojej kryjówki w przyszłości, nie?
Syriusz uniósł różdżkę.
- NIE - wrzasnął Harry, skacząc przez stół i próbując dostać pomiędzy nich - Syriuszu, nie!
- Nazywasz mnie tchórzem? - zaryczał Syriusz, próbując odepchnąć Harry'ego z drogi, ale Harry ani drgnął.
- Tak, wygląda na to, że tak - odparł Snape.
- Harry — nie — mieszaj — się ! - warknął Syriusz, odpychając go na bok wolną ręką.
Drzwi do kuchni otworzyły się i cała rodzina Weasleyów wraz z Hermioną weszli do środka. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych. Pan Weasley szedł dumnie pośrodku ubrany w prążkowaną piżamę nakrytą nieprzemakalnym płaszczem.
- Wyleczony! - ogłosił pogodnie na całą kuchnię - Całkowicie wyleczony!
On i wszyscy Weasleyowie zamarli na progu, gapiąc się na scenę przed nimi, która również zastygła w środku akcji - obaj Syriusz i Snape spoglądający w kierunku drzwi z różdżkami wycelowanymi w twarz przeciwnika i Harry unieruchomiony pomiędzy nimi z wyprostowanymi rękami, próbujący ich rozdzielić.
- Na brodę Merlina - powiedział Pan Weasley z uśmiechem znikającym z jego twarzy - Co się tu dzieje?
Syriusz i Snape opuścili różdżki. Harry patrzył to na jednego to na drugiego. Obaj mieli na twarzach wyrazy krańcowej pogardy, ale wydawało się, że niespodziewane pojawienie się tylu świadków przywróciło im zmysły. Snape schował do kieszeni swoją różdżkę, obrócił się na pięcie i przesunął się do wyjścia, przechodząc obok Weasleyów bez słowa komentarza. Przy drzwiach obejrzał się do tyłu.
- Punkt szósta, poniedziałek popołudniu, Potter.
- Co tu się działo? - zapytał Pan Weasley ponownie.
- Nic Arturze - powiedział Syriusz, który oddychał ciężko jakby właśnie skończył bieg na długi dystans - Tylko taka mała przyjacielska pogawędka między dwoma starymi szkolnymi kumplami - i uśmiechnął się, co wyglądało na ogromny wysiłek - A wiec... jesteś wyleczony? To wspaniała wiadomość, naprawdę wspaniała.
- Prawda? - powiedziała pani Weasley prowadząc męża do krzesła - Uzdrowiciel Smethwyck w końcu wypracował swoją magię, znalazł odtrutkę na to, cokolwiek to było, co ten wąż miał w kłach, a Artur dostał nauczkę na temat maczania palców w mugolską medycynę, prawda kochanie? - dodała raczej groźnie.
- Tak Molly, kochanie - powiedział potulnie pan Weasley.
Tego wieczoru posiłek powinien był być radosny, jako że pan Weasley był znów wśród nich. Harry dostrzegł, że Syriusz stara się aby tak było, jednak kiedy jego ojciec chrzestny nie zmuszał się do śmiania na głos z dowcipów Freda i George'a albo nie proponował nikomu dokładki, jego twarz przybierała markotny i zamyślony wyraz. Harry był oddzielony od niego Mundungusem i Szalonookim, który wpadł żeby pogratulować panu Weasley. Harry chciał pogadać z Syriuszem, powiedzieć mu żeby nie brał do siebie ani słowa z tego, co powiedział Snape, że Snape podjudzał go umyślnie i że pozostali nie uważali Syriusza za tchórza dlatego, że robił to, co przykazał mu Dumbledore i pozostawał na Grimmauld Place. Ale nie miał okazji by to zrobić i spoglądając na brzydki wyraz twarzy Syriusza, Harry chwilami zastanawiał się czy odważyłby się powiedzieć mu to nawet gdyby taka okazja się zdarzyła. Zamiast tego powiedział szeptem Ronowi i Hermionie o konieczności brania lekcji Okulmencji u Snape'a.
- Dumbledore chce żebyś przestał miewać te sny o Voldemorcie - powiedziała natychmiast Hermiona - Cóż, nie będziesz żałował, że przestaniesz je mieć, prawda?
- Dodatkowe lekcje ze Snapem? - powiedział przerażony Ron - Już wolał bym mieć koszmary!
Następnego dnia mieli powrócić do Hogwartu Błędnym Rycerzem, eskortowani ponownie przez Lupina i Tonks. Kiedy Harry, Ron i Hermiona zeszli na dół następnego dnia zastali ich dwoje jedzących śniadanie w kuchni. Wydawało się, że dorośli byli w środku cichej rozmowy i kiedy Harry otworzył drzwi, oboje szybko spojrzeli w jego stronę i ucichli.
Po pospiesznie zjedzonym śniadaniu założyli kurtki i szaliki by uchronić się przed mroźnym szarym styczniowym porankiem. Harry odczuwał nieprzyjemne uczucie ściskania wewnątrz klatki piersiowej. Nie chciał mówić Syriuszowi "do widzenia". Miał złe przeczucia co do tego rozstania, nie wiedział kiedy się znów zobaczą i czuł, że powinien coś powiedzieć Syriuszowi żeby powstrzymać go od zrobienia czegoś głupiego - Harry martwił się, że oskarżanie przez Snape'a o tchórzostwo ubodło Syriusza tak mocno, że może planować ryzykowną wycieczkę poza Grimmauld Place. Jednak zanim zdołał pomyśleć, co mógłby powiedzieć, Syriusz przywołał go do siebie.
- Chcę żebyś to wziął - oznajmił cicho, wciskając Harry'emu do rąk źle zapakowaną paczkę z grubsza wielkości książki.
- Co to jest ? - zapytał Harry.
- Coś czym możesz mi dać znać, gdy Snape będzie ci dokuczał. Nie, nie otwieraj jej tu ! - odparł Syriusz spoglądając ostrożnie w kierunku pani Weasley, która starała się przekonać bliźniaków do włożenia ręcznie zrobionych rękawic - Wątpię, by Molly to zaaprobowała... ale chciałbym żebyś użył tego, jeśli będziesz mnie potrzebował, dobrze?
- OK - przytaknął Harry, wpychając paczkę do wewnętrznej kieszeni kurtki, ale wiedział że nie użyje tego choćby niewiadomo co się działo. Harry nie będzie tym, kto wyciągnie Syriusza z bezpiecznego schronienia, niezależnie jak źle Snape będzie go traktował na nadchodzących lekcjach Okulmencji.
- Chodźmy więc - oznajmił Syriusz, poklepując Harry'ego po ramieniu i uśmiechając się ponuro i zanim Harry zdążył cokolwiek powiedzieć szli na piętro, przystając przed zaryglowanymi i zamkniętymi na wiele łańcuchów drzwiami, otoczeni przez Weasleyów.
- Do widzenia Harry, uważaj na siebie - powiedziała pani Weasley przytulając go.
- Do zobaczenia Harry, i miej dla mnie oko na węże! - stwierdził wesoło pan Weasley, potrząsając jego dłonią.
- Jasne... taaa - powiedział rozproszony Harry. To była jego ostatnia szansa na powiedzenie Syriuszowi żeby był ostrożny. Odwrócił się, żeby spojrzeć swojemu ojcu chrzestnemu w twarz, otworzył usta, ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Syriusz przytulał go krótko jedną ręką i mówił burkliwie - Uważaj na siebie Harry - w następnej chwili Harry został wystawiony na mroźne zimowe powietrze, a Tonks (przebrana dzisiaj za wysoką, ubraną w tweed kobietę o stalowo-szarych włosach) wlokła go w dół po schodach.
Drzwi numeru dwanaście zamknęły się głucho za nimi. Podążyli za Lupinem w dół po frontowych schodach. Harry obejrzał się po dotarciu do chodnika. Dom numer dwanaście kurczył się gwałtownie, a te po obu jego stronach rozciągały się na boki, ściskając go. Mgnienie oka później zniknął.
- Chodźcie, im szybciej znajdziemy się w autobusie tym lepiej - powiedziała Tonks, Harry zauważył nerwowość w spojrzeniu, jakie rzuciła na plac przed nimi. Lupin wyrzucił przed siebie prawą rękę.
BUM.
Agresywnie purpurowy, trzypoziomowy autobus pojawił się znikąd tuż przed nimi, ledwo unikając najbliższej latarni, która odskoczyła z jego drogi.
Chudy, pryszczaty młodzieniec z odstającymi uszami, ubrany w purpurowy uniform zeskoczył na chodnik i oznajmił - Witamy na...
- Tak, tak, wiemy, dzięki - powiedziała Tonks szybko - Dalej, dalej, wsiadajcie...
I popchnęła Harry'ego w kierunku stopni, obok konduktora, który wytrzeszczył oczy gdy Harry przechodził koło niego.
- Ern... to es Arry...!
- Jeśli krzykniesz jego imię, rzucę na ciebie Zapomnienie - wymruczała groźnie Tonks, wypychając Ginny i Hermionę do przodu.
- Zawsze chciałem tym pojechać - oznajmił radośnie Ron, dołączając do Harry'ego na pokładzie i rozglądając się dookoła.
Ostatnim razem, gdy Harry podróżował Błędnym Rycerzem był wieczór i wszystkie trzy poziomy zapełnione były mosiężnymi łóżkami. Teraz, wczesnym rankiem, zawalony był różnego rodzaju niedopasowanymi krzesłami, zgrupowanymi w przypadkowy sposób w pobliżu okien. Kilka z nich przewróciło się zapewne kiedy autobus zatrzymał się gwałtownie na Grimmauld Place. Kilkoro czarodziejów i czarownic nadal starało się wstać narzekając przy tym, a czyjaś torba z zakupami przejechała przez całą długość autobusu i nieprzyjemna mieszanina skrzeku, karaluchów i ciastek z kremem rozrzucona była po całej podłodze.
- Wygląda na to, że będziemy musieli się podzielić - powiedziała raźno Tonks, rozglądając się za pustymi krzesłami - Fred, George i Ginny zajmijcie te miejsca z tyłu... Remus może z wami zostać.
Ona, Harry, Ron i Hermiona poszli na samą górę, gdzie były dwa wolne miejsca z przodu i dwa z tyłu autobusu. Konduktor Stan Shunpike, podążył chętnie za Harrym i Ronem na koniec autobusu. Kiedy Harry przechodził obok czarodzieje patrzyli na niego, a gdy siadł zobaczył, że twarze szybko odwróciły się z powrotem do przodu.
Gdy Harry i Ron wręczali Stanowi po jedenaście sykli każdy, autobus znowu ruszył, przechylając się złowrogo. Przejechał z turkotem dookoła Grimmauld Place, wjeżdżając na i zjeżdżając z chodnika i z kolejnym ogłuszającym BUM, wszyscy zostali odrzuceni do tyłu. Krzesło Rona przewróciło się w prawo i Świstoświnka, która siedziała u Rona na kolanach, wyleciała ze swojej klatki i świergocąc dziko poleciała na przód autobusu, gdzie dla odmiany trzepocząc usiadła na ramieniu Hermiony. Harry, który o włos uniknął przewrócenia chwytając się kinkietu, popatrzył przez okno: pędzili po czymś co wyglądało na autostradę.
- Zaraz za Birmingham - oznajmił Stan, odpowiadając na niezadane pytanie Harry'ego, kiedy Ron zbierał się z podłogi - Zatem, dobrze się trzymosz, Arry ? Widziałem pełno rozy twoje imię w gazetoch przez całe loto, ale nigdy nie było to nic miłego. Powiedziałem Ernowi, powiedziałem: "Un nie wyglundoł na świra kiedy go spotkaliśmy, sysko to na pokoz, nie?"
Wręczył im bilety i oczarowany gapił się nadal na Harrego. Widocznie Stana nie obchodziło jak bardzo ktoś jest świrnięty, jeśli tylko był wystarczająco sławny żeby być w gazetach. Błędny Rycerz przechylił się alarmująco wyprzedzając linię samochodów po wewnętrznej. Patrząc do przodu autobusu Harry zauważył jak Hermiona zakrywa oczy rękami, podczas gdy Świstoświnka wesoło kołysała się na jej ramieniu.
BUM.
Krzesła ześlizgnęły się znowu do tyłu, gdy Błędny Rycerz przeskoczył z autostrady pod Birmingham na cichą, pełną serpentyn wiejską dróżkę. Żywopłoty po obu stronach odskakiwały z drogi, kiedy zbliżali się do krawędzi. Stąd przenieśli się na główną drogę w środku ruchliwego miasteczka, potem do wiaduktu otoczonego przez wysokie wzgórza, potem do zamiatanej wiatrem drogi pomiędzy wysokimi blokami, za każdym razem z głośnym BUM.
- Zmieniłem zdanie - wymruczał Ron, zbierając się z podłogi po raz szósty - Już nigdy więcej nie chcę tym jechać.
- Posłuchajcie jeszcze jeden przystanek i będzie Ogwart - powiedział pogodnie Stan, nachylając się ku nim - Ta rządząca się kobieta z przodu, która wsiadła z wami, dała nam cynk żeby przesunąć was w kolejce do wyjścia. Chociaż wypuścimy panią Marsh jako pierwszą - z dołu dało się słyszeć dźwięk jakby ktoś miał mdłości, poprzedzający okropny pluszczący odgłos - ona nie czuje się najlepiej.
Kilka minut później, Błędny Rycerz zatrzymał się z piskiem przed małym pubem, który odsunął się z drogi by uniknąć zderzenia. Słyszeli Stana wyprowadzającego panią Marsh z autobusu i pomruki ulgi ze strony jej współpasażerów na drugim pokładzie. Autobus ruszył znowu, nabierając prędkości, aż do....
BUM.
Toczyli się po zaśnieżonym Hogsmeade. Harry dojrzał Świński Łeb w dole bocznej uliczki z wysłużonym szyldem z odciętą głową dzika skrzypiącym na zimnym wietrze. Płatki śniegu uderzyły w wielkie okno z przodu autobusu. Wreszcie wytoczyli się na przystanek u wrót Hogwartu.
Lupin i Tonks pomogli im wyładować bagaże z autobusu i ruszyli by się pożegnać. Harry spojrzał w górę na trzy poziomy Błędnego Rycerza i zobaczył, że wszyscy pasażerowie gapią się w dół na niego, z nosami rozpłaszczonymi na szybach.
- Będziecie bezpieczni, gdy tylko znajdziecie się na terenie szkoły - oznajmiła Tonks, rzucając ostrożne spojrzenie na opuszczoną drogę - Miejcie dobry semestr, OK?
- Uważajcie na siebie - powiedział Lupin, ściskając ręce wszystkich po kolei i wreszcie dochodząc do Harry'ego - Posłuchaj... - ściszył głos, podczas gdy reszta wymieniała ostatnie pożegnania z Tonks - Harry, wiem że nie lubisz Snape'a, ale on jest doskonałym Okulmentą i my wszyscy - włączając Syriusza, chcemy żebyś umiał się obronić, więc pracuj ciężko, w porządku?
- Tak, w porządku - powiedział ciężko Harry, patrząc w górę na przedwcześnie pokrytą zmarszczkami twarz - Do zobaczenia zatem.
Cała szóstka wlokła się ciężko śliskim podjazdem, ciągnąc za sobą kufry. Hermiona zaraz zaczęła gadać o zrobieniu na drutach kilku skrzacich czapek przed pójściem spać. Harry obejrzał się kiedy dotarli do dębowych drzwi. Błędny Rycerz już zniknął i myśląc o tym co miało nadejść jutro niemalże życzył sobie, by nadal być jego na pokładzie.

* * *

Harry spędził większość następnego dnia w strachu przed wieczorem. Poranna podwójna lekcja Eliksirów nie pomogła ani trochę, by rozproszyć jego obawy, jako że Snape był nieuprzejmy jak zawsze. Jego nastrój był jeszcze pogarszany przez członków AD, nieustannie podchodzących do niego na korytarzach pomiędzy lekcjami i pytających z nadzieją, czy odbędzie się spotkanie dzisiejszej nocy.
- Dam wam znać w zwykły sposób kiedy będzie następne - Harry powtarzał w kółko - ale nie dam rady dzisiaj, muszę być na... eee... korepetycjach z Eliksirów.
- Bierzesz korepetycje z Eliksirów? - zapytał wyniośle Zachariasz Smith, osaczając Harry'ego w Hallu Wejściowym po lunchu - Wielki Boże, musisz być bardzo kiepski. Snape nie daje zazwyczaj dodatkowych lekcji, prawda?
Ron popatrzył za Smithem, kiedy ten oddalał się w denerwująco wywyższający sposób.
- Rzucić w niego zaklęciem? Nadal mogę go dostać z tej odległości - spytał podnosząc różdżkę i celując pomiędzy łopatki Smitha.
- Daj spokój - powiedział posępnie Harry - wszyscy pewnie myślą sobie to samo, prawda? Że jestem naprawdę głup...
- Cześć Harry - odezwał się głos za nim. Obrócił się i zobaczył stojącą tam Cho.
- Och - żołądek Harry'ego podskoczył nieprzyjemnie - Cześć.
- Będziemy w bibliotece, Harry - oznajmiła stanowczo Hermiona i łapiąc Rona powyżej łokcia pociągnęła go w kierunku marmurowych schodów.
- Miałeś miłe święta? - zapytała Cho.
- No, nawet niezłe - odparł Harry.
- Moje były dość ciche - stwierdziła Cho. Z jakiegoś powodu wyglądała na raczej zawstydzoną. - Eee... w przyszłym miesiącu jest następne wyjście do Hogsmeade, widziałeś kartkę?
- Co? A nie, nie sprawdzałem tablicy ogłoszeń odkąd wróciłem.
- Tak, w Walentynki...
- A tak - powiedział Harry, zastanawiając się czemu mu to mówiła - No cóż, przypuszczam, że chciałabyś... ?
- Tylko jeśli ty chcesz - odpowiedziała ochoczo.
Harry wytrzeszczył oczy. Był o krok od powiedzenia; "Przypuszczam, że chciałabyś dowiedzieć się kiedy jest następne spotkanie AD ?", ale jej odpowiedź nie pasowała do tego.
- Ja... eee...- wybąkał.
- Och, wszystko w porządku, jeśli nie chcesz iść - powiedziała wyglądając na upokorzoną - Nie martw się. Do... do zobaczenia.
Odeszła. Harry stał gapiąc się za nią, a jego mózg pracował jak oszalały. Nagle coś wskoczyło na swoje miejsce.
- Cho ! Hej... CHO !
Pobiegł za nią, doganiając ją w połowie marmurowych schodów.
- Ee... czy chciałabyś pójść ze mną do Hogsmeade w Walentynki?
- Ooooch tak ! - odparła, oblewając się rumieńcem i uśmiechając się do niego.
- W porządku... znaczy się... czyli ustalone - powiedział Harry i czując, że ten dzień jednak nie będzie jednak do kompletną porażką, rzeczywiście odbił w stronę biblioteki żeby zabrać Rona i Hermionę przed ich popołudniowymi zajęciami.
Jednak zanim wybiła szósta tego wieczora, nawet blask tego, że udało mu się umówić z Cho Chang, nie był w stanie rozjaśnić złowróżbnych odczuć, które narastały wraz z każdym krokiem przybliżającym go do gabinetu Snape'a.
Kiedy tam dotarł, zatrzymał się przed drzwiami, marząc o tym, by znaleźć się gdziekolwiek indziej, wziął głęboki oddech, zapukał i wszedł.
Zacieniony pokój okolony był półkami z setkami szklanych słojów, w których w różnobarwnych eliksirach zawieszone były oślizgłe kawałki zwierząt i roślin. W jednym rogu stał kredens pełen składników, o kradzież których, zresztą niebezpodstawnie, Snape oskarżył kiedyś Harry'ego. Jednak uwaga Harry'ego została przyciągnięta przez biurko, na którym w plamie światła dobywającego się ze świecy, stała płytka kamienna misa pokryta runami i symbolami. Harry rozpoznał ją od razu - to była Myślodsiewnia Dumbledore'a. Zastanawiając się co u diabła ona tu robiła, podskoczył kiedy zimny głos Snape'a przemówił z cieni.
- Zamknij za sobą drzwi, Potter.
Harry postąpił tak jak mu nakazano, z przerażającym uczuciem, że zamyka drzwi do własnego więzienia. Kiedy odwrócił się z powrotem w kierunku pokoju, Snape przesunął się światła i w ciszy wskazywał na krzesło na przeciwko biurka. Harry usiadł i Snape poszedł w jego ślady, z zimnymi, czarnymi oczami utkwionymi bez mrugnięcia w Harrym, z niechęcią wypisaną w każdym rysie jego twarzy.
- Więc, Potter, wiesz czemu tu jesteś - odezwał się - Dyrektor poprosił mnie, żebym nauczył cię Okulmencji. Mogę tylko mieć nadzieję, że okażesz się w tym bardziej biegły niż w Eliksirach.
- Zgadza się - powiedział zwięźle Harry.
- To może nie być zwyczajna lekcja, Potter - powiedział Snape, mrużąc nieżyczliwie oczy - Ale nadal jestem twoim nauczycielem i dlatego będziesz mi mówił "sir" lub "profesorze" przez cały czas.
- Tak... sir - powiedział Harry.
Przez moment Snape przyglądał mu się przez zwężone oczy, a potem powiedział - A teraz, Okulmencja. Jak już powiedziałem ci w kuchni twojego drogiego ojca chrzestnego, ta gałąź magii zamyka umysł przed magicznym wtargnięciem lub wpływem.
- A czemu profesor Dumbledore uważa, że tego potrzebuję, sir ? - spytał Harry patrząc dokładnie w oczy Snape'a, zastanawiając czy odpowie.
Snape patrzył na niego przez chwilę, a potem powiedział pogardliwie - Na pewno nawet ty powinieneś to rozgryźć do tej pory, Potter? Czarny Pan jest mistrzem Legilimencji...
- Co to jest ? Sir?
- To jest umiejętność wyciągania uczuć i wspomnień z umysłu drugiej osoby...
- To on umie czytać w myślach? - spytał szybko Harry, jego najgorsze obawy potwierdziły się.
- Nie masz za grosz subtelności, Potter - powiedział Snape, z błyskiem w oczach - Nie pojmujesz drobnych różnic. To jedna z twoich wad, która robi z ciebie takiego kiepskiego twórcę eliksirów.
Snape przerwał na chwilę, najpewniej aby posmakować przyjemności obrażania Harry'ego, zanim zaczął mówić dalej.
- Tylko Mugole mówią o "czytaniu myśli". Umysł nie jest książką, którą można otworzyć i przeglądać w czasie wolnym. Myśli nie są wyryte wewnątrz czaszki, by można by każdy nieproszony gość mógł im się przyjrzeć uważnie, umysł jest skomplikowaną i wielowarstwową rzeczą, Potter, lub przynajmniej większość taka jest - uśmiechnął się szyderczo - Jednak prawdą jest to, że ci, którzy są mistrzami Legilimencji są w stanie, przy pewnych warunkach, sięgać do umysłów swoich ofiar i interpretować swoje znaleziska prawidłowo. Czarny Pan na przykład, prawie zawsze wie, kiedy ktoś go okłamuje. Tylko ci, którzy są wyszkoleni w Okulmencji są w stanie zamknąć te uczucia i wspomnienia, które zawierają kłamstwo i w jego obecności kłamać na całego bez wykrycia.
Cokolwiek Snape by nie powiedział, Legilimencja brzmiała dla Harry'ego jak czytanie w myślach i wcale mu się to nie podobało.
- Czy w takim razie on może wiedzieć o czym teraz myślimy? Sir?
- Czarny Pan przebywa w znacznej odległości, a ściany i tereny Hogwartu są strzeżone przez wiele starożytnych zaklęć i uroków, by zapewnić cielesne i umysłowe bezpieczeństwo tym, którzy zamieszkują w środku - powiedział Snape - Czas i przestrzeń są ważne w magii, Potter. Kontakt wzrokowy jest często niezbędny do Legilimencji.
- No dobrze, w takim razie po co mam się uczyć Okulmencji?
Snape zerkał na Harry'ego, obrysowując przy tym swoje usta długim i cienkim palcem.
- Wygląda na to że zwyczajne prawa nie stosują się do ciebie, Potter. Wygląda na to, że klątwa, która miała cię zabić wytworzyła pewien rodzaj więzi między tobą i Czarnym Panem. Dowody wskazują na to, że w czasie kiedy twój umysł jest najbardziej zrelaksowany i podatny na wpływy, na przykład kiedy śpisz, dzielisz emocje i myśli Czarnym Panem. Dyrektor myśli, że coś takiego jest dalej niewskazane. Życzy sobie, abym ja nauczył cię, jak zamknąć umysł przed Czarnym Panem.
Serce Harry'ego znowu pracowało szybko. Nic mu nie pasowało.
- Ale czemu profesor Dumbledore chce, żeby się skończyło? - zapytał oschle - Nie za bardzo mi się to podoba, ale było użyteczne, prawda? To znaczy... widziałem węża atakującego pana Weasley i gdybym tego nie zobaczył to profesor Dumbledore nie byłby w stanie go uratować, prawda? Sir?
Snape gapił się na Harry'ego przez kilka chwil, w dalszym ciągu wodząc palcem po ustach. Kiedy się odezwał ponownie, mówił wolno i z namysłem, tak jakby ważył każde słowo.
- Wygląda na to, że Czarny Pan aż do niedawna nie był świadomy więzi, łączącej was obu. Wydaje się że do tej pory doświadczałeś jego emocji i dzieliłeś jego myśli, a on nie był tego świadomy. Jednakże, wizja którą miałeś przed Świętami...
- Ta z wężem i z panem Weasley?
- Nie przerywaj mi Potter - powiedział Snape groźnym głosem - Jak już mówiłem, wizja którą miałeś tuż przed świętami, przedstawiała tak potężne wtargnięcie w myśli Czarnego Pana...
- Patrzyłem z głowy węża, nie z jego !
- Myślałem, że powiedziałem ci, żebyś mi nie przerywał, Potter?
Ale Harry'ego nie obchodziło czy Snape był zły. Wreszcie wydawało mu się, że dochodził do sedna sprawy. Przesunął się na krześle naprzód tak bardzo, że nie zdając sobie z tego sprawy, siedział na samym jego brzegu, skupiony jakby wisiał w powietrzu w locie.
- Jak to się stało, że widziałem przez oczy węża, skoro to z Voldemortem jestem połączony z myślami.
- Nie wypowiadaj imienia Czarnego Pana! - wypluł Snape.
Nastała paskudna cisza. Gapili się na siebie ponad Myślodsiewnią.
- Profesor Dumbledore wymawia jego imię - powiedział Harry cicho.
- Profesor Dumbledore jest niezwykle potężnym czarodziejem - mruknął Snape - On może czuć się wystarczająco bezpiecznie, by używać jego imienia... reszta z nas... - potarł swoje lewe przedramię, raczej bezwiednie, w miejscu w którym, Harry wiedział, w jego skórze wypalony był Czarny Znak.
- Chciałem tylko wiedzieć - Harry zaczął ponownie, zmuszając się by jego głos brzmiał uprzejmie - czemu...
- Wygląda na to, że odwiedziłeś umysł węża, gdyż właśnie tam był Czarny Pan w tym szczególnym momencie - warknął Snape - On opętał węża w tym samym czasie i tak dlatego ty też śniłeś, że byłeś jego w środku.
- I Vol... on... zdał sobie sprawę że tam byłem?
- Na to wygląda - powiedział chłodno Snape.
- Skąd wiesz? - spytał Harry pośpiesznie - Czy to są tylko domysły profesora Dumbledora, czy ...?
- Mówiłem ci - powiedział Snape siedzący sztywno na krześle, z rozszerzonymi oczami - że masz mi mówić "sir".
- Tak, sir - niecierpliwił się Harry - Ale skąd pan wie...?
- Wystarczy to, że wiemy - odparł wymijająco Snape - Ważne jest to, że Czarny Pan jest teraz świadom, że masz dostęp do jego myśli i uczuć. Wydedukował także, że ten proces działa też prawdopodobnie w drugą stronę. Czyli mówiąc krótko, odkrył, że jest w stanie mieć również dostęp do twoich myśli i uczuć...
- I mógłby spróbować i zmusić mnie do zrobienia czegoś? - zapytał Harry - Sir? - dodał pośpiesznie.
- Mógłby - wyjaśnił Snape głosem zimnym i obojętnym - co prowadzi nas z powrotem do Okulmencji.
Snape wyciągnął swoją różdżkę z wewnętrznej kieszeni szat i Harry sprężył się na krześle, ale Snape wzniósł zaledwie różdżkę do swojej skroni i przyłożył jej koniec do nasady tłustych włosów. Kiedy ją cofnął, jakaś pojawiła się srebrzysta substancja, rozciągając się pomiędzy skronią a różdżką jak grube pajęcze włókno, które pękło kiedy oddalił różdżkę od skroni i wpadło do Myślodsiewni, gdzie zawirowało srebrzyście białym ni to gazem ni płynem. Jeszcze dwukrotnie Snape, uniósł różdżkę do skroni i złożył srebrzystą substancję do wnętrza kamiennej misy, po czym bez żadnego wyjaśnienia swojego zachowania, podniósł ostrożnie Myślodsiewnię, przeniósł na półkę odsuwając ją z drogi i zwrócił się twarzą do Harry'ego z różdżką w gotowości.
- Wstań i wyjmij różdżkę, Potter.
Harry wstał, czując zdenerwowanie. Obrócili się ku sobie, stając po dwóch stronach biurka.
- Możesz użyć swojej różdżki, by próbować mnie rozbroić, albo bronić się w dowolny sposób jaki zdołasz wymyślić - powiedział Snape.
- A co pan co zamierza zrobić? - zapytał Harry, patrząc z lękiem na różdżkę Snape'a.
- Zamierzam spróbować wtargnąć do twojego umysłu - powiedział łagodnie Snape - Zobaczymy jak dobrze się opierasz. Powiedziano mi, że wykazałeś już uzdolnienie przy odpieraniu Klątwy Imperiusa. Odkryjesz, że podobne moce są potrzebne do tego... przygotuj się, teraz. Legilimens !
Snape zaatakował zanim Harry był gotowy, zanim w ogóle zaczął przywoływać jakąkolwiek siłę oporu. Gabinet rozpłynął mu się przed oczami i zniknął. Obraz za obrazem pędziły przez jego umysł niczym migoczący film tak jaskrawy, że zagłuszył całe otoczenie.
Miał pięć lat, obserwował jak Dudley jeździ na nowym czerwonym rowerze, a jego serce przepełniała zazdrość.... miał dziewięć lat i buldog o imieniu Majcher pogonił go aż na drzewo, a Dursleyowie śmiali się z tego na trawniku poniżej... siedział z Tiarą Przydziału na głowie, a ona mówiła mu że spisał by się dobrze w Slytherinie... Hermiona leżała w skrzydle szpitalnym z twarzą pokrytą grubymi czarnymi włosami... setka Dementorów zbliżała się do niego na brzegu ciemnego jeziora... Cho Chang podchodziła coraz bliżej pod jemiołą...
- Nie - powiedział głos w głowie Harry'ego w miarę jak wspomnienie Cho nadpływało coraz bliżej - Nie będziesz na to patrzył, nie będziesz na to patrzył, to jest prywatne...
Poczuł ostry ból w kolanie. Gabinet Snape'a powrócił przed jego oczy i zdał sobie sprawę, że przewrócił się na ziemię. Jedno z jego kolan boleśnie uderzyło w nogę biurka Snape'a. Popatrzył na Snape'a, który opuścił swoją różdżkę i rozmasowywał nadgarstek. Była tam pręga, jak ślad po oparzeniu.
- Zamierzałeś rzucić Żądlącą Klątwę? - zapytał chłodno Snape.
- Nie - powiedział cierpko Harry, podnosząc się z podłogi.
- Tak myślałem - powiedział Snape, przyglądając mu się uważnie - Pozwoliłeś mi wedrzeć się za głęboko. Straciłeś kontrolę.
- Widziałeś wszystko to co ja? - zapytał Harry niepewny czy chce usłyszeć odpowiedź.
- Tylko przebłyski - oznajmił Snape krzywiąc się szyderczo - Do kogo należał ten pies?
- Do mojej ciotki Marge - wymamrotał Harry, nienawidząc Snape'a.
- Cóż, jak na pierwszą próbę nie było tak kiepsko jak mogło być - stwierdził Snape, ponownie podnosząc różdżkę - Ostatecznie udało ci się mnie powstrzymać, chociaż zmarnowałeś czas i energię krzycząc. Musisz pozostać skoncentrowany. Odeprzyj mnie umysłem, a nie będziesz musiał uciekać się do użycia różdżki.
- Staram się - powiedział wściekle Harry - ale nie mówisz mi jak!
- Maniery, Potter - powiedział groźnie Snape - Teraz, chcę żebyś zamknął oczy.
Harry rzucił na niego ohydne spojrzenie zanim zrobił co mu kazano. Nie podobał mu się pomysł stania z zamkniętymi oczami, gdy przed nim stał Snape dzierżąc różdżkę.
- Oczyść umysł, Potter - polecił zimny głos Snape'a - Pozbądź się wszystkich emocji...
Ale gniew Harrego dalej dudnił w jego żyłach niczym jad. Wyzbyć się gniewu? Równie łatwo mógłby oderwać sobie nogi...
- Nie robisz tego Potter... musisz być bardziej zdyscyplinowany... skup się teraz...
Harry starał się oczyścić umysł, starał się nie myśleć, nie pamiętać, nie czuć...
- Spróbujmy raz jeszcze... na trzy... raz... dwa... trzy... Legilimens!
Wielki czarny smok zbliżał się do niego z przodu... jego ojciec i matka machali do niego z zaczarowanego lustra... Cedrik Diggory leżał na ziemi z pustymi oczami wlepionymi w niego...
- NIEEEEEEEEEEE!
Harry znów był na kolanach z twarzą ukrytą w dłoniach, mózgiem bolącym, jakby ktoś starał się wyciągnąć go z czaszki.
- Wstawaj! - powiedział ostro Snape - Wstawaj! Nie starasz się, nie wysilasz się. Pozwalasz mi wejść w swoje wspomnienia, których się boisz, wręczasz mi broń!
Harry wstał ponownie, serce biło mu dziko, jakby rzeczywiście widział Cedrika martwego na cmentarzu. Snape był bardziej blady niż zwykle i bardziej zły, ale nawet nie odrobinę tak zły jak Harry.
- Ja... staram... się - powiedział przez zaciśnięte zęby.
- Powiedziałem ci, żebyś wyzbył się wszystkich emocji!
- Tak? To jest raczej trudne w tej chwili - warknął Harry.
- W takim razie będziesz łatwą ofiarą dla Czarnego Pana! - oznajmił z wściekłością Snape - Głupcy, którzy dumnie noszą serce na rękawie, którzy nie potrafią kontrolować emocji, którzy pławią się w smutnych wspomnieniach i pozwalają się tak łatwo prowokować, innymi słowy słabi ludzie, nie mają szans przeciwko jego mocy! On spenetruje twój umysł z absurdalną łatwością, Potter!
- Nie jestem słaby - powiedział Harry cicho. Furia pulsowała w nim tak, że pomyślał iż mógłby zaatakować Snape'a w każdej chwili.
- To udowodnij to! Bądź mistrzem! - wypluł Snape - Kontroluj gniew, zdyscyplinuj umysł! Spróbujemy jeszcze raz! Przygotuj się, teraz! Legilimens!
Obserwował wuja Wernona zabijającego na głucho skrzynkę na listy... stu Dementorów dryfujących wzdłuż jeziora, na terenie szkoły, ku niemu... biegł z panem Weasley korytarzem bez okien... zbliżali się do prostych czarnych drzwi na końcu korytarza... Harry myślał że przez nie przejdą... ale Pan Weasley poprowadził go w lewo, do wylotu kamiennych schodów...
- WIEM! JUŻ WIEM!
Znowu był na czworakach na podłodze gabinetu Snape'a, blizna kłuła nieprzyjemnie, ale głos, który wydobył się z jego ust był triumfujący. Wstał znowu, by odkryć, że Snape przygląda mu się uważnie z uniesioną różdżką. Wyglądało na to, że tym razem Snape zniósł zaklęcie, zanim nawet Harry spróbował z nim walczyć.
- Zatem co się stało, Potter? - zapytał patrząc bacznie na Harry'ego.
- Zobaczyłem... przypomniałem sobie - wydyszał Harry - Właśnie zdałem sobie sprawę...
- Z czego? - zapytał ostro Snape.
Harry nie odpowiedział od razu. Pocierając swoje czoło wciąż delektował się chwilą oślepiającego olśnienia.
Od miesięcy miał sny o korytarzu bez okien, kończącym się zamkniętymi drzwiami, ani razu nie zdając sobie sprawy, że to miejsce istnieje. Teraz, widząc wspomnienie raz jeszcze, wiedział, że śnił o korytarzu, którym biegł z panem Weasley dwunastego sierpnia, kiedy to śpieszyli się do sal sądowych Ministerstwa. To był korytarz prowadzący do Departamentu Tajemnic i pan Weasley był tam w nocy, kiedy został zaatakowany przez węża Voldemorta.
Popatrzył na Snapea.
- Co znajduje się w Departamencie Tajemnic?
- Co powiedziałeś? - zapytał Snape cicho i Harry zobaczył z głęboką satysfakcją, że Snape jest wytrącony z równowagi.
- Pytałem co znajduje się w Departamencie Tajemnic, sir? - powtórzył Harry.
- A czemu - spytał wolno Snape - miałbyś pytać o coś takiego?
- Ponieważ - odparł Harry, uważnie obserwując twarz Snape'a - ten korytarz który przed chwilą ujrzałem... śnię o nim od miesięcy... właśnie go rozpoznałem... prowadzi do Departamentu Tajemnic... i myślę że Voldemort pragnie czegoś z...
- Mówiłem ci, żebyś nie wypowiadał imienia Czarnego Pana!
Łypali na siebie. Blizna Harrego zapiekła ponownie, ale nie zważał na to. Snape wyglądał na poruszonego, ale kiedy odezwał się ponownie zabrzmiało to tak, jakby starał się wyglądać na zimnego i niezainteresowanego całą sprawą.
- Jest wiele rzeczy w Departamencie Tajemnic, Potter, mało które byś zrozumiał, a żadna z nic nie powinna cię obchodzić. Czy wyrażam się jasno?
- Tak - powiedział Harry, ciągle masując kłującą bliznę, która stawała się coraz bardziej bolesna.
- Chcę cię tu widzieć o tej samej porze w środę. Będziemy kontynuować pracę.
- Dobrze - powiedział Harry. Desperacko pragnął opuścić gabinet Snape'a i odnaleźć Rona i Hermionę.
- Każdego wieczora przed snem masz oczyszczać umysł ze wszystkich emocji. Wypróżnij go, spraw, by był pusty i spokojny, zrozumiałeś?
- Tak - powiedział Harry, który ledwo słuchał.
- I ostrzegam cię, Potter... będę wiedział, jeśli okaże się, że nie ćwiczyłeś...
- Oczywiście - wymamrotał Harry. Podniósł swój plecak, zarzucił go na ramię i pospieszył w kierunku drzwi gabinetu. Kiedy je otworzył, odwrócił się i spojrzał na Snape'a, który był odwrócony tyłem do Harry'ego i przy pomocy różdżki wybierał własne myśli z Myślodsiewni i ostrożnie umieszczał z powrotem w swoim umyśle. Harry poszedł nie mówiąc już ani słowa, zamykając delikatnie drzwi za sobą. Blizna nadal pulsowała boleśnie.
Harry znalazł Rona i Hermionę w bibliotece, gdzie pracowali nad najnowszym zwałem prac domowych od Umbridge. Inni uczniowie, prawie wszyscy piątoklasiści, siedzieli w pobliżu przy oświetlonych lampkami stolikach z nosami w książkach. Pióra skrzypiały gorączkowo, podczas gdy niebo za oknami stawało się coraz czarniejsze. Jedynym innym dźwiękiem było lekkie skrzypienie jednego z butów panny Pince, kiedy bibliotekarka myszkowała groźnie w przejściach, dysząc na karki tym, którzy dotykali jej cennych książek.
Harry'ego przeszedł dreszcz. Blizna bolała go nadal, czuł jakby gorączkował.
Kiedy usiadł obok Rona i Hermiony, uchwycił swoje odbicie w przeciwległym oknie. Był bardzo biały, a jego blizna wydawała się bardziej widoczna niż zazwyczaj.
- Jak poszło? - wyszeptała Hermiona i zaniepokojona dodała - Dobrze się czujesz, Harry?
- Tak... dobrze... nie wiem - powiedział niecierpliwie Harry, krzywiąc się, gdy ból ponownie przeszył jego bliznę - Posłuchajcie... właśnie zdałem sobie z czegoś sprawę...
I powiedział im co przed chwilą zobaczył i wydedukował.
- To... to mówisz, że... - wyszeptał Ron, kiedy panna Pince przeszła obok skrzypiąc z lekka - że ta broń... to coś czego pragnie Voldemort... jest w Ministerstwie Magii?
- W Departamencie Tajemnic, musi tam być - odpowiedział szeptem Harry - Widziałem te drzwi, kiedy twój tata zabrał mnie na dół do sal sądowych na moje przesłuchanie i to zdecydowanie tych samych drzwi pilnował, kiedy ukąsił go wąż.
Hermiona wypuściła długie i wolne westchnięcie.
- Oczywiście - wydyszała.
- Oczywiście co? - spytał raczej niecierpliwie Ron.
- Ron, pomyśl... Sturgis Podmore próbował przejść przez drzwi w Ministerstwie Magii... to musiały być te drzwi, to za dużo jak na zbieg okoliczności!
- Czemu Sturgis chciał się przedostać przez drzwi, skoro on jest po naszej stronie? - rzekł Ron.
- Cóż, nie wiem - przyznała Hermiona - To jest lekko dziwne...
- To co znajduje się w Departamencie Tajemnic? - Harry zapytał Rona - Czy twój tata kiedykolwiek wspominał coś na ten temat?
- Wiem, że nazywają ludzi pracujących tam "Niewymownymi" - odparł Ron marszcząc brwi - ponieważ nikt tak naprawdę nie wie, co oni tam robią... dziwne miejsce by trzymać broń.
- To wcale nie jest dziwne, to ma sens - stwierdziła Hermiona - Wydaje mi się, że to będzie coś ściśle tajnego, nad czym pracuje Ministerstwo... Harry, czy ty na pewno się dobrze czujesz?
Gdyż Harry tak mocno przycisnął obie ręce do czoła jakby próbował je wyprasować.
- Tak... w porządku - odpowiedział opuszczając drżące dłonie - Po prostu poczułem się trochę... nie przepadam za Okulmencją.
- Myślę, że każdy czułby się nieswój, gdyby jego umysł był atakowany raz po raz - powiedziała współczująco Hermiona - Chodźmy do wspólnej sali, tam będzie nam odrobinę wygodniej.
Ale wspólna sala pełna była wybuchów śmiechu i podniecenia. Fred i George demonstrowali swój najnowszy produkt dla sklepu ze śmiesznymi rzeczami.
- Bezgłowe Czapki! - krzyknął George, kiedy Fred zamachał szpiczastą czapką z puszystym różowym piórkiem przed patrzącymi uczniami - Dwa Galeony każda, popatrzcie teraz na Freda!
Fred, cały rozpromieniony, założył czapkę na głowę. Przez sekundę wyglądał tylko trochę głupio, po czym i czapka, i głowa znikły.
Kilka dziewcząt krzyknęło, ale wszyscy inni ryczeli ze śmiechu.
- I znowu zdjęta! - krzyknął George. Ręka Freda macała chwilę w powietrzu nad jego ramieniem i nagle głowa pojawiła się ponownie, kiedy ściągnął z niej czapkę z różowym piórkiem.
- Ciekawe jak te czapki działają? - zastanawiała się Hermiona odciągnięta od zadania domowego obserwując uważnie Freda i George'a - To znaczy, jest oczywiste, że musi to być jakieś Zaklęcie Niewidzialności, ale to sprytne posunięcie, by rozszerzyć pole niewidzialności poza granice zaczarowanego obiektu... Myślę jednak, że zaklęcie nie będzie działać długo.
Harry nie odpowiedział. Czuł się chory.
- Będę musiał zrobić to jutro - wymruczał wpychając książki, które właśnie wyjął z plecaka, z powrotem do środka.
- W takim razie zapisz to sobie w swoim dzienniczku zadań domowych! - zaproponowała zachęcająco Hermiona - Tak żebyś nie zapomniał!
Harry i Ron wymienili spojrzenia, kiedy wkładał rękę do plecaka. Wyciągnął terminarz i otworzył niepewnie.
- Nie odkładaj tego sobie, ty wielki nierobie - zbeształa Harry'ego książka, kiedy zapisywał zadanie domowe dla Umbridge. Widząc to Hermiona rozpromieniła się.
- Chyba pójdę do łóżka - powiedział Harry, wsuwając dzienniczek zadań domowych z powrotem do plecaka i odnotowując w pamięci, żeby wrzucić go do ognia przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Przeszedł przez wspólną salę, uchylając się przed Georgem, który usiłował nałożyć mu Bezgłową Czapkę na głowę i dotarł do spokoju i chłodu kamiennych schodów wiodących do sypialni chłopców. Znowu czuł się chory, tak jak tej nocy, kiedy miał wizję węża, ale myślał, że jeśli położy się na chwilę, wszystko będzie w porządku.
Otworzył drzwi do swojej sypialni i był jedną nogą w środku, kiedy odczuł ból tak dotkliwy, że pomyślał, że ktoś musiał odciąć mu czubek głowy. Nie wiedział gdzie jest, czy stoi czy leży, nie znał nawet swojego imienia.
Maniakalny śmiech dźwięczał w jego uszach... był szczęśliwszy niż kiedykolwiek wcześniej... radosny, ekstatyczny, triumfujący... coś wspaniałego, wspaniałego się wydarzyło...
- Harry? HARRY!
Ktoś uderzył go w twarz. Szalony śmiech został przerwany jękiem bólu. Radość wypływała z niego, ale śmiech słychać było nadal...
Otworzył oczy i kiedy to zrobił, uświadomił sobie, że dziki śmiech wydobywał się z jego ust. W chwili, gdy zdał sobie z tego sprawę śmiech zamarł. Harry leżał, dysząc, na podłodze i gapił się w sufit, blizna na jego czole pulsowała straszliwie. Ron pochylał się nad nim, wyglądał na bardzo zmartwionego.
- Co się stało? - spytał.
- Nie wiem....- wysapał Harry siadając - On jest szczęśliwy... naprawdę szczęśliwy...
- Sam-Wiesz-Kto?
- Coś dobrego się wydarzyło - wymamrotał Harry. Trząsł się tak bardzo, jak wtedy gdy zobaczył węża atakującego Pana Weasley i poczuł się bardzo chory - Coś na co miał nadzieję.
Słowa przychodziły, tak jak to miało miejsce kiedyś w przebieralni Gryffindoru, tak jakby ktoś obcy wypowiadał przez usta Harry'ego, ale wiedział że są prawdziwe. Wziął głęboki wdech, nie chcąc zwymiotować na Rona. Był bardzo szczęśliwy, że nie było w pobliżu Deana i Seamusa, by mogli to obserwować.
- Hermiona kazała mi, żebym przyszedł i cię sprawdził - powiedział Ron cichym głosem, pomagając Harry'emu wstać na nogi - Mówi, że twoja obrona będzie słabsza w tej chwili, po tym jak Snape bawił się twoim umysłem... ale przypuszczam, że na dłuższą metę się sprawdzi, prawda? - popatrzył powątpiewająco na Harry'ego, kiedy pomagał mu dojść do łóżka. Harry przytaknął bez przekonania i zwalił się na poduszki, cały obolały od upadania tak często na podłogę tego wieczora, z blizną wciąż kłującą boleśnie. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jego pierwszy kontakt z Okulmencją raczej zmniejszył odporność jego umysłu niż ją zwiększył i zastanawiał się uczuciem wielkiej trwogi, co się wydarzyło takiego, że uszczęśliwiło Lorda Voldemorta bardziej niż cokolwiek innego w ciągu czternastu lat.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

 

Żuk Przyparty do Muru
Odpowiedź na pytanie Harry'ego przyszła z samego rana następnego dnia. Kiedy przybył Prorok Codzienny Hermiony, rozprostowała go, gapiła się przez moment na pierwszą stronę i wydała z siebie taki wrzask, że wszyscy w sąsiedztwie spojrzeli na nią.
- Co? - spytali razem Harry i Ron.
Zamiast odpowiedzieć rozpostarła przed nimi gazetę na stole i wskazała na dziesięć czarno białych fotografii, które wypełniały całą pierwszą stronę. Dziewięć z nich przedstawiało twarze czarodziejów, a dziesiąta czarownicy. Niektórzy z ludzi na fotografiach drwili cicho, inni stukali palcami w ramki swoich zdjęć wyglądając przy tym bezczelnie. Każde ze zdjęć opatrzone było nazwiskiem i opisem zbrodni, za którą ta osoba została zesłana do Azkabanu.
Antonin Dolohov, głosił podpis pod czarodziejem o wydłużonej, białej i pokrętnej twarzy, który uśmiechał się do Harry'ego, skazany za brutalne morderstwo Gideona i Fabiana Prewettów.
Algernon Rookwood, oznajmiał podpis pod dziobatym mężczyzną o tłustych włosach, który nachylał się w kierunku krawędzi swego zdjęcia, wyglądając na znudzonego, skazany za ujawnianie sekretów Ministerstwa Magii Sami Wiecie Komu.
Ale wzrok Harry'ego przyciągnęło zdjęcie czarownicy. Jej twarz wyskoczyła na niego w chwili, gdy zobaczył stronę. Miała długie, ciemne włosy, które na zdjęciu wyglądały na nieuczesane i rozwichrzone, chociaż wcześniej widział je gładkie, grube i błyszczące. Wpatrywała się w niego przez mocno przymknięte oczy, na jej cienkich ustach jawił się pogardliwy, bezczelny uśmiech. Podobnie jak Syriusz, zachowała ślady świetnego wyglądu, ale coś, być może Azkaban, zabrał większość z jej urody.
Bellatrix Lestrange, skazana za torturowanie i stałe ubezwłasnowolnienie Franka i Alicji Longbottom.
Hermiona szturchnęła Harry'ego i wskazała na nagłówek nad zdjęciami, którego Harry, koncentrując się na Bellatrix jeszcze nie przeczytał.

MASOWA UCIECZKA Z AZKABANU
MINISTERSTWO OBAWIA SIĘ, ŻE BLACK JEST "PUNKTEM ZBORNYM"
DAWNYCH ŚMIERCIOŻERCÓW

- Black? - spytał głośno Harry. - Nie...
- Sza! - wyszeptała desperacko Hermiona. - Nie tak głośno... po prostu to przeczytaj!

Ministerstwo Magii ogłosiło ostatniej nocy, że miała miejsce masowa ucieczka z Azkabanu.
Rozmawiając z reporterami w swoim prywatnym biurze, Korneliusz Knot, Minister Magii, potwierdził, że dziesięciorgu najlepiej strzeżonych więźniów udało się zbiec wczoraj we wczesnych godzinach wieczornych i że poinformował już mugolskiego premiera o niebezpiecznej naturze tych osobników.
Znajdujemy się niestety w tej samej pozycji, w jakiej byliśmy przed dwoma i pół roku, kiedy zbiegł morderca Syriusz Black - powiedział Knot ostatniej nocy. I nie myślimy, że te dwie ucieczki nie są ze sobą powiązane. Ucieczka tych rozmiarów sugeruje pomoc z zewnątrz, a musimy pamiętać, że Black jako pierwsza osoba w historii, której udało się wyrwać z Azkabanu, byłby idealnym kandydatem by pomóc innym pójść w jego ślady. Wydaje nam się prawdopodobne, że te osoby, wśród których znajduje się kuzynka Blacka, Bellatrix Lestrange, zebrały się wokół Blacka jako swego przywódcy. Jednakże robimy wszystko co w naszej mocy, by otoczyć przestępców i błagamy magiczną społeczność o pozostawanie w czujności i ostrożności. Pod żadnym pozorem nie powinno się zbliżać do żadnej z tych osób.

- No i masz, Harry - odezwał się przejęty strachem Ron. - To dlatego był taki szczęśliwy ostatniej nocy.
- Nie wierzę... - warnkął Harry - Knot zwala tą ucieczkę na Syriusza?
- A jakie ma inne wyjście? - spytała gorzko Hermiona. - Z trudem przychodzi mu powiedzenie "Sorry, wszyscy, Dumbledore ostrzegał mnie, że to może się wydarzyć, strażnicy Azkabanu przyłączyli się do Lorda Voldemorta"... przestań się trząść, Ron... "i teraz najgorsi poplecznicy Voldemorta też wydostali się z więzienia". To znaczy, spędził przecież ostatnie sześć miesięcy na rozpowiadaniu wszystkim, że ty i Dumbledore jesteście kłamcami, prawda?
Hermiona otworzyła gazetę i zaczęła czytać doniesienia wewnątrz, podczas gdy Harry rozejrzał się po Wielkiej Sali. Nie mógł zrozumieć, czemu jego koledzy uczniowie nie wyglądali na wystraszonych, albo przynajmniej nie rozmawiali o tej potwornej informacji z frontowej strony, ale bardzo niewielu z nich dostawało codziennie gazety tak jak Hermiona. Byli tu tak sobie wszyscy, rozmawiając o pracach domowych, quidditchu i Bóg wie jakich jeszcze bzdurach, kiedy na zewnątrz tych murów dziesięciu kolejnych Śmierciożerców dołączyło do szeregów Voldemorta.
Zerknął na stół nauczycielski. Tam to co innego: Dumbledore i profesor McGonagall pogrążeni byli w głębokiej dyskusji, oboje wyglądali nadzwyczaj poważnie. Profesor Sprout rozłożyła Proroka przed butelką ketchupu i czytała frontową stronę z taką kocnentracją, że nie zauważała, jak żółtko delikatnie ścieka jej na kolana z tkwiącej nieruchomo w powietrzu łyżeczki. W międzyczasie na dalekim końcu stołu profesor Umbridge dziobała w swoim naczyniu z owsianką. Chociaż raz jej obwisłe, ropusze oczy nie omiatały Wielkiej Sali w poszukiwaniu źle zachowujących się uczniów. Skrzywiła się przełykając jedzenie i co chwilę rzucała wrogie spojrzenia w górę stołu, w stronę, gdzie Dumbledore i McGonagall rozmawiali z takim przejęciem.
- O mój... - odezwała się ze zdumieniem Hermiona, nadal wpatrując się w gazetę.
- Co znów? - spytał szybko Harry. Był cały podenerwowany
- To... straszne - odparła roztrzęsiona Hermiona. Przewróciła gazetę na dziesiątą stronę i wręczyła ją Harry'emu i Ronowi.

TRAGICZNY ZGON PRACOWNIKA MINISTERSTWA MAGII

Szpital imienia Św. Mungo zapewnił, że zostanie przeprowadzone pełne dochodzenie, po tym jak ostatniej nocy pracownik Ministerstwa Magii, Broderich Bode, lat 49, został znaleziony martwy w swoim łóżku uduszony przez doniczkową roślinę. Uzdrowiciele wezwani na miejsce nie byli w stanie ożywić pana Bode, który został ranny w wypadku w miejscu pracy na kilka tygodni przed swoją śmiercią.
Uzdrowicielka Miriam Strout, która była odpowiedzialna za oddział pana Bode w czasie, gdy miało miejsce to zdarzenie została zawieszona i wczoraj była nieosiągalna i nie mogła tego skomentować, ale czarorzecznik szpitala ogłosił w oświadczeniu:
Szpital Św. Mungo pogrążony jest w głębokim żalu z powodu śmierci pana Bode, którego stan poprawiał się z dnia na dzień przed tym tragicznym wypadkiem.
Mamy ścisłe wytyczne, co do dekoracji dozwolonych na naszych oddziałach, ale wygląda na to, że Uzdrowicielka Strout, bardzo zajęta w okresie świątecznym, przeoczyła niebezpieczeństwo związane z rośliną na stoliku przy łóżku pana Bode. Jako że jego mowa i zdolność poruszania się znacznie się poprawiły, Uzdrowicielka Strout zachęciła pana Bode do tego, by sam zaopiekował się rośliną, nieświadoma iż nie jest to niewinny wiercipiętek, ale sadzonka Diabelskich Sideł, która dotknięta przez rekonwalescenta pana Bode, udusiła go natychmiast.
Jak dotąd Św. Mungo nie jest w stanie wytłumaczyć obecności rośliny na oddziale i prosi o informację każdego czarodzieja czy czarownicę, którzy mogliby pomóc w tej sprawie.

- Bode... - odezwał się Ron. - Bode. Gdzieś coś mi dzwoni...
- Widzieliśmy go - wyszeptała Hermiona. - U Św. Mungo, pamiętacie? W łóżku naprzeciw Lockharta, po prostu leżał tam i gapił się w sufit. I widzieliśmy jak przybyły Diabelskie Sidła. Ona, ta Uzdrowicielka, powiedziała, że to świąteczny prezent.
Harry cofnął się pamięcią. Uczucie przerażenia jak kula wzrastało w jego gardle.
- Jak to się stało, że nie rozpoznaliśmy Diabelskich Sideł. Widzieliśmy je wcześniej... mogliśmy temu zapobiec.
- A kto by się spodziewał, że Diabelskie Sidła pojawią się w szpitalu zamaskowane jako roślina doniczkowa? - spytał ostro Ron. - To nie nasza wina, winić trzeba tego, co przysłał je temu facetowi! To musiał być jakiś prawdziwy kretyn, czemu nie sprawdził co kupuje?
- Och daj spokój Ron! - stwierdziła Hermiona trzęsącym się głosem - Myślę, że nikt nie byłby w stanie włożyć Diabelskich Sideł do doniczki i nie zdawać sobie przy tym sprawy, że będą próbować zabić każdego, kto ich dotknie. To... to było morderstwo... do tego sprytne morderstwo... jeśli roślina została przysłana anonimowo, to jak ktokolwiek i kiedykolwiek ma się dowiedzieć, kto to zrobił?
Harry nie myślał o Diabelskich Sidłach. Przypominał sobie jazdę windą w dół na dziewiąte piętro Ministerstwa tego dnia, kiedy miał przesłuchanie i człowieka o ziemistej cerze, który wsiadł do windy na poziomie atrium.
- Spotkałem Bode - powiedział powoli. - Widziałem go w Ministerstwie z twoim tatą.
Usta Rona otwarły się.
- Słyszałem jak tata mówił o nim w domu! On był Niewymownym...
- ... pracował w Departamencie Tajemnic!
Patrzyli na siebie przez chwilę, po czym Hermiona przyciągnęła do siebie gazetę, zamknęła ją, wpatrywała się przez moment w zdjęcia dziesiątki zbiegłych Śmierciożerców na okładce i zerwała się na równe nogi.
- Gdzie idziesz? - spytał przestraszony Ron.
- Wysłać list - odpowiedziała Hermiona zarzucając sobie plecak na ramię. - To... no, nie wiem, czy... ale warto spróbować... a tylko ja mogę to zrobić.
- Nienawidzę kiedy to robi - zrzędził Ron, kiedy wraz z Harrym wstali od stołu i na swój własny, wolniejszy sposób wychodzili z Wielkiej Sali. - Czy to by ją zabiło, gdyby raz dla odmiany powiedziała nam, co kombinuje? Zajęłoby to jej raptem dziesięć sekund więcej... hej, Hagrid!
Hagrid stał przy drzwiach do Sali Wejściowej, czekając aż przejdzie tłum Krukonów. Nadal był cały w bliznach, tak jak tego dnia, kiedy powrócił ze swojej misji do gigantów, a przez grzbiet jego nosa ciągnęła się nowa rana.
- W porządku, wy dwa? - powiedział próbując wykrzesać uśmiech, ale wyszedł mu z tego tylko grymas bólu.
- Hagrid, wszystko OK? - spytał Harry idąc za nim, kiedy ruszył mozolnie za Krukonami.
- Jasne, jasne - odparł Hagrid kiepsko udając beztroskę. Machnął ręką i niemal trafił wyglądającą na przerażoną profesor Vector, która akurat przechodziła.
- Troszki zajęty, wicie, zwykłe sprowy... lekcje trza przygotować, pare salamandr ma chore uski... i stem na warunku.
- Jesteś na warunkowym? - spytał bardzo głośno Ron, tak że wielu z przechodzących uczniów spojrzało się w zaciekawieniu - Sorry... to znaczy... jesteś na warunkowym? - wyszeptał.
- No - odparł Hagrid. - Spodziwałem siem, mówionc prawdem. Pewnikiem nie zauważyliście, ale ta inspykcja nie poszła za dobrz, wicie... w każdym rozie - westchnął głęboko. - Lepij pójdem i wetrem jeszcze trochie chilli w proszku w te ich salamandry, albo im odpadnom. Zobaczyska, Harry... Ron...
Powłóczył się na zewnątrz przez frontowe drzwi, w dół po kamiennych schodach i dalej na wilgotne łąki. Harry obserwował go zastanawiając się ile jezcze złych wieści jest w stanie znieść.

* * *

Fakt, że Hagrid jest na okresie warunkowym stał się ogólnie znany w obrębie szkoły w przeciągu kilku następnych dni, ale ku oburzeniu Harry'ego prawie nikt nie był zły z tego powodu. Tak naprawdę wydawało się, że niektórzy ludzie, wśród których wyróżniał się Draco Malfoy, są stanowczo uradowali tym faktem. Jeśli chodzi o niezwykłą śmierć w szpitalu Św. Mungo mało znaczącego pracownika Departamentu Tajemnic, to wszystko wskazywało na to, że Harry, Ron i Hermiona byli jedynymi ludźmi, którzy wiedzieli, czy przejmowali się tym. Na korytarzach panował teraz niepodzielnie jeden temat: dziesięcioro zbiegłych Śmierciożerców, których historia w końcu rozniosła się po szkole od tych kilku osób, które czytały gazety. Krążyły plotki, że niektórzy więźniowie byli widziani w Hogsmeade, że podejrzewa się iż ukrywają się we Wrzeszczącej Chacie i że mają zamiar włamać się do Hogwartu tak jak to kiedyś zrobił Syriusz Black.
Ci, którzy pochodzili z rodzin czarodziejów dorastali słuchając imion tych Śmierciożerców wymawianych z niemal takim samym strachem, jak imię Voldemorta. Zbrodnie, które popełnili za czasów panowania Voldemorta stały się legendą. Pośród uczniów Hogwartu znaleźli się krewni ich ofiar, którzy teraz nagle chodząc korytarzami chcąc nie chcąc stawali się obiektami pewnego makabrycznego rodzaju odbitej sławy. Susan Bones, której wuj, ciotka i kuzyni zginęli z rąk jednego z dziesiątki powiedziała ponuro w czasie zajęć z Zielarstwa, że teraz ma pojęcie o tym, jak to jest być Harrym.
- I nie mam pojęcia jak ty to wytrzymujesz... to jest okropne - powiedziała bez ogródek wrzucając o wiele za dużo smoczego łajna do jej pojemnika z sadzonkami Kłapowrzeszczki, przez co zaczęły wić się i skrzeczeć zaniepokojone.
Prawdą było to, że ostatnio Harry ponownie stał się przedmiotem wielu pomruków i wytykań palcami na korytarzach, jednak wydawało mu się, że odczuł lekką różnicę w tonie głosu szepczących. Brzmieli teraz raczej jak zaciekawieni, a nie wrogo nastawieni, i raz czy drugi był pewien, że słyszał skrawki rozmów, które sugerowały, że rozmówcy nie byli usatysfakcjonowani wersją Proroka na temat tego jak i dlaczego dziesięcioro Śmierciożerców wyrwało się z fortecy Azkabanu. W swoim strachu i zakłopotaniu zdawali się skłaniać ku jedynemu wyjaśnieniu, jakie przychodziło im do głowy: temu, które Harry i Dumbledore przedstawiali od ubiegłego roku.
Nie tylko nastrój uczniów się zmienił. Całkiem często, idąc sobie korytarzem, można było teraz spotkać dwoje lub troje nauczycieli rozmawiających ze sobą cichym, natarczywym szeptem, przerywających rozmowę w chwili, gdy spostrzegali zbliżających się uczniów.
- Najwidoczniej nie mogą już swobodnie rozmawiać w pokoju nauczycielskim - stwierdziła Hermiona cichym głosem, kiedy pewnego dnia wraz z Harrym i Ronem przeszli obok profesorów McGonagall, Flitwick i Sprout skupionych razem przy sali Zaklęć. - Nie kiedy siedzi tam Umbridge.
- Myślisz, ze wiedzą o czymś nowym? - spytał Ron oglądając się do tyłu nad ramieniem na trójkę nauczycieli.
- Jeśli tak, i tak się o tym nie dowiemy, prawda? - odparł ze złością Harry.
- Nie po Dekrecie... który teraz mamy numer?
Na tablicach ogłoszeń domów, rankiem po informacji o ucieczce z Azkabanu, pojawiły się nowe zawiadomienia:

Z POLECENIA WIELKIEGO INKWIZYTORA HOGWARTU

Nauczycielom zabrania się odtąd udzielania uczniom jakichkolwiek informacji, które nie są ściśle powiązane z tematami, za nauczanie których mają płacone.

Powyższe rozporządzenie pozostaje w zgodzie z Dekretem Edukacyjnym Numer Dwadzieścia Sześć.

Podpisano: Dolores Jane Umbridge, Wielki Inkwizytor

Ten ostatni Dekret stał się pośród uczniów tematem olbrzymiej ilości żartów. Lee Jordan wskazał Umbridge, że według zasad nowej reguły, nie wolno jej kazać Fredowi i George'owi wyjść za grę w Eksplodującego Durnia z tyłu klasy.
- Eksplodujący Dureń nie ma nic wspólnego z Obroną Przed Czarną Magią, pani profesor! To nie jest informacja dotycząca pani przedmiotu!
Kiedy Harry po raz kolejny zobaczył Lee, grzbiet jego ręki krwawił dość mocno. Harry polecił mu wyciąg ze szczuroszczeta.
Harry myślał, że ucieczka z Azkabanu być może upokorzy nieco Umbridge, że być może będzie speszona katastrofą, która wydarzyła się pod samym nosem jej ukochanego Knota. Wydawało się jednak, że to tylko nasiliło jej wściekłe pragnienie przeniesienia każdego aspektu życia w Hogwarcie pod jej osobistą kontrolę. Od dawna zdawała się być zdeterminowana, by w końcu osiągnąć pozbycie się któregoś z nauczycieli i było tylko kwestią tego, kto będzie pierwszy, profesor Trelawney czy Hagrid. Każda lekcja Wróżbiarstwa i Opieki nad Magicznymi Stworzeniami była teraz przeprowadzana w obecności Umbridge i jej notatnika. Czaiła się przy kominku w mocno wypachnionym pokoju w wieży przeszkadzając coraz bardziej histerycznym pogadankom profesor Trelawney trudnymi pytaniami na temat wróżenia z lotu ptaków czy siódemkologii, nalegając by przewidziała odpowiedzi uczniów zanim ich udzielą i żądając by po kolei zademonstrowała swoje umiejętności z kryształową kulą, fusami od herbaty i kamiennymi runami. Harry pomyślał, że profesor Trelawney może się wkrótce załamać pod presją. Kilkakrotnie mijał ją na korytarzach (co samo w sobie było niezwykłym wydarzeniem, jako że generalnie pozostawała w swoim pokoju w wieży). Mruczała gwałtownie do siebie, wykręcając sobie dłonie i rzucała przerażone spojrzenia ponad ramieniem roztaczając przy tym wszystkim potężny zapach sherry. Gdyby nie martwił się tak bardzo o Hagrida, współczułby jej... ale jeśli jedno z nich miało być wyrzucone z pracy, dla Harry'ego mogło być tylko jedno wyjście.
Niestety Harry nie mógł dostrzec, by Hagrid radził sobie lepiej niż Trelawney. Chociaż wyglądało na to, że poszedł za radą Hermiony i od Świąt nie pokazał im nic bardziej przerażającego od psidwaka, stworzenia nierozróżnialnego od teriera rasy Jack Russell z wyjątkiem jego rozczepionego ogona, on również zdawał się tracić energię. W czasie lekcji był dziwnie rozproszony i nerwowy, tracił wątek tego, co mówi do klasy, źle odpowiadał na pytania i przez cały czas zerkał z niepokojem na Umbridge. Oddalił się też od Harry'ego, Rona i Hermiony bardziej niż kiedykolwiek wcześniej i kategorycznie zabronił im odwiedzania go po zapadnięciu zmroku.
- Jeśli was capnie, polecom szyskie nasze głowy - powiedział im stanowczo i nie chcąc robić nic, co mogłoby narazić jeszcze bardziej jego pracę, stronili od chodzenia do jego chatki wieczorami.
Harry'emu wydawało się, że Umbridge systematycznie pozbawiała go wszystkiego, co czyniło jego życie w Hogwarcie wartym przeżycia: wizyty w domku Hagrida, listy od Syriusza, jego Błyskawica i quidditch. Mścił się na niej w jedyny sposób, w jaki mógł - podwajając swoje wysiłki na rzecz AD.
Harry był zadowolony widząc, że wszyscy z nich, nawet Zachariasz Smith, zostali zachęceni do cięższej niż kiedykolwiek pracy przez wiadomość, że kolejnych dziesięcioro Śmierciożerców było teraz na wolności, ale w żadnym z nich postęp nie był bardziej wyraźny niż u Neville'a. Wiadomość, że ludzie, którzy gnębili jego rodziców uciekli wywołała w nim dziwną i nawet nieco niepokojącą zmianę. Ani razu nie wspomniał swojego spotkania z Harrym, Ronem i Hermioną na oddziale zamkniętym szpitala Św. Mungo i idąc jego śladem, oni też pozostawali cicho na ten temat. Nie powiedział też nic na temat ucieczki Bellatrix i jej towarzyszy oprawców. Właściwie Neville prawie nie odzywał się więcej podczas spotkań AD, ale pracował bez wytchnienia nad każdym nowym czarem i przeciwzaklęciem, których Harry ich uczył. Pracował ciężej niż ktokolwiek inny w sali, ze swoją pulchną twarzą wykrzywioną w skupieniu, pozornie obojętną na wszystkie wypadki czy urazy. Doskonalił się tak szybko, że było to całkiem wytrącające z równowagi i kiedy Harry nauczył ich Zaklęcia Tarczy, sposobu na odbijanie pomniejszych uroków, tak by zrykoszetowały na napastnika, tylko Hermiona opanowała to zaklęcie szybciej od Neville'a.
Harry dałby naprawdę wiele, by robić takie postępy w Oklumencji, jakie Neville robił podczas spotkań AD. Sesje Harry'ego ze Snapem, które rozpoczęły się dość fatalnie, nie poprawiały się. Wręcz przeciwnie, Harry czuł, że z każdą kolejną lekcją jest coraz gorszy.
Zanim zaczął uczyć się Oklumencji, blizna kłuła go od czasu do czasu, zwykle podczas nocy albo wtedy, gdy poprzedzała jedne z tych dziwnych przebłysków myśli, czy nastrojów Voldemorta, których doświadczał co jakiś czas. Jednak w tym dniach blizna mało kiedy przestawała go kłuć i często czuł napady to rozdrażnienia, to wesołości, które nie były powiązane z tym, co działo się z nim w tym czasie, którym zawsze towarzyszyło szczególnie bolesne rwanie dochodzące z blizny. Miał okropne wrażenie, że powoli zmieniał się w swego rodzaju antenę, która zestrajała się z maleńkimi zmianami w nastroju Voldemorta i był pewien, że ta zwiększona czułość miała miejsce od czasu jego pierwszej lekcji Oklumencji ze Snapem. Co więcej, teraz niemal każdej nocy śnił o wędrówce korytarzem ku wejściu do Departamentu Tajemnic. Sny, które zawsze dochodziły do momentu, gdy stał wyczekująco przed prostymi, czarnymi drzwiami.
- Może to jest trochę jak choroba - stwierdziła zaniepokojona Hermiona, kiedy Harry zwierzył się jej i Ronowi. - Jakaś gorączka albo coś w tym stylu. Zawsze musi być gorzej zanim będzie lepiej.
- Te lekcje ze Snapem tylko to pogarszają - odparł stanowczo Harry - Zaczynam mieć dość tej bolącej blizny i zaczyna mnie nudzić schodzenie tym korytarzem każdej nocy. - Potarł czoło ze złością. - Po prostu chciałbym, by te drzwi się w końcu otworzyły, rzygać mi się chce od stania pod nimi i wpatrywania się w nie...
- To wcale nie jest śmieszne - powiedziała ostro Hermiona. - Dumbledore nie chce, żebyś w ogóle miał sny o tym korytarzu, bo w przeciwnym razie nie prosiłby Snape'a, by uczył cię Oklumencji. Będziesz musiał po prostu postarać się trochę bardziej na swoich lekcjach.
- Staram się! - zirytował się Harry - Spróbuj sama czasami... kiedy Snape próbuje dostać się do środka twojej głowy... wiesz, to nie jest kupa śmiechu!
- Może... - odezwał się wolno Ron.
- Może co? - spytała Hermiona trochę warczącym tonem.
- Może to nie jest wina Harry'ego, że nie potrafi zamknąć swojego umysłu - oznajmił złowrogo Ron.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Hermiona.
- No cóż, może Snape tak naprawdę nie próbuje pomóc Harry'emu...
Harry i Hermiona wbili w niego swój wzrok. Ron popatrzył złowrogo i znacząco z jednego na drugie.
- Może - powiedział ponownie ściszonym głosem - tak naprawdę próbuje otworzyć umysł Harry'ego trochę szerzej... uczynić go łatwiejszym dla Sami Wiecie...
- Zamknij się Ron - przerwała mu w złości Hermiona. - Ile razy podejrzewałeś Snape'a i czy kiedykolwiek miałeś rację? Dumbledore ufa mu, pracuje dla Zakonu, to powinno wystarczyć.
- Był kiedyś Śmierciożercą - twierdził zawzięcie Ron - I nigdy nie widzieliśmy dowodu, że naprawdę zmienił strony.
- Dumbledore mu ufa - powtórzyła Hermiona. - I jeśli nie możemy ufać Dumbledore'owi, nie możemy ufać nikomu.

* * *

Przy tak wielu zmartwieniach i tak wielu rzeczach do zrobienia (przerażającej ilości prac domowych, która często zmuszała piątoklasistów do pracy po północy, tajnych spotkaniach AD i regularnych lekcjach ze Snapem) styczeń zdawał się mijać niepokojąco szybko. Zanim Harry się zorientował nadszedł luty przynosząc ze sobą bardziej mokrą i cieplejszą pogodę oraz perspektywę drugiej, w tym roku, wizyty w Hogsmeade. Harry miał bardzo niewiele czasu na rozmowy z Cho odkąd umówili się na wspólną wizytę w Hogsmeade, a tu nagle stanęła przed nim wizja spędzenia całych Walentynek w jej towarzystwie.
Rankiem czternastego ubrał się szczególnie starannie. Wraz z Ronem przyszli na śniadanie akurat w chwili przybycia sów pocztowych. Hedwigi nie było pośród nich (nie żeby Harry się jej spodziewał), ale kiedy siadali, Hermiona wyszarpywała właśnie list z dzioba nieznajomej brązowej sowy.
- I w samą porę! Gdyby nie przyszedł dzisiaj... - stwierdziła z zapałem rozdzierając kopertę i wyciągając mały kawałek pergaminu. Jej oczy przebiegały liścik z lewej na prawą kiedy czytała wiadomość, a na jej twarzy zagościł wyraz okrutnego zadowolenia.
- Słuchaj, Harry - spytała spoglądając na niego - to jest naprawdę ważne. Jak myślisz, czy mógłbyś spotkać się ze mną w Trzech Miotłach gdzieś koło południa?
- No... nie wiem - odparł niepewnie Harry. - Cho być może spodziewa się, że spędzę z nią cały dzień. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co będziemy robić.
- Cóż, przyprowadź ją ze sobą, jeśli musisz - oznajmiła natarczywie Hermiona - Ale przyjdziesz?
- No dobra... przyjdę, ale po co?
- Nie mogę ci teraz powiedzieć, muszę szybko wysłać odpowiedź.
I szybko wyszła z Wielkiej Sali z listem zaciśniętym w jednej ręce i kawałkiem tosta w drugiej.
- Idziesz? - spytał Harry Rona, ale ten smutno potrząsnął głową.
- W ogóle nie mogę iść do Hogsmeade. Angelina zażyczyła sobie całodzienny trening. Tak, jakby to miało pomóc. Jesteśmy najgorszą drużyną jaką kiedykolwiek widziałem. Powinieneś zobaczyć Slopera i Kirke'a, są żałośni, nawet gorsi ode mnie. - Westchnął ciężko. - Nie wiem czemu Angelina nie pozwoli mi po prostu zrezygnować.
- To dlatego, że jesteś dobry kiedy jesteś w formie - odparł drażliwie Harry.
Było mu bardzo ciężko współczuć sytuacji Rona, kiedy on sam oddałby niemal wszystko, by móc zagrać w nadchodzącym meczu przeciwko Hufflepuffowi. Ron zauważył chyba ton Harry'ego, bo nie wspomniał już więcej na temat quidditcha podczas śniadania i można było wyczuć lekki chłód w sposobie, w jaki pożegnali się wkrótce po nim. Ron skierował się na boisko do quidditcha, a Harry, gapiąc się na swoje odbicie w łyżeczce od herbaty, spróbował przygładzić sobie włosy, po czym bardzo zalękniony ruszył sam do Sali Wejściowej, by spotkać się z Cho, zastanawiając się, o czym, na litość boską, będą rozmawiać.
Czekała na niego lekko z boku dębowych drzwi. Wyglądała bardzo ładnie z włosami związanymi z tyłu w długi kucyk. Idąc w jej kierunku, Harry miał wrażenie, że jego stopy są zbyt wielkie jak na jego ciało i nagle poczuł się okropnie świadomy swoich ramion i tego, jak głupio muszą wyglądać huśtając się po obu jego stronach.
- Cześć - powiedziała lekko zdyszana Cho.
- Cześć - odparł Harry.
Patrzyli się na siebie przez chwilę, po czym Harry powiedział - No... eee... pójdziemy więc?
- Ach... tak...
Dołączyli do kolejki ludzi odznaczanych przez Filcha. Od czasu do czasu spoglądali na siebie i łapiąc swoje spojrzenia uśmiechali się przebiegle, ale nie rozmawiali ze sobą. Harry poczuł ulgę, kiedy dotarli na świeże powietrze. Łatwiej mu było iść w ciszy niż stać tylko w miejscu, wyglądając przy tym niezręcznie. Był rześki, wietrzny dzień i kiedy przechodzili obok stadionu do quidditcha, Harry spostrzegł Rona i Ginny śmigających nad widownią i poczuł okropny ból, że nie może być tam razem z nimi.
- Naprawdę za tym tęsknisz, co? - spytała Cho.
Popatrzył w jej kierunku i zobaczył, że go obserwuje.
- No - westchnął Harry. - Tęsknię.
- Pamiętasz pierwszy raz, kiedy graliśmy przeciwko sobie, w trzeciej klasie? - spytała.
- Taaa - uśmiechnął się Harry - Cały czas mnie blokowałaś.
- I Wood powiedział ci, żebyś nie był dżentelmenem, i strącił mnie z miotły jeśli będziesz musiał. - odparła Cho uśmiechając się. - Słyszałam, że wzięła go Duma Portree, zgadza się?
- Nie, Zjednoczeni Puddlemere. Widziałem go na Mistrzostwach Świata w zeszłym roku.
- Och, ja też cię tam widziałam, pamiętasz? Byliśmy na tym samym obozowisku. Było naprawdę nieźle, prawda?
Temat Mistrzostw Świata w quidditchu ciągnął się przez całą drogę aż do bram. Harry nie mógł uwierzyć, że tak łatwo przychodziło mu rozmawianie z nią - tak naprawdę wcale nie trudniej, niż rozmawianie z Ronem czy Hermioną - i właśnie zaczynał czuć się pewnie i wesoło, kiedy minęła ich duża grupa ślizgońskich dziewczyn, pośród których była Pansy Parkinson.
- Potter i Chang! - zaskrzeczała Pansy przy wtórze fałszywych chichotów. - uch... Chang, wolę nie myśleć o twoim guście... Diggory przynajmniej był przystojny!
Dziewczęta przyspieszyły rozmawiając i piszcząc w uszczypliwy sposób, przesadnie oglądając się co chwila na Harry'ego i Cho, pozostawiając pomiędzy nimi pełną skrępowania ciszę. Harry nie był w stanie wymyślić, co jeszcze mógłby powiedzieć o quidditchu, a Cho, lekko zarumieniona, patrzyła pod swoje stopy.
- Więc... gdzie chcesz pójść? - spytał Harry, kiedy weszli do Hogsmeade. Główna Ulica pełna była uczniów wlokących się w jedna i drugą stronę, oglądających sklepowe wystawy i obijających się o siebie na chodnikach.
- Och... to bez znaczenia - odparła Cho wzruszając ramionami. - Erm... może po prostu przejdźmy się po sklepach albo coś?
Ruszyli w kierunku Dervish i Banges. Do wystawowego okna przyczepiony był duży plakat i kilkoro mieszkańców Hogsmeade przyglądało mu się. Kiedy Harry i Cho podeszli, odsunęli się na bok i Harry nagle stwierdził, że ponownie wpatruje się w zdjęcia dziesiątki zbiegłych Śmierciożerców. Plakat "z Polecenia Ministerstwa Magii" oferował tysiąc galeonów nagrody dla każdego czarodzieja bądź czarownicy, którzy udzielą informacji prowadzącej do ponownego schwytania któregokolwiek ze skazańców na zdjęciach.
- Zabawne, nieprawdaż? - stwierdziła Cho cichym głosem wlepiając wzrok w zdjęcia Śmierciożerców. - pamiętasz, kiedy uciekł ten Syriusz Black, i po całym Hogsmeade włóczyli się dementorzy szukając go? A teraz dziesiątka Śmierciożerców jest na wolności i nigdzie nie ma żadnych dementorów...
- Taa - odparł Harry, odrywając wzrok od twarzy Bellatrix Lestrange, by zerknąć w górę i w dół Głównej Ulicy. - Tak, to dziwne.
Nie żałował, że w pobliżu nie było dementorów, ale teraz, kiedy o tym pomyślał, ich nieobecność była wysoce znacząca. Nie tylko pozwolili uciec śmierciożercom, ale nie zawracali sobie głowy szukaniem ich... Wyglądało to tak, jakby naprawdę byli teraz poza kontrolą Ministerstwa.
Dziesięcioro Śmierciożerców gapiło się na nich z wystawy każdego sklepu, który mijali. Kiedy mijali sklep Scrivenshafta zaczęło padać. Zimne, ciężkie krople wody uderzały w twarz i w kark Harry'ego.
- um... masz ochotę na kawę? - zaproponowała Cho, kiedy deszcz zaczął padać mocniej.
- Tak, jasne - odparł Harry rozglądając się - Gdzie?
- Och, jest tu zaraz naprawdę miłe miejsce. Nigdy nie byłeś u pani Puddifoot? - spytała pogodnie prowadząc go na drugą stronę drogi do malutkiej herbaciarni, której nigdy wcześniej Harry nie zauważył. Był to ciasny, zaparowany, mały lokal, gdzie wszystko zdawało się być przystrojone w falbanki i kokardki. Harry'emu nieprzyjemnie przypominało gabinet Umbridge.
- Przytulnie, prawda? - spytała radośnie Cho.
- Eee... tak - odpowiedział nieprawdziwie Harry.
- Spójrz, udekorowała to miejsce na Walentynki! - powiedziała Cho wskazując na liczne złote cherubiny, które unosiły się nad każdym z małych okrągłych stolików, od czasu do czasu rzucając na siedzących przy nich ludzi różowe konfetti.
- Aa...
Usiedli przy ostatnim wolnym stoliku, który stał przy zaparowanym oknie. Jakieś półtorej stopy od nich siedział Roger Davies, kapitan drużyny Krukonów, z ładną blondynką. Trzymali się za ręce. Ten widok sprawił, że Harry poczuł się niezręcznie, szczególnie, kiedy rozglądając się po herbaciarni zauważył, że cała wypełniona jest parami i wszyscy trzymają się za ręce. Być może Cho spodziewała się, że i on będzie trzymał jej rękę.
- Cóż mogę wam podać, moi kochani? - spytała pani Puddifoot, bardzo korpulentna kobieta z błyszczącym czarnym kokiem, wciskając się z wielką trudnością pomiędzy ich stolik a stolik Rogera Daviesa.
- Dwie kawy, proszę - powiedziała Cho.
Zanim przybyły ich kawy, Roger Davies i jego dziewczyna zaczęli się całować nad swoją cukierniczką. Harry pragnął, by tego nie robili. Czuł, że Davies ustalał standard i Cho wkrótce będzie chciała, by z nim konkurował. Czuł, jak jego twarz robi się coraz gorętsza i próbował wyglądać przez okno, ale było ono tak zaparowane, że nie był w stanie dostrzec ulicy na zewnątrz. By oddalić moment, kiedy będzie musiał spojrzeć na Cho, wlepił wzrok w sufit, jakby przyglądał się farbie i oberwał w twarz garścią konfetti od unoszącego się nad ich stolikiem cherubinka.
Po kilku kolejnych męczących minutach Cho wspomniała Umbridge. Harry uchwycił się tematu z ulgą i przez kilka radosnych chwil znęcali się nad nią, ale ten temat był już tak dokładnie przerobiony podczas spotkań AD, że nie trwało to długo. Znów zapadła cisza. Harry był bardzo świadomy mlaszczących dźwięków dobiegających ze stolika przy drzwiach i rozglądał się dziko wokoło by znaleźć coś, o czym można powiedzieć.
- Eee... słuchaj, chcesz się przejść ze mną do Trzech Mioteł gdzieś koło lunchu? Spotykam się tam z Hermioną Granger.
Cho uniosła brwi.
- Spotykasz się z Hermioną Granger? Dzisiaj?
- No. Cóż, spytała mnie, więc pomyślałem, że się spotkam. Chcesz pójść ze mną? Powiedziała, że to nie będzie miało znaczenia, jeśli przyjdziesz.
- Och... no tak... to miło z jej strony.
Ale po głosie Cho wcale nie było poznać, by myślała, że to miło. Wręcz przeciwnie, ton jej głosu był zimny i nagle sposępniała.
Kilka następnych minut minęło w kompletnej ciszy. Harry pił swoją kawę tak szybko, że wkrótce potrzebował kolejnej filiżanki. Obok nich Roger Davies i jego dziewczyna wyglądali, jakby przykleili się do siebie ustami.
Ręka Cho leżała na stole obok jej kawy i Harry czuł narastającą presję, by wziąć ją do swojej dłoni. Po prostu to zrób, powiedział do siebie, kiedy uczucie zmieszanych ze sobą paniki i podniecenia, wezbrało w jego piersi, po prostu sięgnij i chwyć ją. Zadziwiające było to, o ile trudniej było wyciągnąć ramię na dwanaście cali i dotknąć jej ręki, niż chwycić pędzący w powietrzu znicz...
Ale kiedy ruszył dłoń do przodu, Cho zabrała rękę ze stołu. Obserwowała teraz z umiarkowanym zainteresowaniem Rogera Daviesa całującego swoją dziewczynę.
- Wiesz, zaprosił mnie - powiedziała cichym głosem. - Kilka tygodni temu. Roger. Ale dałam mu kosza.
Harry, który chwycił cukierniczkę, by wytłumaczyć swój nagły ruch ręki przez stół, nie wiedział czemu mu to mówi. Jeśli chciała siedzieć przy sąsiednim stole i być obficie obcałowywana przez Rogera Daviesa, to dlaczego zgodziła się pójść z nim?
Nie powiedział nic. Ich cherubinek rzucił na nich kolejną garść konfetti. Część z niego wylądowała w ostatnich zimnych kroplach kawy, którą Harry właśnie miał wypić.
- Przyszłam tu z Cedrikiem w zeszłym roku - powiedziała Cho.
Jakąś sekundę trwało, zanim dotarło do niego to, co powiedziała, po czym jego wnętrzności zlodowaciały. Nie mógł uwierzyć, że chciała rozmawiać o Cedriku teraz, kiedy otaczały ich całujące się pary, a nad ich głowami unosił się cherubinek.
Kiedy odezwała się ponownie, jej głos był nieco wyższy.
- Chciałam cię o to zapytać od wieków... czy Cedrik... czy on... w-w-wspomniał w ogóle o mnie zanim umarł?
To był ostatni temat na ziemi, o którym Harry chciał rozmawiać, a już najmniej z Cho.
- Cóż... nie... - odparł cicho. - Tam... nie miał czasu nic powiedzieć. Eee... więc... czy... czy oglądałaś sporo quidditcha w czasie wakacji? Kibicujesz Tajfunom, prawda?
Jego głos brzmiał fałszywie pogodnie i wesoło. Ku swemu przerażeniu, zobaczył że jej oczy znów toną we łzach, tak jak na ostatnim spotkaniu AD przez Świętami.
- Słuchaj - powiedział desperacko, nachylając się tak, by nikt więcej tego nie słyszał - nie rozmawiajmy teraz o Cedriku... porozmawiajmy o czymś innym...
Ale to najwidoczniej była kiepska propozycja.
- Myślałam - jej łzy spadały na stolik - Myślałam, że... że zro-zrozumiesz! Muszę o tym porozmawiać! I na pewno ty t-też musisz o tym porozmawiać! To znaczy, widziałeś jak to się stało, p-prawda?
Wszystko działo się koszmarnie źle. Dziewczyna Rogera Daviesa odkleiła się nawet od niego, by spojrzeć na płaczącą Cho.
- No... rozmawiałem o tym - powiedział szeptem - z Ronem i z Hermioną, ale...
- Ach więc rozmawiasz z Hermioną Granger! - oznajmiła piskliwie, a jej twarz błyszczała od łez. Kilka kolejnych całujących się par rozdzieliło się i zaczęło się gapić. - Ale nie porozmawiasz ze mną! Mo-może byłoby najlepiej, gdybyśmy... p-po prostu z-zapłacili i pójdziesz sobie spotkać się z Hermioną G-granger, na czym najwyraźniej ci zależy!
Harry wpatrywał się w nią kompletnie oszołomiony, kiedy chwyciła falbankową chusteczkę i przyłożyła ją do swej błyszczącej twarzy.
- Cho? - spytał słabo, pragnąc by Roger chwycił swoją dziewczynę i zaczął ją znów całować, tak by przestała gapić się na niego i Cho.
- No dalej, idź! - powiedziała wypłakując się teraz w chusteczkę. - Nie wiem czemu w ogóle mnie zaprosiłeś, skoro masz zamiar umawiać się z innymi dziewczynami zaraz po mnie... Z iloma jeszcze spotkasz się po Hermionie?
- To nie tak! - bronił się Harry i poczuł taką ulgę, w końcu rozumiejąc o co była taka zła, że zaśmiał się, co, jak zdał sobie sprawę ułamek sekundy za późno, też było błędem.
Cho zerwała się na równe nogi. Cała herbaciarnia była cicho i teraz już wszyscy ich obserwowali.
- Do zobaczenia, Harry - oznajmiła dramatycznie i łkając nieco pomaszerowała do drzwi, otworzyła je szarpnięciem, i wybiegła w ulewny deszcz.
- Cho! - zawołał za nią Harry, ale drzwi zamknęły się już za nią z melodyjnym brzęczeniem.
W całej herbaciarni panowała kompletna cisza. Wszystkie oczy wpatrzone były w Harry'ego. Rzucił galeona na stół, strząsnął z włosów różowe konfetti i podążył za Cho na zewnątrz.
Padało teraz mocno i nigdzie nie było jej widać. Po prostu nie rozumiał co się stało. Pół godziny temu wszystko między nimi było w porządku.
- Kobiety! - mruknął ze złością, człapiąc przez zmytą deszczem ulicę z rękami w kieszeniach. - Po co w ogóle chciała rozmawiać o Cedriku? Dlaczego zawsze chce wyciągać temat, który sprawia, że zachowuje się jak jakiś wąż do podlewania kwiatów.
Skręcił w prawo i zaczął biec rozpryskując wodę dokoła, i dotarł do drzwi Trzech Mioteł. Wiedział, że jest zbyt wcześnie, by spotkać Hermionę, ale pomyślał, że prawdopodobnie będzie tu ktoś, z kim mógłby spędzić upływający czas. Strząsnął mokre włosy z oczu i rozejrzał się dokoła. W kącie siedział samotnie posępny Hagrid.
- Cześć Hagrid! - odezwał się kiedy już przecisnął się przez stłoczone stoliki i przyciągnął do siebie krzesło.
Hagrid podskoczył i spojrzał w dół na Harry'ego, jakby go prawie nie rozpoznał. Harry spostrzegł, że ma na twarzy dwie nowe rany i kilka nowych siniaków.
- A, to ty, Harry - przywitał go Hagrid. - W porząsiu?
- Tak, dzięki - skłamał Harry, ale czuł, że nie ma za bardzo na co narzekać przy tym zmaltretowanym i żałośnie wyglądającym Hagridzie. - Ee... dobrze się czujesz?
- Ja? - spytał Hagrid - a tak, super, Harry, super.
Zajrzał do środka swojego cynowego kufla, który był rozmiaru dużego wiaderka i westchnął. Harry nie wiedział, co mu powiedzieć. Przez chwilę siedzieli obok siebie w ciszy. Nagle Hagrid powiedział: - Jadziem na tym samym wózku, nie, 'Arry?
- Eee.. - odparł Harry.
- No... rzekłem to wcześniej... obaj jak ousiderzy - Hagrid pokiwał z mądrością. - I obaj siroty... Nu... obaj siroty.
Wziął potężny łyk ze swego kufla.
- To jest różnica jak mosz rodzinkę w porząsiu - mówił dalej - Mój tatko był w porząsiu. Twoja mama i twój tatko byli w porząsiu. Gdyby żyli, życie byłoby inne, co?
- Tak... tak sądzę. - przytaknął ostrożnie Harry. Hagrid wydawał się być w bardzo dziwnym nastroju.
- Rodzina - stwierdził ponuro Hagrid. - Co byś nie powiedział, krew jest ważna...
I otarł z oka strużkę krwi.
- Hagridzie - spytał Harry nie mogąc się powstrzymać. - skąd bierzesz te wszystkie rany?
- Eh? - przestraszył się Hagrid - Jakie rany?
- Wszystkie te! - Harry wskazał na twarz Hagrida.
- A... te to tylko zwykłe siniaki i zadrapania, Harry - odparł lekceważąco Hagrid. - Mam ciężką pracę.
Opróżnił swój kufel, odłożył go na stół i wstał.
- Do zobaczenia Harry... trzymaj sie.
I wyglądając marnie, wygramolił się z pubu, i zniknął w gwałtownym deszczu. Harry obserwował go w przygnębieniu. Hagrid był nieszczęśliwy i ukrywał coś, ale zdawał się być zdecydowanym nie przyjmować żadnej pomocy. Co się działo? Ale zanim Harry zdążył pomyśleć więcej na ten temat, usłyszał głos wzywający jego imię.
- Harry! Harry, tutaj!
Hermiona machała do niego z drugiej strony sali. Wstał i przeszedł ku niej przez zatłoczony pub. Nadal był o kilka stołów od niej, kiedy zdał sobie sprawę, że Hermiona nie jest sama. Siedziała przy stoliku z najmniej prawdopodobną parą towarzyszek, jaką mógł sobie w ogóle wyobrazić: z Luną Lovegood i nikim innym, jak Ritą Skeeter, byłą dziennikarką Proroka Codziennego i jedną z najmniej lubianych przez Hermionę osób na świecie.
- Wcześnie przyszedłeś! - oznajmiła Hermiona posuwając się, by mógł usiąść. - Myślałam, że jesteś z Cho, nie spodziewałam się ciebie przynajmniej przez następną godzinę!
- Cho? - spytała natychmiast Rita, okręcając się na swoim miejscu, by przyjrzeć się gorliwie Harry'emu. - Dziewczyna?
Chwyciła swoją torebkę z krokodylej skóry i zaczęła w niej grzebać po omacku.
- To nie jest twoja sprawa, czy Harry był choćby z setką dziewczyn - powiedziała chłodno Hermiona. - Więc możesz to teraz odłożyć na bok.
Rita była właśnie w trakcie wyciągania z torebki jaskrawozielonego pióra. Wyglądając jakby została zmuszona do przełknięcia śmierdziglutów zatrzasnęła z powrotem torebkę.
- Co knujecie? - spytał Harry siadając i spoglądając to na Ritę, to na Lunę, to na Hermionę.
- Mała Panna Doskonała miała mi właśnie powiedzieć, kiedy przyszedłeś - oznajmiła Rita, biorąc spory łyk swojego drinka. - Przypuszczam, że wolno mi z nim porozmawiać, prawda? - rzuciła Hermionie.
- Tak, przypuszczam, że wolno - odparła chłodno Hermiona.
Bezrobocie nie służyło Ricie. Włosy, które niegdyś były ułożone w wyszukane loczki, teraz zwisały proste i rozczochrane wokół jej twarzy. Szkarłatny lakier na jej dwucalowych szponach łuszczył się, a w jej skrzydlastych okularach brakowało kilku fałszywych klejnotów. Wzięła kolejny wielki łyk swojego napoju i kącikiem ust spytała - Śliczna dziewczyna, co, Harry?
- Jeszcze jedno słowo na temat miłosnego życia Harry'ego i koniec z umową, obiecuję - odezwała się z poirytowaniem Hermiona.
- Jaką umową? - spytała Rita wycierając usta wierzchem dłoni. - Nie wspominałaś jak dotąd nic o żadnej umowie, panienko. Powiedziałaś mi tylko, żebym się zjawiła. Ach, któregoś dnia... - wzięła głęboki drżący oddech.
- Tak, tak, któregoś dnia napiszesz kolejne potworne historie o Harrym i o mnie - odparła obojętnie Hermiona. - Znajdź sobie kogoś, kto się tym przejmie, co?
- I bez mojej pomocy wypuścili w tym roku dość potwornych historii na temat Harry'ego - odcięła się Rita, rzucając spojrzenie w jego stronę znad szczytu swojej szklanki i dodając chropowatym szeptem: - Jak się z tym czujesz, Harry? Zdradzony? Zakłopotany? Niezrozumiany?
- Oczywiście, że jest wściekły - powiedziała Hermiona wyraźnym mocnym głosem - Bo powiedział prawdę Ministrowi Magii, a Minister jest za głupi, by mu uwierzyć.
- A więc właściwie obstajesz przy swoim, tak? Że Ten, Którego Imienia Się Nie Wypowiada, powrócił? - spytała Rita opuszczając szklankę i rzucając Harry'emu przeszywające spojrzenie. Jej palec błąkał się wyczekująco na klamrze torebki z krokodylej skóry. - Obstajesz przy wszystkich tych bzdurach, które rozpowiada naokoło Dumbledore, że Sam Wiesz Kto powrócił i że byłeś tego jedynym świadkiem?
- Nie byłem jedynym świadkiem - warknął Harry. - Było tam również koło tuzina śmierciożerców. Chcesz ich nazwiska?
- Z przyjemnością - wydyszała Rita grzebiąc ponownie w torebce i wpatrując się w niego, jakby był najpiękniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziała. - Wielki tłusty nagłówek: "Potter oskarża...". Podtytuł, "Harry Potter wymienia po nazwisku śmierciożerców pośród nas". A dalej, pod ładnym, dużym twoim zdjęciem "Zaniepokojony nastolatek, który przeżył atak Sami Wiecie Kogo, Harry Potter, lat 15, wywołał wczoraj skandal oskarżając szanowanych i sławnych członków czarodziejskiej społeczności o przynależność do śmierciożerców...".
Szybkopiszące Pióro było już w jej ręku i w połowie drogi do jej ust, kiedy jej entuzjastyczny wyraz twarzy nagle zamarł.
- Ale oczywiście - stwierdziła opuszczając pióro i wzrokiem ciskając sztylety w Hermionę - Mała Panna Doskonała nie życzy sobie takiej historii, prawda?
- Prawdę mówiąc - oznajmiła słodkim głosem Hermiona - to jest dokładnie to, czego Mała Panna Doskonała sobie życzy.
Rita wpatrywała się w nią. Tak samo Harry. Z drugiej strony Luna podśpiewywała sobie sennie pod nosem "Weasley jest naszym królem" i mieszała swój drink koktajlową cebulką nadzianą na patyk.
- Chcesz żebym ogłosiła to, co on mówi, na temat Tego, Którego Imienia Się Nie Wypowiada? - spytała Rita Hermionę stłumionym głosem.
- Tak, chcę. - odparła Hermiona. - Prawdziwa historia. Wszystkie fakty. Dokładnie tak, jak podaje je Harry. Poda ci wszystkie szczegóły, powie ci nazwiska nieodkrytych śmierciożerców, których tam widział, powie ci jak Voldemort w tej chwili wygląda... och weźcie się w garść - dodała pogardliwie rzucając przez stół chusteczkę, jako że na dźwięk imienia Voldemorta Rita podskoczyła tak bardzo, że wylała na siebie pół szklanki swojej Ognistej Whisky.
Rita osuszyła przód swojego niechlujnego płaszcza przeciwdeszczowego nadal wpatrując się w Hermionę. Następnie powiedziała poważnie: - Prorok tego nie opublikuje. Jakbyś nie zauważyła, nikt nie wierzy w jego wymyśloną historyjkę. Wszyscy myślą, że ma zwidy. Ale jeśli pozwolisz mi napisać tę historię z tej perspektywy...
- Nie potrzebujemy kolejnej historii o tym, jak Harry zwariował! - oznajmiła ze złością Hermiona. Tych już mamy dosyć, dziękujemy! Chcę aby dano mu szansę powiedzieć prawdę!
- Nie ma rynku na taką historię - odparła zimno Rita.
- Chcesz powiedzieć, że Prorok nie wydrukuje tego, bo Knot im na to nie pozwoli - stwierdziła z poirytowaniem Hermiona.
Rita rzuciła Hermionie przeciągłe, ciężkie spojrzenie. Po chwili, nachylając się przez stół w jej kierunku, powiedziała rzeczowym tonem - W porządku, Knot trzyma łapę na Proroku, ale to sprowadza się do tego samego. Nie wydrukują żadnej historii, która stawia Harry'ego w dobrym świetle. Nikt nie chce tego czytać. To wbrew ogólnym nastrojom. Ta ostatnia ucieczka z Azkabanu dostarczyła ludziom dość zmartwień. Ludzie po prostu nie chcą uwierzyć, że Sami Wiecie Kto powrócił.
- Więc Prorok Codzienny istnieje po to, by mówić ludziom, co chcą usłyszeć? - spytała zjadliwie Hermiona.
Rita wyprostowała się ponownie, uniosła brwi i osuszyła szklankę Ognistej Whisky.
- Prorok istnieje po to, by się sprzedawać, głupiutka dziewczyno - odpowiedziała chłodno.
- Mój tata uważa, że to okropna gazeta - oznajmiła Luna wtrącając się niespodziewanie do rozmowy.
Ssąc swoją koktajlową cebulkę wpatrywała się w Ritę swoimi wielkimi, wybałuszonymi, z lekka szalonymi oczami. - On publikuje ważne historie, które jego znaniem opinia publiczna powinna znać. Nie zależy mu na zarabianiu pieniędzy.
Rita spojrzała pogardliwie na Lunę.
- Domyślam się, że twój ojciec prowadzi jakiś mały wiejski biuletyn? - spytała - Prawdopodobnie Dwadzieścia Pięć Sposobów Mieszania Się z Mugolami i terminy kolejnej Wyprzedaży Przynieś i Poleć.
- Nie - odparła Luna wrzucając cebulkę z powrotem do swojej Skrzelowody - jest wydawcą "Zwodziciela".
Rita parsknęła tak głośno, że ludzie przy pobliskim stole spojrzeli zaniepokojeni.
- "...ważne historie, które jego znaniem opinia publiczna powinna znać", co? - spytała oschle. - Mogłabym nawozić swój ogródek zawartością tego szmatławca.
- No cóż, to jest twoja szansa na podniesienie jego rangi, nie? - oznajmiła uprzejmie Hermiona - Luna mówi, że jej ojciec będzie zadowolony dostając wywiad Harry'ego. I to on go opublikuje.
Rita gapiła się na nie obie przez chwilę, po czym wybuchnęła śmiechem.
- "Zwodziciel"! - rechotała. - Myślisz, że ludzie potraktują go poważnie jeśli zostanie opublikowany w "Zwodzicielu"!
- Niektórzy nie - stwierdziła Hermiona zrównoważonym głosem. - Ale wersja ucieczki z Azkabanu przedstawiona w Proroku Codziennym ma pewne dziury. Myślę, że mnóstwo ludzi będzie się zastanawiać, czy nie istnieje lepsze wytłumaczenie na to, co się stało. I jeśli dostępna jest alternatywna historia, nawet jeśli opublikowana w... - zerknęła na bok na Lunę - w... no cóż, niezwykłym czasopiśmie..., myślę, że mogą być raczej chętni do zapoznania się z nią.
Przez chwilę Rita nie mówiła ani słowa, obserwowała tylko Hermionę przenikliwie z głową przekrzywioną trochę na bok.
- W porządku, powiedzmy przez chwilę, że to zrobię - powiedziała nagle. - Jaki rodzaj zapłaty za to dostanę?
- Myślę, że właściwie to tatuś nie płaci ludziom za pisanie dla magazynu - odparła sennie Luna - Robią to, bo jest to zaszczyt i oczywiście po to, by zobaczyć swoje nazwiska w druku.
Gdy Rita Skeeter zwróciła się do Hermiony, wyglądała jakby smak śmierdziglutów znów nasilił się w jej ustach:
- Mam to zrobić za darmo?
- No cóż, tak - odpowiedziała spokojnie Hermiona, biorąc łyczek swojego napoju. - W przeciwnym razie, jak sobie z tego bardzo dobrze zdajesz sprawę, poinformuję władze, że jesteś niezarejestrowanym animagiem. Oczywiście Prorok może nieźle zapłacić za osobistą relację z życia w Azkabanie.
Rita wyglądała tak, jakby jej jedynym marzeniem w tej chwili było chwycenie papierowej parasolki wystającej z drinka Hermiony i wetknięcie jej Hermionie do nosa.
- Nie przypuszczam, bym miała jakiś wybór, prawda? - spytała Rita. Jej głos drżał nieco. Otworzyła raz jeszcze torebkę z krokodylej skóry, wyciągnęła kawałek pergaminu i uniosła swoje Szybkopiszące Pióro.
- Tatko będzie zadowolony - oznajmiła pogodnie Luna. Mięsień w szczęce Rity drgnął niespokojnie.
- OK, Harry? - spytała Hermiona zwracając się do niego. - Gotów powiedzieć prawdę opinii publicznej?
- Sądzę, że tak - odpowiedział Harry obserwując jak Rita ustawia w gotowości Szybkopiszące Pióro na pergaminie pomiędzy nimi.
- Odpalaj zatem, Rita - oznajmiła pogodnie Hermiona wyławiając wisienkę z dna swojej szklanki.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

 

Widziane i Nieprzewidziane
Luna stwierdziła wymijająco, że nie wie kiedy wywiad Rity z Harrym ukaże się w Zwodniku, że jej ojciec spodziewa się rozkosznego, długiego artykułu na temat ostatnich obserwacji Giętkorogich Chrapczyków - ... i oczywiście to będzie bardzo ważna historia, więc Harry być może będzie musiał poczekać do następnego wydania - oznajmiła Luna.
Dla Harry'ego rozmawianie o nocy, kiedy Voldemort powrócił nie było łatwym doświadczeniem. Rita naciskała go o każdy najmniejszy szczegół i podał jej wszystko, co był sobie w stanie przypomnieć, wiedząc, że to jego jedyna ogromna szansa, by powiedzieć światu prawdę. Zastanawiał się, jak ludzie zareagują na jego opowieść. Zgadywał, że to utwierdzi mnóstwo ludzi w swoich przekonaniach, że jest kompletnie szalony i bynajmniej nie dlatego, że jego opowieść pojawi się w towarzystwie kompletnych bzdur na temat Giętkorogich Chrapczyków. Ale ucieczka Bellatrix Lestrange i jej towarzyszy Śmierciożerców rozpaliła w Harrym płomienne pragnienie zrobienia czegoś, bez względu na to, czy to zadziała, czy nie...
- Nie mogę się już doczekać, by zobaczyć co Umbridge myśli o twoim wywiadzie - oznajmił przejęty strachem Dean przy poniedziałkowej kolacji. Po drugiej stronie Deana Seamus nakładał sobie olbrzymie ilości zapiekanki z kurczakiem i szynką, ale Harry wiedział, że nasłuchuje.
- Dobrze zrobiłeś, Harry - powiedział siedzący naprzeciwko niego Neville. Był trochę blady, ale ciągnął dalej ściszonym głosem. - Musiało być... ciężko... mówić o tym... prawda?
- Taa - wymamrotał Harry - ale ludzie muszą wiedzieć, do czego jest zdolny Voldemort, nie?
- Zgadza się - przytaknął Neville. - i do czego zdolni są też jego Śmierciożercy... ludzie powinni wiedzieć...
Neville nie dokończył swojego zdania i wrócił do swojego pieczonego ziemniaka. Seamus popatrzył na nich, ale kiedy uchwycił spojrzenie Harry'ego, szybko odwrócił wzrok z powrotem w swój talerz. po chwili Dean, Seamus i Neville poszli do wspólnej sali zostawiając przy stole Harry'ego i Hermionę czekających na Rona, który nie jadł jeszcze kolacji z powodu treningu quidditcha.
Do Sali weszła Cho Chang ze swoją przyjaciółką, Mariettą. Harry poczuł nieprzyjemne szarpnięcie w żołądku, ale nie spojrzała w kierunku stołu Gryffindoru i usiadła tyłem do niego.
- A, zapomniałam zapytać - odezwała się pogodnie Hermiona zerkając w kierunku stołu Ravenclawu - co stało się na twojej randce z Cho? Jak to się stało, że wróciłeś tak wcześnie?
- Eee... no więc, to była... - odparł Harry przyciągając do siebie półmisek z rabarbarowym kruszonem i nakładając sobie przez kilka sekund - kompletna porażka, jeśli już o to pytasz.
I opowiedział jej, co się wydarzyło w herbaciarni pani Puddifoot.
- ...i wtedy - kończył kilka minut później, gdy znikał ostatni kawałek kruszona - ona zrywa się, nie, i mówi "Do zobaczenia, Harry" i wybiega stamtąd! - odłożył łyżeczkę i popatrzył na Hermionę. - To znaczy, o co w tym wszystkim chodzi? Co się właściwie działo?
Hermiona zerknęła na tył głowy Cho i westchnęła.
- Och Harry - powiedziała smutno. - Cóż, przykro mi to stwierdzić, ale zachowałeś się trochę bez taktu...
- Ja, bez taktu? - spytał oburzony Harry. - W jednej chwili wszystko jest dobrze, w następnej opowiada mi o tym, że Roger Daveis chciał się z nią umówić i o tym, jak kiedyś przychodziła i obściskiwała się z Cedrikiem w tej głupiej herbaciarni... i jak ja niby miałem się z tym czuć?
- Cóż, widzisz - stwierdziła Hermiona cierpliwym tonem kogoś wyjaśniającego rozemocjonowanemu szkrabowi, że dwa plus dwa równa się cztery - nie powinieneś jej mówić, że chcesz się spotkać ze mną w połowie swojej randki.
- Ale, ale - wybełkotał Harry - ale... powiedziałaś mi, żebym się z tobą spotkał o dwunastej i żebym przyprowadził ją ze sobą. Jak niby miałem to zrobić nie mówiąc jej o tym?
- Powinieneś był jej powiedzieć w inny sposób - oznajmiła Hermiona nadal tym swoim denerwująco cierpliwym tonem. - Powinieneś był powiedzieć jej, że to było naprawdę denerwujące, ale zmusiłam cię, żebyś mi obiecał, że wpadniesz do Trzech Mioteł i ze naprawdę nie miałeś ochoty iść, że raczej spędziłbyś cały dzień z nią, ale niestety myślisz, że naprawdę powinieneś się spotkać ze mną i że prosisz ją bardzo mocno, gdyby tylko zechciała pójść tam z tobą i wtedy może uda wam się wyrwać szybciej. I dobrym pomysłem byłoby również wspomnieć przy tym, jak brzydka jestem według ciebie - dodała Hermiona po chwili zastanowienia.
- Ale ja wcale nie uważam, że jesteś brzydka - zaoponował zaskoczony Harry.
Hermiona zaśmiała się.
- Harry, jesteś gorszy niż Ron... no dobrze, nie, nie jesteś - westchnęła, jako że Ron we własnej osobie wkroczył sztywno do sali, cały utaplany w błocie. Wyglądało, że jest w kiepskim humorze. - Posłuchaj... rozzłościłeś Cho kiedy powiedziałeś jej, że masz zamiar się ze mną spotkać, więc próbowała sprawić, byś był zazdrosny. To był jej sposób, by dowiedzieć się, jak bardzo ci się podoba.
- Czy to właśnie robiła? - spytał Ron, kiedy Ron klapnął na ławkę naprzeciw nich i przyciągnął do siebie wszystkie talerze w zasięgu jego rąk. - No dobrze, a nie byłoby prościej, gdyby po prostu spytała mnie, czy podoba mi się bardziej niż ty?
- Wiesz, dziewczyny nie zadają często takich pytań - stwierdziła Hermiona.
- No cóż, może powinny! - oznajmił potężnie Harry. - Wtedy mógłbym jej po prostu powiedzieć, że ją lubię i nie musiałaby z powrotem wracać do tematu umierającego Cedrika!
- Nie mówię, że to co zrobiła było rozsądne - odparła Hermiona. Ginny dołączyła do nich, tak samo ubłocona jak Ron i równie niezadowolona. - Próbuję tylko sprawić, byś zobaczył, jak ona się czuła w tamtej chwili.
- Powinnaś napisać książkę - odezwał się Ron do Hermiony krojąc swoje ziemniaki - z wytłumaczeniem wszystkich szalonych rzeczy, które robią dziewczyny, tak by chłopcy mogli je zrozumieć.
- Tak - poparł go gorączkowo Harry zerkając w kierunku stołu Raveclawu. Cho właśnie wstała od stołu i nadal nie patrząc na niego opuściła Wielką Salę. Lekko przybity spojrzał z powrotem na Rona i Ginny. - To jak było na treningu quidditcha?
- To był koszmar - odpowiedział Ron posępnym tonem.
- Oj dalej - odezwała się Hermiona patrząc na Ginny - Jestem pewna, że nie było tak...
- Tak, było - przerwała jej Ginny. - To było zatrważające. Kiedy kończyliśmy Angelina była bliska łez.
Po kolacji Ron i Ginny poszli się wykąpać. Harry i Hermiona wrócili do ruchliwej wspólnej sali Gryffindoru i swojego tradycyjnego stosu prac domowych. Harry od pół godziny męczył się z nową mapą gwiazd na Astronomię, kiedy zjawili się Fred i George.
- Nie ma Rona i Ginny? - spytał Fred rozglądając się i przyciągając sobie krzesło, a kiedy Harry potrząsnął głową powiedział - Dobrze. Oglądaliśmy ich trening. To będzie rzeźnia. Bez nas są kompletnie do bani.
- No nie mów, Ginny nie jest zła - stwierdził uczciwie George siadając obok Freda. Właściwie nie mam pojęcia jak to się stało, że jest taka dobra, skoro nigdy nie pozwalaliśmy jej grać z nami.
- Włamywała się do waszej szopy na miotły w ogrodzie odkąd skończyła sześć lat i brała po kolei wszystkie wasze miotły kiedy nie patrzyliście - wyjaśniła Hermiona zza chwiejącego się stosu książek o Starożytnych Runach.
- Aha - George był lekko pod wrażeniem - No cóż... to by wyjaśniało.
- Czy Ron obronił już jakąś bramkę? - spytała Hermiona zerkając znad Magicznych Hieroglifów i Logogramów.
- No... jest w stanie to zrobić, kiedy nie myśli o tym, że ktoś go obserwuje - odparł Fred wywracając oczami. - Tak więc wszystko co musimy zrobić w sobotę, to poprosić ludzi z tłumu, żeby odwrócili się plecami do boiska i rozmawiali między sobą za każdym razem, kiedy kafel znajdzie się po jego stronie.
Wstał znów i niespokojnie podszedł do okna wyglądając na ciemne tereny.
- Wiecie, quidditch był jedyną rzeczą w tym miejscu, dla której warto było tu zostać.
Hermiona rzuciła mu srogie spojrzenie,
- Zbliżają się wasze egzaminy!
- Mówiliśmy ci już, że nie obchodzą nas NUTKi - odparł Fred - Przekąski są gotowe, udało nam się pozbyć tych czyraków. Zwykłe kilka kropel wyciągu ze szczuroszczeta załatwiło sprawę. Lee nas na to naprowadził.
George ziewnął szeroko i strapiony wyjrzał na pochmurne nocne niebo.
- Nie wiem nawet, czy chcę oglądać ten mecz. Chyba się zabiję, jeśli Zachariasz Smith nas pokona.
- Raczej jego - stwierdził stanowczo Fred.
- To jest właśnie problem z quidditchem - odezwała się z roztargnieniem po raz kolejny wychylając się zza tłumaczenia Runów. - powoduje wszystkie te negatywne uczucia i napięcia pomiędzy domami.
Rozejrzała się w poszukiwaniu swojego egzemplarza Sylabariusza Spellmana i zauważyła, że Fred, George i Harry wszyscy trzej gapią się na nią z wyrazem odrazy pomieszanej z niedowierzaniem na twarzach.
- No co, tak jest! - powiedziała niecierpliwie. - To tylko gra, prawda?
- Hermiono - oznajmił Harry potrząsając głową. - jesteś dobra jeśli chodzi o uczucia i te sprawy, ale po prostu nie masz pojęcia o quidditchu.
- Może nie mam - odparła ponuro wracając do tłumaczenia. - ale przynajmniej moje szczęście nie zależy od umiejętności bramkarskich Rona.
I chociaż Harry skoczyłby raczej z wieży zajęć z Astronomii niż przyznał jej rację, to nim skończył oglądać mecz w następną sobotę, oddałby każdą ilość galeonów, by nie również przejmować się quidditchem.
Najlepszą rzeczą, jaką można było powiedzieć o tym meczu było to, że był krótki. Widzowie Gryffindoru musieli znosić jedynie dwadzieścia dwie minuty agonii. Trudno było powiedzieć, co było najgorsze: Harry pomyślał, że miało tu miejsce współzawodnictwo łeb w łeb pomiędzy czternastą nieudaną obroną Rona, Sloperem pudłującym w tłuczka, a zamiast tego trafiającym Angelinę kijem prosto w usta i Kirke spadającym z krzykiem do tyłu ze swojej miotły na widok Zachariasza Smitha szybującego w jego kierunku z kaflem. Cudem było to, że Gryffindor przegrał zaledwie dziesięcioma punktami. Ginny udało się chwycić znicz tuż sprzed nosa Summerby'ego, szukającego Hufflepuffu, tak że końcowy wynik brzmiał dwieście czterdzieści do dwustu trzydziestu.
- Dobry chwyt - powiedział Harry do Ginny we wspólnej sali, gdzie atmosfera przypominała tą z jakiegoś szczególnie posępnego pogrzebu.
- Miałam szczęście - wzruszyła ramionami. - To nie był jakiś bardzo szybki znicz. Summersby przeziębił się, kichał i zamknął oczy dokładnie w niewłaściwym momencie. W każdym razie, kiedy tylko wrócisz do drużyny...
- Ginny, mam dożywotni zakaz.
- Masz zakaz tak długo, jak Umbridge jest w szkole - poprawiła go Ginny - A to jest różnica. W każdym razie kiedy wrócisz, myślę że spróbuję swoich sił jako ścigający. Angelina i Alicja obie odchodzą w przyszłym roku, a ja i tak wolę zdobywać gole niż szukać.
Harry spojrzał na Rona, który siedział zgarbiony w kącie gapiąc się w swoje kolana z butelką kremowego piwa w ręku.
- Angelina nadal nie pozwala mu zrezygnować - powiedziała Ginny jakby czytała w myślach Harry'ego. - Mówi, że wie, że to siedzi w nim.
Harry lubił Angelinę za wiarę jaką okazywała Ronowi, ale w tej samej chwili pomyślał, że naprawdę byłoby bardziej uprzejme pozwolić mu opuścić drużynę. Ron schodził z boiska przy wtórze kolejnego huczącego refrenu "Weasley jest naszym królem" śpiewanego z wielkim zapałem przez Ślizgonów, którzy teraz byli faworytami do zwycięstwa w Pucharze Quidditcha.
Przyszli George i Fred.
- Nie mam nawet serca ponabijać się z niego - stwierdził Fred zerkając na skuloną postać Rona. - Pamiętacie... kiedy wpuścił czternastego...
Wykonał dzikie ruchy ramionami, jakby płynął pieskiem w pionie.
- ...no dobrze, zostawię to na przyjęcia, co?
Wkrótce potem Ron powlókł się do łóżka. Z szacunku dla jego uczuć, Harry odczekał chwilę, zanim sam poszedł do sypialni, tak by Ron mógł udawać, że śpi jeśli będzie miał na to ochotę. I tak jak się można było spodziewać, kiedy Harry w końcu wszedł do komnaty, Ron chrapał nieco za głośno by było to całkiem wiarygodne.
Harry wlazł do łóżka rozmyślając o meczu. Oglądanie go z boku było ogromnie frustrujące. Był całkiem pod wrażeniem występu Ginny, ale wiedział, że gdyby to on grał, byłby w stanie złapać znicz wcześniej... była taka chwila, kiedy trzepotał tuż przy kostce Kirke'a. Gdyby Ginny nie zawahała się, mogłaby zdobyć zwycięstwo dla Gryffindoru.
Umbridge siedziała kilka rzędów poniżej Harry'ego i Hermiony. Raz czy dwa razy odwróciła się na swoim siedzeniu, by spojrzeć na niego. Jej szerokie, ropusze usta rozciągnęły się w czymś, co według niego było triumfującym uśmiechem. To wspomnienie rozpaliło w nim gniew, gdy tak leżał w ciemnościach. Jednak po kilku minutach przypomniał sobie, że miał przed snem opróżniać swój umysł ze wszelkich emocji. Snape nieustannie pouczał go na koniec każdej lekcji Oklumencji.
Przez chwilę czy dwie próbował, ale myśl o Snapie dołożona do wspomnień na temat Umbridge tylko zwiększyła w nim poczucie oburzenia i nagle zamiast opróżniać umysł, skupiał się na tym, jak bardzo ich obojga nie cierpi. Z czasem chrapanie Rona ucichło i zastąpione zostało dźwiękiem głębokiego, powolnego oddychania. Harry'emu znacznie więcej czasu zabrało zaśnięcie. Jego ciało było zmęczone, ale długo trwało, zanim wyłączył się jego umysł.
Śnił o tym, że Neville tańczy walca wokół Sali Potrzeby z profesor Sprout, a profesor McGonagall przygrywa im na kobzie. Obserwował ich radośnie przez chwilę, po czym postanowił iść i poszukać pozostałych członków AD.
Ale kiedy wyszedł z pokoju, nie było przed nim gobelinu ze Stukniętym Barnabą, ale płonąca pochodnia tkwiąca w kinkiecie zawieszonym na kamiennej ścianie. Powoli odwrócił głowę w lewo. Daleko, na końcu pozbawionego okien korytarza znajdowały się proste, czarne drzwi.
Ruszył w ich kierunku z uczuciem rosnącego podekscytowania. Miał przedziwne wrażenie, że tym razem w końcu będzie miał szczęście i znajdzie sposób, by je otworzyć... Był o stopę od nich, i z drżeniem podniecenia zobaczył, że po jego prawej stronie żarzy się smuga bladego niebieskiego światła... drzwi były uchylone... wyciągnął rękę, by pchnięciem otworzyć je na oścież i...
Ron wydał z siebie głośne, chrypiące, autentyczne chrapnięcie i Harry obudził się nagle z ręką wyciągniętą przed siebie w ciemność by otworzyć drzwi, które znajdowały się setki mil od niego. Pozwolił jej opaść z uczuciem pomieszanego rozczarowania i winy. Wiedział, ze nie powinien śnić o tych drzwiach, ale jednocześnie czuł się tak zżarty przez ciekawość, co kryło się za nimi, że nie mógł się powstrzymać od złości na Rona... gdyby tylko mógł był nie chrapać przez kolejną minutę.

* * *

W poniedziałkowy poranek weszli do Wielkiej Sali na śniadanie dokładnie w tym samym momencie, co pocztowe sowy. Hermiona nie była jedyna osobą wyczekującą niecierpliwie na Proroka Codziennego. Niemal wszyscy spragnieni byli kolejnych informacji o zbiegłych Śmierciożercach, którzy pomimo wielu doniesień o ich zauważeniu, nadal nie zostali schwytani. Wręczyła knuta sowie, która dostarczyła przesyłkę i z zapałem rozwinęła gazetę. Harry nalewał sobie w tym czasie sok pomarańczowy. Przez cały rok otrzymał jak dotąd jeden liścik i kiedy pierwsza sowa z głuchym odgłosem wylądowała przed nim, był pewien, że się pomyliła.
- A ty do kogo? - spytał sowę bez entuzjazmu odsuwając swój sok pomarańczowy spod jej dzioba i nachylając się naprzód, by przeczytać imię i adres odbiorcy.

Harry Potter
Wielka Sala
Szkoła Hogwart

Marszcząc brwi sięgnął, by wziąć list od sowy, ale zanim zdołał to uczynić, trzy, cztery, pięć kolejnych sów trzepotało obok niej i walczyło o miejsce depcząc w maśle i wywracając sól. Każda z nich próbowała pierwsza dać mu swój list.
- Co jest grane? - spytał w zdumieniu Ron. Wszyscy przy stole Gryffindoru pochylili się naprzód, by popatrzeć. Kolejnych siedem sów wylądowało pomiędzy tymi, które już tam były, skrzecząc, pohukując i trzepocząc skrzydłami.
- Harry! - wydyszała bez tchu Hermiona wyciągając ręce w pierzastą masę i wyciągając sowę szatą trzymającą długą, cylindryczną paczkę. - Myślę, że wiem, co to znaczy - najpierw otwórz tą!
Harry rozdarł brązowe opakowanie. Ze środka wytoczył się zwinięty ciasno egzemplarz marcowej edycji Zwodnika. Rozwinął go i ujrzał swoją własną twarz uśmiechającą się nieśmiało do niego z okładki. Wielkimi czerwonymi literami przez środek zdjęcia ciągnęły się słowa:

HARRY POTTER W KOŃCU PRZEMAWIA:
PRAWDA O TYM, KTÓREGO IMIENIA SIĘ NIE WYPOWIADA
I O NOCY, KTÓREJ POWRÓCIŁ

- Dobre, prawda? - oznajmiła Luna, która przysunęła się do stołu Gryffindoru i wciskała się właśnie na ławkę pomiędzy Fredem i Ronem. - Wyszedł wczoraj. Poprosiłam tatę, żeby przysłał ci darmowy egzemplarz. Podejrzewam, że to wszystko - machnęła ręką w kierunku tłoczących się sów, nadal szamoczących się na stole przed Harrym - to listy od czytelników.
- Tak właśnie myślałam - odparła z zapałem Hermiona. - Harry, masz coś przeciwko, byśmy...?
- Nie, spoko - odpowiedział Harry lekko zdezorientowany.
Ron i Hermiona zaczęli rozrywać koperty.
- Ten jest od gościa, który uważa, że jesteś walnięty - stwierdził Ron zerkając na swój list. - Ach cóż...
- Ta kobieta poleca ci, żebyś spróbował porządnej terapii zaklęć szokowych u Św. Munga - oznajmiła rozczarowana Hermiona i zmarszczyła na chwilę brwi.
- Ale ten wygląda OK - powiedział Harry wolno przeglądając długi list od czarownicy w Paisley. - Hej, ona pisze, że mi wierzy!
- Ten jest na dwie strony - odezwał się Fred, który z entuzjazmem przyłączył się do otwierania listów. - Mówi, że nie wyglądasz na szaloną osobę, ale on naprawdę nie chce uwierzyć, że Sam Wiesz Kto powrócił, więc nie wie, co teraz myśleć. Rany, co za marnotrawstwo pergaminu.
- Tu jest następny, którego przekonałeś, Harry! - krzyknęła z podnieceniem Hermiona - "Po przeczytaniu twojej wersji historii, dochodzę do wniosku, że Prorok Codzienny potraktował cię bardzo niesprawiedliwie... i chociaż nie chcę myśleć o tym, że Ten, Którego Imienia Się Nie Wypowiada powrócił, to jestem zmuszony zaakceptować, że mówisz prawdę..." Och, to jest cudowne!
- Kolejny, który uważa, że szczekasz - stwierdził Ron rzucając zmięty list przez ramię - ...ale ta tutaj pisze, że ją przekonałeś i teraz uważa cię za prawdziwego bohatera... włożyła też zdjęcie do koperty... wow!
- Co tu się dzieje? - odezwał się fałszywie słodki, dziewczęcy głos.
Harry spojrzał w górę z rękami pełnymi kopert. Za Fredem i Luną stała profesor Umbridge, a jej wyłupiaste ropusze oczy przesuwały się po plątaninie sów i listów na stole przed Harrym. Dostrzegł, że za jej plecami wielu uczniów przygląda im się gorliwie.
- Czemu dostał pan wszystkie te listy, panie Potter? - spytała powoli.
- Czy to teraz przestępstwo? - spytał głośno Fred. - Otrzymywanie poczty?
- Niech pan uważa, panie Weasley, albo nałożę na pana szlaban - odparła Umbridge. - No więc, panie Potter?
Harry zawahał się, ale nie widział sposobu, by utrzymać w tajemnicy to, co zrobił. Z pewnością była to tylko kwestia czasu, zanim egzemplarz Zwodnika przyciągnie uwagę Umbridge.
- Ludzie napisali do mnie, ponieważ udzieliłem wywiadu - odpowiedział Harry. - Na temat tego, co przytrafiło mi się w czerwcu zeszłego roku.
Mówiąc to z jakiegoś powodu zerknął w stronę stołu nauczycielskiego. Harry miał przedziwne uczucie, że chwilę wcześniej Dumbledore obserwował go, ale kiedy popatrzył na dyrektora, ten zdawał się być pogrążony w rozmowie z profesorem Flitwickiem.
- Wywiad? - powtórzyła Umbridge głosem cieńszym i wyższym niż kiedykolwiek. - Co chcesz przez to powiedzieć?
- Chcę przez to powiedzieć, że reporterka zadała mi pytania, a ja na nie odpowiedziałem - wyjaśnił Harry. - Proszę...
I rzucił jej egzemplarz Zwodnika. Złapała go i popatrzyła na okładkę. Na jej bladej, pulchnej twarzy pojawił się paskudny, plamisty fiolet.
- Kiedy to zrobiłeś? - spytała drżącym lekko głosem.
- Podczas ostatniego weekendu w Hogsmeade - odparł Harry.
Spojrzała na niego rozżarzona z wściekłości. Czasopismo dygotało w jej krótkich i grubych palcach.
- Nie będzie już dla pana więcej wycieczek do Hogsmeade, panie Potter - wyszeptała. - Jak śmiesz... jak pan mogłeś... - wzięła głęboki oddech. - Próbowałam i próbowałam oduczyć cię kłamstw. Wiadomość najwidoczniej jeszcze nie się nie wyryła. Gryffindor traci pięćdziesiąt punktów i kolejny tydzień szlabanów.
Odeszła dumnym krokiem przyciskając Zwodnika do swej piersi, odprowadzana wzrokiem wielu uczniów.
Nim minęła połowa poranka po całej szkole pojawiły się ogromne ogłoszenia. Nie tylko na tablicach ogłoszeń domów, ale również w korytarzach i w klasach.

Z POLECENIA WIELKIEGO INKWIZYTORA HOGWARTU

Każdy uczeń przyłapany na posiadaniu magazynu Zwodnik
zostanie wyrzucony ze szkoły.

Powyższe rozporządzenie pozostaje w zgodzie z Dekretem Edukacyjnym Numer Dwadzieścia Siedem.

Podpisano: Dolores Jane Umbridge, Wielki Inkwizytor

Z jakiegoś powodu za każdym razem, gdy Hermiona zauważała jedno z tych ogłoszeń uśmiechała się z zadowoleniem.
- Z czego tak dokładnie się cieszysz? - spytał ją Harry.
- Och Harry, czy nie rozumiesz? - westchnęła Hermiona. - Jeśli istnieje jedna jedyna taka rzecz, którą mogła zrobić, aby zapewnić iż wszyscy bez wyjątku w całej szkole przeczytają twój wywiad, to właśnie zakazać czytania go!
I wyglądało na to, że Hermiona ma całkowitą rację. Chociaż Harry nigdzie w szkole nie zobaczył ani kawałka Zwodnika, to w całym zamku wszyscy zdawali się cytować jego wywiad. Harry słyszał, jak szepczą o nim w rządkach przed klasami, jak dyskutują o tym w czasie lunchu i z tyłu na lekcjach. Hermiona z kolei doniosła, że w dziewczęcych toaletach, kiedy wpadła tam przed Starożytnymi Runami, każda zajmująca kabinę dziewczyna mówiła o tym.
- Potem mnie zauważyły i oczywiście wiedzą, że cię znam, więc zarzuciły mnie pytaniami - opowiadała Harry'emu Hermiona z błyszczącymi oczami - i Harry, myślę, że ci wierzą, naprawdę. Myślę, że w końcu je przekonałeś!
W międzyczasie profesor Umbridge przechadzała się po szkole zatrzymując losowo uczniów i żądając, by wywrócili książki i kieszenie: Harry wiedział, że szuka egzemplarzy Zwodnika, ale uczniowie zawsze byli kilka kroków przed nią. Strony z wywiadem Harry'ego zostały zaczarowane tak, by przypominały wypisy z książek, gdy czytał je ktoś inny niż ten, kto je zaczarował, albo wymazywały się magicznie do czysta, do czasu aż czarujący sam zechciał, by pojawiły się ponownie. Wkrótce wyglądało na to, że każda jedna osoba w szkole przeczytała jego wywiad.
Nauczycielom oczywiście na mocy Dekretu Edukacyjnego Numer Dwadzieścia Sześć nie wolno było wspominać wywiadu, ale i tak znaleźli swoje sposoby na wyrażenie swoich uczuć na jego temat. Profesor Sprout nagrodziła Gryffindor dwudziestoma punktami, kiedy Harry podał jej konewkę. Rozpromieniony profesor Flitwick wcisnął mu pudełko piszczących cukrowych myszy na koniec lekcji Zaklęć, powiedział: - Ciii! i odszedł pospiesznie. A profesor Trelawney wybuchnęła histeryczym szlochem w czasie lekcji Wróżbiarstwa i oznajmiła przerażonej klasie i pełnej dezaprobaty Umbridgem że Harry'ego nie spotka mimo wszystko przedwczesna śmierć, ale dożyje bardzo podeszłego wieku, zostanie Ministrem Magii i będzie miał dwanaścioro dzieci.
Ale największą radość przyniosła Harry'emu Cho, która podeszła do niego, kiedy spieszył się na Transmutację następnego dnia. Zanim zorientował się co się dzieje, jej ręka znalazła się w jego ręce i szeptała do jego ucha. - Jest mi naprawdę, naprawdę przykro. Ten wywiad był taki odważny... Sprawił, że się rozpłakałam.
Było mu przykro słyszeć, że przelała nad tym kolejne łzy, ale był też bardzo zadowolony, że znów ze sobą rozmawiali i nawet jeszcze bardziej szczęśliwy, kiedy pocałowała go przelotnie w policzek i pospieszyła w swoją stronę. I co nieprawdopodobne, kiedy zjawił się przed klasą Transmutacji, wydarzyło się cos równie miłego. Seamus wystąpił z rządku i stanął przed nim.
- Chciałem tylko powiedzieć - wymamrotał zerkając na lewe kolano Harry'ego - że ci wierzę. I wysłałem egzemplarz Zwodnika mamie.
Jeśli coś więcej było potrzebne, aby dopełnić Szczęście Harry'ego, to była to reakcja Malfoya, Crabbe'a i Goyle'a. Zobaczył ich później popołudniem tego dnia, jak rozmawiali ze sobą szeptem w bibliotece. Był z nimi cherlawy chłopiec, który jak szepnęła Hermiona, nazywał się Teodor Nott. Zerkali na Harry'ego kiedy przeglądał półki w poszukiwaniu książki, której potrzebował, na temat częściowego znikania. Goyle strzelał groźnie kłykciami, a Malfoy szeptał do ucha Crabbe'owi coś bez wątpienia wrogiego. Harry wiedział doskonale, dlaczego zachowują się w ten sposób: wymienił ojców ich wszystkich jako Śmierciożerców.
- A najlepsze jest to - wyszeptała rozradowana Hermiona kiedy opuścili bibliotekę - że nie są w stanie ci zaprzeczyć, bo nie mogą się przyznać, że czytali artykuł!
Na domiar tego wszystkiego Luna powiedziała mu przy kolacji, że żadne wydanie Zwodnika nigdy nie sprzedało się szybciej.
- Tata dodrukowuje! - oznajmiła Harry'emu z wybałuszonymi z podekscytowania oczami. - Nie może w to uwierzyć, mówi że ludzie są tym nawet bardziej zainteresowani niż Giętkorogimi Chrapczykami!
Harry był bohaterem tego wieczoru we wspólnej sali Gryffindoru. Fred i George nałożyli odważnie Zaklęcie Powiększające na frontową okładkę Zwodnika i powiesili ją na ścianie, jak że gigantyczna głowa Harry'ego zerkała na przechodniów od czasu do czasu mówiąc huczącym głosem rzeczy w stylu: MINISTERSTWO TO KRETYNI, albo ŻRYJ GNÓJ, UMBRIDGE. Według Hermiony nie było to bardzo zabawne. Stwierdziła, że przeszkadza jej w koncentracji i w efekcie poirytowana poszła do łóżka wcześniej. Harry musiał przyznać, że po godzinie czy dwóch plakat nie był już tak śmieszny, zwłaszcza kiedy zaklęcie mówiące zaczęło zanikać i z plakatu dobiegały zaledwie coraz częściej wypowiadane coraz wyższym tonem niepołączone ze sobą słowa, jak GNÓJ czy UMBRIDGE. Tak naprawdę to rozbolała go od tego głowa i blizna znów zaczęła kłuć nieprzyjemnie. Przy wtórze jęków rozczarowania ze strony wielu ludzi siedzących wokół niego i proszących go, by po raz któryś z rzędu przeżywał na nowo swój wywiad, oznajmił, że on też musi iść wcześniej spać.
Sypialnia była pusta, kiedy tam dotarł. Przyłożył na chwilę czoło do zimnej szyby w oknie przy swoim łóżku. Podziałało kojąco na jego bliznę. Następnie rozebrał się i wszedł do łóżka marząc o tym, by ból głowy odszedł. Było mu też trochę niedobrze. Przewrócił się na bok, zamknął oczy i zasnął niemal natychmiast...
Stał w ciemnym, zasłoniętym pokoju, rozświetlanym przez pojedynczą grupę świec. Jego dłonie zaciśnięte były na oparciu fotela przed nim. Miały długie palce, białe jakby przez lata nie widziały słonecznego światła. Na ciemnym aksamicie fotela wyglądały jak wielkie blade pająki.
Za fotelem, w blasku światła rzucanego na podłogę przez świece, klęczał mężczyzna w czarnych szatach.
- Wygląda na to, że źle mi poradzono - powiedział Harry głośnym, zimnym głosem pulsującym z wściekłości.
- Panie, błagam o wybaczenie - zaskrzeczał klęczący na podłodze mężczyzna. Tył jego głowy połyskiwał w blasku świec. Wyglądało, że dygocze.
- Nie obwiniam cię, Rookwood - oznajmił Harry tym zimnym, okrutnym głosem.
Uwolnił chwyt na oparciu fotela i obszedł go dookoła zbliżając się do mężczyzny kulącego się na podłodze. Stanął w ciemności dokładnie nad nim, spoglądając w dół z o wiele większej wysokości niż zwykle.
- Czy jesteś pewien swoich informacji, Rookwood? - spytał Harry.
- Tak, mój panie, tak... w końcu... w końcu pracowałem w Departamencie...
- Avery powiedział mi, że Bode byłby w stanie to usunąć.
- Bode nigdy nie mógłby tego wziąć, panie... Bode wiedziałby, że nie może... bez wątpienia to dlatego walczył tak bardzo z klątwą Imperiusa, która rzucił na niego Malfoy...
- Powstań, Rookwood - wyszeptał Harry.
Klęczący mężczyzna niemal upadł w pośpiechu wykonując polecenie. Jego twarz była poznaczona śladami po ospie. W blasku świec blizny wyglądały jak płaskorzeźba. Stojąc nadal pozostawał zgarbiony, jakby w półukłonie i rzucał przerażone spojrzenia na twarz Harry'ego.
- Dobrze postąpiłeś mówiąc mi to - powiedział Harry. - Bardzo dobrze... wygląda na to, że straciłem miesiące na bezowocne plany... ale to bez znaczenia... zaczynamy znów, od teraz. Zasłużyłeś na wdzięczność Lorda Voldemorta, Rookwood...
- Mój panie... tak, mój panie - wydyszał Rookwood głosem ochrypłym z ulgi.
- Będę potrzebował twojej pomocy. Będę potrzebował każdej informacji, jakiej możesz mi udzielić.
- Oczywiście mój panie, oczywiście... cokolwiek...
- Bardzo dobrze... możesz odejść. Przyślijcie do mnie Avery'ego.
Rookwood wycofał się pospiesznie kłaniając się co chwilę i zniknął za drzwiami.
Pozostawiony sam w ciemnym pokoju Harry zwrócił się ku ścianie. W cieniu, na ścianie wisiało stare, pęknięte poplamione od starości lustro. Harry ruszył w jego kierunku. Jego odbicie powiększało się i stawało się coraz wyraźniejsze w ciemnościach... twarz bielsza od czaszki... czerwone oczy ze źrenicami w kształcie wąskich szczelin...
- NIEEEEEEEEE!
- Co? - wrzasnął w pobliżu jakiś głos.
Harry zamachał szaleńczo rękoma, zaplątał się w zasłony i wypadł z łóżka. Przez kilka chwil nie wiedział gdzie jest. Był przekonany, że za chwilę zobaczy białą, podobną do czaszki twarz majaczącą znów w ciemności, i wtedy bardzo blisko niego odezwał się głos Rona.
- Czy przestaniesz zachowywać się jak maniak, bym mógł cię wreszcie stąd wydostać!
Ron szarpnięciem rozgarnął zasłony. Harry leżał płasko na plecach i wpatrywał się w niego w świetle księżyca. Jego blizna paliła z bólu. Ron wyglądał jakby właśnie szykował się do spania. Jedną rękę już miał wyciągniętą z szat.
- Ktoś znów został zaatakowany? - spytał Ron stawiając Harry'ego na nogi. - Czy to tata? To ten wąż?
- Nie... wszyscy są w porządku - wydyszał Harry, który czuł jakby jego czoło pogrążone było w ogniu. - No... Avery nie jest... ma kłopoty... udzielił mu złej informacji... Voldemort jest naprawdę wściekły...
Harry stęknął i trzęsąc się opadł na łóżko pocierając swoją bliznę.
- Ale Rookwood ma zamiar mu teraz pomóc... Znów jest na właściwym tropie.
- O czym ty mówisz? - spytał wystraszony Ron. - Chcesz przez to powiedzieć... widziałeś właśnie Sam Wiesz Kogo?
- To ja byłem Sam Wiesz Kim - odparł Harry i w ciemności wyciągnął ręce przybliżając je do twarzy, by upewnić się, że nie są już śmiertelnie i nie mają długich palców. - Był z Rookwoodem. To jeden ze Śmierciożerców, którzy uciekli z Azkabanu, pamiętasz? Rookwood właśnie mu powiedział, że Bode nie mógł tego zrobić.
- Czego zrobić?
- usunąć czegoś... powiedział, że Bode wiedziałby, że nie jest w stanie tego zrobić... Bode był pod działaniem klątwy Imperiusa... Myślę, że powiedział, że to ojciec Malfoya nałożył ją na niego.
- Bode był pod działaniem czaru, by coś usunąć? - spytał Ron. - Ale... Harry... to musi być...
- Broń - Harry dokończył zdanie za niego. - Wiem.
Drzwi sypialni otworzyły się. Weszli Dean i Seamus. Harry wsunął nogi z powrotem do łóżka. Biorąc pod uwagę, że Seamus dopiero co przestał go uważać za świra, nie chciał, by wyglądało jakby wydarzyło się właśnie coś dziwnego.
- Powiedziałeś - mruknął Ron zbliżając swoją głowę do głowy Harry'ego pod pretekstem wzięcia wody z dzbanka przy jego łóżku - że byłeś Sam Wiesz Kim?
- Tak - odparł cicho Harry.
Ron wziął niepotrzebnie wielki łyk wody. Harry widział jak wylewa się po jego brodzie na pierś.
- Harry - oznajmił kiedy Dean i Seamus paplali hałaśliwie zdejmując szaty i rozmawiając - musisz powiedzieć...
- Nie muszę mówić nikomu - odparł zwięźle Harry. - Nie widziałbym tego wcale, gdybym radził sobie z Oklumencją. Miałem się nauczyć zamykać się na te sprawy. Tego właśnie chcą!
Mówiąc "oni" miał na myśli Dumbledore'a. Wrócił do łóżka, przewrócił się na bok plecami do Rona i po chwili usłyszał, jak skrzypi materac Rona, kiedy on też położył się. Blizna Harry'ego zaczęła palić. Zagryzł mocno poduszkę, by nie wydać z siebie dźwięku. Wiedział, że gdzieś tam Avery odbiera swoją karę.

* * *

Harry i Ron czekali aż do przerwy następnego ranka, by opowiedzieć Hermionie dokładnie co się wydarzyło. Chcieli mieć absolutną pewność, że nikt ich nie podsłucha. Stojąc w tym kącie co zwykle na chłodnym i wietrznym dziedzińcu Harry opowiedział jej ze szczegółami wszystko co pamiętał ze swojego snu. Kiedy skończył, przez parę chwil nie mówiła nic, ale wpatrywała się ze swego rodzaju bolesną intensywnością we Freda i George'a, którzy obaj stali bez głów po drugiej stronie dziedzińca i spod płaszczów sprzedawali swoje magiczne kapelusze.
- Więc to dlatego go zabili - powiedziała cicho spuszczając w końcu wzrok z Freda i George'a. Kiedy Bode próbował wykraść tą broń, przydarzyło mu się coś zabawnego. Myślę, że musi być na niej lub wokół niej jakieś obronne zaklęcie, które ma powstrzymywać ludzi przed dotykaniem jej. To dlatego był w szpitalu Św. Munga. Coś śmiesznego stało się z jego mózgiem i nie był w stanie mówić. Ale pamiętacie, co powiedziała nam ta Uzdrowicielka? Dochodził do siebie. I nie mogli ryzykować, że wyzdrowieje, prawda? To znaczy wstrząs, czy cokolwiek innego się stało kiedy dotknął tej broni prawdopodobnie zdjęło klątwę Imperiusa. I kiedy odzyskałby głos, wyjaśniłby wszystkim co tam robił, nie? Dowiedzieliby się, że został wysłany, by ukraść broń. Oczywiście Lucjuszowi Malfoy'owi bardzo łatwo było nałożyć na niego klątwę. Przecież prawie nie wychodzi z Ministerstwa.
- Był tam nawet w dniu mojego przesłuchania - zauważył Harry. - W... czekaj... - powiedział powoli. - Był w korytarzu Departamentu Tajemnic tamtego dnia! Twój tata powiedział, że próbował pewnie zakraść się na dół i dowiedzieć się, co dzieje się na moim przesłuchaniu, ale co jeśli...
- Sturgis! - wysapała oszołomiona Hermiona.
- Że co? - spytał zdezorientowany Ron.
- Sturgis Podmore... - wykrztusiła bez tchu Hermiona. - aresztowany za próbę przedostania się przez drzwi! Lucjusz Malfoy jego też musiał dopaść! Założę się, że zrobił to w dniu, kiedy go tam widziałeś, Harry. Sturgis miał Pelerynkę Niewidkę Moody'ego, zgadza się? Więc co, jeśli stał strzegąc tych drzwi, niewidoczny i Malfoy usłyszał jak się poruszył... albo odgadł, że ktoś tam jest... albo poprostu rzucił klątwę Imperiusa licząc, że będzie tam strażnik? Tak więc kiedy Sturgis miał kolejną szansę... prawdopodobnie kiedy znów przyszła jego kolej na wartę... próbował dostać się do Departamentu, by ukraść broń dla Voldemorta... Ron, uspokój się... ale został schwytany i zesłany do Azkabanu...
Wlepiała wzrok w Harry'ego.
- A teraz Rookwood powiedział Voldemortowi, jak zdobyć broń?
- Nie słyszałem całej rozmowy, ale tak to brzmiało - odparł Harry. - Rookwood pracował tam kiedyś... może Voldemort wyśle Rookwooda by to zrobił?
Hermiona pokiwała głową, najwidoczniej nadal pogrążona w myślach. Następnie, całkiem nagle, powiedziała: - Ale ty w ogóle nie powinieneś tego widzieć, Harry.
- Co? - spytał zaskoczony.
- Miałeś się uczyć jak zamykać umysł na tego typu rzeczy - powiedziała Hermiona, która nagle stała się surowa.
- Wiem, że miałem - odpowiedział Harry. - Ale...
- Cóż, myślę że powinniśmy po prostu spróbować zapomnieć to, co widziałeś - powiedziała stanowczo Hermiona. - A ty powinieneś od teraz wkładać trochę więcej wysiłku w swoje lekcje Oklumencji.
Harry był tak wściekły na nią, że nie rozmawiał z nią do końca dnia, który okazał się być kolejnym kiepskim dniem. Kiedy na korytarzach ludzie nie rozmawiali o zbiegłych Śmierciożercach, śmiali się z koszmarnego występu Gryffindoru w ich meczu przeciwko Hufflepuffowi. Ślizgoni śpiewali "Weasley jest naszym królem" tak głośno i często, że przed zachodem słońca jawnie poirytowany Filch zabronił robienia tego na korytarzach.
W miarę jak mijał tydzień wcale nie było lepiej. Harry dostał dwa kolejne "K" z eliksirów, nadal martwił się, że Hagrid może zostać wylany i nie mógł przestać rozpamiętywać tego snu, w którym był Voldemortem... chociaż nie poruszył już tego tematu przy Ronie i Hermionie. Nie chciał znów usłyszeć ciężkich słów od Hermiony. Marzył gorąco, by móc porozmawiać o tym z Syriuszem, ale to było poza wszelką dyskusją, więc próbował odsunąć tą sprawę w głąb swego umysłu.
Niestety głębia jego umysłu nie była już dłużej tym bezpiecznym miejscem, jakim była kiedyś.
- Podnieś się, Potter.
W kilka tygodni po swoim śnie o Rookwoodzie, Harry znów klęczał na podłodze gabinetu Snape'a próbując oczyścić swój umysł. Właśnie po raz kolejny został zmuszony do ponownego przeżywania strumienia bardzo wczesnych wspomnień, o których nawet nie zdawał sobie sprawy, że wciąż w nim siedzą. Większość z nich dotyczyła poniżania, jakiego doświadczył z ręki Dudleya i jego bandy w podstawówce.
- To ostatnie wspomnienie - spytał Snape - co to było?
- Nie wiem - odparł Harry wstając chwiejnie na nogi. Było mu coraz trudniej wyplątywać pojedyncze wspomnienia z fali obrazów i dźwięków, które nieustannie przywoływał Snape. - Ma pan na myśli to, gdzie mój kuzyn próbował mnie zmusić do stania w muszli klozetowej?
- Nie - wyjaśnił łagodnie Snape. - Mam na myśli to z mężczyzną klęczącym pośrodku zaciemnionego pokoju...
- A to... to nic - odpowiedział Harry.
Ciemne oczy Snape'a wwierciły się w Harry'ego. Pamiętając, co Snape mówił na temat tego, że wzrokowy kontakt jest kluczowy w Legilimencji, Harry mrugnął i odwrócił wzrok.
- W jaki sposób ten mężczyzna i ten pokój znalazły się w twojej głowie, Potter? - spytał Snape.
- To... - odparł Harry patrząc wszędzie tylko nie na Snape'a - to był... tylko jakiś sen.
- Sen? - powtórzył Snape.
Nastąpiła przerwa, w czasie której Harry wpatrywał się nieruchomo w wielką martwą ropuchę zawieszoną w słoiku purpurowego płynu.
- Wiesz czemu tu jesteśmy, prawda, Potter? - odezwał się Snape cichym, groźnym głosem. - Wiesz czemu poświęcam swoje wieczory na tą nużącą robotę?
- Tak - odpowiedział sztywno Harry.
- Przypomnij mi, po co tu jesteśmy, Potter.
- Abym mógł się uczyć Oklumencji - wyjaśnił Harry patrząc teraz na martwego węgorza.
- Zgadza się, Potter. I chociaż może jesteś ciemny... - Harry z nienawiścią spojrzał z powrotem na Snape'a - pomyślałbym, że po dwóch miesiącach lekcji mógłbyś zrobić jakiś postęp. Ile jeszcze snów o Czarnym Panu miałeś?
- Tylko ten jeden - skłamał Harry.
- Być może - zasugerował Snape, a jego ciemne, zimne oczy zwęziły się nieco - być może tak naprawdę podoba ci się to, że masz te wizje i sny, co Potter. Może sprawiają, że czujesz się specjalny... ważny?
- Nie, tak nie jest - odparł Harry. Szczękę miał zwartą, a jego palce zacisnęły się mocno wokół rączki jego różdżki.
- I masz rację, Potter - powiedział zimno Snape - bo nie jesteś ani specjalny, ani ważny i to nie twoja sprawa dowiadywać się, co mówi Czarny Pan swoim Śmierciożercom.
- Nie... to pańskie zadanie, prawda? - rzucił mu Harry.
Nie chciał tego powiedzieć. Wybuchło to z niego w gniewie. Przez dłuższą chwilę patrzyli się na siebie. Harry był przekonany, że posunął się za daleko. Ale kiedy Snape odpowiedział, na jego twarzy jawił się ciekawy, niemal pełen satysfakcji wyraz.
- Tak, Potter - odparł z błyskiem w oczach - To moje zadanie. A teraz, jeśli jesteś gotów, zaczniemy od nowa.
Uniósł swoją różdżkę: - Raz... dwa... trzy... Legilimens!
Setka dementorów sunęła w kierunku Harry'ego przez łąki wzdłuż jeziora... wykrzywił twarz w skupieniu... zbliżali się... mógł dostrzec ciemne dziury pod ich kapturami... ale dostrzegał też Snape'a stojącego przed nim z oczami utkwionymi w twarzy Harry'ego, mruczącego coś pod nosem... i w jakiś sposób Snape stawał się coraz wyraźniejszy, a dementorzy coraz bardziej rozmyci...
Harry uniósł własną różdżkę.
- Protego!
Snape zachwiał się... jego różdżka wyleciała w powietrze daleko od Harry'ego... i nagle umysł Harry'ego wypełnił się wspomnieniami, które nie należały do niego. Mężczyzna z haczykowatym nosem krzyczał na kulącą się kobietę, podczas gdy mały chłopiec o ciemnych włosach płakał w kącie... nastolatek z przetłuszczonymi włosami siedział sam w ciemnej sypialni z różdżką wycelowaną w sufit i zestrzeliwał muchy... dziewczyna śmiała się, kiedy chudy chłopak próbował dosiąść brykającej miotły...
- DOŚC!
Harry poczuł jakby ktoś popchnął go mocno w pierś. Zatoczył się kilka kroków w tył, uderzył w półki pokrywające ściany gabinetu Snape'a i usłyszał jak coś pęka. Snape dygotał lekko i był bardzo blady na twarzy.
Tył pleców szat Harry'ego był mokry. Jeden ze słoików za nim potłukł się kiedy upadł na niego. Marynowana obślizgła rzecz ze środka wiła się w wyciekającym eliksirze.
- Reparo - wysyczał Snape i słoik zebrał się z powrotem do w całość. - Cóż, Potter, to z pewnością był postęp... - Dysząc lekko Snape wyprostował Myślodsiewnię, w której przed rozpoczęciem lekcji złożył część swoich myśli, niemal jakby sprawdzając, czy wciąż tam są. - Nie przypominam sobie, bym mówił ci, abyś użył Zaklęcia Tarczy... ale bez wątpienia było to skuteczne...
Harry nie odezwał się. Czuł, że mówienie czegokolwiek może być niebezpieczne. Był pewien, że właśnie włamał się do wspomnień Snape'a, że właśnie widział sceny z jego dzieciństwa. To było wytrącające z równowagi, pomyśleć że ten mały chłopiec, który płakał obserwując krzyczących rodziców stał właśnie przed nim z takim obrzydzeniem w oczach.
- Spróbujmy raz jeszcze, dobrze? - spytał Snape.
Harry poczuł dreszcz przerażenia. Był pewien, że za chwilę zapłaci za to, co właśnie się stało. Ustawili się raz ponownie tak, że biurko znalazło się pomiędzy nimi. Harry czuł, że tym razem o wiele trudniej będzie mu opróżnić umysł.
- Na trzy zatem - oznajmił Snape unosząc ponownie różdżkę. - Raz... dwa...
Harry nie miał czasu zebrać się w sobie i spróbować opróżnić umysł zanim Snape zawołał: - Legilimens!
Pędził korytarzem w kierunku Departamentu Tajemnic mijając puste kamienne ściany, mijając pochodnie... proste czarne drzwi stawały się coraz większe. Poruszał się tak szybko, że wyglądało iż w nie uderzy. Był o stopę od nich i znów dojrzał szczelinę słabego niebieskiego światła...
Drzwi otwarły się na oścież! W końcu był za nimi, w okrągłym pokoju o czarnych ścianach i czarnej podłodze, oświetlonym płonącymi na niebiesko świecami. Wokół niego znajdowały się kolejne drzwi... musiał iść dalej... ale które drzwi miał wybrać...?
- POTTER!
Harry otworzył oczy. Znów leżał płasko na plecach nie pamiętając jak się tam znalazł. Dyszał też, jakby naprawdę biegł przez całą długość korytarza w Departamencie Tajemnic, jakby naprawdę pędem przebiegł przez czarne drzwi i znalazł okrągły pokój.
- Wytłumacz się! - powiedział wściekły Snape stojący nad nim.
- Ja... nie wiem co się stało - odpowiedział szczerze Harry podnosząc się. Miał guza z tyłu głowy w miejscu, gdzie uderzył o ziemię i był cały rozpalony. - Nigdy wcześniej tego nie widziałem. to znaczy, mówiłem panu, że śniłem o drzwiach... ale nigdy wcześniej nie były otwarte.
- Nie starasz się wystarczająco!
Z jakiegoś powodu wydawało się, że Snape był jeszcze bardziej wściekły niż dwie minuty wcześniej, kiedy Harry zajrzał w jego wspomnienia.
- Jesteś leniwy i byle jaki, Potter, nic dziwnego że Czarny Pan...
- Może mi pan coś powiedzieć, sir? - spytał Harry rozpalając się na nowo. - Dlaczego nazywa pan Voldemorta Czarnym Panem? Tylko z ust Śmierciożerców słyszałem to imię.
Snape otworzył usta by odwarknąć... i na zewnątrz gabinetu rozległ się kobiecy krzyk.
Głowa Snape'a podskoczyła do góry. Wpatrywał się w sufit.
- Co jest...? - mruknął.
Harry słyszał stłumiony ruch, który, jak mu się wydawało, mógł dochodzić z Sali Wejściowej. Snape spojrzał na niego marszcząc brwi.
- Widziałeś coś niezwykłego po drodze tu na dół, Potter?
Harry potrząsnął głową. Gdzieś ponad nimi znów krzyknęła kobieta. Snape ruszył do drzwi swojego gabinetu z różdżką nadal w gotowości i zniknął z zasięgu wzroku. Harry wahał się przez chwilę po czym poszedł za nim.
Krzyki faktycznie dochodziły z Sali Wejściowej. Kiedy Harry biegł w kierunku kamiennych stopni prowadzących do góry z lochu, stawały się coraz głośniejsze. Kiedy dotarł do szczytu schodów, zobaczył że Sala Wejściowa jest wypełniona. Uczniowie wylali się z Wielkiej Sali, gdzie właśnie trwała kolacja, by zobaczyć co się dzieje. Inni wychylili się przez poręcze marmurowych schodów. Harry przepchnął się przez grupkę wysokich Ślizgonów i zobaczył, że obserwatorzy zebrali się w wielki krąg. Niektórzy wyglądali na wstrząśniętych, inni nawet na wystraszonych. Profesor McGonagall stała dokładnie naprzeciw Harry'ego po drugiej stronie Sali. Wyglądała jakby to, co ogląda przyprawiało ją o mdłości.
Profesor Trelawney stała pośrodku Sali Wejściowej z różdżką w jednej dłoni i pustą butelką po sherry w drugiej i wyglądała na kompletnie szaloną. Jej włosy sterczały do góry na końcach, jej okulary były przekrzywione, tak że jedno oko było bardziej powiększone niż drugie. Jej niezliczonej ilości szale i chustki zwisały przypadkowo z jej ramion, przez co sprawiała wrażenie, jakby rozpadała się w szwach. Dwa wielkie kufry stały na podłodze przed nią, jeden z nich wywrócony był do góry nogami. Wyglądał jakby został zrzucony za nią ze schodów. Profesor Trelawney, najwyraźniej przerażona, wpatrywała się w coś, czego Harry nie mógł dostrzec, a co wydawało się stać u stóp schodów.
- Nie! - wrzasnęła. - NIE! To nie może się dziać... nie może... odmawiam przyjęcia tego!
- Nie zdawałaś sobie sprawy, że do nadchodzi? - spytał wysoki dziewczęcy, bezdusznie rozbawiony głos. Harry przesunął się nieco w prawo i zobaczył, że Trelawney przerażona była widokiem nie kogo innego, jak profesor Umbridge. - Chociaż nie jesteś nawet w stanie przewidzieć jutrzejszej pogody, to z pewnością musiałaś zdawać sobie sprawę, że twoje żałosne występy podczas moich inspekcji i brak jakiejkolwiek poprawy sprawią, iż nieuniknione będzie zwolnienie cię?
- Nie m-możesz! - wrzasnęła profesor Trelawney. Łzy strumieniami spływały po jej twarzy zza jej wielkich okularów. - Nie m-możesz mnie zwolnić! Jestem t-tu od szesnastu lat! Ho-Hogwart jest mo-moim do-domem!
- Był twoim domem - oznajmiła profesor Umbridge i Harry z oburzeniem zobaczył zadowolenie rozciągające się na jej ropuszej twarzy, kiedy patrzyła jak profesor Trelawney, łkając w niekontrolowany sposób, siada na jednym ze swoich kufrów. - jeszcze przed godziną, kiedy Minister Magii podpisał Polecenie Odwołania cię. A teraz bądź tak uprzejma wynieść się z tej Sali. Wprawiasz nas w zakłopotanie.
I stała tak i patrzyła z wyrazem triumfującego rozbawienia, kiedy profesor Trelawney zadrżała i jęknęła bujając się na swoim kufrze to w przód to w tył w parkosyzmach żalu. Harry usłyszał stłumione łkanie po swojej lewej stronie i spojrzał w tym kierunku. Lavender i Parvati płakały cicho obejmując się nawzajem. Wtedy usłyszał kroki. Profesor McGonagall przebiła się przez tłum widzów, pomaszerowała prosto do profesor Trwlawney i klepała ją teraz mocno po plecach wyciągając jednocześnie ze swoich szat dużą chusteczkę.
- Proszę, proszę, Sybillo... uspokój się... wytrzyj w to swój nos... nie jest tak źle jak myślisz... nie będziesz musiała opuszczać Hogwartu...
- Ach naprawdę, profesor McGonagall - odezwała się Umbridge zawziętym głosem występując kilka kroków naprzód. - A twoje podstawy, by twierdzić w ten sposób to...?
- To ja tak twierdzę - oznajmił głęboki głos.
Dębowe frontowe drzwi otworzyły się. Uczniowie znajdujący się przy nich ustąpili z drogi, jako że w wejściu pojawił się Dumbledore. Harry nie potrafił sobie wyobrazić, co dyrektor robił na zewnątrz, ale było coś imponującego w jego widoku, gdy tak stał w ramie wejścia na tle dziwnie mglistej nocy. Zostawiając drzwi otwarte na oścież ruszył majestatycznie naprzód przez krąg widzów w kierunku profesor Trelawney. Ta siedziała zapłakana i dygocząca na swoim kufrze, a przy jej boku stała profesor McGonagall.
- Pan, profesorze Dumbledore? - spytała Umbridge ze szczególnie nieprzyjemnym uśmieszkiem. - Obawiam się, że nie rozumie pan sytuacji. Mam tutaj... - wyciągnęła ze swoich szat zwój pergaminu - Polecenie Odwołania podpisane przeze mnie i przez Ministra Magii. Zgodnie z warunkami Dekretu Edukacyjnego Numer Dwadzieścia Trzy, Wielki Inkwizytor Hogwartu ma prawo dokonać inspekcji, nałożyć okres warunkowy oraz odwołać dowolnego nauczyciela, który według niej... czyli w tym wypadku, mnie... nie spełnia standardów wymaganych przez Ministerstwo Magii. Zadecydowałam, że profesor Trelawney nie jest odpowiednia. Odwołałam ją.
Ku największemu zdziwieniu Harry'ego, Dumbledore nie przestawał się uśmiechać. Popatrzył na profesor Trelawney, która nadal łkała i dławiła się na swoim kufrze i powiedział: - Oczywiście, ma pani całkowitą rację, profesor Umbridge. Jako Wielki Inkwizytor ma pani wszelkie prawo odwoływać moich nauczycieli. Nie ma pani jednakże władzy, by odsyłać ich z zamku. Obawiam się - kontynuował z kurtuazyjnym lekkim ukłonem - że ta władza nadal spoczywa w rękach dyrektora i moim życzeniem jest, aby profesor Trelawney w dalszym ciągu zamieszkiwała w Hogwarcie.
Słysząc to profesor Trelawney wydała z siebie krótki dziki śmiech, w którym słychać było czkawkę.
- Nie.. nie, ja od-odejdę, Dumbledore! P-po... powinnam... opuścić Hogwart i p-poszukać szczęścia gdzie indziej...
- Nie - oznajmił ostro Dumbledore. - Moim życzeniem jest, abyś pozostała, Sybillo!
Zwrócił się do profesor McGonagall.
- Czy mogę panią prosić o odprowadzenie Sybilli z powrotem na górę, profesor McGonagall?
- Oczywiście - odparła McGonagall. - Zbieraj się, Sybillo...
Profesor Sprout wybiegła z tłumu i chwyciła profesor Trelawney za drugą rękę. Razem poprowadziły ją koło Umbridge i w górę po marmurowych schodach. Profesor Flitwick popędził za nimi z różdżką wyciągniętą przed sobą. Zaskrzeczał Locomotor trunks! i bagaż profesor Trelawney uniósł się w powietrze i poszybował za nią do góry, a profesor Flitwick ubezpieczał tyły.
Profesor Umbridge stała nieruchomo wpatrując się w Dumbledore'a, który w dalszym ciągu uśmiechał się dobrodusznie.
- A co - spytała szeptem, który poniósł się po całej Sali Wejściowej - zamierzasz z nią zrobić, kiedy mianuję nowego nauczyciela Wróżbiarstwa, który będzie potrzebował jej kwater?
- Och, to nie będzie problem - odpowiedział uprzejmie Dumbledore. - Widzisz, ja już znalazłem nowego nauczyciela Wróżbiarstwa i on woli kwaterę na parterze.
- Znalazłeś...? - spytała piskliwie Umbridge. - Znalazłeś? Pozwól, że ci przypomnę, Dumbledore, że zgodnie z Dekretem Edukacyjnym Numer Dwadzieścia Dwa...
- Ministerstwo ma prawo mianować odpowiedniego kandydata wtedy - i tylko wtedy - gdy dyrektor nie jest w stanie żadnego znaleźć - dokończył Dumbledore. - I z radością oświadczam, że w tym przypadku mi się udało. Mogę cię przedstawić?
Zwrócił twarz ku otwartym frontowym drzwiom przez które wlewała się teraz nocna mgła.
Harry usłyszał odgłos kopyt. Po Sali przebiegły pełne szoku pomruki, a ci, którzy stali najbliżej drzwi szybko cofnęli się jeszcze bardziej, niektórzy potykając się w pośpiechu by zrobić miejsce dla nowoprzybyłego.
Z mgły wyłoniła się twarz, którą Harry widział raz wcześniej w ciemną, groźną noc w Zakazanym Lesie: jasne blond włosy i zadziwiająco niebieskie oczy. Głowa i tors mężczyzny połączone z kremowozłotym ciałem konia.
- To jest Firenzo - powiedział radośnie Dumbledore do oniemiałej Umbridge. - Myślę, że uznasz, iż jest odpowiedni.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

 

Centaur i Kapuś
w tłumaczeniu pomagali: suzie, Mew, SupCorporation

- Teraz żałujesz, założę się, że zrezygnowałaś z wróżbiarstwa, prawda Hermiono? - zapytała Parvati uśmiechając się złośliwie.
Była pora śniadania, dwa dni po zwolnieniu profesor Trelawney. Parvati podkręcała sobie rzęsy za pomocą różdżki i sprawdzała efekt przeglądając się w tylnej stronie łyżki. Tego ranka mieli mieć pierwszą lekcję z Firenzo.
- Nie bardzo - powiedziała obojętnie Hermiona, która czytała właśnie Proroka Codziennego. - Nigdy tak naprawdę nie przepadałam za końmi.
Przewróciła stronę i przejrzała szpalty.
- On nie jest koniem, jest centaurem! - oznajmiła wstrząśnięta Lavender.
- Cudownym centaurem... - westchnęła Parvati.
- W każdym razie nadal ma cztery nogi - stwierdziła chłodno Hermiona. - Tak czy siak, myślałam że byłyście zmartwione, że nie ma już Trelawney?
- I nadal jesteśmy! - zapewniła ją Lavender - Poszłyśmy na górę do jej gabinetu, by ją odwiedzić. Zaniosłyśmy jej parę żonkili, takich ładnych, nie tych hałaśliwych od Sprout.
- I jak się czuje? - spytał Harry.
- Niezbyt dobrze, biedna - odparła Lavender ze współczuciem. - Płakała i mówiła, że prędzej opuści zamek na zawsze, niż zostanie tu z Umbridge. I wcale się jej nie dziwię, Umbridge była dla niej okropna, prawda?
- Mam przeczucie, że Umbridge dopiero zaczęła być okropna - stwierdziła ponuro Hermiona.
- Niemożliwe - odezwał się Ron, który dłubał właśnie w wielkim w talerzu jajek na bekonie - Nie jest w stanie być jeszcze gorsza niż jest teraz.
- Zapamiętaj moje słowa, będzie się chciała zemścić na Dumbledorze za wyznaczenie nowego nauczyciela bez konsultacji z nią - powiedziała Hermiona zamykając gazetę - Szczególnie następnego półczłowieka. Widziałeś wyraz jej twarzy, kiedy zobaczyła Firenzo.
Po śniadaniu Hermiona poszła na swoje zajęcia z Numerologii, a Harry i Ron podążyli za Parvati i Lavender do Sali Wejściowej kierując się na Wróżbiarstwo.
- To nie idziemy do Północnej Wieży? - spytał zdziwiony Ron, kiedy Parvati przeszła obok marmurowych schodów.
Parvati spojrzała na niego pogardliwie przez ramię.
- Jak twoim zdaniem Firenzo ma się wspiąć po tej drabinie? Teraz lekcje mamy w sali jedenaście, tak było napisane na tablicy ogłoszeń wczoraj.
Sala numer jedenaście znajdowała się na parterze, za korytarzem wychodzącym z Sali Wejściowej naprzeciwko Wielkiej Sali. Harry wiedział, że była to jedna z tych sal, które nigdy nie były regularnie używane, i dlatego sprawiały trochę wrażenie schowków czy przechowalni. Dlatego też kiedy wszedł do środka zaraz za Ronem i nagle znalazł się pośrodku leśnej polany, momentalnie stanął osłupiały.
- Co do...?
Podłoga sali pokryta była mięciutkim mchem, z którego wyrastały drzewa. Ich pokryte liśćmi gałęzie rozciągały się pod sufit i do okien tak, że salę wypełniały skośne promienie delikatnego, cętkowanego zielonkawego światła.
Uczniowie, którzy dotarli już wcześniej siedzieli ziemistej podłodze z plecami opartymi o pnie drzew i o głazy, z rękami zaplecionymi wokół kolan lub skrzyżowanymi ciasno na piersi. Wszyscy wyglądali na trochę podenerwowanych. Na środku polany, gdzie nie było żadnych drzew, stał Firenzo.
- Harry Potter - odezwał się wyciągając rękę, kiedy Harry wszedł do środka.
- Eee... cześć - powiedział Harry, ściskając dłoń centaura, który bez mrugnięcia przyglądał mu się swoimi zdumiewająco niebieskimi oczami, ale nie uśmiechał się. - Eee... miło cię widzieć.
- Ciebie również - odparł centaur, pochylając swoją jasnowłosą głowę w lekkim ukłonie. - Przepowiedziane było, że znów się spotkamy.
Harry zauważył cień sińca w kształcie podkowy na piersi Firenzo. Kiedy odwrócił się, by dołączyć do reszty klasy na ziemi, zauważył, że wszyscy wpatrują się w niego z podziwem, najwyraźniej pod wielkim wrażeniem, że Harry rozmawia z Firenzo, który dla nich był onieśmielający.
Kiedy drzwi zostały zamknięte i ostatni uczeń przysiadł na pniaku przy koszu na śmieci, Firenzo przeciągnął ręką po sali.
- Profesor Dumbledore uprzejmie przygotował dla nas tę salę - powiedział Firenzo, kiedy wszyscy usiedli - tak by naśladowała moje naturalne środowisko. Wolałbym uczyć was w Zakazanym Lesie, który był, do poniedziałku, moim domem... ale nie jest to już możliwe.
- Ale... eee... sir - spytała Parvati bez tchu unosząc w górę rękę -...dlaczego nie? Byliśmy tam z Hagridem, nie boimy się!
- Nie jest to kwestia waszej odwagi - odpowiedział Firenzo - ale mojej sytuacji. Nie mogę wrócić do Lasu. Moje stado wygnało mnie.
- Stado? - spytała Lavender zakłopotanym głosem i Harry domyślił się, że pomyślała o krowach. - Co... och!
Zrozumienie zaświtało na jej twarzy. - To znaczy, że jest was więcej? - spytała oszołomiona.
- Czy Hagrid was wyhodował, jak śmiercioślady? - zapytał żarliwie Dean.
Firenzo bardzo powoli odwrócił głowę, by stanąć twarzą w twarz z Deanem, który chyba natychmiast zorientował się, że powiedział coś bardzo obraźliwego.
- Ja nie... to znaczy... przepraszam - dokończył ściszonym głosem.
- Centaury nie są sługami ani zabawkami ludzi - powiedział cicho Firenzo. Nastąpiła chwila ciszy, po czym Parvati ponownie uniosła w górę rękę.
- Ale, sir... dlaczego inne centaury wygnały pana?
- Ponieważ zgodziłem się pracować dla profesora Dumbledore'a - wyjaśnił Firenzo. - Dla nich jest to zdrada naszego gatunku.
Harry przypomniał sobie, jak prawie cztery lata temu centaur Zakała krzyczał na Firenzo za to, że ten pozwolił Harry'emu pojechać w bezpieczne miejsce na swoim grzbiecie. Nazwał go "zwyczajnym mułem". Harry zastanawiał się, czy to właśnie Zakała kopnął Firenzo w pierś.
- Zacznijmy - powiedział Firenzo. Machnął swym długim, kremowozłotym ogonem, uniósł ręce w kierunku ku liściastemu sklepieniu nad głową, po czym opuścił je powoli i kiedy to zrobił, światło w sali przygasło. Wyglądało teraz, jakby siedzieli na leśnej polanie o zmroku, a na suficie pojawiły się gwiazdy. Rozległy się zbiorowe ochy i westchnienia, a Ron powiedział na głos - O rany...
- Połóżcie się na plecach na podłodze - powiedział Firenzo spokojnym głosem - i obserwujcie niebiosa. Dla tych, którzy potrafią patrzeć tam jest zapisany los naszych gatunków.
Harry wyciągnął się na plecach i wbił wzrok w sufit. Migocząca czerwona gwiazda mrugała do niego z góry.
- Wiem, że uczyliście się nazw planet i ich księżyców na Astronomii - oznajmił spokojny głos Firenzo - i że rysowaliście mapy ruchu gwiazd na nieboskłonie. Centaury od wieków wyjaśniają tajemnice tych ruchów. Nasze odkrycia uczą nas, że przyszłość można dojrzeć na niebie ponad nami...
- Profesor Trelawney robiła z nami astrologię! - odezwała się podekscytowana Parvati, wyciągając rękę przed siebie. Jako że wciąż leżała na plecach, jej ręka sterczała w górze. - Mars powoduje wypadki i poparzenia i inne rzeczy w tym stylu, a kiedy jest pod kątem do Saturna, o takim... - narysowała w powietrzu przed sobą kąt prosty - ... to oznacza, że ludzie muszą być szczególnie ostrożni, gdy chwytają gorące rzeczy...
- To - odparł spokojnie Firenzo - są ludzkie niedorzeczności.
Ręka Parvati opadła bezwładnie przy jej boku.
- Błahe zranienia, drobne ludzkie wypadki - powiedział Firenzo, a jego podkowy zadudniły głucho na pokrytej mchem podłodze. - Dla szerokiego wszechświata nie są bardziej znaczące niż bezładne ruchy mrówek i nie są powiązane z ruchami planet.
- Profesor Trelawney... - zaczęła Parvati urażonym i oburzonym tonem.
- ... jest człowiekiem - wyjaśnił prosto Firenzo - i dlatego też jest zaślepiona i skrępowana przez ograniczenia waszego gatunku.
Harry odwrócił nieznacznie głowę, by spojrzeć na Parvati. Wyglądała na bardzo obrażoną, podobnie jak kilka innych otaczających ją osób.
- Sybilla Trelawney była może Widzącą, nie wiem - mówił dalej Firenzo, a Harry znów usłyszał szelest jego ogona, gdy tak przechadzał się przed nimi - ale marnuje ogólnie swój czas na pochlebiające sobie nonsensy, zwane przez ludzi przepowiadaniem przyszłości. Ja, jednakże, jestem tu po to, by objaśnić wam mądrość centaurów, która jest bezosobowa i bezstronna. Obserwujemy niebo, wyglądając wielkich przypływów zła lub zmian, które czasem są tam zaznaczone. Czasem upewnienie się co widzimy może zająć dziesięć lat.
Firenzo wskazał na czerwoną gwiazdę dokładnie nad Harrym.
- W minionej dekadzie znaki wskazywały, że społeczność czarodziejów żyje w czasie, który jest niczym innym jak krótkim okresem spokoju pomiędzy dwoma wojnami. Mars, zwiastun bitwy, świeci jasno ponad nami sugerując, że walka musi wkrótce wybuchnąć na nowo. Jak szybko, centaury mogą próbować przewidzieć z palenia pewnych ziół i liści, z obserwowania dymu i płomienia...
Była to najbardziej niezwykła lekcja, w jakiej Harry kiedykolwiek uczestniczył. Rzeczywiście spalili szałwię i malwę na podłodze sali, a Firenzo polecił im wypatrywać kształtów i symboli w wijącym się dymie. I wydawało się, że wcale się nie przejął, że ani jedno z nich nie potrafiło dojrzeć żadnego ze znaków, które opisywał, mówił im, że ludziom prawie nigdy się to nie udaje, że centaurom długie lata zabrało dojście do wprawy i zakończył mówiąc im, że pokładanie zbyt wielkiej wiary w te sprawy tak czy siak jest głupotą, bo nawet centaury czasem odczytują je źle. Nie przypominał żadnego nauczyciela, jakiego kiedykolwiek miał Harry. Wydawało się, że najważniejsze dla niego nie jest nauczenie ich tego, co sam wie, ale raczej wywarcie na nich wrażenia, że nic, nawet wiedza centaurów, nie jest pozbawione błędów.
- Nie jest zbyt konkretny, nie? - zapytał Ron cichym gestem, kiedy ugasili ogień na liściach malwy. - To znaczy, nie pogniewałbym się, gdyby podał trochę więcej szczegółów co do tej wojny, która nas czeka, a ty?
Tuż za drzwiami klasy rozległ się dzwonek i wszyscy aż podskoczyli. Harry kompletnie zapomniał, że wciąż są wewnątrz zamku, całkiem przekonany, że naprawdę był w Lesie. Uczniowie wychodzili wyglądając na lekko zakłopotanych. Harry i Ron już mieli za nimi podążyć, kiedy Firenzo zawołał: - Harry Potterze, jedno słowo, proszę.
Harry odwrócił się. Firenzo posunął się trochę w jego kierunku. Ron się zawahał.
- Możesz zostać - powiedział mu Firenzo - Ale zamknij drzwi, proszę.
Ron pospiesznie wykonał polecenie.
- Harry Potterze, jesteś przyjacielem Hagrida, prawda? - spytał centaur.
- Tak - odparł Harry.
- W takim razie przekaż mu ostrzeżenie ode mnie. Jego próby nie przyniosą rezultatu. Lepiej zrobi, gdy da sobie spokój.
- Jego próby nie przyniosą rezultatu? - powtórzył bezmyślnie Harry.
- I lepiej zrobi, gdy da sobie spokój - powtórzył Firenzo, kiwając głową. - Sam ostrzegłbym Hagrida, ale jestem wygnańcem... nie byłoby mądrze z mojej strony podchodzić teraz pod Las... I bez walk centaurów Hagrid ma dość problemów.
- Ale... co Hagrid próbuje zrobić? - zapytał nerwowo Harry.
Centaur spokojnie zmierzył Harry'ego.
- Hagrid wyświadczył mi ostatnio wielką przysługę - wyjaśnił Firenzo - i już od dawna darzę go szacunkiem za troskę, którą okazuje wszystkim żyjącym istotom. Nie powinienem zdradzać jego sekretu. Ale ktoś musi mu przemówić do rozsądku. Jego próby nie przyniosą rezultatu. Powiedz mu to, Harry Potterze. Życzę wam miłego dnia.

* * *

Szczęście, które czuł Harry w wyniku wywiadu dla Zwodnika dawno wyparowało. Kiedy po pochmurnym marcu nadszedł pełen wichrów kwiecień, jego życie znów stało się jednym długim pasmem zmartwień i problemów.
Umbridge dalej uczestniczyła we wszystkich lekcjach Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami, więc bardzo trudno było przekazać Hagridowi ostrzeżenie Firenzo. W końcu Harry'emu udało się tego dokonać. Udał, że zgubił swój egzemplarz książki Fantastyczne Bestie i Gdzie Można Je Znaleźć i wrócił po zajęciach pewnego dnia. Kiedy powtórzył słowa Firenzo, Hagrid wpatrywał się w niego przez chwilę swymi opuchniętymi, pociemniałymi od sińców oczami najwyraźniej zaskoczony. Po chwili zebrał się w sobie.
- Porządny gość, ten Firenzo - burknął - ale w tej sprawie nie wie co mówi. Wszystko jest w porządku z moimi próbami.
- Hagridzie, co ty kombinujesz? - zapytał poważnie Harry. - Bo musisz być ostrożny. Umbridge już zwolniła Trelawney i, jeśli chcesz znać moje zdanie, to jeszcze nie koniec. Jeśli zrobisz cokolwiek, czego nie powinieneś zrobić, zostaniesz...
- Są ważnijsze sprawy niż utrzymanie roboty - powiedział Hagrid, chociaż kiedy to mówił ręce zadrżały mu lekko i miska pełna odchodów szpiczaków spadła na podłogę. - Nie martw się o mni Harry, po prostu idź już.
Harry nie miał innego wyjścia, jak opuścić Hagrida ścierającego łajno z podłogi, ale kiedy wlókł się z powrotem do zamku, czuł się kompletnie przygnębiony.
W międzyczasie, jak nauczyciele i Hermiona bezustannie o tym przypominali, egzaminy zbliżały się coraz bardziej. Wszyscy piątoklasiści do pewnego stopnia doświadczali stresów, ale Hanna Abbott była pierwszą, która otrzymała Eliksir Uspokajający od pani Pomfrey po tym, jak wybuchnęła płaczem na Zielarstwie i zaczęła szlochać twierdząc, że jest za głupia by podchodzić do egzaminów i że chce natychmiast opuścić szkołę.
Harry pomyślał, że gdyby nie spotkania AD, byłby jeszcze kompletnie nieszczęśliwy. Czasem czuł, jakby żył tylko dla tych godzin, spędzanych w Sali Potrzeby. Pracował ciężko, ale i bawił się przy tym. Wypełniała go duma, gdy patrzył na swoich towarzyszy z AD i widział, jak daleko się posunęli. Właściwie Harry zastanawiał się czasem, jak zareaguje Umbridge, kiedy wszyscy członkowie AD otrzymają "Znakomicie" na swoich SUMach z Obrony Przed Czarną Magią.
W końcu zaczęli pracować nad Patronusami. Wszyscy bardzo chętni byli ćwiczyć je, chociaż Harry wciąż przypominał, że wyczarowanie Patronusa pośrodku jasno oświetlonej klasy, gdzie nic im nie grozi różni się bardzo od wyczarowania go, gdy stają oko w oko z czymś takim, jak Dementor.
- Oj nie psuj nam zabawy - powiedziała pogodnie Cho obserwując swojego srebrzystego Patronusa w kształcie łabędzia, szybującego wokół Sali Potrzeby na ich ostatnim spotkaniu przed Wielkanocą. - One są takie śliczne!
- One nie mają być śliczne, mają cię chronić - wyjaśnił cierpliwie Harry. - To czego naprawdę potrzebujemy, to jakiś bogin, albo coś w tym stylu. W taki sposób ja się uczyłem, musiałem przywołać Patronusa, kiedy bogin udawał, że jest Dementorem...
- Ale to by było naprawdę przerażające! - stwierdziła Lavender, która wystrzeliwała kłęby srebrnej pary z końca swej różdżki. - A ja wciąż... nie umiem... tego zrobić! - dodała ze złością.
Neville też miał kłopoty. Jego twarz wykrzywiona była w skupieniu, ale tylko słabe smugi srebrnego dymu unosiły się z końca jego różdżki.
- Musisz pomyśleć o czymś szczęśliwym - przypomniał mu Harry.
- Próbuję - odparł żałośnie Neville, starał się tak bardzo, że jego okrągła twarz błyszczała już od potu.
- Harry, chyba mi się udało! - wykrzyknął Seamus, którego Dean przyprowadził po raz na spotkanie AD. Patrz... ach... już go nie ma... ale to zdecydowanie było coś włochatego, Harry!
Patronus Hermiony, błyszcząca srebrna wydra, hasała wokół niej.
- Są całkiem miłe, nie? - powiedziała patrząc na nią czule.
Drzwi do Sali Potrzeb otworzyły się i zamknęły. Harry spojrzał w tamta stronę, by zobaczyć kto przyszedł, ale wydawało się, że nikogo tam nie ma. Minęło kilka chwil zanim zdał sobie sprawę, że ludzie stojący blisko drzwi ucichli. Następną rzeczą, która dotarła do niego, było to, że ktoś ciągnie go za szatę gdzieś przy kolanie. Spojrzał w dół i zobaczył, ku swemu wielkiemu zdumieniu, Zgredka zerkającego na niego spod swych ośmiu wełnianych czapek.
- Cześć, Zgredku! - powiedział - Co ty... coś nie tak?
Oczy skrzata były rozszerzone z przerażenia, a on sam trząsł się cały. Członkowie AD stojący najbliżej Harry'ego ucichli. Wszyscy w całej sali patrzyli na Zgredka. Kilka Patronusów, które udało się im przywołać rozpłynęły się w srebrną mgłę, pozostawiając salę o wiele ciemniejszą niż wcześniej.
- Harry Potter, sir... - pisnął skrzat, dygocząc od stóp do głów - Harry Potter, sir... Zgredek przyszedł, aby cię ostrzec... ale skrzatom powiedziano, żeby nie mówić...
Ruszył pędem głową naprzód w kierunku ściany. Harry, który miał już trochę doświadczenia ze zwyczajem Zgredka wymierzania sobie samemu kary, próbował go chwycić, ale Zgredek tylko odbił się od kamienia, a osiem czapeczek wytłumiło uderzenie. Hermiona i kilka innych dziewcząt wydało z siebie piski strachu i współczucia.
- Co się stało, Zgredku? - zapytał Harry, łapiąc maleńkie ramię skrzata i trzymając go z dala od czegokolwiek, czym mógłby sobie zrobić krzywdę.
- Harry Potter... ona... ona...
Zgredek uderzył się mocno w nos swoją wolną pięścią. Harry chwycił i nią.
- Co za "ona", Zgredku?
Ale pomyślał, że już wie. Z pewnością tylko jedna "ona" była w stanie wywołać w Zgredku taki strach. Skrzat patrzył zezując lekko oczy i bezgłośnie poruszał wargami.
- Umbridge? - spytał przerażony Harry.
Zgredek przytaknął, po czym spróbował walnąć się głową o kolana Harry'ego. Harry odsunął go na wyciagnięcie ramion.
- Co z nią? Zgredku... nie dowiedziała się chyba o tym... o nas... o AD?
Wyczytał odpowiedź w twarzy skrzata. Jako że Harry nadal mocno trzymał jego ręce, skrzat spróbował kopnąć się i upadł na podłogę.
- Nadchodzi? - zapytał cicho Harry.
Zgredek wydał z siebie przeciągły skowyt i zaczął z całej siły walić swoją gołą stopą o podłogę.
- Tak, Harry Potter, tak!
Harry wyprostował się i rozejrzał się po zastygłych w bezruchu, przerażonych ludziach, gapiących się bijącego się skrzata.
- NA CO CZEKACIE? - ryknął Harry - UCIEKAJCIE!
Wszyscy wystartowali natychmiast do drzwi, gromadząc się przy nich, a następnie wypadli na zewnątrz. Harry słyszał, jak pędzą po korytarzach i miał nadzieję, że mieli na tyle rozsądku, by nie wracać prosto do swoich dormitoriów. Była dopiero za dziesięć dziewiąta. Jeśli uciekną do biblioteki albo do sowiarni, które były bliżej...
- Harry, dalej! - wrzasnęła Hermiona ze środka grupy ludzi przepychających się do wyjścia.
Uniósł w górę Zgredka, który nadal próbował uczynić się poważną krzywdę i pobiegł ze skrzatem w ramionach przyłączyć się na koniec kolejki.
- Zgredku... to rozkaz... wracaj na dół do kuchni, do innych skrzatów, i jeśli cię zapyta, czy mnie ostrzegłeś, masz skłamać i powiedzieć nie! - powiedział Harry. - I zabraniam ci się krzywdzić! - dodał puszczając skrzata kiedy w końcu udało mu się przejść przez próg i zatrzasnął za sobą drzwi.
- Dziękuję, Harry Potter! - pisnął Zgredek i zniknął. Harry zerknął w lewo i w prawo. Inni poruszali się tak szybko, że nim zniknęli uchwycił jedynie skrawki ich szat na obu końcach korytarza. Sam zaczął biec w prawo. Niedaleko stąd była łazienka dla chłopców, gdyby tylko udało mu się tam dotrzeć, udawałby, że był tam przez cały czas...
- AAAAA!
Coś chwyciło go za kostki i upadł widowiskowo sunąc na swoim brzuchu jeszcze przez sześć stóp zanim się zatrzymał. Za jego plecami ktoś się śmiał. Przetoczył się na plecy i ujrzał Malfoya ukrywającego się we wnęce za pod paskudną wazą w kształcie smoka.
- Zaklęcie Potknięcia, Potter! - powiedział. - Hej, pani profesor... PANI PROFESOR! Dorwałem jednego!
Umbridge wybiegła zza dalszego zakrętu korytarza. Miała zadyszkę, ale na jej twarzy malował się pełen zadowolenia uśmiech.
- To on! - oznajmiła triumfalnie widząc Harry'ego na podłodze. - Wspaniale, Draco, wspaniale, och, bardzo dobrze... pięćdziesiąt punktów dla Slytherinu! Teraz ja się nim zajmę... wstawaj, Potter!
Harry wstał wpatrując się w swoje stopy. Nigdy nie widział Umbridge tak szczęśliwej. Chwyciła jego ramię jak w imadło i uśmiechając się szeroko odwróciła się do Malfoya.
- Porozglądaj się dokoła i zobacz, czy kręci ich się tam więcej, Draco - powiedziała. - Powiedz pozostałym, żeby poszukali w bibliotece - wszystkich, którzy są zdyszani - sprawdzili łazienki, panna Parkinson może zajrzeć do dziewczęcych... odmaszerować. A ty - dodała kiedy odszedł Malfoy swoim najbardziej łagodnym, najbardziej przerażającym głosem - ty możesz pójść ze mną do gabinetu dyrektora, Potter.
W kilka chwil dotarli do kamiennego gargulca. Harry zastanawiał się, jak wielu innych zostało złapanych. Pomyślał o Ronie... pani Weasley go zabije... i o tym, jak będzie się czuć Hermiona, jeśli zostanie wyrzucona ze szkoły zanim przystąpi do SUMów. I to było pierwsze spotkanie, w którym brał udział Seamus... i Neville stawał się już taki dobry...
- Musy-świstusy - zaintonowała Umbridge. Kamienny gargulec odskoczył na bok, ściana za nim rozdzieliła się i wspięli się po ruchomych kamiennych schodach. Dotarli do wypolerowanych drzwi z kołatką w kształcie gryfa, ale Umbridge nie przejmowała się pukaniem, wmaszerowała prosto do środka, nadal trzymając mocno Harry'ego.
Gabinet był pełen ludzi. Dumbledore siedział za biurkiem z pogodnym wyrazem twarzy, z czubkami palców złączone razem. Obok niego stała sztywno profesor McGonagall, a na jej twarzy widać było niezwykłe napięcie. Korneliusz Knot, Minister Magii kołysał się to w przód to w tył na czubkach swoich palców obok kominka, najwyraźniej nadzwyczajnie zadowolony z sytuacji. Po obu stronach drzwi, niczym jakieś straże, stali Kingsley Shacklebolt i wyglądający na twardziela czarodziej o bardzo krótkich, kędzierzawych włosach, którego Harry nie rozpoznał. Pod ścianą przycupnęła piegowata postać Percy'ego Weasley w okularach na nosie, z piórem i ciężkim zwojem pergaminu w rękach, najwyraźniej przygotowanymi do notowania.
Postacie na portretach starych dyrektorów i dyrektorek nie udawały dzisiaj, że śpią. Wszystkie czujnie i poważnie obserwowały co dzieje się poniżej. Kiedy wszedł Harry, kilka z nich śmignęło do sąsiednich ram i zaczęło natarczywie szeptać coś na ucho swoim sąsiadom.
Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, Harry uwolnił się z uścisku Umbridge. Korneliusz Knot gapił się na niego z pewnego rodzaju złośliwą satysfakcją na twarzy.
- No cóż - odezwał się. - No, no, no...
Harry odpowiedział najpaskudniejszym spojrzeniem, jakie był w stanie z siebie wykrzesać. Jego serce waliło w piersi jak szalone, ale jego umysł był dziwnie chłodny i jasny.
- Zmierzał z powrotem do Wieży Gryffindoru - oznajmiła Umbridge. W jej głosie rozbrzmiewało nieprzyzwoite podekscytowanie, ta sama bezduszna przyjemność, którą Harry słyszał, gdy obserwowała profesor Trelawney rozpływającą się we łzach w nieszczęściu w Sali Wejściowej. - Chłopak Malfoya przyparł go do muru.
- Ach tak? - powiedział Knot z podziwem. - Muszę pamiętać, by powiedzieć o tym Lucjuszowi. No cóż, Potter... spodziewam się, że wiesz, dlaczego tu jesteś?
Harry całym sobą miał zamiar odpowiedzieć wyzywającym "tak". Jego usta otwarły się i był w pół słowa, gdy dojrzał wyraz twarzy Dumbledore'a. Dumbledore nie patrzył wprost na Harry'ego, jego oczy utkwione były w jakimś punkcie tuż ponad jego ramieniem, ale kiedy Harry tak wpatrywał się w niego, na ułamki cala potrząsnął głową na boki.
Harry zmienił zdanie w pół słowa.
- Taa... nie.
- Co proszę? - spytał Knot.
- Nie - powtórzył stanowczo Harry.
- Nie wiesz, dlaczego tu jesteś?
- Nie, nie wiem - odpowiedział Harry.
Knot patrzył z niedowierzaniem to na Harry'ego, to na profesor Umbridge. Harry wykorzystał jego chwilową nieuwagę, by rzucić kolejne szybkie spojrzenie na Dumbledore'a, który minimalnie skinął głową i ledwie zauważalnie mrugnął w kierunku dywanu.
- Więc nie masz pojęcia - spytał Knot głosem zdecydowanie pełnym sarkazmu - dlaczego profesor Umbridge przyprowadziła cię do tego gabinetu? Nie jesteś świadom tego, że naruszyłeś jakieś szkolne reguły?
- Szkolne reguły? - odparł Harry - Nie.
- A może jakieś ministerialne Dekrety? - poprawił z wściekłością Knot.
- Nic, czego byłbym świadom - odpowiedział uprzejmie Harry.
Jego serce nadal waliło w zawrotnym tempie. Niemalże warto było opowiadać te kłamstwa, by patrzeć, jak Knotowi podnosi się ciśnienie, ale był w stanie wyobrazić sobie, w jaki sposób mógłby się z tego wywinąć. Jeśli ktoś doniósł Umbridge o AD, to on, przywódca, mógł równie dobrze już teraz pakować swój kufer.
- Więc to jest dla ciebie nowość, tak? - spytał Knot stłumionym aż z wściekłości głosem - że w tej szkole odkryta została nielegalna organizacja uczniowska?
- Tak, zgadza się - odparł Harry przybierając niezbyt przekonujący wyraz niewinnego zaskoczenia na twarzy.
- Myślę, Ministrze - odezwała się miękkim głosem Umbridge za jego plecami - że może osiągniemy jakiś postęp, gdy przyprowadzę naszego informatora.
- Tak, tak, właśnie - powiedział Knot kiwając głową i kiedy Umbridge wyszła z pokoju popatrzył złośliwie na Dumbledore'a. - Nie ma to jak dobry świadek, prawda, Dumbledore?
- Dokładnie tak jak mówisz, Korneliuszu - odparł poważnie Dumbledore skłaniając głowę.
Nastało kilkuminutowe oczekiwanie, w czasie którego nikt nie patrzył siebie, po czym Harry usłyszał, jak drzwi za nim otwierają się. Umbridge przeszła obok niego targając za ramię kędzierzawą przyjaciółkę Cho. Marietta skrywała swoją twarz w dłoniach.
- Nie bój się, moja droga, nie bój - powiedziała łagodnie profesor Umbridge poklepując ją po ramieniu. - już jest całkiem dobrze. Postąpiłaś właściwie. Minister jest z ciebie bardzo zadowolony. Powie twojej mamie, jaka z ciebie dobra dziewczynka.
- Matka Marietty, panie Ministrze - dodała spoglądając na Knota - to pani Edgecombe z Departamentu Magicznych Środków Transportu, z biura Sieci Fiuuu... wie pan, pomagała nam kontrolować kominki w Hogwarcie.
- Bardzo dobrze, bardzo dobrze! - oznajmił szczerze Knot. - Jaka matka, taka córka, co? No dobrze, a teraz moja droga, popatrz tu, nie bądź taka nieśmiała, posłuchajmy co masz do po.... o galopujące gargulce!
Kiedy Marietta podniosła głowę, wstrząśnięty Knot odskoczył w tył, pakując się niemal do kominka. Przeklął i nastąpił na skraj swojej peleryny, która zaczęła się dymić. Marietta zaszlochała i naciągnęła kołnierz swojej szaty aż do oczu, ale zanim zdążyła to zrobić, wszyscy zobaczyli, że jej twarz jest przerażająco zniekształcona przez serie pogrupowanych czerwonych krost, które rozciągały się przez jej nos i policzki układając się w słowo "KAPUŚ".
- Nie przejmuj się teraz pryszczami, moja droga - powiedziała niecierpliwie Umbridge - po prostu weź te szaty z twarzy i powiedz Ministrowi...
Ale Marietta wydała z siebie kolejny stłumiony szloch i potrząsnęła szaleńczo głową.
- Och dobrze, głupia dziewczyno, ja mu powiem - warknęła Umbridge. Przywołała z powrotem na twarz swój chory uśmiech i oznajmiła - Cóż, Ministrze, panna Edgecombe przyszła do mojego gabinetu tuż po kolacji tego wieczoru i powiedziała mi, że jest coś, o czym chce mi powiedzieć. Powiedziała, że jeśli udam się do sekretnego pokoju na siódmym piętrze, znanego czasem jako Sala Potrzeby, dowiem się czegoś na swój użytek. Przepytałam ją jeszcze trochę i przyznała, że ma tam się odbyć pewien rodzaj spotkania. Niestety w tym momencie ten urok - machnęła niecierpliwie w kierunku zasłoniętej twarzy Marietty - zaczął działać i widząc odbicie swojej twarzy w moim lustrze dziewczyna tak się zmartwiła, że nie była już w stanie powiedzieć nic więcej.
- Cóż, no więc - powiedział Knot mierząc Mariettę spojrzeniem, które jak najwidoczniej sobie wyobrażał było uprzejme i ojcowskie. - moja droga, to było bardzo odważne z twojej strony, że przyszłaś i opowiedziałaś o wszystkim profesor Umbridge. Zrobiłaś dokładnie to, co należało. A teraz, powiesz mi, co się działo na tym spotkaniu? Jaki był jego cel? Kto tam był?
Ale Marietta nie odezwała się ani słowem. Potrząsnęła zaledwie ponownie głową, oczy miała rozszerzone i pełne strachu.
- Nie mamy na to jakiegoś przeciwzaklęcia? - spytał niecierpliwie Knot zwracając się do Umbridge i pokazując na twarz Marietty. - Tak aby mogła swobodnie mówić?
- Nie udało mi się jeszcze znaleźć żadnego - przyznała niechętnie Umbridge i Harry poczuł przypływ dumy na myśl o czarodziejskich umiejętnościach Hermiony. - Ale to nie ma znaczenia czy ona będzie mówić, czy nie, mogę przejąć sprawę od tego miejsca.
- Niech pan sobie przypomni, Ministrze, że przysłałam panu doniesienie w październiku, na temat tego, że Potter spotkał się z wieloma uczniami w gospodzie Świński Łeb w Hogsmeade...
- Jaki masz na to dowód? - wtrąciła się profesor McGonagall.
- Mam zeznanie Willy'ego Widdershinsa, Minerwo, który jak się zdarzyło był w tej gospodzie w tym czasie. Był mocno obandażowany, to prawda, ale słuch był całkiem nienaruszony - oznajmiła miło Umbridge - Słyszał każde słowo, które wypowiedział Potter i pośpieszył prosto do szkoły, by mi o tym donieść...
- A, to dlatego nie został skazany za ustawianie tych wszystkich zwracających toalet! - spytała profesor McGonagall unosząc brwi. - Cóż za interesujący wgląd w nasz system prawny!
- Rażąca korupcja! - ryknął portret korpulentnego, czerwononosego czarodzieja na ścianie za biurkiem Dumbledore'a. - Za moich czasów Ministerstwo nie wchodziło w układy z mało znaczącymi kryminalistami, o nie, sir, nie wchodziło!
- Dziękuję, Fortescue, wystarczy - odezwał się łagodnie Dumbledore.
- Zamiarem spotkania Pottera z tymi uczniami - kontynuowała profesor Umbridge - było namówienie ich do przyłączenia się do nielegalnego stowarzyszenia, którego celem była nauka zaklęć i klątw, które Ministerstwo uznało za nieodpowiednie dla wieku szkolnego...
- Myślę, że przekonasz się, iż w tym miejscu się mylisz, Dolores - powiedział spokojnie Dumbledore zerkając na nią znad swoich półksiężycowych okularów osadzonych w połowie jego haczykowatego nosa.
Harry wlepił w niego wzrok. Nie miał pojęcia, jak Dumbledore miał zamiar go z tego wytłumaczyć. Jeśli Willy Widdershins faktycznie słyszał każde słowo wypowiedziane przez niego w Świńskim Łbie, to zwyczajnie nie było żadnych szans.
- Aha! - stwierdził Knot ponownie unosząc się w górę to na palcach, to na piętach. - Tak, posłuchajmy więc najnowszej bajeczki wymyślonej by wyciągnąć Pottera z kłopotów! No dalej, zatem, Dumbledore, dalej... Willy Widdershins kłamał, nieprawdaż? A może to identyczny bliźniak Pottera był w Świńskim Łbie tamtego dnia? Czy istnieje raczej jakieś zwykłe, proste wytłumaczenie, pociągające za sobą odwrócenie czasu, martwego człowieka powracającego do życia i pary niewidzialnych Dementorów?
Percy Weasley wybuchnął gromkim śmiechem.
- Och, bardzo dobre, panie Ministrze, bardzo dobre!
Harry mógł go kopnąć. A potem zobaczył, ku swemu zdumieniu, że Dumbledore również delikatnie się uśmiecha.
- Korneliuszu, ja nie zaprzeczam, ani, czego jestem pewien, nie zaprzeczy Harry, że był tego dnia w Świńskim Łbie, ani że próbował zrekrutować uczniów do grupy Obrony Przed Czarną Magią. Ja wskazuję zaledwie, że Dolores myli się zupełnie sugerując, że ta grupa, w tym czasie, była nielegalna. O ile sobie przypominasz, ministerialny dekret zabraniający organizowania wszystkich uczniowskich stowarzyszeń wszedł w życie dopiero dwa dni po spotkaniu Harry'ego w Hogsmeade, wiec w Świńskim Łbie nie łamał on wcale żadnych zasad.
Percy wyglądał, jakby coś bardzo ciężkiego uderzyło go w twarz. Knot pozostał w bezruchu w pół wychylenia z otwartymi ustami.
Umbridge pozbierała się pierwsza.
- To wszystko bardzo fajnie, dyrektorze - powiedziała uśmiechając się słodko - ale jesteśmy teraz niemal sześć miesięcy od wprowadzenia Dekretu Edukacyjnego Numer Dwadzieścia Cztery. Jeśli pierwsze spotkanie nie było nielegalne, wszystkie te, które miały miejsce od tego czasu już z pewnością były.
- No cóż - odparł Dumbledore mierząc ją z uprzejmym zainteresowaniem znad czubków swych splecionych palców. - z pewnością by były, gdyby w dalszym ciągu miały miejsce tym jak Dekret wszedł w życie. Czy macie jakieś dowody na to, że jakiekolwiek takie spotkania dalej się odbywały?
Kiedy Dumbledore przemówił, Harry usłyszał szmer za swoimi plecami i pomyślał raczej, że Kingsley coś szepnął. Mógł też przysiąc, że poczuł jak coś otarło się o jego bok, coś delikatnego, jak podmuch ptasich skrzydeł, ale spoglądając w dół nie zobaczył niczego.
- Dowód? - powtórzyła Umbridge z tym przerażającym szerokim, ropuszym uśmiechem. - Czy pan nie słuchał, Dumbledore? Jak pan myśli, po co panna Edgecombe jest tutaj?
- Och, czy panna Edgecombe może nam opowiedzieć o sześciu miesiącach spotkań? - spytał Dumbledore unosząc brwi. - Miałem wrażenie, że doniosła zaledwie o dzisiejszym spotkaniu.
- Panno Edgecombe - powiedziała natychmiast Umbridge - powiedz nam, moja droga, od jak dawna ciągną się te spotkania. Możesz po prostu skinąć lub potrząsnąć głową, jestem pewna, że to nie pogorszy tych pryszczy. Czy spotykali się regularnie przez ostatnie sześć miesięcy?
Harry czuł okropne ściskanie w żołądku. To by było na tyle, zapędzili ich w kozi róg mając konkretny dowód, którego nawet Dumbledore nie będzie w stanie odsunąć na bok.
- Po prostu przytaknij lub potrząśnij głową, moja droga - nakłaniała Mariettę Umbridge - no dalej, już, to nie uaktywni znów zaklęcia.
Wszyscy w pokoju gapili się na czubek głowy Marietty. Między naciągniętą w górę szatą i kędzierzawą grzywką dziewczyny widać było tylko jej oczy. Być może był to efekt odbitego światła płomieni, ale jej oczy wyglądały dziwnie pusto. I wtedy, ku kompletnemu zdumieniu Harry'ego, Marietta potrząsnęła głową.
Umbridge spojrzała szybko na Knota, potem z powrotem na Mariettę.
- Myślę, że nie zrozumiałaś pytania, moja droga, prawda? Pytam, czy chodziłaś na te spotkania przez ostatnie sześć miesięcy? Chodziłaś, prawda?
I znów, Marietta potrząsnęła głową.
- Co masz na myśli potrząsając głową, moja droga? - spytała Umbridge rozdrażnionym głosem.
- Pomyślałabym, że to całkiem jasne, co chciała powiedzieć - stwierdziła szorstko profesor McGonagall - nie było żadnych tajnych spotkań przez ostatnie sześć miesięcy. Zgadza się, panno Edgecombe?
Marietta potaknęła.
- Ale było spotkanie dziś wieczorem! - w głosie Umbridge pobrzmiewała furia - było spotkanie, panno Edgecombe, powiedziałaś mi o nim, w Sali Potrzeby! I Potter był przywódcą, czyż nie, Potter to zorganizował, Potter... czego trzepiesz tym łbem, dziewczyno?
- No cóż, zwykle kiedy człowiek potrząsa głową - powiedziała zimno profesor McGonagall - ma na myśli "nie". O ile więc panna Edgecombe nie używa jakiejś nieznanej dotąd ludziom formy języka migowego...
Profesor Umbridge chwyciła Mariettę, przyciągnęła ją do siebie i zaczęła nią bardzo mocno potrząsać. Ułamek sekundy później Dumbledore stał z uniesioną w górę różdżka. Kingsley ruszył naprzód, a Umbridge odskoczyła w tył od Marietty, wymachując rękami w powietrzu, jakby się poparzyła.
- Nie mogę ci pozwolić na poniewieranie moich uczniów, Dolores - powiedział Dumbledore i po raz pierwszy wyglądał na wściekłego.
- Niech się pani uspokoi, pani Umbridge - powiedział Kingsley swoim głębokim, wolnym głosem. - Nie chce się pani wpakować w kłopoty, co?
- Nie - odparła bez tchu Umbridge wpatrując się w potężną postać Kingsleya - to znaczy... tak, masz rację, Shacklebolt... ja... zapomniałam się.
Marietta stała dokładnie tam, gdzie puściła ją Umbridge. Wydawało się, że ani nie przestraszył jej nagły atak Umbridge, ani nie uczyniło wrażenia uwolnienie jej. Wciąż ściskała swą szatę na wysokości dziwnie pustych oczu i wpatrywała się w pustkę przed sobą.
W umyśle Harry'ego zrodziło się nagłe podejrzenie, powiązane z szeptem Kingsleya i tą rzeczą, którą poczuł, gdy przelatywała obok niego.
- Dolores - odezwał się Knot tonem człowieka próbującego w końcu ustalić coś raz a dobrze - to spotkanie dziś wieczorem... to, które jak wiemy, z pewnością się odbyło...
- Tak - powiedziała Umbridge zbierając się do kupy - tak... no cóż, panna Edgecombe poinformowała mnie o nim i udałam się natychmiast na siódme piętro, w towarzystwie pewnych godnych zaufania uczniów, aby przyłapać uczestników spotkania na gorącym uczynku. Wygląda jednak na to, że zostali uprzedzeni o moim przybyciu, ponieważ kiedy dotarliśmy na siódme piętro, uciekali we wszystkich kierunkach. Nie ma to jednak znaczenia. Mam tu wszystkie ich nazwiska, panna Parkinson wbiegła dla mnie do Sali Potrzeb, aby zobaczyć, czy czegoś tam nie zostawili. Potrzebowaliśmy dowodu i Sala nam go dostarczyła.
I ku przerażeniu Harry'ego wyciągnęła z kieszeni listę nazwisk, która była przypięta do ściany Sali Potrzeby i wręczyła ją Knotowi.
- W chwili, gdy zobaczyłam nazwisko Pottera na tej liście, wiedziałam z czym mamy do czynienia - oznajmiła łagodnie.
- Doskonale - powiedział Knot. Na jego twarzy rozciągnął się uśmiech - Doskonale, Dolores. I... do pioruna...
Spojrzał na Dumbledore'a, który wciąż stał obok Marietty i trzymał różdżkę luźno w dłoni.
- Widzisz jak się nazwali? - spytał cicho Knot - Armia Dumbledore'a.
Dumbledore wyciągnął rękę i wziął kawałek pergaminu od Knota. Zerknął na nagłówek spisany odręcznie przez Hermionę całe miesiące wcześniej i przez chwilę wydawało się, że nie jest w stanie się odezwać. Następnie podniósł wzrok uśmiechając się.
- Cóż, gra się zaczęła - powiedział prosto - Chcesz moje pisemne zeznanie, Korneliuszu... czy wystarczy oświadczenie w obecności tych świadków?
Harry dostrzegł jak McGonagall i Kingsley spojrzeli na siebie. Na obu ich twarzach malował się strach. Nie rozumiał tego, co się dzieje, Knot najwyraźniej też nie bardzo.
- Oświadczenie? - spytał powoli Knot - Co...? Ja nie...
- Armia Dumbledore'a, Korneliuszu - wyjaśnił Dumbledore. I nadal uśmiechając się pomachał listą nazwisk przed nosem Knota. - Nie Armia Pottera. Armia Dumbledore'a.
- Ale... ale...
Nagle zrozumienie rozbłysło na jego twarzy. W przerażeniu cofnął się o krok, wrzasnął i wyskoczył znów z kominka.
- Ty? - wyszeptał przydeptując znów swój tlący się płaszcz.
- Zgadza się - odparł uprzejmie Dumbledore.
- Ty to zorganizowałeś?
- Tak, ja - odpowiedział Dumbledore.
- Ty zwerbowałeś tych uczniów do... do swojej armii?
- Dziś wieczorem miało się odbyć pierwsze spotkanie - powiedział Dumbledore kiwając głową. - Zaledwie po to, by zobaczyć, czy byliby zainteresowani przyłączeniem się do mnie. Teraz oczywiście widzę, zaproszenie panny Edgecombe to był błąd.
Marietta przytaknęła. Knot spoglądał to na nią, to na Dumbledore'a nadymając się.
- Więc spiskujesz przeciwko mnie! - wykrzyknął.
- Zgadza się - powiedział radośnie Dumbledore.
- NIE! - wrzasnął Harry.
Kingsley rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, McGonagall groźnie rozszerzyła oczy, ale Harry'emu właśnie zaświtało w głowie, co miał zamiar zrobić Dumbledore i nie mógł na to pozwolić.
- Nie... profesorze Dumbledore... !
- Bądź cicho, Harry, albo obawiam się, że będziesz musiał opuścić mój gabinet - oznajmił spokojnie Dumbledore.
- Tak, zamknij się, Potter! - warknął Knot, który wciąż mierzył Dumbledore'a z pełnym przerażenia zachwytem.
- No, no, no... przyjechałem tu dzisiaj spodziewając się wyrzucić ze szkoły Pottera, a w zamian za to...
- W zamian za to spróbujesz aresztować mnie - dokończył Dumbledore uśmiechając się. - To jest tak jakby zgubić knuta i znaleźć galeona, prawda?
- Weasley - zawołał Knot teraz już wyraźnie dygocząc z zachwytu - Weasley, zapisałeś to wszystko, wszystko co powiedział, jego wyznanie, masz to?
- Tak, sir, tak myślę, sir! - powiedział gorliwie Percy, którego nos spryskany był atramentem - tak szybko notował.
- Ten fragment o tym, jak próbował stworzyć armię przeciwko Ministerstwu, jak działał by mnie zdestabilizować?
- Tak, sir, mam to, tak! - odpowiedział Percy, radośnie przeglądając notatki.
- Bardzo dobrze, zatem - oznajmił Knot promieniejąc już z radości - skopiuj swoje notatki, Weasley, i natychmiast prześlij jeden egzemplarz do Proroka Codziennego. Jeśli wyślemy szybką sowę, powinniśmy zdążyć przed porannym wydaniem.
Percy wypadł z gabinetu zatrzaskując za sobą drzwi, a Knot odwrócił się do Dumbledore'a. - Zostaniesz teraz odeskortowany do Ministerstwa, gdzie zostaniesz formalnie oskarżony, a następnie odesłany do Azkabanu w oczekiwaniu na proces.
- Ach tak - odezwał się łagodnie Dumbledore - Tak. Pomyślałem, że możemy natrafić na małą przeszkodę...
- Przeszkodę? - spytał Knot. Jego głos wciąż drżał z radości - Ja nie widzę żadnych przeszkód, Dumbledore.
- No cóż - odparł przepraszająco Dumbledore - obawiam się, że ja widzę.
- Och, naprawdę?
- No... po prostu wydaje się, że operujesz łudząc się, że ja ... jak to się mówi... nie będę stawiał oporu. Obawiam się jednak, że wcale nie mam zamiaru go nie stawiać, Korneliuszu. Absolutnie nie mam zamiaru pozwolić na zesłanie do Azkabanu. Oczywiście mógłbym stamtąd uciec... ale cóż to by była za strata czasu i mówiąc szczerze, jest cała masa rzeczy, którą bardziej wolałbym robić.
Twarz Umbridge stawała się coraz czerwieńsza. Wyglądała tak, jakby wypełniała ją wrząca woda. Knot wlepił wzrok w Dumbledore'a z bardzo głupim wyrazem twarzy, jakby właśnie został ogłuszony nagłym wybuchem i nie całkiem wierzył, że miało to miejsce. Wydał z siebie krótkie chrząknięcie, po czym spojrzał na Kingsleya i mężczyznę z krótkimi siwymi włosami, który jak jedyny z obecnych w gabinecie nie odezwał się dotąd ani słowem. Ten drugi odpowiedział Knotowi potwierdzającym skinieniem i posunął się nieco do przodu, z dala od ściany. Harry zobaczył jak jego ręka niemal przypadkowo, powędrowałą do kieszeni jego szaty.
- Nie bądź głupi, Dawlish - powiedział uprzejmie Dumbledore - Jestem pewien, że jesteś doskonałym Aurorem... przypominam sobie, zdaje się, że dostałeś same "Znakomicie" ze wszystkich swoich NUTeK... ale jeśli spróbujesz... eee... wziąć mnie siłą, będę musiał cię skrzywdzić.
Mężczyzna nazwany Dawlishem mrugnął trochę głupio. Popatrzył znów na Knota, ale tym razem wyglądało, że czeka na jakąś podpowiedź w związku z tym, co ma dalej robić.
- A więc - Knot uśmiechnął się szyderczo zbierając się w sobie - masz zamiar sam powalić Dawlisha, Shacklebolta, Dolores i mnie, tak Dumbledore?
- Na brodę Merlina, nie - odparł Dumbledore z uśmiechem - chyba że jesteście na tyle głupi, że mnie do tego zmusicie.
- Nie będzie sam! - oznajmiła głośno profesor McGonagall wtykając rękę w swoje szaty.
- Och tak, będzie, Minerwo! - powiedział ostro Dumbledore. - Hogwart cię potrzebuje!
- Dość tych bzdur! - odezwał się Knot wyciągając własną różdżkę. - Dawlish! Shacklebolt! Bierzcie go!
Smuga srebrnego światła rozbłysła w całym gabinecie. Rozległ się huk, jak wystrzał z pistoletu i podłoga się zatrzęsła. Czyjaś ręka chwyciła Harry'ego za kark i ściągnęła go na podłogę w chwili, gdy zgasł drugi srebrny błysk. Kilka portretów wrzeszczało, Fawkes zaskrzeczał i chmura pyłu wypełniła powietrze. Krztusząc się kurzem Harry ujrzał jak tuż przed nim pada na ziemię ciemna postać. Rozległ się krzyk i łomot i ktoś zawołał "Nie!". Potem rozległ się odgłos tłuczonego szkła, szurania nogami, jęk i... cisza.
Harry obrócił się, by zobaczyć, kto go niemal udusił i zobaczył profesor McGonagall kucającą przy nim. Siłą zabrała i jego i Mariettę, tak by nic im się nie stało. Kurz nadal unosił się delikatnie w powietrzu opadając na nich. Z trudem chwytając powietrze Harry zobaczył bardzo wysoką postać zmierzającą w ich kierunku.
- Wszystko w porządku? - spytał Dumbledore.
- Tak! - oparła profesor McGonagall wstając i pociągając za sobą Harry'ego i Mariettę.
Kurz opadał. Ich oczom ukazało się pobojowisko po gabinecie. Biurko Dumbledore'a zostało przewrócone, wszystkie wrzecionowate stoliki zmiecione na podłogę, a stojące na nich srebrne przyrządy porozbijane na kawałki. Knot, Umbridge, Kingsley i Dawlish leżeli bez ruchu na podłodze. Feniks Fawkes zataczał nad nimi szerokie koła śpiewając cicho.
- Niestety musiałem też trafić czarem Kingsleya, albo wyglądałoby to bardzo podejrzanie - powiedział Dumbledore cichym głosem. - Zadziwiająco szybko się połapał i zmodyfikował w ten sposób pamięć panny Edgecombe kiedy wszyscy patrzyli w inną stronę... podziękuj mu ode mnie, Minerwo, dobrze?
- Teraz tak, obudzą się już bardzo niedługo i najlepiej będzie, jeśli nie dowiedzą się, że mieliśmy czas, by się porozumieć... musicie się zachowywać tak, jakby nie minęła ani chwila, jakby zostali zaledwie powaleni na ziemię, nie będą pamiętać...
- Dokąd pójdziesz, Dumbledore? - spytała szeptem profesor McGonagall. - Na Grimmauld Place?
- Och nie - odparł Dumbledore z ponurym uśmiechem - nie odchodzę po to, by się ukrywać. Knot wkrótce pożałuje, że usunął mnie z Hogwartu, daję ci na to moje słowo.
- Profesorze Dumbledore ... - zaczął Harry.
Nie wiedział, co powiedzieć najpierw: czy to, jak mu przykro, że w ogóle założył AD i stał się przyczyną wszystkich tych kłopotów, czy to jak strasznie się czuł z tego powodu, że Dumbledore odchodzi, aby uratować go przed wyrzuceniem ze szkoły. Ale Dumbledore przerwał mu, zanim zdołał powiedzieć następne słowo.
- Posłuchaj mnie, Harry - powiedział natarczywie - musisz ćwiczyć Oklumencję tak mocno, jak tylko potrafisz, rozumiesz mnie? Rób wszystko, co każe ci profesor Snape i ćwicz to szczególnie przed zaśnięciem, tak byś potrafił zamykać umysł na złe sny... już wkrótce zrozumiesz po co, ale musisz mi obiecać...
Mężczyzna zwany Dawlishem poruszał się. Dumbledore chwycił Harry'ego za nadgarstek.
- Pamiętaj... Zamknij swój umysł...
Ale kiedy tylko palce Dumbledore'a zamknęły się na skórze Harry'ego, ból przeszył mu bliznę na jego czole i znów niczym wąż poczuł to okropne pragnienie zaatakowania Dumbledore'a, ugryzienia go, zrobienia mu krzywdy...
- ...zrozumiesz - wyszeptał Dumbledore.
Fawkes okrążył gabinet i obniżył swój lot nad Dumbledorem. Dumbledore puścił Harry'ego, podniósł w górę rękę i chwycił długi złoty ogon feniksa. Pojawił się błysk ognia i obaj zniknęli.
- Gdzie on jest? - wrzasnął Knot podnosząc się z podłogi - Gdzie on jest?!
- Nie wiem! - krzyknął Kingsley zrywając się na równe nogi.
- Przecież nie mógł się deportować! - zawyła Umbridge - Nie można się deportować z wnętrza tego zamku...
- Schody! - wrzasnął Dawlish i rzucił się do drzwi, otworzył je szarpnięciem i zniknął. Za nim podążyli Kingsley i Umbridge. Knot zawahał się, po czym wstał powoli otrzepując kurz z przodu swojej szaty. Zapadła długa i bolesna cisza.
- No cóż, Minerwo - oznajmił paskudnie Knot prostując podarty rękaw swojej koszuli - Obawiam się, że to już koniec twojego przyjaciela Dumbledore'a.
- Tak uważasz, tak? - odparła lekceważąco profesor McGonagall.
Knot zdawał się jej nie słyszeć. Rozglądał się po zrujnowanym gabinecie. Kilka portretów syknęło na niego. Jeden, czy dwa wykonały nawet prostackie gesty rękoma.
- Lepiej zabierz tych dwoje do łóżek - Knot popatrzył z powrotem na profesor McGonagall i skinął odprawiająco głową w kierunku Harry'ego i Marietty.
Profesor McGonagall nie powiedziała ani słowa, tylko odprowadziła Harry'ego i Mariettę do drzwi. Kiedy zamknęły się za nimi, Harry usłyszał głos Phineasa Nigellusa.
- Wie pan, Ministrze, nie zgadzam się z Dumbledorem w wielu kwestiach... ale nie może pan zaprzeczyć, że ma styl...
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

 
Najgorsze wspomnienie Snape'a
Z POLECENIA MINISTERSTWA MAGII
Dolores Jane Umbridge (Wielki Inkwizytor) zastąpiła Albusa Dumbledore
na stanowisku Dyrektora Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.

Powyższe rozporządzenie pozostaje w zgodzie z Dekretem Edukacyjnym Numer Dwadzieścia Osiem.

Podpisano: Korneliusz Oswald Knot, Minister Magii

Te ogłoszenia zostały rozwieszone po całej szkole w przeciągu nocy, jednak nie wyjaśniały w jaki sposób wszyscy co do jednego w całej szkole zdawali się wiedzieć, że Dumbledore aby uciec pokonał dwóch Aurorów, Wielkiego Inkwizytora, Ministra Magii i jego młodszego asystenta. Bez względu na to gdziekolwiek Harry poszedł, wszędzie w obrębie zamku jedynym tematem rozmów była ucieczka Dumbledora i chociaż niektóre szczegóły mogły być przeinaczone podczas przekazywania historii (Harry podsłuchał jak jedna drugoklasistka zapewniała drugą, że Knot leży teraz w szpitalu Św. Munga z dynią zamiast głowy), zadziwiające było, jak dokładna była cała reszta informacji. Wszyscy na przykład wiedzieli, że Harry i Marietta byli jedynymi uczniami, którzy widzieli całe zajście w gabinecie Dumbledore'a i, jako że Marietta przebywała teraz w skrzydle szpitalnym, Harry był oblegany żądaniami o zdanie relacji z pierwszej ręki.
- Dumbledore niedługo wróci - oznajmił pewnie Ernie Macmillan po drodze z lekcji Zielarstwa po wysłuchaniu w skupieniu opowieści Harry'ego. - Nie byli w stanie trzymać go z dala, kiedy byliśmy w drugiej klasie i nie będą w stanie tym razem. Gruby Mnich powiedział mi... - konspiracyjnie ściszył głos, tak że Harry, Ron i Hermiona musieli nachylić się bliżej, by go dosłyszeć - ... że Umbridge w nocy próbowała dostać się z powrotem do jego gabinetu, po tym jak przetrząsnęli cały zamek i tereny wokół w poszukiwaniu Dumbledore'a. Nie była wstanie minąć gargulca. Gabinet dyrektora sam zamknął się przed nią. - Ernie zachichotał. - I oczywiście, dostała porządnego ataku furii.
- Och, domyślam się, że naprawdę wyobrażała sobie siebie, siedzącą tam w gabinecie Dyrektora - powiedziała złośliwie Hermiona kiedy weszli po kamiennych stopniach do Sali Wejściowej. - Panować nad wszystkimi innymi nauczycielami, głupia, nadęta, żądna władzy, stara...
- No dalej, naprawdę chcesz dokończyć to zdanie, Granger?
Draco Malfoy wysunął się zza drzwi, a tuż za nim pojawili się Crabble i Goyle. Jego blada, ostro zakończona twarz aż płonęła od złośliwości.
- Obawiam się, że będę zmuszony zabrać po kilka punktów Griffindorowi i Hufflepuffowi - wycedził.
- Tylko nauczyciele mogą zabierać punkty domom, Malfoy - odezwał się natychmiast Ernie.
- Tak, poza tym też jesteśmy prefektami, pamiętasz? - warknął Ron.
- Wiem, że prefekci nie mogą zabierać punktów, Królu-Łasiczko* - zadrwił Malfoy.
Crabble i Goyle zachichotali. - Ale członkowie Brygady Inkwizycyjnej...
- Czego? - spytała ostro Hermiona.
- Brygady Inkwizycyjnej, Granger - wyjaśnił Malfoy wskazując na malutkie srebrne "I" na jego szatach tuż pod naszywką prefekta. - Doborowej grupy uczniów, którzy wspomagają Ministerstwo Magii, starannie wybranych przez profesor Umbridge. W każdym razie, członkowie Brygady Inkwizycyjnej mają prawo odbierać punkty... tak więc, Granger, tobie zabiorę pięć za bycie niemiłym dla naszej nowej pani dyrektor. Macmillan, pięć za sprzeczanie się ze mną. Pięć, bo cię nie lubię, Potter. Weasley, masz wyciągniętą koszulę, więc kolejne pięć za to. Ach tak, zapomniałem, Granger, jesteś szlama, więc dziesięć w dół za to.
Ron wyciągnął swoją różdżkę, ale Hermiona odepchnęła ją szepcząc - Nie!
- Mądre posunięcie, Granger - wysapał Malfoy. - Nowy szef, nowe czasy... a teraz bądźcie grzeczni, Pottuś... Łasiczko...
Odmaszerował wraz z Crabbem i Goylem śmiejąc się serdecznie.
- Blefował - stwierdził zatrwożony Ernie. - To niemożliwe, że wolno mu odbierać punkty... to by był absurd... to by kompletnie podważyło system prefektów.
Ale Harry, Ron i Hermiona odwrócili się automatycznie w kierunku gigantycznych klepsydr ustawionych w niszach wzdłuż ściany za nimi, które zapamiętywały punktacje domów. Tego ranka Gryffindor i Ravenclaw były łeb w łeb na prowadzeniu. Ale nawet kiedy patrzyli, kamyczki ulatywały w górę zmniejszając swą ilość w dolnym zbiorniku. Tak naprawdę jedyną klepsydrą, która pozostawała niezmieniona była wypełniona szmaragdowo klepsydra Slytherinu.
- Zauważyliście, nie? - usłyszeli głos Freda.
On i George właśnie przyszli marmurową klatką schodową i dołączyli do Harry'ego, Rona, Hermiony i Erniego przed klepsydrami.
- Malfoy właśnie zabrał nam wszystkim jakieś pięćdziesiąt punktów - powiedział z wściekłością Harry, kiedy patrzyli jak kolejnych kilka kamyczków ulatuje w górę z klepsydry Gryffindoru.
- Tak, Montague próbował tego z nami w czasie przerwy - odparł George.
- Co chcesz przez to powiedzieć, że "próbował"? - spytał szybko Ron.
- Nie udało mu się do końca wypowiedzieć wszystkich słów - wyjaśnił Fred - w związku z tym, że prędzej wepchnęliśmy go do tego Znikającego Gabinetu na pierwszym piętrze.
Hermonia wyglądała na bardzo wstrząśniętą.
- Ale wpakujecie się w straszne kłopoty!
- Nie dopóki Montague nie pojawi się ponownie, a to może potrwać tygodnie. Nie wiem dokąd go wysłaliśmy - powiedział chłodno Fred. - W każdym razie... stwierdziliśmy, że mamy to już gdzieś, czy wpakujemy się w kłopoty, czy nie.
- A kiedykolwiek było inaczej? - spytała Hermiona.
- Oczywiście, że tak - odparł George - Nigdy nas nie wywalili, prawda?
- Zawsze wiedzieliśmy, gdzie jest granica - stwierdził Fred.
- No może od czasu do czasu wystawiliśmy paluszek za nią - dodał George.
- Ale zawsze powstrzymywaliśmy się na krótko przed wywołaniem prawdziwego chaosu. - powiedział Fred.
- A teraz? - spytał wyczekująco Ron.
- No cóż, teraz... - zaczął George.
- ...nie ma już Dumbledore'a... - ciągnął Fred.
- ...uważamy, że odrobina chaosu... - wszedł mu w słowo George.
- ...to dokładnie to, na co zasługuje nasza kochana nowa dyrektorka - dokończył Fred.
- Nie możecie! - wyszeptała Hermiona. - Naprawdę nie możecie! Ona tylko czeka na powód, żeby was wyrzucić.
- Nie łapiesz tego, Hermiono, prawda? - spytał Fred uśmiechając się do niej. - Nie obchodzi nas już to, czy tu zostaniemy. Wyszlibyśmy stąd już w tej chwili, gdyby nie to, że jesteśmy zdecydowani dołożyć najpierw swój kawałek na rzecz Dumbledore'a. Tak więc, w każdym razie - spojrzał na zegarek - faza pierwsza niedługo się zacznie. Gdybym był na waszym miejscu, poszedłbym do Wielkiej Sali na lunch. W ten sposób nauczyciele zobaczą, że nie mieliście z tym nic wspólnego.
- Nic wspólnego z czym? - spytała zaniepokojona Hermiona.
- Zobaczysz - odpowiedział George - A teraz już lećcie.
Fred i George odwrócili się i zniknęli w powiększającym się tłumie uczniów schodzących na lunch. Mocno zmieszany Ernie wymamrotał coś o niedokończonej pracy domowej z Transmutacji i popędził w swoją stronę.
- Wiecie, myślę, że powinniśmy się stąd wynieść - powiedziała nerwowo Hermiona. - Tak na wszelki wypadek.
- Ta, racja - stwierdził Ron i we trójkę ruszyli w kierunku Wielkiej Sali, ale Harry zdołał zaledwie rzucić okiem na białe chmury pędzące po suficie, kiedy ktoś klepnął go w ramię. Odwracając się, znalazł się niemal nos w nos z woźnym Filchem. Szybko cofnął się o parę kroków. Filcha zdecydowanie najlepiej było oglądać z dystansu.
- Pani dyrektor chciałaby cię zobaczyć, Potter - Filch popatrzył na niego z ukosa.
- Ja tego nie zrobiłem - odpowiedział głupio Harry rozmyślając o tym co planowali Fred i George.
Szczęki Filcha zatrzęsły się w cichym śmiechu.
- Nieczyste sumienie, co? - wyrzęził. - Za mną.
Zerknął w tył na Rona i Hermionę. Oboje wyglądali na zmartwionych. Wzruszył ramionami i powędrował za Filchem z powrotem do Sali wejściowej naprzeciw fali głodnych uczniów.
Filch wydawał się być w szczególnie dobrym nastroju. Pomrukiwał skrzecząco pod nosem kiedy wspinali się po marmurowych schodach. Kiedy dotarli na pierwszą kondygnację, powiedział: - Wszystko się tu zmienia, Potter.
- Zauważyłem - odparł zimno Harry.
- Thaaaa... przez lata mówiłem Dumbledore'owi, że jest za miękki dla was wszystkich - stwierdził Filch chichocząc paskudnie.- Wy wstrętne małe bestie, nigdy nie podrzucalibyście Cuchnących Kulek, gdybyście wiedzieli, że mogę was za to wychłostać, co? Nikt nie pomyślałby o rzucaniu Żądlących Dysków po korytarzach, gdybym mógł związać was za kostki w moim gabinecie, nie? Ale kiedy wejdzie Dekret Edukacyjny Numer Dwadzieścia Dziewięć, Potter, będzie mi wolno robić te rzeczy... do tego poprosiła Ministra o podpisanie nakazu wyrzucenia Irytka... och, sprawy będą się tu miały zupełnie inaczej, kiedy ona tu rządzi.
Umbridge najwyraźniej daleko się posunęła, by przeciągnąć Filcha na swoją stronę, pomyślał Harry, a najgorsze było to, że prawdopodobnie mógł się okazać ważną bronią. Chyba tylko bliźniaki Weasleyów wiedzieli więcej od niego o sekretnych przejściach i miejscach kryjówek w szkole.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił łypiąc w dół na Harry'ego. Uderzył trzy razy w drzwi gabinetu profesor Umbridge i otworzył je pchnięciem. - Chłopak Potterrów, psze pani.
Gabinet Umbridge, tak bardzo znajomy Harry'emu z jego wielu szlabanów, wyglądał tak samo jak zwykle, z wytjątkiem tego, że w poprzek jej biurka leżał wielki drewniany blok, na którym złotymi literami wypisane było: DYREKTORKA. Z bólem spostrzegł też swoją Błyskawicę i Zmiataczki Freda i George'a przypięte łańcuchami na kłódkę do grubego żelaznego kołka w ścianie za jej biurkiem.
Umbridge siedziała za biurkiem pracowicie gryzmoląc coś na kawałku jej różowego pergaminu, ale kiedy weszli uniosła wzrok i uśmiechnęła się szeroko.
- Dziękuję, Argusie - powiedziała słodko.
- Nie ma za co, psze pani, nie ma za co - stwierdził Filch kłaniając się tak nisko, jak pozwalał mu na to jego reumatyzm i wycofując się tyłem.
- Usiądź - oznajmiła lakonicznie Umbridge wskazując na krzesło. Harry usiadł. Bazgrała dalej jeszcze przez kilka chwil. Obserwował kilka wstrętnych kociąt uganiających się po talerzach nad jej głową zastanawiając się jakąż to nową okropność przygotowała dla niego.
- No dobrze więc - odezwała się w końcu odkładając pióro i mierząc go z zadowoleniem, jak ropucha, która ma właśnie połknąć szczególnie soczystą muchę. - Czy chce pan coś do picia?
- Słucham? - spytał Harry, całkiem pewien, że się przesłyszał.
- Do picia, panie Potter - powtórzyła uśmiechając się coraz szerzej. - Herbatkę? Kawkę? Sok dyniowy?
Kiedy wymieniała po kolei napoje, przy każdym machała swoją krótką różdżką i na biurku pojawiała się filiżanką lub szklanka wypełniona odpowiednim płynem.
- Nic, dziękuję - odpowiedział Harry.
- Chciałabym, aby napił się pan ze mną - powiedziała niebiezpiecznie słodkim głosem. - Proszę wybrać jeden.
- W porządku... w takim razie herbata - odparł Harry wzruszając ramionami.
Wstała i zrobiła niezłe przedstawienie z dolewania mleka plecami do niego. Następnie okrążyła biurko z herbatą w ręku, uśmiechając się w złowieszczo słodki sposób.
- Proszę - oznajmiła wręczając mu filiżankę. - Wypij to zanim ostygnie, dobrze? No dobrze, w takim razie, panie Potter... pomyślałam, że powinniśmy odbyć małą pogawędkę po niepokojących wydarzeniach ostatniej nocy.
Nie odpowiedział nic. Usadowiła się z powrotem na swoim miejscu i czekała. Kiedy kilka dłuższych chwil minęło w ciszy, odezwała się radośnie: - Coś nie pijesz!
Uniósł filiżankę do warg i niemal równie szybko ją opuścił. Jedno z okropnych malowanych kociąt za Umbridge miało wielkie okrągłe niebieskie oko, dokładnie takie jak magiczne oko Szalonookiego Moody i Harry'emu właśnie przyszło do głowy, co powiedziałby Szalonooki, gdyby kiedykolwiek usłyszał, że Harry wypił coś, co zaproponował mu znany nieprzyjaciel.
- O co chodzi? - spytała Umbridge, która nadal obserwowała go uważnie. - Chce pan cukier?
- Nie - odparł Harry.
Uniósł znów filiżankę do ust i udał, że wziął łyk, chociaż usta trzymał mocno zaciśnięte. Uśmiech na twarzy Umbridge rozszerzył się.
- Dobrze - wyszeptała. - Bardzo dobrze. W takim razie teraz... - nachyliła się lekko do przodu. - Gdzie jest Albus Dumbledore?
- Nie mam pojęcia - odpowiedział natychmiast Harry.
- Pij, pij - powiedziała uśmiechając się dalej. - Dobrze, panie Potter, nie bawmy się w dziecinne gierki. Wiem, że pan wie, dokąd się udał. Pan i Dumbledore byliście w tym razem od samego początku. Niech pan rozważy swoją sytuację, panie Potter...
- Nie wiem, gdzie jest - powtórzył Harry.
Znów udał, że pije. Przyglądała mu się bardzo uważnie.
- No dobrze - powiedziała, chociaż wyglądała na niezadolowoną. - W takim razie, może powie mi pan uprzejmie gdzie ukrywa się Syriusz Black.
Wnętrzności Harry'ego wywróciły się na drugą stronę, a ręka trzymająca filiżankę zadrżała tak, że porcelana zagrzechotała na podstawce. Nachylił filiżankę do ust z zaciśniętymi razem wargami. Część gorącego płynu pociekła w dół na jego szaty.
- Nie wiem - odpowiedział trochę za szybko.
- Panie Potter - odezwała się Umbridge - pozwolę sobie przypomnieć panu, że to ja niemal schwytałam tego kryminalistę Blacka w kominku wieży Gryffindoru w październiku. Wiem doskonale, że to z panem spotykał się wtedy i gdybym miała jakiś dowód, żaden z was nie byłby dzisiaj na wolności, daję słowo. Powtarzam, panie Potter... gdzie jest Syriusz Black?
- Nie mam pojęcia - powtórzył głośno Harry - Nie wiem gdzie może być.
Wpatrywali się w siebie tak długo, że Harry poczuł jak jego oczy wilgotnieją. Umbridge wstała.
- No dobrze, Potter, tym razem uwierzę ci na słowo, ale strzeż się: potęga Ministerstwa jest po mojej stronie. Wszystkie kanały komunikacyjne prowadzące do szkoły i ze szkoły są monitorowane. Kontroler Sieci Fiuuu obserwuje uważnie wszystkie kominki w Hogwarcie, z wyjątkiem mojego własnego, oczywiście. Moja Brygada Inkwizycyjna otwiera i czyta całą sowią pocztę przychodzącą i wychodzącą z zamku. A pan Filch obserwuje wszystkie sekretne przejścia w zamku. Jeśli znajdę choć cień dowodu...
BUUUM!
Cała podłoga gabinetu zatrzęsła się. Umbridge ześlizgnęła się z krzesła przytrzymując się biurka dla wsparcia. Wyglądała na wstrząśniętą.
- Co to b...?
Gapiła się w kierunku drzwi. Harry skorzystał z okazji, by opróżnić swoją niemal pełną filiżankę herbaty do najbliższego wazonu z wysuszonymi kwiatami. Słyszał ludzi biegających i krzyczących kilka pięter niżej.
- Wędruj mi z powrotem na lunch, Potter! - wrzasnęła Umbridge unosząc swoją różdżkę i wybiegając z gabinetu. Harry dał jej kilka sekund przewagi, po czym pospieszył za nią, by zobaczyć, co było źródłem całego tego zamieszania.
Nie było trudno się dowiedzieć. Piętro niżej królował chaos. Ktoś (i Harry doskonale wiedział kto) odpalił coś, co wydawało się być olbrzymią skrzynią ulepszonych w magiczny sposób fajerwerków.
Składające się całkowicie z zielonych i złotych iskier smoki unosiły się w tą i z powrotem po korytarzach wydając przy tym z siebie głośne, ogniste trzaski i wybuchy. Jaskrawo różowe, wielkie na pięć stóp średnicy koła śmigały zabójczo w powietrzu jak mnóstwo latających spodków. Od ścian odbijały się rakiety z długimi ogonami z błyszczących srebrnych gwiazdek. Wulkaniki własnym rytmem wypisywały iskrami w powietrzu przekleństwa. Wszędzie, gdzie tylko Harry spojrzał niczym miny eksplodowały petardy i zamiast wypalać się i znikać lub gasnąć powoli, to im dłużej patrzył, tym bardziej te pirotechniczne cudy zdawały się nabierać energii i pędu.
Filch i Umbridge sterczeli wpół schodów, najwyraźniej zastygli w przerażeniu. Kiedy tak patrzył jedno z większych wirujących kół zdecydowało chyba, że potrzebuje więcej przestrzeni do manewrowania. Kręcąc się ruszyło w kierunku Umbridge i Filcha ze złowieszczym "uiiiiiiiiiiiiii". Oboje wrzasnęli z przerażenia i odskoczyli na boki, a koło poszybowało wprost do okna za nimi i wyleciało na zewnątrz. W międzyczasie kilka smoków i wielki purpurowy nietoperz, który dymił się złowrogo wykorzystały otwarte drzwi na końcu korytarza i uciekły na drugie piętro.
- Prędzej, Filch, prędzej! - wrzasnęła Umbridge - rozlezą się po całej szkole, jeśli nic nie zrobimy... Stupefy!
Strumień czerwonego światła wystrzelił z końca jej różdżki i trafił jedną z rakiet. Zamiast zastygnąć w powietrzu, rakieta eksplodowała z taką siłą, że wypaliła dziurę w obrazie ckliwie wyglądającej czarownicy stojącej pośrodku łąki. Uciekła w samą porę i pojawiła się ponownie kilka sekund później wciskając się na sąsiedni obraz, gdzie kilkoro czarodziejów grających w karty wstało pospiesznie, by zrobić jej miejsce.
- Nie ogłuszaj ich, Filch! - wykrzyknęła ze złością Umbridge na cały głos, tak jakby to było jego zaklęcie.
- Ma pani rację, pani Dyrektor! - parsknął Filch, który jako charłak równie dobrze mógł połknąć fajerwerki, co je ogłuszyć. Popędził do najbliższego schowka, wyciągnął z niego miotłę i zaczął pacać fajerwerki w powietrzu jak muchy. W kilka chwil głowica miotły stanęła w płomieniach.
Harry dość już zobaczył. Śmiejąc się nachylił się nisko i pobiegł do drzwi, które jak wiedział ukryte były za gobelinem kawałek wgłąb korytarza i wślizgnął się przez nie. Tuż za drzwiami kryli się Fred i George nasłuchując wrzasków Umbridge i Filcha i trzęsąc się od skrywanego rozbawienia.
- Imponujące - powiedział cicho Harry uśmiechając się - Bardzo imponujące... bez problemu wysadzicie Doktora Filibustera z interesu.
- Buźka - wyszeptał George ocierając z twarzy łzy śmiechu. - A, mam nadzieję, że spróbuje sprawić by zniknęły... Za każdym razem gdy próbujesz, mnożą się dziesięciokrotnie.
Fajerwerki nie przestawały płonąć i rozprzestrzeniać się po całej szkole przez całe popołudnie. Chociaż powodowały mnóstwo zniszczeń, szczególnie petardy, pozostali nauczyciele zdawali się nie przejmować nimi zbytnio.
- Jejku, jejku - stwierdziła sardonicznie profesor McGonagall, podczas gdy jeden ze smoków krążył po jej klasie wydając z siebie głośne trzaski i ziejąc ogniem. - Panno Brown, zechce pani pobiec do pani dyrektor i poinformować ją, że mamy w klasie zbiegły fajerwerk?
W rezultacie profesor Umbridge spędziła swoje pierwsze popołudnie jako dyrektorka uganiając się po szkole w odpowiedzi na wezwania innych nauczycieli, z których żaden wydawał się nie być w stanie pozbyć się fajerwerków z klasy bez jej pomocy. Kiedy rozbrzmiał ostatni dzwonek i zmierzali z plecakami z powrotem do wieży Gryffindoru Harry zobaczył z niezmierną satysfakcją, jak spocona, rozczochrana i pokryta sadzą Umbridge wychodzi z sali profesora Flitwicka.
- Niezmiernie dziękuję, pani profesor! - oznajmił profesor Flitwick swoim piskliwym głosikiem. - Mogłem oczywiście pozbyć się tych wulkaników sam, ale nie byłem pewien, czy mam na to upoważnienie.
Uśmiechając się promiennie zamknął drzwi swojej klasy przed jej burkliwą twarzą.
Fred i George byli bohaterami tego wieczoru we wspólnej sali Gryffindoru. Nawet Hermiona przedarła się przez wiwatujący tłum, by im pogratulować.
- To były cudowne fajerwerki - przyznała z podziwem.
- Dzięki - odparł zdziwiony i uradowany George. - Ogniste Pędzihuki Weasleyów. Tyle tylko, że zużyliśmy cały nasz zapas. Będziemy teraz musieli zacząć znów od zera.
- Ale warto było - stwierdził Fred, który przyjmował zamówienia od wrzeszczących Gryfonów. - Jeśli chcesz zapisać się na listę oczekujących, Hermiono, to pięć galeonów za pudełko Podstawowego Wybuchu i dwadzieścia za Pożar Deluxe...
Hermiona wróciła do stołu, przy którym siedzieli Harry i Ron. Obaj wpatrywali się w swoje tornistry, jakby mieli nadzieję, że ich prace domowe wyskoczą i zaczną się same odrabiać.
- Och, czemu nie mamy wolnej nocy? - powiedziała pogodnie Hermiona. Za oknem przeleciała rakieta Weasleyów ze srebrnym ogonem. - Chociaż w sumie, w piątek zaczynają się ferie wielkanocne, więc będziemy mieli mnóstwo czasu.
- Dobrze się czujesz? - spytał Ron patrząc na nią z niedowierzaniem.
- Skoro o tym wspomniałeś - odparła radośnie Hermiona - wiesz... myślę, że jestem w trochę... buntowniczym nastroju.
Kiedy godzinę później wraz z Ronem poszli do łóżka, Harry wciąż słyszał odległe huki zbiegłych petard. A kiedy się rozebrał, za oknem wieży przeleciał wulkanik nadal rezolutnie wypisując iskrami słowo "KUPA".
Ziewając wlazł do łóżka. Przy zdjętych okularach fajerwerki przelatujące od czasu do czasu za oknem były rozmazane, wyglądały jak błyszczące chmury, piękne i tajemnicze na tle czarnego nieba.
Przewrócił się na bok, zastanawiając się nad tym, jak czuje się Umbridge po swoim pierwszym dniu na miejscu Dumbledore'a i jak zareaguje Knot, kiedy usłyszy o tym, że szkoła przez większość dnia była w stanie zaawansowanego chaosu. Uśmiechając się do siebie Harry zamknął oczy...
Świsty i huki zbiegłych fajerwerków stawały się coraz bardziej odległe... a może to on się od nich oddalał...
Opadł wprost na korytarz wiodący do Departamentu Tajemnic. Pędził w kierunku prostych, czarnych drzwi... niech się otworzą... niech się otworzą...
Otworzyły się. Był wewnątrz okrągłego pokoju okolonego drzwiami... przekroczył go, położył dłoń na identycznych drzwiach a one otwarły się do środka...
Teraz znajdował się w długim, prostokątnym pokoju, pełnym dziwnego, mechanicznego klekotania. Na ścianach tańczyły odbłyski światła, ale nie zatrzymał się, by je zbadać... musiał iść dalej... Daleko na końcu znajdowały się drzwi... one również otworzyły się pod jego dotykiem...
A teraz znalazł się w słabo oświetlonym pomieszczeniu, tak wysokim i szerokim jak kościół, wypełnionym niczym innym jak wieloma rzędami ogromnych regałów. Każdy z nich obładowany był małymi, zakurzonymi kulami z grubego szkła... serce Harry'ego biło teraz z podniecenia... wiedział gdzie iść... pobiegł przed siebie, ale jego kroki nie czyniły żadnego hałasu w olbrzymim, opustoszałym pokoju...
W tym pomieszczeniu znajdowało się coś, czego bardzo, ale to bardzo pragnął...
Coś, czego pragnął... albo ktoś inny pragnął...
Poczuł ból w bliźnie...
ŁUP!
Harry przebudził się momentalnie, zmieszany i wściekły. Ciemna sypialnia cała rozbrzmiewała śmiechem.
- Super! - odezwał się Seamus, którego sylwetkę zobaczył w oknie. - Myślę, że jedno z tych wirujących kół walnęło w rakietę i wygląda jakby się połączyły, chodź zobaczyć!
Harry usłyszał jak Ron i Dean gramolą się z łóżek, żeby lepiej zobaczyć. Leżał w ciszy całkiem nieruchomo aż ból w jego bliźnie zniknął i rozczarowanie spłynęło po nim. Poczuł jakby cudowna rozkosz została mu zabrana w ostatnim momencie... tym razem był już tak blisko.
Błyszczące różowe i srebrne skrzydlate prosiaczki szybowały teraz za oknem wieży Gryffindoru. Harry leżał i słuchał pełnych uznania okrzyków Gryfonów z sypialni pod nimi. Kiedy przypomniał sobie, że następnego wieczoru znów ma lekcję Oklumencji, poczuł nagle obrzydliwy wstrząs w żołądku.

* * *

Harry spędził cały następny dzień obawiając się, co powie Snape, jeśli dowie się, jak daleko w Departamencie Tajemnic zaszedł Harry w swoim ostatnim śnie. Z nagłym poczuciem winy zdał sobie sprawę, że nie ćwiczył Oklumencji od ich ostatniej lekcji. Zbyt wiele się działo odkąd odszedł Dumbledore. Był pewien, że udałoby mu się opróżnić umysłu nawet gdyby próbował. Wątpił jednak, czy Snape przyjmie to wytłumaczenie.
Spróbował poćwiczyć trochę na ostatnią chwilę podczas lekcji tego dnia, ale to nie było nic dobrego. Za każdym razem, gdy uciszał się, próbując wyzbyć się wszystkich myśli i emocji Hermiona pytała go, czy coś nie tak. Do tego nauczyciele rzucali wyrywkowo pytania powtórkowe i nie była to najlepsza chwila na opróżnianie mózgu.
Zrezygnowany i nastawiony na najgorsze wyruszył po kolacji do gabinetu Snape'a. Jednak w połowie drogi przez Salę Wejściową zobaczył Cho spieszącą w jego kierunku.
- Tutaj - zawołał Harry, zadowolony z tego, że ma powód, by opóźnić spotkanie ze Snapem. Przywołał ją do tego narożnika Sali Wejściowej, w którym stały gigantyczne klepsydry. Klepsydra Gryffindoru była już niemal pusta. - Wszystko OK? Umbridge nie wypytywała cię chyba o AD, co?
- Ach nie - odpowiedziała pospiesznie Cho. - Nie, tylko... no cóż, chciałam tylko powiedzieć... Harry, nigdy nie myślałam, że Marietta powie...
- Taa, no dobrze - odparł markotnie Harry. Faktycznie czuł, że Cho mogłaby dobierać sobie przyjaciółki trochę ostrożniej. Małym pocieszeniem było to, że z tego co słyszał ostatnio, Marietta nadal przebywała w skrzydle szpitalnym i pani Pomfrey wciąż nie była w stanie poczynić najmniejszego postępu w sprawie jej krost.
- Ona naprawdę jest miłą osobą - powiedziała Cho. - Po prostu popełniła błąd...
Harry popatrzył na nią z niedowierzaniem.
- Miła osoba, która popełniła błąd? Sprzedała nas wszystkich, z tobą włącznie!
- No... wszyscy się wywinęliśmy, nie? - oznajmiła błagalnie Cho. - Wiesz, jej mama pracuje dla Ministerstwa, jej jest naprawdę trudno...
- Tata Rona też pracuje dla Ministerstwa! - wycedził z furią Harry. - I jakbyś nie zauważyła, nie ma słowa "Kapuś" wypisanego na twarzy...
- To była naprawdę okropna sztuczka Hermiony Granger - powiedziała gwałtownie Cho. - Powinna była nam powiedzieć, że zaczarowała tę listę...
- Moim zdaniem to był znakomity pomysł - stwierdził zimno Harry. Cho zarumieniła się, a jej oczy pojaśniały.
- Ach tak, zapomniałam... oczywiście, skoro był do pomysł drogiej Hermiony...
- Tylko nie zacznij znów płakać - ostrzegł ją Harry.
- Wcale nie miałam zamiaru! - krzyknęła.
- Ta... no... i dobrze - odparł. - Dość mam na głowie w tej chwili.
- Więc idź i dalej miej sobie na głowie! - stwierdziła wściekle Cho, odwracając się na pięcie i odchodząc.
Rozpalony z wściekłości Harry zszedł po schodach do lochu Snape'a i chociaż wiedział z poprzednich doświadczeń, o ile łatwiej będzie Snape'owi spenetrować jego umysł, kiedy przyszedł taki zły i oburzony, to zanim dotarł do drzwi lochu potrafił myśleć jedynie o kilku rzeczach, które powinien był powiedzieć Cho na temat Marietty.
- Spóźniłeś się, Potter - oznajmił zimno Snape, kiedy Harry zamknął za sobą drzwi. Snape stał plecami do Harry'ego usuwając jak zwykle niektóre swoje myśli i umieszczając je ostrożnie w Myślodsiewni Dumbledore'a. Upuścił ostatnie srebrzyste pasemko do kamiennej misy i odwrócił się stając twarzą w twarz z Harrym.
- A więc - rzekł. - Ćwiczyłeś?
- Tak - skłamał Harry przyglądając się uważnie jednej z nóg biurka Snape'a.
- No dobrze, wkrótce się dowiemy, nieprawdaż? - powiedział łagodnie Snape. - Wyciągaj różdżkę, Potter.
Harry przesunął się na swoją stałą pozycję, twarzą do Snape'a i biurkiem między nimi. Jego serce waliło bardzo szybko ze złości na Cho i z niepokoju o to, jak wiele Snape jest wstanie wydobyć z jego umysłu.
- W takim razie na trzy - oznajmił leniwie Snape. - Raz... dwa...
Drzwi gabinetu Snape'a otwarły się z hukiem i do środka wparował Draco Malfoy.
- Profesorze Snape, sir... o... sorry...
Malfoy przyglądał się Snape'owi i Harry'emu z pewnym zdziwieniem.
- W porządku, Draco - odezwał się Snape opuszczając różdżkę. - Potter przyszedł tu na korepetycje z Eliksirów.
Harry nie widział tak rozradowanego Malfoya odkąd Umbridge zjawiła się na inspekcji lekcji Hagrida.
- Nie wiedziałem - odparł patrząc z ukosa na Harry'ego, który wiedział, że jego twarz płonie. Dałby naprawdę wiele, by móc wykrzyczeć Malfoyowi prawdę prosto w twarz... albo nawet lepiej, trafić go jakąś porządną klątwą.
- No dobrze, Draco, o co chodzi? - spytał Snape.
- Profesor Umbridge, sir... ona potrzebuje pańskiej pomocy - wyjaśnił Malfoy. - Znaleźli Montague, sir. Okazało się, że zaciął się w toalecie na czwartym piętrze.
- Jak się tam dostał? - pytał dalej Snape.
- Nie wiem, sir, jest trochę skołowany.
- Dobrze już, dobrze. Potter, - powiedział Snape - wrócimy do tej lekcji jutro wieczorem.
Odwrócił się i wyszedł z gabinetu. Zanim ruszył za Snapem, Malfoy poruszył bezgłośnie wargami za jego plecami i Harry odczytał zdanie "Korki z Eliksirów?".
Sapiąc ze złości Harry wetknął z powrotem różdżkę w swoje szaty i ruszył by opuścić pokój. Miał przynajmniej kolejne dwadzieścia cztery godziny na ćwiczenie. Wiedział, że powinien czuć wdzięczność za wymknięcie się w ostatniej chwili, chociaż to było ciężkie, bo przyszło dużym kosztem. Teraz Malfoy będzie mógł opowiedzieć całej szkole, że potrzebował korepetycji z Eliksirów.
Był już przy drzwiach gabinetu, kiedy to dojrzał: plamkę trzęsącego się światła tańczącą na framudze. Zatrzymał się i stanął spoglądając na nią, coś świtało mu w głowie... i wtedy sobie przypomniał. Wyglądała trochę jak światła, które widział w swoim śnie ostatniej nocy, światła w drugim pokoju, przez który przeszedł podczas swojej wyprawy przez Departament Tajemnic.
Odwrócił się. Światło dochodziło z Myślodsiewni tkwiącej na biurku Snape'a. Srebrzystobiała zawartość falowała i wirowała w środku. Myśli Snape'a... rzeczy, których nie chciał pokazać Harry'emu, gdyby ten przypadkowo przełamał jego obronę...
Harry wlepił wzrok w Myślodsiewnię, ciekawość gotowała się w nim... co Snape tak bardzo chciał ukryć przed Harrym?
Srebrzyste światełka zadrżały na ścianie... Harry zrobił dwa kroki w kierunku biurka myśląc ze wszystkich sił. Czy to mogła być przypadkiem informacja o Departamencie Tajemnic, którą Snape był zdecydowany trzymać z dala od niego?
Zerknął przez ramię, a jego serce waliło teraz mocniej i szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Ile czasu zajmie Snape'owi uwolnienie Montague z toalety? Czy przyjdzie prosto z powrotem do swojego gabinetu, czy też będzie towarzyszył Montague w drodze do skrzydła szpitalnego? Z pewnością to drugie... Montague był kapitanem drużyny quidditcha Slytherinu, Snape będzie chciał się upewnić, że wszystko z nim w porządku.
Harry przeszedł pozostałych kilka stóp, które dzieliło go od Myślodsiewni i stanął nad nią, gapiąc się w jej głębię. Zawahał się nasłuchując, a następnie znów wyciągnął różdżkę. Gabinet i korytarz prowadzący do niego pogrążone były w kompletnej ciszy. Stuknął lekko końcem swojej różdżki w zawartość Myślodsiewni.
Srebrzysta masa w środku zaczęła wirować bardzo szybko. Harry nachylił się do przodu nad nią i zobaczył, że stała się przezroczysta. Raz jeszcze patrzył w dół na komnatę jakby zerkał przez okrągłe okno w suficie... właściwie, chyba że się bardzo mylił, to patrzył w dół na Wielką Salę.
Jego oddech kłębił się teraz na powierzchni myśli Snape'a... jego mózg zdawał się być w otchłani... szaleństwem byłoby zrobienie tego, co tak bardzo go kusiło... dygotał cały... Snape mógł wrócić w każdej chwili... ale Harry pomyślał o gniewie Cho, o wykrzywionej szyderstwem twarzy Malfoya i pochwyciła go lekkomyślna śmiałość.
Wciągnął wielki łyk powietrza i zanurzył twarz w powierzchni myśli Snape'a. W jednej chwili podłoga gabinetu przechyliła się gwałtownie przewracając Harry'ego głową naprzód do Myślodsiewni....
Opadał przez zimną ciemność, wirując gwałtownie na wszystkie strony i wtedy...
Stał pośrodku Wielkiej Sali, ale nie było w niej czterech stołów domów. Zamiast nich, stała tam ponad setka mniejszych stolików, wszystkie ustawione w ten sam sposób. Przy każdym z nich siedział uczeń z nisko nachyloną głową gryzmoląc coś na rolce pergaminu. Jedynymi dźwiękami było skrzypienie piór i od czasu do czasu szmer, kiedy ktoś rozwijał swój pergamin. Najwyraźniej był to czas egzaminu.
Słońce padało strumieniami przez wysokie okna na pochylone głowy, które lśniły kasztanowo, miedzianie i złoto w jasnym świetle. Harry rozejrzał się uważnie. Snape musiał gdzieś tu być... to było jego wspomnienie...
I był, przy stoliku tuż przy Harrym. Harry wytrzeszczył oczy. Nastolatek Snape miał blady i żylasty wygląd, jak roślina przetrzymywana w ciemnościach. Jego proste, przetłuszczone włosy leżały oklapnięte na stole, jego haczykowaty nos wisiał zaledwie o pół cala nad powierzchnią pergaminu kiedy pisał. Harry przesunął się za Snape'a i przeczytał nagłówek arkusza egzaminacyjnego: OBRONA PRZED CZARNA MAGIA - STANDARDOWE UMIEJĘTNOŚCI MAGICZNE.
A więc Snape musiał mieć piętnaście, czy szesnaście lat, był w okolicy wieku Harry'ego. Jego ręka latała po pergaminie. Zapisał przynajmniej o stopę więcej niż jego najbliżsi sąsiedzi i do tego jego pismo było drobne i ściśnięte.
- Jeszcze pięć minut!
Dźwięk tego głosu sprawił, że Harry podskoczył. Odwracając się, dostrzegł czubek głowy profesora Flitwicka poruszający się pomiędzy stolikami niedaleko od miejsca, w którym stał. Profesor Flitwick przechodził właśnie obok chłopca z potarganymi czarnymi włosami... bardzo potarganymi czarnymi włosami...
Harry ruszył tak szybko, że gdyby jego ciało było stałe, powywracałby stoliki. Zamiast tego przesunął się, jak we śnie, przez dwa rzędy ławek i wzdłuż trzeciego. Tył głowy ciemnowłosego chłopca przybliżył się i ... prostował się teraz odkładając swoje pióro i przyciągając do siebie swoją rolkę pergaminu, tak jakby chciał przeczytać to, co napisał...
Harry zatrzymał się z przodu biurka i popatrzył w dół na swojego piętnastoletniego ojca. Podniecenie eksplodowało mu w dołku: to było tak, jakby patrzył na samego siebie, z kilkoma tylko różnicami. Oczy Jamesa były piwne, jego nos odrobinę dłuższy niż Harry'ego i na jego czole nie było blizny, ale obaj mieli tą samą szczupła twarz, te same usta, te same brwi. Z tyłu głowy włosy Jamesa sterczały w górę dokładnie tak samo jak Harry'emu, ręce Jamesa mogłyby być równie dobrze jego rękami, a kiedy James wstał, Harry mógł przysiąc, że byli tego samego wzrostu co do cala.
James ziewnął potężnie i zmierzwił włosy, sprawiając że stały się jeszcze bardziej potargane niż były. Następnie zerkając na profesora Flitwicka obrócił się w swojej ławce i uśmiechnął do chłopca siedzącego cztery miejsca za nim.
Z kolejnym wstrząsem podniecenia Harry zobaczył, jak Syriusz pokazuje Jamesowi uniesiony w górę kciuk. Syriusz siedział rozparty beztrosko w swoim krześle kiwając się w tył na dwóch nogach. Był bardzo przystojny. Jego ciemne włosy opadały na oczy z pewnego rodzaju niedbałą elegancją, której ani James ani Harry nigdy nie byli w stanie osiągnąć, a siedząca za nim dziewczyna obserwowała go z nadzieją, chociaż on zdawał się tego nie zauważać. A dwa miejsca dalej za tą dziewczyną (Harry poczuł kolejny przyjemny skurcz w żołądku) siedział Remus Lupin. Wyglądał raczej blado i mizernie (czyżby zbliżała się pełnia?) i zajęty był egzaminem. Czytając ponownie swoje odpowiedzi podrapał się w brodę końcem swego pióra marszcząc nieco brwi.
A to oznaczało, że i Glizgodon musiał gdzieś tu być... i oczywiście Harry dostrzegł go w kilka sekund: mały chłopak o mysich włosach i szpiczastym nosie. Glizdogon wyglądał na zaniepokojonego. Obgryzał paznokcie gapiąc się na swój arkusz i szurając po podłodze palcami stóp. Co chwila rzucał pełne nadziei spojrzenia na kartkę swojego sąsiada. Harry patrzył na Glizdogona przez chwilę, potem wrócił z powrotem do Jamesa, który gryzmolił coś właśnie na skrawku pergaminu. Narysował znicz i teraz kreślił litery "L.E.". Co one miały znaczyć?
- Pióra na bok, proszę! - pisnął profesor Flitwick. - To dotyczy również ciebie, Stebbins! Proszę pozostać na miejscach podczas gdy ja będę zbierał wasze pergaminy! Accio!
Ponad setka rolek pergaminu poszybowała w powietrzu prosto w rozpostarte ramiona Flitwicka zwalając go z nóg do tyłu. Kilkoro ludzi wybuchnęło śmiechem. Kilku uczniów podniosło się z przednich ławek, chwyciło profesora Flitwicka pod ręce i postawiło go z powrotem na nogi.
- Dziękuję... dziękuję - wysapał profesor Flitwick. - No dobrze, wszyscy, jesteście wolni!
Harry popatrzył na swojego ojca, który pospiesznie przekreślił ozdabiane przez siebie "L.E.". Zerwał się z miejsca, wetknął pióro i arkusz egzaminacyjny do plecaka, który przewiesił przez ramię i stał czekając aż Syriusz dołączy do niego.
Harry rozejrzał się i dostrzegł Snape'a niedaleko, przemykającego się między stołami w kierunku drzwi do Sali Wejściowej, wciąż pochłoniętego swoim egzaminem. Przygarbiony, a mimo to kanciasty szedł w tym szarpiącym stylu, który przypominał chód pająka, a jego oleiste włosy opadały mu na twarz.
Grupka paplających dziewczyn rozdzieliła Snape'a od Jamesa, Syriusza i Lupina i pakując się pomiędzy nie Harry zdołał mieć na oku Snape'a i jednocześnie wyciągał uszy, by posłyszeć głosy Jamesa i jego przyjaciół.
- Podobało ci się pytanie dziesiąte, Lunatyku? - zapytał Syriusz, kiedy pojawili się w Sali Wejściowej.
- Nawet bardzo - odparł rześko Lupin - Podać pięć oznak, które identyfikują wilkołaka. Rewelacyjne pytanie.
- Myślisz, że udało ci się podać wszystkie oznaki? - spytał James z udawaną troską.
- Myślę, że tak - odpowiedział poważnie Lupin kiedy dołączyli do tłumu kłębiącego się wokół drzwi, chętni by wyjść na oświetlone słońcem ziemie. - Po pierwsze: siedzi na moim krześle. Po drugie: nosi moje ubranie. Po trzecie: nazywa się Remus Lupin.
Tylko Glizdogon się nie roześmiał.
- Podałem kształt pyska, źrenice oczu i czubaty ogon - powiedział z niepokojem. - ale nie mogłem wymyślić co jeszcze...
- Taki jesteś tępy, Glizdogon? - stwierdził zniecierpliwiony James. - Przecież uganiasz się z wilkołakiem raz w miesiącu...
- Weź się ucisz - poprosił Lupin.
Harry ponownie obejrzał się z niepokojem za siebie. Snape był wciąż w pobliżu, nadal pogrążony w egzaminacyjnych pytaniach... ale to było wspomnienie Snape'a i Harry był pewien, że gdyby Snape zdecydował się pójść w innym kierunku, kiedy znajdą się na zewnątrz, to on, Harry, nie byłby w stanie podążać dalej za Jamesem. Jednak ku jego ogromnej uldze, kiedy James i jego trzej przyjaciele ruszyli trawnikiem w kierunku jeziora, Snape poszedł za nimi, nadal ślęcząc nad swoimi papierami egzaminacyjnymi i najwidoczniej nie mając pojęcia dokąd zmierza. Trzymając się trochę przed nim Harry zdołał pozostać na tyle blisko Jamesa i pozostałych, by móc ich obserwować.
- Cóż, tak myślałem, że ten test to będzie pestka - usłyszał jak odezwał się Syriusz - Będę zaskoczony, jeśli chociaż z tego nie dostanę "Znakomicie".
- Ja też - stwierdził James. Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął stamtąd wyrywający się złoty znicz.
- Skąd to wytrzasnąłeś?
- Zwinąłem - odparł od niechcenia James. Zaczął się bawić zniczem, pozwalając mu odlecieć na jakąś stopę i chwytał go ponownie. Miał wspaniały refleks. Glizdogon obserwował go z zachwytem.
Zatrzymali się w cieniu tego samego buku nad samym brzegiem jeziora, gdzie Harry, Ron i Hermiona spędzili kiedyś niedzielę dokańczając swoje zadania domowe, i rzucili się na trawę. Harry zerknął znów przez ramię i zobaczył, ku swemu zadowoleniu, że Snape usadowił się na trawie w gęstym cieniu kępy krzewów. Przez cały czas był głęboko zajęty swoim SUMem, co pozwoliło Harry'emu spocząć na trawie pomiędzy bukiem i krzakami i obserwować czwórkę pod drzewem. Słońce odbijało się od gładkiej powierzchni jeziora, na brzegu którego siedziała grupka roześmianych dziewczyn, które właśnie przybyły z Wielkiej Sali. Miały zdjęte buty i skarpetki i chłodziły swoje stopy w wodzie.
Lupin wyciągnął książkę i zaczął czytać. Syriusz rozglądał się dookoła po uczniach rozłożonych na trawie. Wyglądał trochę na wyniosłego i znudzonego, ale i bardzo przystojnego. James nadal bawił się zniczem, pozwalając mu odlatywać coraz dalej i dalej, tak że niemal mógł uciec, ale zawsze chwytał go w ostatniej chwili. Glizdogon obserwował go z otwartymi ustami. Za każdym razem, gdy Jamesowi udał się jakiś szczególnie trudny chwyt, Glizdogon chwytał z przejęciem powietrze i bił brawo. Po pięciu minutach Harry zaczął się zastanawiać, dlaczego James nie powie Glizdogonowi, żeby zajął się sobą, ale wyglądało na to, że Jamesowi podoba się skupianie na sobie uwagi. Harry zauważył, że jego ojciec miał zwyczaj targania swoich włosów, jakby nie chciał, by były zbyt schludne i co chwila spoglądał na dziewczyny siedzące na skraju jeziora.
- Weź to odłóż, co - odezwał się w końcu Syriusz, kiedy Jamesowi znów powiódł się chwyt, a Glizdogon wydał z siebie wiwatujący okrzyk. - zanim Glizdogon posika się z podniecenia.
Glizdogon poróżowiał troszeczkę, ale James uśmiechnął się.
- Skoro ci to przeszkadza - stwierdził wpychając znicz z powrotem do kieszeni. Harry odniósł wyraźne wrażenie, że Syriusz był jedyną osobą, dla której James przestałby się popisywać.
- Nudzi mi się - oznajmił Syriusz. - Chciałbym żeby była pełnia.
- Może ty byś chciał - odpowiedział ponuro Lupin zza swojej książki. - Wciąż mamy Transmutację, jeśli ci się nudzi, mógłbyś mnie odpytać. Masz... - i podał mu swoją książkę.
Ale Syriusz prychnął. - Nie potrzebuję zaglądać w te bzdury, wiem to wszystko.
- To cię ożywi, Łapa - powiedział cicho James. - Popatrz kogóż tu mamy. - Głowa Syriusza odwróciła się. Zastygł jak pies, który właśnie zwietrzył królika.
- Wspaniale - oznajmił łagodnie. - Severus.
Harry odwrócił się, by spojrzeć na co patrzył Syriusz.
Snape wstał znów i upychał papiery z SUMa to swojej torby. Kiedy opuścił cień przy krzakach i ruszył przez trawę, Syriusz i James podnieśli się.
Lupin i Glizdogon siedzieli dalej. Lupin nadal gapił się w dół na swoją książkę, ale jego oczy nie poruszały się i pomiędzy jego brwiami pojawiła się cienka zmarszczka. Glizdogon patrzył to na Syriusza i Jamesa, to na Snape'a z chciwym wyczekiwaniem wymalowanym na twarzy.
- Wszystko w porządku, Severusie? - spytał głośno James.
Snape zareagował tak szybko, jakby spodziewał się ataku. Upuszczając torbę wsadził rękę pod swoje szaty i jego różdżka była w połowie drogi na zewnątrz, kiedy James krzyknął Expelliarmus!
Różdżka Snape'a wyleciała na dwanaście stóp w powietrze i upadła z cichym głuchym odgłosem na trawę za nim. Syriusz parsknął śmiechem.
- Impedimenta! - krzyknął wskazując różdżką na Snape'a, który padł zwalony z nóg w połowie sięgania po swoją leżącą na trawie różdżkę.
Wszyscy uczniowie dookoła odwrócili się, by zobaczyć co się dzieje. Niektórzy podnieśli się i podchodzili bliżej. Niektórzy wyglądali na zalęknionych, inni na rozbawionych.
Snape leżał dysząc na ziemi. James i Syriusz zbliżyli się do niego z uniesionymi różdżkami. Idąc James zerkał przez ramię na dziewczyny na skraju wody. Glizdogon też się podniósł obserwując łapczywie, przechodząc wokół Lupina, by mieć lepszy widok.
- Jak poszedł egzamin, Severku? - spytał James.
- Patrzyłem na niego, dotykał nochalem pergaminu - stwierdził złośliwie Syriusz. - Będą na nim wielkie tłuste plamy, nie będą w stanie odczytać ani słowa.
Kilkoro obserwujących ich ludzi zaśmiało się. Snape najwyraźniej nie był popularny. Glizdogon zachichotał przenikliwie. Snape próbował wstać, ale zaklęcie wciąż działało. Szarpał się jakby był związany niewidzialnymi linami.
- Wy... poczekajcie - wysapał wpatrując się w Jamesa z wyrazem najczystszej niechęci. - poczekajcie tylko!
- Poczekać na co? - spytał chłodno Syriusz. - Co zamierzasz zrobić, Severku, wytrzesz o nas swój nochal?
Snape wyrzucił z siebie strumień przekleństw zmieszanych z zaklęciami, ale że jego różdżka leżała dziesięć stóp od niego, nic się nie wydarzyło.
- Umyj sobie buźkę - powiedział zimno James. - Scourgify!
W jednej chwili z ust Snape'a popłynęły strumieniem różowe bańki mydlane. Piana pokrywała jego wargi dusząc go...
- Zostawcie go W SPOKOJU!
James i Syriusz spojrzeli w tamtym kierunku. Wolna ręka Jamesa natychmiast podskoczyła do jego włosów.
To była jedna z dziewcząt znad brzegu jeziora. Miała grube, ciemnorude włosy, które opadały na jej ramiona i zadziwiająco zielone oczy w kształcie migdałów. Oczy Harry'ego.
Matka Harry'ego.
- Wszystko w porządku, Evans? - spytał James, a ton jego głosu stał się nagle uprzejmy, głębszy, bardziej dojrzały.
- Zostawcie go w spokoju - powtórzyła Lily. Patrzyła na Jamesa ze wszystkimi oznakami wielkiej niechęci. - Co on wam zrobił?
- No cóż - stwierdził James po chwili zastanowienia - chodzi bardziej o to, że istnieje, jeśli wiesz, co mam na myśli...
Wielu z otaczających ich uczniów zaśmiało się, włączając w to Syriusza i Glizdogona, ale ani Lupin, wciąż najwyraźniej skupiony na swojej książce, ani Lily tego nie uczynili.
- Myślisz, że jesteś zabawny - powiedziała zimno. - Ale jesteś tylko aroganckim, znęcającym się szmaciarzem, Potter. Zostaw go w spokoju.
- Zostawię, jeśli umówisz się ze mną, Evans - odparł szybko James. - No dalej, umów się ze mną i nigdy więcej nie położę różdżki na starym Severku.
Za jego plecami Zaklęcie Unieruchamiające przestawało działać. Snape cal po calu ruszył czołgając się w kierunku swojej różdżki wypluwając kłęby mydlanej piany.
- Nie umówiłabym się z tobą nawet gdybym miała wybierać między tobą i wielką kałamarnicą - oznajmiła Lily.
- No to pech - powiedział rześko Syriusz i odwrócił się z powrotem do Snape'a - OJ!
Ale już było za późno. Snape wymierzył swoją różdżkę prosto w Jamesa. Błysnęło światło i na twarzy Jamesa pojawiła się rana, opryskując krwią jego szaty. Jamesem okręciło. Po następnym błysku światła Snape wisiał do góry nogami w powietrzu. Jego szaty opadły mu na głowę odsłaniając wychudłe, blade nogi i parę poszarzałych majtek.
Wielu ludzi pośród małego tłumu zaczęło bić brawa. Syriusz, James i Glizdogon ryczeli ze śmiechu.
Lily, której wściekły wyraz na twarzy zadrżał leciutko przez chwilę jakby miała zamiar się uśmiechnąć, powiedziała: - Sprowadź go na dół!
- Oczywiście - odparł James i machnął w górze różdżką. Snape upadł na ziemię jak pognieciony kłębek. Wyplątując się ze swoich szat wstał szybko z podniesioną różdżką, ale Syriusz krzyknął: - Petrificus Totalus! i Snape przewrócił się znowu sztywny jak deska.
- ZOSTAWCIE GO W SPOKOJU! - krzyknęła Lily. Teraz i ona miała wyciągniętą różdżkę. James i Syriusz zerkali na nią ostrożnie.
- Eh, Evans, nie zmuszaj mnie, żebym cię zaklął. - powiedział poważnie James.
- Więc zdejmij z niego tę klątwę!
James westchnął głęboko, po czym zwrócił się w stronę Snape'a i wymruczał przeciwzaklęcie.
- Proszę bardzo - powiedział kiedy Snape gramolił się na nogi. - Masz szczęście, że Evans tu była, Severusie...
- Nie potrzebuję pomocy od takiej małej plugawej szlamy jak ona!
Lily mrugnęła.
- W porządku - odparła chłodno. - W przyszłości nie będę się przejmować. I na twoim miejscu wyprałabym majtki, Severusie.
- Przeproś Evans! - ryknął James na Snape'a z różdżką groźnie wycelowaną w niego.
- Nie chcę, byś ty go zmuszał do przeprosin - krzyknęła Lily patrząc na Jamesa. - Jesteś tak samo zły jak on!
- Co? - zaskomlał James. - Ja NIGDY nie nazwałbym cię... no wiesz jak!
- Czochrasz włosy, bo myślisz, że fajnie jest wyglądać, jakby się właśnie zeszło z miotły, popisujesz się z tym głupim zniczem, łazisz po korytarzach i ciskasz zaklęciami w każdego kto cię wkurza tylko dlatego, że potrafisz... Jestem zdziwiona, że twoja miotła może w ogóle oderwać się od ziemi, kiedy siedzi na niej taki wielki dupek jak ty. Jest mi NIEDOBRZE, gdy na ciebie patrzę!
Odwróciła się na pięcie i odeszła pospiesznie.
- Evans! - krzyknął za nią James. - Hej, EVANS!
Ale ona nie obejrzała się za siebie.
- Co z nią? - spytał James bez skutku starając się wyglądać jakby to było pytanie na odczep i nie miało dla niego żadnego znaczenia.
- Czytając między wierszami powiedziałbym, że myśli iż jesteś trochę próżny, stary. - odparł Syriusz.
- Jasne - odpowiedział wściekły teraz James. - Jasne...
Następny błysk światła i Snape raz jeszcze wisiał w powietrzu do góry nogami.
- Kto chce zobaczyć, jak ściągam majtki Severka?
Ale Harry już się nie dowiedział, czy James naprawdę ściągnął majtki Snape'owi. Jakaś ręka zamknęła się ciasno na jego ramieniu w silnym jak obcęgi uścisku. Krzywiąc się Harry obejrzał się, by zobaczyć kto go złapał i z przerażeniem ujrzał w pełni wyrośniętego, dorosłego, białego z wściekłości Snape'a stojącego tuż przy nim.
- Dobrze się bawisz?
Harry poczuł jak unosi się w powietrze. Letni dzień wokół niego wyparował. Unosił się w górę przez lodowatą ciemność z ręką Snape'a wciąż mocno zaciśniętą na ramieniu. Następnie z dziwnym uczuciem spadania, jakby zrobił fikołka w powietrzu, jego stopy uderzyły kamienną podłogę lochu Snape'a i znów stał nad stojącą na biurku Snape'a Myślodsiewnią w pogrążonym w cieniu gabinecie teraźniejszego mistrza Eliksirów.
- No więc - zaczął Snape ściskając ramię Harry'ego tak mocno, że ręka Harry'ego zaczęła drętwieć. - Więc jak... dobrze się bawiłeś, Potter?
- N-nie - zaprzeczył Harry próbując uwolnić ramię.
To było przerażające. Wargi Snape'a drżały odsłaniając zęby, jego twarz była biała.
- Zabawny był człowiek z twego ojca, co? - spytał Snape potrząsając Harrym tak mocno, że jego okulary zsunęły się w dół jego nosa.
- Ja... nie...
Snape odepchnął Harry'ego od siebie ze wszystkich sił. Harry upadł twardo na podłogę lochu.
- Nie powiesz nikomu, co tu widziałeś! - ryknął Snape.
- Nie - odparł Harry podnosząc się z ziemi tak daleko od Snape'a, jak tylko mógł. - Nie, oczywiście, że n...
- Wynoś się, wynoś się. Nie chcę cię nigdy więcej widzieć w tym gabinecie.
I kiedy Harry popędził w kierunku drzwi, słoik z martwymi karaluchami eksplodował nad jego głową. Szarpnięciem otworzył drzwi i ruszył korytarzem zatrzymując się dopiero gdy od Snape'a dzieliły go trzy piętra. Tam nachylił się przy ścianie, dysząc i pocierając posiniaczone ramię.
Nie miał wcale ochoty tak wcześnie wracać do wieży Gryffindoru, ani mówić Ronowi i Hermionie, co właśnie zobaczył. Ale to nie krzyki ani rzucane w niego słoiki sprawiły, że czuł się taki przerażony i nieszczęśliwy. To było to, że wiedział, jak to jest być poniżanym pośrodku kółka obserwatorów, wiedział dokładnie, jak czuł się Snape, kiedy jego ojciec drwił z niego. I sądząc po tym, co właśnie zobaczył, jego ojciec był w każdym calu tak arogancki, jak Snape zawsze powtarzał.

 

*) gra słów trudna do przetłumaczenia na polski. Ron nazywa się Weasley, weasel to łasica.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

 
Porady Zawodowe
- Ale dlaczego nie masz już lekcji Oklumencji? - spytała Hermiona marszcząc brwi.
- Mówiłem ci - mruknął Harry. - Snape uważa, że mogę to teraz ciągnąć dalej sam, kiedy mam podstawy.
- Więc przestałeś miewać te zabawne sny? - spytała sceptycznie Hermiona.
- Mniej więcej - odparł Harry nie patrząc na nią.
- No cóż, uważam, że Snape nie powinien przestawać do czasu, aż będziesz absolutnie pewien, że możesz je kontrolować! - stwierdziła z oburzeniem Hermiona. - Harry, myślę, że powinieneś wrócić do niego i poprosić...
- Nie - powiedział przekonująco Harry. - Po prostu odpuść sobie, Hermiono, OK?
Był pierwszy dzień wielkanocnych ferii i Hermiona, jak to miała w zwyczaju, spędziła większą część dnia rysując rozkłady powtórek dla całej trójki. Harry i Ron pozwolili jej na to. Tak było łatwiej niż kłócić się z nią i w gruncie rzeczy mogły się przydać.
Ron z przerażeniem odkrył, że zostało tylko sześć tygodni do ich egzaminów.
- Jak to możliwe, że to jest dla ciebie takim szokiem? - spytała Hermiona. Uderzała swoją różdżką każdy maleńki prostokącik na rozkładzie Rona, tak, że zapalały się różnymi kolorami, zgodnie z przedmiotem.
- Nie wiem - odparł Ron. - tyle się działo.
- No dobrze, proszę bardzo - oznajmiła wręczając mu rozpiskę. - Jeśli będziesz tego przestrzegał, nie powinieneś mieć problemów.
Ron popatrzył na niego posępnie, ale po chwili się rozjaśnił.
- Dałaś mi jeden wolny wieczór w tygodniu!
- To na treningi quidditcha - odpowiedziała Hermiona.
Uśmiech znikł z twarzy Rona.
- Niby po co? - spytał tępo. - Mamy mniej więcej taką samą szansę zdobycia Pucharu Quidditcha w tym roku, jak tata zostania Ministrem Magii.
Hermiona nic nie odpowiedziała. Patrzyła na Harry'ego, który wlepił pusty wzrok w przeciwległą ścianę wspólnej sali, podczas gdy Krzywołap zaczepiał go po ręce, chcąc by ktoś podrapał go za uchem.
- Co się dzieje, Harry?
- Co? - spytał szybko. - Nic.
Chwycił swój egzemplarz Teorii Obrony Magicznej i udał, że patrzy na coś w spisie treści. Krzywołap odpuścił go sobie i czmychnął pod fotel Hermiony.
- Widziałam Cho wcześniej - odezwała się wyczekująco Hermiona. - Ona też wyglądała naprawdę żałośnie... Znów się posprzeczaliście?
- C... a... tak, posprzeczaliśmy się - odparł Harry chwytając się z wdzięcznością wymówki.
- O co?
- O tego kapusia, jej przyjaciółkę, Mariettę - wyjaśnił Harry.
- No tak, wcale ci się nie dziwię! - oznajmił ze złością Ron odkładając swój rozkład powtórek. - Gdyby nie ona...
Ron rozpoczął tyradę na temat Marietty Edgecombe, co było bardzo pomocne dla Harry'ego. Wszystko, co musiał robić, to wyglądać na wściekłego, potakiwać i mówić: "Tak" i "Dokładnie!" kiedy tylko Ron chwytał oddech. Pozwolił w ten sposób swojemu umysłowi rozpamiętywać z jeszcze większym cierpieniem to, co zobaczył w Myślodsiewni.
Czuł jakby to wspomnienie zżerało go od środka. Był tak święcie przekonany, że jego rodzice byli cudownymi ludźmi, że nigdy nie miał najmniejszej trudności z niewierzeniem w oszczerstwa, które rzucał Snape pod adresem charakteru jego ojca. Czy ludzie jak Hagrid i Syriusz nie mówili Harry'emu, jak wspaniały był jego ojciec? (Tak, no dobrze, zobacz, jaki Syriusz był sam, podpowiedział zrzędzący głos w głowie Harry'ego... był tak samo zły, nieprawdaż?) Fakt, podsłuchał raz jak profesor McGonagall mówiła, że jego ojciec i Syriusz byli wichrzycielami w szkole, ale opisywała ich raczej jako prekursorów bliźniaków Weasleyów, a Harry nie potrafił sobie wyobrazić, by Fred i George powiesili kogoś do góry nogami dla samej tylko zabawy... no chyba żeby naprawdę ich nie cierpieli... no może Malfoya albo kogoś, kto sobie naprawdę na to zasłużył.
Harry próbował wymyślić powód, którym Snape mógłby sobie zasłużyć na to, co cierpiał z rąk Jamesa, ale czy Lily nie spytała, „Co on ci zrobił?". I czy James nie odpowiedział "Chodzi bardziej o to, że istnieje, jeśli wiesz, co mam na myśli". To nie James zaczął to wszytko po prostu, dlatego, iż Syriusz stwierdził, że się nudzi? Harry przypomniał sobie jak Lupin powiedział na Grimmauld Place, że Dumbledore uczynił go prefektem w nadziei, że będzie w stanie wypracować trochę kontroli nad Jamesem i Syriuszem... ale w Myślodsiewni siedział tam po prostu i pozwoliłby to wszystko się wydarzyło.
Harry wciąż przypominał sobie, że Lily interweniowała. Jego matka była porządna. Pomimo tego wspomnienie wyrazu jej twarzy, kiedy krzyczała na Jamesa niepokoiło go tak bardzo jak wszystko inne. Najwidoczniej nie cierpiała Jamesa i Harry po prostu nie potrafił zrozumieć, jak to się stało, że w końcu się pobrali. Raz czy dwa razy zastanawiał się nawet, czy James nie zmusił jej do tego...
Przez blisko pięć lat myśl o jego ojcu była źródłem komfortu, źródłem inspiracji. Kiedy tylko ktoś mówił mu, że jest taki jak James, wewnątrz aż płonął z dumy. A teraz... teraz czuł chłód i cierpienie na myśl o nim.
Pogoda zmieniła się powoli. Kiedy minęły ferie, zrobiło się wietrzniej, jaśniej i cieplej, ale Harry wraz z resztą piąto- i siódmoklasistów uwięziony był wewnątrz powtarzając materiał i włócząc się w tą i z powrotem do biblioteki. Harry udawał, że jego kiepski nastrój nie ma innego powodu jak zbliżające się egzaminy, a jego towarzysze sami mieli dość nauki, więc jego wymówka przeszła niekwestionowana.
- Harry, mówię do ciebie, słyszysz mnie?
- Hmm?
Rozejrzał się. Mocno potargana Ginny Weasley przysiadła się do niego przy stoliku w bibliotece, gdzie siedział sam. Był późny niedzielny wieczór. Hermiona wróciła do wieży Gryffindoru, by powtórzyć Starożytne Runy, a Ron miał trening quidditcha.
- Oo, cześć - powiedział Harry przyciągając do siebie książki. - Jak to się stało, że nie jesteś na treningu?
- Skończył się - odparła Ginny. - Ron musiał zabrać Jacka Slopera do szpitalnego skrzydła.
- Czemu?
- No cóż, nie jesteśmy do końca pewni, ale myślimy, że ogłuszył sam się swoim własnym kijem. - Westchnęła ciężko. - W każdym razie... właśnie dotarła przesyłka, dopiero co przeszła przez nową procedurę prześwietlania Umbridge.
Wyciągnęła na stół pudełko opakowane w brązowy papier. Najwyraźniej było rozpakowywane zawinięte niedbale z powrotem. Przez papier ciągnął się nabazgrany czerwonym atramentem napis: "Sprawdzone i zaakceptowane przez Wielkiego Inkwizytora Hogwartu".
- To wielkanocne jajka od mamy - powiedziała Ginny. - Tu jest jedno dla ciebie... proszę. - Wręczyła mu śliczne czekoladowe jajo ozdobione maleńkimi lukrowanymi zniczami i zgodnie z opakowaniem, zawierające torebkę Musujących Pastylek. Harry patrzył na nie przez chwilę, po czym, ku swemu przerażeniu, poczuł gulę rosnącą w jego gardle.
- Dobrze się czujesz, Harry? - spytała cicho Ginny.
- Tak, w porządku - odparł ochryple Harry. Gula w jego gardle była bolesna. Nie rozumiał, czemu wielkanocne jajo miałoby sprawić, że poczuł się w ten sposób.
- Ostatnio wyglądasz jakbyś był naprawdę zdołowany - nalegała Ginny. - Wiesz, jestem pewna, że gdybyś tylko porozmawiał z Cho...
- To nie z Cho chcę porozmawiać - powiedział szorstko Harry.
- Z kim w takim razie? - spytała Ginny obserwując go uważnie.
- Ja...
Zerknął na boki, by upewnić się całkowicie, że nikt nie słucha. Pani Pince kilka półek od nich stemplowała stos książek dla gorączkowo wyglądającej Hanny Abbott.
- Chciałbym porozmawiać z Syriuszem - mruknął. - Ale wiem, że nie mogę.
Ginny nie przestawała obserwować go w zamyśleniu. Harry odpakował swoje wielkanocne jajo, bardziej by zająć się czymś, niż dlatego że naprawdę miał na nie ochotę. Odłamał spory kawałek i wetknął go sobie do ust.
- No nic - powiedziała wolno Ginny częstując się też kawałkiem jajka - jeśli naprawdę chcesz porozmawiać z Syriuszem, to sądzę, że moglibyśmy wymyślić sposób, aby to zrobić.
- Oj przestań - zaoponował Harry. Kiedy Umbridge patroluje kominki i czyta całą naszą pocztę?
- Widzisz, rzecz w tym, że dorastając z Fredem i Georgem - stwierdziła w zamyśleniu Ginny, zaczynasz myśleć, że wszystko jest możliwe, jeśli masz wystarczający tupet.
Harry popatrzył na nią. Być może był to efekt czekolady... (Lupin zawsze radził podjeść trochę po spotkaniu z Dementorami) albo po prostu w końcu wypowiedział na głos pragnienie, które spalało go od środka od tygodnia, ale poczuł w sobie trochę więcej nadziei.
- CO WY SOBIE MYŚLICIE?
- O kurczę - szepnęła Ginny zrywając się na równe nogi. - Zapomniałam...
Pani Pince sunęła ku nim, a jej pomarszczona twarz wykrzywiona była z wściekłości.
- Czekolada w bibliotece! - wrzasnęła. - Wyjść - Wyjść - WYJŚĆ! - I wymachując swoją różdżką sprawiła, że książki, torba i kałamarz Harry'ego pogoniły za nim i za Ginny waląc ich co chwila po głowach, gdy wybiegali z biblioteki.

* * *

Jakby podkreślając wagę zbliżających się egzaminów, wkrótce przed końcem ferii na stołach w wieży Gryffindoru pojawiły się pliki broszur, ulotek i ogłoszeń, dotyczących różnych czarodziejskich zawodów. Wraz z nimi na tablicy pojawiło się kolejne ogłoszenie o treści:

PORADY ZAWODOWE

Wszyscy piątoklasiści mają się stawić na krótkie spotkanie z przełożonym swojego domu
w pierwszym tygodniu letniego semestru, aby omówić swoją przyszłą karierę.
Rozkład indywidualnych spotkań podany jest poniżej.

Harry spojrzał w dół listy i dowiedział się, że ma być w gabinecie profesor McGonagall w poniedziałek o wpół do trzeciej, co oznaczałoby, że ominie go większość Wróżbiarstwa. Wraz z pozostałymi piątoklasistami spędził znaczną część ostatniego weekendu przerwy wielkanocnej czytając wszelkie informacje o karierach, które zostały pozostawione do ich wglądu.
- Cóż, nie podoba mi się Leczenie - oznajmił Ron w ostatni wieczór ferii. Był pogrążony w przeglądaniu ulotki noszącej na przedzie kość skrzyżowaną z różdżką - symbol szpitala Św. Mungo. - To jest napisane, że trzeba mieć przynajmniej "P" na NUTKACH z Eliksirów, Zielarstwa, Transmutacji, Zaklęć i Obrony Przed Czarną Magią. To znaczy... rany... nie wymagają wiele, co?
- No co, to bardzo odpowiedzialna praca, nie? - odparła nieobecnym głosem.
Ślęczała nad jaskraworóżową i pomarańczową ulotką, opatrzoną nagłówkiem, „WIĘC MYŚLISZ, ŻE CHCIAŁBYŚ PRACOWAĆ W RELACJACH Z MUGOLAMI? - Wygląda na to, że nie potrzebujesz zbyt wiele kwalifikacji to utrzymywania kontaktów z Mugolami. Wszystko, czego chcą to SUM z Mugoloznawstwa. "O wiele ważniejsze są Twój entuzjazm, cierpliwość i umiejętność dobrej zabawy!"
- Potrzebujesz znacznie więcej niż umiejętność dobrej zabawy dla utrzymania kontaktu z moim wujem - stwierdził ponuro Harry. - Raczej dobra umiejętność robienia uników. - Był mniej więcej w połowie broszury na temat czarodziejskiej bankowości. - Posłuchajcie tego: "Szukasz rzucającej wyzwania kariery, pełnej podróży, przygód i konkretnych, związanym z niebezpieczeństwem, bonusów od skarbów? Pomyśl w takim razie o stanowisku w Banku Czarodziejów Gringotta, który w chwili obecnej poszukuje Łamaczy Klątw na ekscytujące sposobności zagranicą...". Ale wymagają Numerologii. Dałabyś sobie radę, Hermiono!
- Nie podoba mi się za bardzo bankowość - odpowiedziała wymijająco Hermiona, która teraz pogrążona była w: CZY MASZ W SOBIE TO, CO JEST POTRZEBNE DO SZKOLENIA TROLI OCHRONIARSKICH?
- Hej - odezwał się głos w uchu Harry'ego. Obejrzał się. Fred i George dołączyli do nich. - Ginny rzekła nam słówko na twój temat - powiedział Fred wyciągając nogi na stoliku przed nimi i powodując, że kilka broszur na temat etatów w Ministerstwie Magii ześlizgnęło się na podłogę. - Mówiła, że musisz pogadać z Syriuszem?
- Co? - spytała ostro Hermiona zatrzymując rękę w połowie drogi po "ZRÓB KARIERĘ W DEPARTAMENCIE MAGICZNYCH WYPADKÓW I KATASTROF!"
- Taa... - odparł Harry próbując brzmieć zwyczajnie - tak, pomyślałem, że chciałbym...
- Nie bądź śmieszny - powiedziała Hermiona prostując się i spoglądając na niego jakby nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. - Kiedy Umbridge szpera w kominkach i przeszukuje wszystkie sowy?
- Cóż, myślimy, że jesteśmy w stanie to obejść - stwierdził George przeciągając się i uśmiechając. - To po prostu kwestia spowodowania dywersji. Słuchaj, może zauważyłeś, że byliśmy raczej cicho na froncie chaosu podczas ferii wielkanocnych?
- Zapytaliśmy siebie, jaki jest sens zakłócania wolnych chwil? - ciągnął Fred. - W ogóle nie ma sensu, odpowiedzieliśmy sobie. I do tego przy tym przeszkadzalibyśmy oczywiście ludziom w powtórkach, co jest ostatnią rzeczą, której chcemy.
Ukłonił się świętoszkowato w kierunku Hermiony. Wyglądała raczej zaskoczona tym stwierdzeniem.
- Ale od jutra wracamy do interesu - kontynuował rześko Fred. - I jeśli mamy zamiar spowodować trochę zamieszania, to, czemu nie zrobić tego w taki sposób, by Harry mógł porozmawiać z Syriuszem?
- Tak, ale mimo to - powiedziała Hermiona takim tonem, jakby wyjaśniała coś bardzo prostego komuś bardzo tępemu. - nawet, jeśli dokonacie dywersji, jak niby Harry ma z nim porozmawiać?
- Gabinet Umbridge - odezwał się cicho Harry.
Myślał o tym od dwóch tygodni i nie mógł wymyślić nic innego. Umbridge sama mu powiedziała, że jej własny kominek jest jedynym, który nie jest obserwowany.
- Czy - ty - oszalałeś? - spytała Hermiona ściszonym głosem.
Ron opuścił swoją ulotkę na temat pracy w Handlu Grzybnią Uprawną i obserwował ostrożnie rozmowę.
- Myślę, że nie - odparł Harry wzruszając ramionami.
- I jak masz zamiar w ogóle się tam dostać?
Harry był gotowy na to pytanie.
- Nóż Syriusza - odpowiedział.
- Co proszę?
- W poprzednie święta Syriusz dał mi nóż, który otwiera każdy zamek - wyjaśnił Harry. - Więc nawet, jeśli zaczarowała drzwi tak, że Alahomora nie zadziała, co jak założę się, że zrobiła...
- A co ty o tym myślisz? - Hermiona rzuciła Ronowi i Harry'emu w nieodparty sposób przypomniała się pani Weasley uciekająca się do swego męża podczas jego pierwszej kolacji na Grimmauld Place.
- Nie wiem - odparł Ron wystraszony, że ktoś go spytał o opinię. - Ale jeśli Harry chce to zrobić, to chyba to jego sprawa, prawda?
- Mówi jak prawdziwy przyjaciel i Weasley - stwierdził Fred poklepując mocno Rona po plecach. W porządku, zatem. Myślimy żeby zrobić to jutro, zaraz po lekcjach, bo kiedy wszyscy będą na korytarzach, to powinno spowodować to maksymalny wstrząs... Harry, odpalimy to gdzieś we wschodnim skrzydle, odciągniemy ją od jej gabinetu... Sądzę, że powinniśmy być w stanie zagwarantować ci, ile, dwadzieścia minut? - oznajmił patrząc na George'a.
- Pestka - stwierdził George.
- Co za to dywersja? - spytał Ron.
- Zobaczysz, braciszku - oznajmił Fred, kiedy wraz z Georgem podnieśli się ponownie. Przynajmniej, jeśli przylecisz jutro gdzieś koło piątej na korytarz Grzegorza Przymilnego.

* * *

Następnego dnia Harry obudził się bardzo wcześnie, czując niemal taki niepokój, jak tamtego ranka, kiedy miał dyscyplinarne przesłuchanie w Ministerstwie Magii. Nie tylko myśl o perspektywie włamania się do gabinetu Umbridge i użycia jej kominka, by porozmawiać z Syriuszem sprawiała, że był podenerwowany, chociaż samo to by oczywiście wystarczyło. Tak się złożyło, że dziś był także pierwszy raz, kiedy miał się znaleźć blisko Snape'a odkąd Snape wyrzucił go ze swego gabinetu.
Poleżał chwilę w łóżku myśląc o zbliżającym się dniu, po czym wstał bardzo cicho i podszedł do okna przy łóżku Neville'a i wyjrzał na zewnątrz na naprawdę wspaniały poranek. Niebo było czyste, lekko zamglone, mieniło się błękitem. Na wprost przed sobą Harry mógł dostrzec potężny buk, pod którym jego ojciec kiedyś dręczył Snape'a. Nie był pewien, czy Syriusz mógł mu powiedzieć coś, co wyjaśniło to, co widział w Myślodsiewni, ale gorąco pragnął usłyszeć od Syriusza, co wtedy się stało, wiedzieć, czy były jakieś okoliczności łagodzące, w ogóle jakiekolwiek wytłumaczenie zachowania jego ojca...
Coś przyciągnęło uwagę Harry'ego, jakiś ruch na krawędzi Zakazanego Lasu. Harry zmrużył oczy z powodu słońca i zobaczył Hagrida pojawiającego się spomiędzy drzew. Zdawało się, że powłóczy nogami. Kiedy Harry tak patrzył, Hagrid zataczając się dotarł do drzwi swojej chatki i zniknął wewnątrz niej. Harry obserwował chatkę przez kilka minut. Hagrid nie pojawił się ponownie, ale dym uniósł się z komina, więc Hagrid nie mógł być aż tak ranny, by nie móc rozpalić ognia.
Harry odwrócił się od okna, ruszył z powrotem do swojego kufra i zaczął się ubierać. Mając w perspektywie włamanie do gabinetu Umbridge, Harry nie spodziewał się, że ten dzień będzie należał do spokojnych, ale nie liczył się też z niemalże ciągłymi próbami Hermiony wyperswadowania mu tego, co planował o piątej popołudniu. Po raz pierwszy była, co najmniej tak samo nieuważna na lekcji Historii Magii profesora Binnsa jak Harry i Ron bezustannie szepcząc przestrogi, które Harry bardzo starał się zignorować.
- ... i jeśli cię tam złapie, to oprócz tego, że zostaniesz wylany, będzie mogła się domyślić, że rozmawiałeś z Wąchaczem i tym razem jak przypuszczam, zmusi cię do wypicia Veritaserum i odpowiedzenia na jej pytania...
- Hermiono - spytał Ron ściszonym i pełnym oburzenia głosem. - czy przestaniesz karcić Harry'ego i zaczniesz słuchać Binnsa, czy będę musiał robić własne notatki?
- Możesz dla odmiany porobić notatki, to cię nie zabije!
Zanim dotarli do lochów, ani Harry ani Ron nie odzywali się do Hermiony. Niepowstrzymywana wykorzystała ich ciszę by podtrzymywać niekończący się ciąg okropnych ostrzeżeń. Wszystkie wypowiadała pod nosem tak gwałtownym sykiem, że Seamus stracił całe pięć minut sprawdzając, czy jego kociołek nie przecieka.
Snape w międzyczasie, zdecydował chyba zachowywać się tak, jakby Harry był niewidzialny. Harry był oczywiście przyzwyczajony do tej taktyki, jako że to była jedna z ulubionych wuja Vernona i w sumie był wdzięczny, że nie musiał cierpieć nic gorszego. Właściwie, w porównaniu z tym, co zwykle musiał znosić ze strony Snape'a, z drwinami i złośliwymi uwagami, ta nowa sytuacja była pewnego rodzaju polepszeniem i z zadowoleniem stwierdził, że pozostawiony sam sobie był w stanie całkiem łatwo sporządzić Wywar Wzmacniający. Pod koniec lekcji zaczerpnął trochę mikstury do flakoniku, zakorkował go i zabrał do biurka Snape'a do oceny, czując, że może dostać przynajmniej "P".
Właśnie się odwrócił, kiedy usłyszał odgłos tłukącego się szkła. Malfoy zawył radosnym śmiechem. Harry rozejrzał się. Jego próbka eliksiru leżała w kawałkach na podłodze, a Snape mierzył go pełnym triumfującej przyjemności wzrokiem.
- Ups - powiedział łagodnie. - W takim razie kolejne zero, Potter.
Harry był zbyt rozdrażniony, by się odezwać. Pomaszerował z powrotem do swego kociołka zamierzając napełnić kolejny flakonik i zmusić Snape'a do ocenienia go, ale ku swemu przerażeniu zobaczył, że reszta zawartości zniknęła.
- Tak mi przykro! - krzyknęła Hermiona zatykając ręką usta. - Naprawdę mi przykro, Harry. Myślałam, że skończyłeś, więc posprzątałam!
Harry nie mógł się zmusić do odpowiedzi. Kiedy rozbrzmiał dzwonek wybiegł z lochu bez oglądania się za siebie i przy lunchu specjalnie zajął miejsce między Seamusem i Nevillem, tak by Hermiona nie mogła znów mu zrzędzić na temat używania gabinetu Umbridge.
Kiedy dotarł na Wróżbiarstwo był w tak fatalnym nastroju, że całkiem zapomniał o swoim spotkaniu z profesor McGonagall odnośnie przyszłej kariery, przypominając sobie dopiero wtedy, gdy Ron spytał, czemu nie jest w jej gabinecie. Popędził z powrotem na górę i przybył zupełnie bez tchu spóźniony tylko o kilka minut.
- Przepraszam, pani profesor - wysapał zamknąwszy drzwi. - Zapomniałem.
- Nie szkodzi, Potter - powiedziała rześko, ale kiedy mówiła, ktoś inny pociągnął nosem w kącie. Harry obejrzał się.
W kącie siedziała profesor Umbridge z notatnikiem na kolanach, niewielką falbanką wokół szyi i przeraźliwie miłym uśmieszkiem na twarzy.
- Usiądź, Potter - oznajmiła zwięźle profesor McGonagall. Jej ręce zatrzęsły się lekko, kiedy przerzucała broszury zaścielające jej biurko.
Harry usiadł plecami do Umbridge i ze wszystkich sił udawał, że nie słyszy skrobania jej pióra po notatniku.
- No dobrze, Potter, to spotkanie jest po to, by omówić wiele pomysłów na przyszłą karierę, które mogły ci przyjść do głowy i pomóc ci zdecydować, które przedmioty powinieneś ciągnąć w szóstej i siódmej klasie - powiedziała profesor McGonagall. - Czy myślałeś już, co chciałbyś robić po ukończeniu Hogwartu?
- Eee... - zaczął Harry.
Skrzypiący hałas zza pleców bardzo go rozpraszał.
- Tak? - profesor McGonagall zachęciła Harry'ego.
- No, myślałem żeby... może... zostać aurorem - wymamrotał Harry.
- Będziesz do tego potrzebował najlepszych ocen - powiedziała profesor McGonagall wyciągając spod sterty papierów na swoim biurku małą, czarną ulotkę i otwierając ją. - Z tego, co widzę, wymagają minimum pięciu NUTEK i to nie niżej niż "Powyżej oczekiwań". Następnie będziesz musiał przejść serie surowych testów charakteru i uzdolnień w biurze Aurorów. To bardzo trudna droga kariery, Potter, biorą tylko najlepszych. Właściwie, to myślę, że nikt nie wybrał jej w ciągu ostatnich trzech lat.
W tym momencie profesor Umbridge wydała z siebie bardzo ciche kaszlnięcie, jakby próbowała zobaczyć, jak cicho jest w stanie to zrobić. Profesor McGonagall zignorowała ją.
- Domyślam się, że chciałbyś się dowiedzieć, jakie przedmioty powinieneś wybrać? - ciągnęła dalej trochę głośniej niż przedtem.
- Tak - odparł Harry - Obrona Przed Czarną Magią, jak przypuszczam?
- Naturalnie - stwierdziła rzeczowo profesor McGonagall. - Poradziłabym również...
Profesor Umbridge wydała z siebie następne kaszlnięcie, nieco głośniejsze tym razem. Profesor McGonagall zamknęła na chwilę oczy, otworzyła je ponownie i ciągnęła jakby nic się nie stało.
- Poradziłabym również Transmutację, ponieważ aurorzy zmuszeni są często do transmutowania i detransmutowania podczas swojej pracy. I powinnam cię teraz poinformować, Potter, że nie przyjmuję na moje zajęcia przygotowujące do NUTEK uczniów, którzy nie osiągnęli "Powyżej oczekiwań" albo wyżej na Standardowych Umiejętnościach Magicznych. Powiedziałabym, że tej chwili jesteś na przeciętny "Akceptowalny", więc będziesz się musiał trochę mocniej przyłożyć do pracy przed egzaminami, by mieć możliwość kontynuowania. Następnie powinieneś wziąć Zaklęcia, zawsze przydatne, oraz Eliksiry. Tak, Potter, Eliksiry - dodała z delikatnym drgnięciem uśmiechu na twarzy. - Trucizny i antidota to podstawowa dziedzina wiedzy aurorów. A muszę ci powiedzieć, że profesor Snape kategorycznie odmawia przyjmowania uczniów, którzy dostają cokolwiek innego niż "Znakomicie" na swoim SUMIE, więc...
Profesor Umbridge kaszlnęła najgłośniej jak dotąd.
- Może syropku, Dolores? - spytała lakonicznie profesor McGonagall nie patrząc na nią.
- Ach nie, dziękuję bardzo - odparła Umbridge z tym wdzięczącym się uśmiechem, którego Harry tak nienawidził. - Zastanawiałam się tylko, czy mogę się odrobinkę wtrącić, Minerwo?
- Zdaje się sama stwierdziłaś, że możesz - wycedziła profesor McGonagall przez mocno zaciśnięte zęby.
- Zastanawiałam się tylko, czy pan Potter ma odpowiednie usposobienie jak na aurora? - powiedziała słodko profesor Umbridge.
- Naprawdę? - spytała wyniośle profesor McGonagall. - No dobrze, Potter - ciągnęła jakby nie było wtrącenia - jeśli poważnie o tym myślisz, radziłabym ci skoncentrować się mocno na podciągnięciu Transmutacji i Eliksirów. Widzę, że profesor Flitwick oceniał cię pomiędzy "Akceptowalnym" i "Powyżej oczekiwań" przez ostatnie dwa lata, więc wygląda na to, że twoja znajomość zaklęć jest satysfakcjonująca. Jeśli chodzi o Obronę Przed Czarną Magią twoje oceny generalnie były wysokie, zwłaszcza profesor Lupin uważał, że... jesteś całkiem pewna, że nie chcesz syropku, Dolores?
- Och, nie potrzeba, dziękuję Minerwo - wdzięczyła się profesor Umbridge, która właśnie kaszlnęła jeszcze głośniej - Martwiłam się tylko, że możesz nie mieć przed sobą ostatnich ocen Harry'ego z Obrony Przed Czarną Magią. Jestem całkiem pewna, że podrzuciłam ci notatkę.
- Co, to coś? - spytała profesor McGonagall pełnym niesmaku tonem wyciągając z teczki Harry'ego kawałek różowego pergaminu. Zerknęła na niego, jej brwi uniosły się nieco, po czym bez komentarza wsadziła go z powrotem do teczki.
- Tak. Tak jak mówiłam, Potter, profesor Lupin uważał, że okazujesz zdecydowany talent do tego przedmiotu i oczywiście jako auror...
- Czyżbyś nie zrozumiała mojej notki, Minerwo? - spytała profesor Umbridge przesłodzonym tonem, zupełnie zapominając o kasłaniu.
- Oczywiście, że zrozumiałam - odparła profesor McGonagall zaciskając zęby tak mocno, że słowa wychodziły spomiędzy nich trochę stłumione.
- W takim razie jestem nieco skołowana... obawiam się, że nie całkiem rozumiem jak możesz dawać panu Potterowi fałszywą nadzieję, że...
- Fałszywą nadzieję? - powtórzyła profesor McGonagall nadal usilnie starając się nie patrzeć na profesor Umbridge. - Osiągnął on najwyższe oceny ze wszystkich testów z Obrony Przed Czarną Magią...
- Jest mi bardzo przykro nie zgodzić się z tobą, Minerwo, ale jak możesz zobaczyć z mojej notki, Harry osiąga bardzo kiepskie rezultaty na moich zajęciach...
- Powinnam była wyrazić się jaśniej - powiedziała profesor McGonagall odwracając się w końcu i patrząc Umbridge prosto w oczy. - Osiągnął on najwyższe oceny z wszystkich testów Obrony Przed Czarną Magią u kompetentnych nauczycieli.
Uśmiech profesor Umbridge zgasł tak nagle, jak przepalona żarówka. Usiadła z powrotem w swoim krześle, przewróciła kartkę w swoim notatniku i zaczęła pisać naprawdę szybko, jej wyłupiaste oczy wędrowały z jednej strony na drugą. Profesor McGonagall odwróciła się z powrotem do Harry'ego. Jej oczy płonęły, a wąskie zwykle nozdrza rozszerzyły się.
- Jakieś pytania, Potter?
- Tak - powiedział Harry. - Jakiego rodzaju testy charakteru i uzdolnień przeprowadzane są przez Ministerstwo jeśli zbierze się dość NUTeK?
- Tak, będziesz musiał wykazać umiejętność reagowania w prawidłowy sposób pod presją i tak dalej - odpowiedziała profesor McGonagall - wytrwałość i poświecenie, ponieważ szkolenie na aurora wymaga kolejnych trzech lat, nie wspominając o bardzo wysokich umiejętnościach w praktycznej obronie. To będzie oznaczało o wiele więcej nauki, nawet po tym, jak opuścisz szkołę, więc jeśli nie jesteś przygotowany, aby...
- Sądzę, że przekonasz się również - wtrąciła Umbridge bardzo zimnym teraz głosem - że Ministerstwo patrzy w akta tych, którzy chcą zostać aurorami. W ich kryminalne akta.
- ... jeśli nie jesteś przygotowany, aby podchodzić do kolejnych egzaminów po ukończeniu Hogwartu, powinieneś naprawdę rozejrzeć się za inną...
- Co oznacza, że ten chłopiec ma takie same szanse zostania aurorem, jak Dumbledore powrotu kiedykolwiek do tej szkoły.
- W takim razie całkiem duże szanse - powiedziała profesor McGonagall.
- Potter ma kryminalną przeszłość - oznajmiła głośno Umbridge.
- Potter został uwolniony od wszystkich zarzutów - odpowiedziała jeszcze głośniej McGonagall.
Profesor Umbridge wstała z miejsca. Była tak niska, że nie zrobiło to wielkiej różnicy, ale jej fałszywe wdzięczące zachowanie ustąpiło miejsca ciężkiej furii, która sprawiła, że jej szeroka, sflaczała twarz wyglądała dziwnie złowieszczo.
- Potter nie ma żadnych szans zostania aurorem!
Profesor McGonagall również podniosła się z miejsca i w jej przypadku było to znacznie bardziej imponujące posunięcie: górowała nad profesor Umbridge.
- Potter - powiedziała donośnym głosem - osobiście będę ci asystować w zostaniu aurorem, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię. Nawet jeśli będę musiała trenować cię po nocach, zrobię wszystko, abyś osiągnął wymagane rezultaty!
- Minister Magii nigdy nie zatrudni Harry'ego Pottera! - odparła Umbridge podnosząc z furią głos.
- Zanim Potter będzie gotów, być może będzie nowy Minister Magii! - krzyknęła profesor McGonagall.
- Aha! - wrzasnęła profesor Umbridge wskazując swoim krótkim i grubym palcem w McGonagall. - Tak! Tak, tak, tak! Oczywiście! Tego chcesz, co, Minerwo McGonagall? Chcesz, aby Albus Dumbledore zastąpił Korneliusza Knota! Myślisz, że zostaniesz tym, kim ja jestem, prawda? Starszym Podsekretarzem Ministra i przyszłą dyrektorką!
- Bredzisz - odparła profesor McGonagall z absolutną pogardą. - Potter, na tym skończymy twoje zawodowe konsultacje.
Harry zarzucił torbę na ramię i pospiesznie wyszedł z gabinetu nie mając odwagi spojrzeć na profesor Umbridge. Przez całą drogę z powrotem przez korytarz słyszał, jak ona i profesor McGonagall krzyczą na siebie dalej.
Kiedy tego popołudnia profesor Umbridge wmaszerowała do ich klasy na lekcję Obrony Przed Czarną Magią, nadal dyszała jakby właśnie przebiegła jakiś wyścig.
- Mam nadzieję, że przemyślałeś raz jeszcze to, co zamierzasz zrobić, Harry - wyszeptała Hermiona w chwili, gdy otworzyli książki na Rozdziale Trzydziestym Czwartym, Niebranie Odwetu i Negocjowanie. - Umbridge wygląda jakby już teraz była w wystarczająco kiepskim nastroju...
Umbridge co chwilę rzucała groźne spojrzenia na Harry'ego, który trzymał głowę nisko rozbieganymi oczami wpatrując się w Teorię Obrony Magicznej i rozmyślając...
Właśnie wyobraził sobie reakcję profesor McGonagall, jeśli zostanie schwytany na myszkowaniu w gabinecie profesor Umbridge raptem kilka godzin po tym jak poręczyła za niego... Niby nie było nic, co mogłoby go powstrzymać przed wróceniem po prostu do wieży Gryffindoru i ograniczeniem się do nadziei, że kiedyś tam podczas letnich wakacji będzie miał okazję zapytać Syriusza o scenę, której był świadkiem w Myślodsiewni... nic, z wyjątkiem tego, że sama myśl o podjęciu takiego rozważnego działania sprawiała, że poczuł jakby w jego żołądku znalazł się ołowiany odważnik... i przecież była jeszcze kwestia Freda i George'a, których dywersja już była zaplanowana, nie wspominając o nożu, który dał mu Syriusz i który znajdował się obecnie w jego torbie razem ze starą Peleryną Niewidką jego ojca.
Co nie zmieniało faktu, że gdyby został złapany...
- Dumbledore poświęcił się, by zatrzymać cię w szkole, Harry! - szepnęła Hermiona podnosząc książkę, by zasłonić twarz przed Umbridge - i jeśli dzisiaj zostaniesz wyrzucony, to wszystko pójdzie na nic!
Mógł porzucić swój plan i po prostu nauczyć się żyć ze wspomnieniem tego, co jego ojciec zrobił tamtego letniego dnia ponad dwadzieścia lat temu...
I wtedy przypomniał sobie Syriusza w kominku na górze, we wspólnej sali Gryffindoru...
Jesteś mniej podobny do ojca niż myślałem... To właśnie ryzyko sprawiłoby, że dla twojego ojca byłoby to zabawne...
Ale czy on dalej chciał być jak jego ojciec?
- Harry, nie rób tego, proszę cię, nie rób tego! - poprosiła Hermiona pełnym udręki tonem, kiedy rozbrzmiał dzwonek ogłaszający koniec zajęć.
Nie odpowiedział. Nie wiedział co robić.
Wyglądało na to, że Ron zdecydował się ani nie wygłaszać swojej opinii, ani nie udzielać żadnej rady. Nie patrzył na Harry'ego, jednak kiedy Hermiona otworzyła usta, by jeszcze trochę popróbować przekonać Harry'ego, odezwał się cichym głosem: - Daj sobie spokój, co? Sam wie, co robi.
Serce Harry'ego biło bardzo szybko kiedy opuszczał klasę. Był w pół drogi wzdłuż korytarza, kiedy z oddali usłyszał nieomylne odgłosy dywersji. Gdzieś ponad nimi rozległy się krzyki i wrzaski. Ludzie wychodzący z klas wszędzie dookoła Harry'ego przystawali i zerkali na sufit ze strachem...
Umbridge wytoczyła się ze swojej klasy tak szybko, jak pozwalały jej na to jej krótkie nogi. Wyciągając różdżkę podążyła w przeciwnym kierunku. Teraz albo nigdy.
- Harry... błagam! - poprosiła słabo Hermiona.
Ale on już się zdecydował. Przyciskając mocniej torbę do ramienia, ruszył pędem omijając uczniów, którzy spieszyli w przeciwnym kierunku, by zobaczyć, o co chodzi z całym tym zamieszaniem we wschodnim skrzydle.
Harry dotarł do korytarza wiodącego do gabinetu Umbridge i zobaczył, że jest opustoszały. Pędem schował się za wielką zbroję, której hełm obrócił się sunąc za nim wzrokiem, otworzył torbę, chwycił nóż Syriusza i wdział na siebie Pelerynkę Niewidkę. Następnie wycofał się powoli i ostrożnie zza zbroi i skradając się dotarł do drzwi Umbridge.
Wsunął ostrze magicznego noża do dziurki od klucza i poruszył nim delikatnie w górę i w dół, a następnie wycofał je. Rozległo się cichutkie kliknięcie i drzwi otwarły się. Wskoczył do środka, zamknął szybko za sobą drzwi i rozejrzał się dookoła.
Nic się nie poruszało poza potwornymi kociakami, które nadal figlowały na talerzach na ścianie ponad skonfiskowanymi miotłami.
Harry ściągnął Pelerynę i ruszając ku kominkowi w kilka chwil znalazł to, czego szukał - małe pudełka zawierające połyskujący proszek Fiuu.
Przykucnął z trzęsącymi się rękoma przed pustym paleniskiem. Nigdy wcześniej tego nie robił, chociaż wydawało mu się, że wie jak to musi działać. Wsadzając głowę do kominka wziął sporą szczyptę proszku i upuścił ją na kłody ułożone schludno pod nim. Natychmiast rozgorzały szmaragdowozielonymi płomieniami.
- Numer dwanaście, Grimmauld Place! - oznajmił Harry głośno i wyraźnie.
To było jedno z najciekawszych wrażeń, jakich kiedykolwiek doświadczył. Oczywiście podróżował już wcześniej za pomocą proszku Fiuu, ale wtedy całe jego ciało przemieszczało się w płomieniach przez sieć czarodziejskich kominków, rozciągającą się po kraju. Tym razem jego kolana pozostały sztywno na zimnej podłodze gabinetu Umbridge i tylko jego głowa popędziła przez szmaragdowy ogień...
I wtedy, tak nagle jak się zaczęło, wirowanie ustało. Odczuwając lekkie mdłości i czując się tak jakby wokół jego głowy owinięty był jakiś szczególnie ciepły szal, Harry otworzył oczy. Spoglądał z kuchennego kominka na długi drewniany stół, przy którym siedział pogrążony nad kawałkiem pergaminu mężczyzna.
- Syriusz?
Mężczyzna podskoczył i rozejrzał się dokoła. Nie był to Syriusz, ale Lupin.
- Harry! - odezwał się kompletnie zszokowany. - Co ty tu... co się stało, wszystko w porządku?
- Tak - odparł Harry. - Zastanawiałem się tylko... to znaczy... chciałem tylko... pogadać z Syriuszem.
- Zawołam go - odpowiedział Lupin powstając z miejsca. Nadal wyglądał na zdumionego. - Poszedł na górę poszukać Stforka, znów chyba chowa się gdzieś na strychu...
I Harry zobaczył, jak Lupin wybiega z kuchni. Został teraz sam nie mając na co patrzeć poza nogami krzeseł i stołu. Zastanawiał się czemu Syriusz nigdy nie wspomniał, jak bardzo niewygodne było rozmawianie przez kominek. Jego kolana już sprzeciwiały się boleśnie przedłużającemu się kontaktowi z twardą kamienną podłogą gabinetu Umbridge.
Lupin powrócił ze spieszącym się Syriuszem kilka chwil później.
- O co chodzi? - spytał natarczywie Syriusz odgarniając długie czarne włosy z oczu i opadając na podłogę przed kominkiem, tak że on i Harry byli na jednym poziomie. Lupin przyklęknął również. Wyglądał na bardzo zaniepokojonego. - Wszystko w porządku? Potrzebujesz pomocy?
- Nie - odpowiedział Harry - nic w tym stylu... Chciałem tylko porozmawiać... o moim tacie.
Wymienili pełne wielkiego zaskoczenia spojrzenia, ale Harry nie miał czasu, by poczuć zażenowanie czy zakłopotanie. Z każdą sekundą odczuwał coraz większy ból w kolanach i jak zgadywał minęło już pięć minut od początku zamieszania. George gwarantował mu zaledwie dwadzieścia. Dlatego więc od razu przeszedł do opowiadania o tym, co zobaczył w Myślodsiewni.
Kiedy skończył, ani Syriusz ani Lupin nie odzywali się przez chwilę. Następnie Lupin odezwał się cicho.
- Nie chciałbym, abyś osądzał swojego ojca po tym, co tam zobaczyłeś, Harry. Miał wtedy tylko piętnaście lat...
- Ja też mam piętnaście lat - przerwał mu rozgorączkowany Harry.
- Słuchaj, Harry - powiedział Syriusz uspokajająco - James i Snape nienawidzili się nawzajem od chwili, gdy pierwszy raz spojrzeli na siebie, to była po prostu jedna z tych rzeczy, rozumiesz, prawda? Myślę, że James był wszystkim tym, czym Snape chciał być - był popularny, był dobry w quidditcha, dobry właściwie we wszystkim. A Snape był tylko takim małym dziwakiem, którego oczkiem w głowie była Czarna Magia, a James, cokolwiek może ci się wydawać, Harry, zawsze nienawidził Czarnej Magii.
- Tak - odparł Harry - ale zaatakował Snape'a właściwie bez powodu, tylko dlatego, że... no... tylko dlatego, że ty powiedziałeś że się nudzisz - dokończył z lekko skruszonym tonem w głosie.
- Nie jestem z tego dumny - stwierdził szybko Syriusz.
Lupin popatrzył w bok na Syriusza i powiedział: - Słuchaj, Harry, musisz zrozumieć, że twój ojciec i Syriusz byli najlepsi w całej szkole we wszystkim, co robili - wszyscy uważali, że są najfajniejsi... i jeśli czasem trochę ich poniosło...
- Chcesz powiedzieć, jeśli czasem byli małymi bezczelnymi głupkami - wtrącił Syriusz.
Lupin uśmiechnął się.
- Ciągle targał swoje włosy - oznajmił Harry pełnym bólu głosem.
Syriusz i Lupin roześmiali się.
- Zapomniałem, że zwykł to robić - powiedział czule Syriusz.
- Zabawiał się zniczem? - spytał niecierpliwie Lupin.
- Tak - odparł Harry obserwując z niezrozumieniem jak Syriusz i Lupin uśmiechnęli się rozpamiętująco. - No... ja pomyślałem, że zachowywał się trochę jak kretyn.
- Oczywiście, że zachowywał się trochę jak kretyn! - oznajmił żywo Syriusz - Wszyscy byliśmy kretynami! No dobrze... Lunatyk może nie tak bardzo - powiedział uczciwie spoglądając na Lupina.
Ale Lupin potrząsnął głową. - Czy kiedykolwiek powiedziałem wam, żebyście odpuścili Snape'owi? - spytał. - Czy kiedykolwiek miałem dość odwagi, by powiedzieć wam, że uważam, że przeginacie?
- Taa, cóż - odparł Syriusz - czasem sprawiałeś, że wstydziliśmy się za siebie... to było coś...
- I - Harry ciągnął zawzięcie zdecydowany powiedzieć wszystko co mu leżało na sercu, skoro już tu był. - co cały czas patrzył na dziewczyny nad jeziorem, mając nadzieje, że go obserwują!
- Och, no tak, zawsze robił z siebie głupka, kiedy tylko Lily była w pobliżu - odpowiedział Syriusz wzruszając ramionami. - Nie mógł przestać się popisywać, gdy tylko był blisko niej.
- Jak to się stało, że za niego wyszła? - spytał z bólem Harry. - Nienawidziła go!
- E tam, nieprawda - stwierdził Syriusz.
- Zaczęła z nim chodzić w siódmej klasie - wyjaśnił Lupin.
- Kiedy w końcu James trochę przestał się puszyć - mówił Syriusz.
- I przestał rzucać zaklęcia na ludzi dla samej zabawy - dodał Lupin.
- Nawet na Snape'a? - spytał Harry.
- No cóż - powiedział wolno Lupin - Snape był szczególnym przypadkiem. To znaczy, nigdy nie przepuścił okazji, by przekląć Jamesa, więc nie możesz oczekiwać, że James puszczał mu to płazem, prawda?
- A moja mama nic na to nie mówiła?
- Mówiąc prawdę, nie wiedziała zbyt wiele na ten temat - odparł Syriusz. - To znaczy, James nie brał Snape'a na randki z nią i nie rzucał w niego czarów na jej oczach, nie?
Syriusz nachmurzył się widząc, że Harry nadal nie był przekonany.
- Słuchaj - powiedział. - Twój ojciec był najlepszym przyjacielem jakiego miałem i był dobrym człowiekiem. Wiele osób jest idiotami w wieku piętnastu lat. On z tego wyrósł.
- Tak, w porządku - westchnął ciężko Harry. - Po prostu nigdy nie myślałem, że będzie mi żal Snape'a.
- A skoro o tym wspominasz - odezwał się Lupin, a pomiędzy jego brwiami pojawiła się lekka zmarszczka. - Jak zareagował Snape, kiedy dowiedział się, że widziałeś to wszystko?
- Powiedział mi, że nigdy więcej nie będzie mnie uczył Oklumencji - powiedział obojętnie Harry - tak jakby to było wielkie rozczaro...
- CO zrobił? - wrzasnął Syriusz sprawiając, że Harry podskoczył i zachłysnął się popiołem.
- Mówisz poważnie, Harry? - spytał szybko Lupin. - Przestał dawać ci lekcje?
- No - odpowiedział Harry zdziwiony tym, co uznał za zdecydowanie zbytnie reagowanie. - Ale jest OK, nie zależy mi, mówiąc prawdę nawet mi trochę ulżyło...
- Przybędę tam zamienić słówko ze Snapem! - oznajmił potężnie Syriusz i właściwie zaczął się podnosić, ale Lupin sprowadził go z powrotem na ziemię.
- Jeśli ktoś z nim o tym porozmawia, to będę to ja! - powiedział stanowczo - Ale Harry, przede wszystkim, masz wrócić do Snape'a i powiedzieć mu, że pod żadnym pozorem nie wolno mu przestać udzielać ci lekcji... kiedy Dumbledore usłyszy...
- Nie mogę mu tego powiedzieć, zabiłby mnie! - oburzył się Harry. - Nie widzieliście go, kiedy wydostaliśmy się z Myślodsiewni.
- Harry, nie ma nic ważniejszego od twojej nauki Oklumencji! - powiedział poważnie Lupin. - Rozumiesz mnie? Nic!
- OK, OK - powiedział Harry kompletnie zmieszany, nie mówiąc o irytacji. - Spróbuję... spróbuję powiedzieć mu coś... ale to nie będzie...
Zamilkł. Słyszał odległy odgłos kroków.
- Czy to Stforek schodzi na dół?
- Nie - odpowiedział Syriusz zerkając za siebie. - To musi być ktoś po twojej stronie.
Serce Harry'ego zatrzymało się na kilka uderzeń.
- Lepiej już pójdę! - rzucił pospiesznie i wyciągnął głowę z kominka na Grimmauld Place. Przez chwilę wydawało mu się, że jego głowa obraca się na ramionach, po czym znalazł się na klęczkach przed kominkiem Umbridge z głową sztywno na karku, obserwując jak szmaragdowe płomienie migoczą i gasną.
- Szybko, szybko! - usłyszał charczące pomruki tuż za drzwiami gabinetu. - Ach, zostawiła drzwi otwarte...
Harry zanurkował po Pelerynę Niewidkę i ledwie zdążył naciągnąć ją z powrotem na siebie, kiedy do gabinetu wparował Filch. Z jakiegoś powodu wyglądał na niezmiernie zadowolonego i idąc przez pokój mówił do siebie gorączkowo. Otworzył szufladę biurka Umbridge i zaczął szperać w papierach wewnątrz niej.
- Pozwolenie na chłostę... pozwolenie na chłostę... W końcu mogę to zrobić... przez lata sobie zbierali...
Wyciągnął kawałek pergaminu, ucałował go i szurając nogami popędził z powrotem na zewnątrz przyciskając go do piersi.
Harry zerwał się na nogi i upewniając się, że ma przy sobie swoją torbę i że Peleryna Niewidka okrywa go całkowicie otworzył szarpnięciem drzwi i pospieszył za Filchem, który kuśtykał szybciej niż kiedykolwiek Harry widział.
Piętro poniżej gabinetu Umbridge Harry uznał, że bezpiecznie jest stać się znów widzialnym. Ściągnął Pelerynę, utknął ją w torbie i pospieszył dalej. Z Sali Wejściowej dobiegały wielkie krzyki i zgiełk. Zbiegł po marmurowych schodach i to co zobaczył, wyglądało jakby cała szkoła zebrała się w jednym miejscu.
Było dokładnie tak, jak tego wieczoru, kiedy została zwolniona Trelawney. Uczniowie stali wszędzie pod ścianami w wielkim kręgu (niektórzy z nich, jak zauważył Harry, pokryci byli substancją, która wyglądała bardzo podobnie do Śmierdziglutów). Nauczyciele i duchy również znajdowali się pośród tłumu. Spośród obserwatorów wyróżniali się członkowie Brygady Inkwizycyjnej, którzy wyglądali wszyscy na bardzo zadowolonych z siebie. W powietrzu unosił się Irytek, gapiąc się na Freda i George'a, którzy stali pośrodku sali i bez wątpienia wyglądali na dwóch ludzi właśnie przypartych do muru.
- Ach tak! - oznajmiła triumfująco Umbridge. Harry zdał sobie sprawę, że stała zaledwie o kilka stopni przed nim, raz jeszcze spoglądając na swój łup. - Więc... Uważacie, że to zabawne zmieniać szkolny korytarz w bagno, co?
- Ta, całkiem zabawne - odpowiedział Fred patrząc na nią bez najmniejszych oznak strachu.
Filch przepchnął się bliżej Umbridge, niemal płacząc ze szczęścia.
- Mam ten formularz, pani dyrektor - powiedział ochryple machając kawałkiem pergaminu, który jak Harry widział, zabrał właśnie z jej biurka. - Mam ten formularz i bicze już czekają... och proszę pozwolić mi zrobić to teraz...
- Bardzo dobrze, Argusie - odparła - Wy dwaj - ciągnęła dalej wpatrując się w Freda i George'a - za chwilę przekonacie się, co dzieje się ze złoczyńcami w mojej szkole.
- A wiesz co? - powiedział Fred. - Myślę, że się nie przekonamy.
Odwrócił się do brata bliźniaka.
- George - oznajmił Fred - Myślę, że wyrośliśmy już z pełnoczasowej edukacji.
- Taa, wiesz, sam myślę dokładnie tak samo - odpowiedział mu lekko George.
- Nie uważasz, że czas sprawdzić nasze talenty w rzeczywistym świecie? - spytał Fred.
- Zdecydowanie - odparł George.
I zanim Umbridge zdołała powiedzieć słowo, unieśli różdżki i powiedzieli razem:
- Accio miotły!
Harry usłyszał głośny trzask gdzieś w oddali. Spojrzał w lewo i uchylił się w samą porę. Miotły Freda i George'a, jedna z nich nadal ciągnąc za sobą ciężki łańcuch i żelazny kołek, do którego Umbridge przypięła je do ściany, pędziły korytarzem w kierunku swoich właścicieli. Skręciły w lewo, runęły w dół po schodach i zatrzymały się ostro przed bliźniakami brzęcząc głośno łańcuchem po ozdobnej kamiennej posadzce.
- Nie spotkamy się - powiedział Fred profesor Umbridge przekładając nogę nad miotłą.
- Dokładnie, nie przejmuj się pozostawaniem w kontakcie - dodał George dosiadając swojej.
Fred rozejrzał się po zgromadzonych uczniach, po cichym bacznym tłumie.
- Jeśli ktoś chciałby zakupić Przenośne Bagno, takie jak to powyżej, przybywajcie na ulicę Pokątną pod numer dziewięćdziesiąt trzy - Świetne Czarodziejskie Pomysły Weasleyów - oznajmił donośnym głosem. - Nasz nowy lokal!
- Specjalne zniżki dla uczniów Hogwartu, którzy przysięgną, że użyją naszych produktów dla pozbycia się stąd tej starej wiedźmy - dodał George wskazując na profesor Umbridge.
- ZATRZYMAĆ ICH! - wrzasnęła Umbridge, ale już było za późno. Kiedy Brygada Inkwizycyjna zbliżyła się, Fred i George odepchnęli się od podłogi wystrzeliwując na piętnaście stóp w powietrze. Metalowy kołek zamajtał niebezpiecznie poniżej. Fred spojrzał przez salę na poltergeista unoszącego się na jego poziomie nad tłumem.
- Zgotuj jej piekło dla nas, Irytku!
Harry nigdy wcześniej nie widział, by Irytek przyjmował polecenia od uczniów. Ale tym razem Irytek zamaszyście ściągnął z głowy swój kapelusz i wyprężył się w salucie kiedy Fred i George zatoczyli koło przy zgiełkliwych oklaskach uczniów poniżej i wystrzelili przez otwarte frontowe drzwi wprost w cudowny zachód słońca.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

 
Grawp
Opowieść o locie ku wolności Freda i George'a była opowiadana raz po raz tak często przez następnych kilka dni, że Harry był pewien, iż stanie się wkrótce hogwardzką legendą. W przeciągu tygodnia nawet ci, którzy byli naocznymi świadkami byli w połowie przekonani, że widzieli jak przed wylotem przez drzwi, bliźniacy zanurkowali na swoich miotłach i obrzucali Umbridge łajnobombami. Bezpośrednim następstwem ich odejścia była wielka fala rozmów o skopiowaniu ich wyczynu. Harry często słyszał, jak uczniowie mówią rzeczy w stylu: - Szczerze, są dni, kiedy mam ochotę wskoczyć na miotłę i odlecieć stąd. Albo: - Jeszcze jedna lekcja jak ta i normalnie zrobię Weasleya.
Fred i George zapewnili sobie, że nikt nie był w stanie zbyt szybko o nich zapomnieć. Po pierwsze nie zostawili instrukcji na temat tego jak usunąć bagno, które wypełniało teraz korytarz na piątym piętrze wschodniego skrzydła. Widziano jak Umbridge i Filch próbują różnych sposobów usunięcia go, ale bez skutku. Ostateczne teren został odgrodzony linami i zgrzytający z wściekłości zębami Filch otrzymał zadanie przeprowadzania uczniów przez nie do ich klas. Harry był pewien, że nauczyciele tacy jak McGonagall, czy Flitwick mogliby usunąć to bagno w jednej chwili, ale tak jak w przypadku Ognistych Pędzihuków Freda i George'a, woleli raczej obserwować zmagania Umbridge.
Następna sprawa to dwie duże dziury w kształcie mioteł w drzwiach gabinetu Umbridge, przez które przebiły się Zmiataczki Freda i George'a, by dołączyć do swoich panów. Filch wstawił nowe drzwi i przeniósł Błyskawicę Harry'ego do lochów, gdzie jak głosiły plotki, Umbridge postawiła na straży uzbrojonego trolla ochroniarskiego, by jej pilnował. Jednak kłopotom Umbridge nie było końca.
Wielu uczniów, zainspirowanych przykładem Freda i George'a walczyło teraz o zwolnione ostatnio stanowiska Naczelnych Wichrzycieli. Pomimo nowych drzwi, komuś udało się przemycić do gabinetu Umbridge niuchacza o owłosionym pyszczku, który z miejsca rozniósł wszystko w strzępy w poszukiwaniu lśniących przedmiotów i skoczył na Umbridge kiedy weszła do pomieszczenia próbując odgryźć pierścienie z jej grubych, krótkich palców. Łajnobomby i Cuchnące Kulki tak często były podrzucane na korytarzach, że pośród uczniów zapanowała nowa moda rzucania na siebie Zaklęcia Bąblogłowy przed wyjściem z sali po lekcji, co zapewniało im dostęp świeżego powietrza, chociaż nadawało im wszystkim dziwny wygląd - jakby nosili na głowach odwrócone do góry dnem akwaria.
Filch wałęsał się po korytarzach ze szpicrutą w pogotowiu w rękach, desperacko próbując złapać złoczyńców, problem jednak polegał na tym, że było ich tak wielu, że nigdy nie wiedział, w którą stronę się zwrócić. Brygada Inkwizycyjna próbowała mu pomóc, ale dziwne rzeczy nie przestawały przytrafiać się jej członkom. Warrington z drużyny quidditcha Slytherinu zgłosił się do skrzydła szpitalnego z potworną dolegliwością skóry, która sprawiła, że wyglądał jakby był pokryty płatkami kukurydzianymi. Pansy Parkinson, ku rozkoszy Hermiony, opuściła wszystkie lekcje następnego dnia po tym jak wyrosło jej poroże.
W międzyczasie stało się jasne jak wiele Leniwych Przekąsek udało się sprzedać Fredowi i George'owi przed opuszczeniem Hogwartu. Kiedy tylko Umbridge wchodziła do klasy, uczniowie grupowo zaczynali mdleć, wymiotować, dostawać groźnych gorączek, albo puszczać krew z obu dziurek od nosa. Wrzeszcząc z wściekłości i frustracji próbowała podążać za tajemniczymi symptomami aż do ich źródła, ale uczniowie uparcie twierdzili, że cierpią na umbridżitis. Po tym jak nałożyła szlaban na kolejne cztery grupy i nie udało jej się odkryć ich sekretu, zmuszona była poddać się i pozwolić krwawiącym, mdlejącym, pocącym się i wymiotującym uczniom opuszczać gromadnie jej zajęcia.
Ale nawet ci, którzy używali Przekąsek, nie byli w stanie zmierzyć się z mistrzem chaosu, Irytkiem, który jak się zdawało, wziął sobie do serca słowa rzucone na odchodne przez Freda. Rechocząc obłąkańczo latał po szkole stawiając pionowo stoły, wyskakując z tablic wywracając posągi i wazy. Dwukrotnie zamknął panią Norris w komplecie zbroi, skąd przy wtórze głośnego wycia wyciągana była przez wściekłego woźnego. Irytek rozbijał latarnie i gasił świece, żonglował płonącymi pochodniami nad głowami wrzeszczących uczniów, sprawiał, że starannie ułożone stosy pergaminów stawały w ogniu albo wylatywały przez okna. Zalał drugie piętro odkręcając wszystkie kurki w łazienkach, upuścił torbę pełną tarantuli pośrodku Wielkiej Sali podczas śniadania i kiedy miał ochotę na przerwę unosił się godzinami za Umbridge i prychał na cały głos za każdym razem, gdy się odzywała.
Wyglądało na to, że nikt z grona nauczycielskiego poza Filchem nie spieszył jej na pomoc. Właściwie to w tydzień po odejściu Freda i George'a, Harry był świadkiem jak profesor McGonagall przechodziła obok Irytka, który z determinacją obluzowywał kryształowy żyrandol i mógłby przysiąc, że słyszał jak kącikiem ust powiedziała poltergeistowi: - Odkręca się w drugą stronę.
Na domiar tego Montague nadal nie otrząsnął się ze swego pobytu w toalecie. Pozostawał skołowany i zdezorientowany i pewnego wtorku widziano jego rodziców maszerujących w kierunku frontowych drzwi. Wyglądali na nadzwyczaj wściekłych.
- Nie powinniśmy powiedzieć czegoś? - spytała Hermiona zmartwionym głosem przyciskając twarz do szyby w czasie lekcji Zaklęć, tak by móc zobaczyć jak pan i pani Montague wmaszerowują do środka. - Na temat tego, co mu się stało? Na wypadek gdyby miało to pomóc pani Pomfrey wyleczyć go?
- Oczywiście że nie, wyjdzie z tego - powiedział obojętnie Ron.
- Tak czy siak, więcej kłopotów dla Umbridge, prawda? - stwierdził Harry zadowolonym głosem.
Obaj z Ronem stuknęli różdżkami w filiżanki, które mieli zaczarować. Filiżanka Harry'ego wypuściła cztery bardzo krótkie nóżki, które nie były w stanie dosięgnąć biurka i wymachiwały bezcelowo w powietrzu. Filiżance Rona wyrosły cztery bardziej cienkie, wrzecionowate nogi, które podźwignęły ją z biurka z wielkim trudem, dygotały przez parę sekund i załamały się sprawiając, że filiżanka rozbiła się na dwoje.
- Reparo - powiedziała szybko Hermiona naprawiając filiżankę Rona machnięciem różdżki. - To wszystko bardzo fajnie, ale co jeśli Montague ma już tak na stałe?
- A kto by się przejmował? - spytał z poirytowaniem Ron, podczas gdy jego filiżanka znów podniosła się jak pijana z gwałtownym drżeniem w kolanach. - Montague nie powinien próbować zabierać Gryffindorowi wszystkich punktów, nie? Jeśli już chcesz się o kogoś martwić, Hermiono, to lepiej martw się o mnie!
- O ciebie? - spytała chwytając swoją filiżankę, która pędziła radośnie przez biurko na czterech małych, silnych, wyczarowanych na wzór wierzby nogach i stawiając ją na powrót przed sobą. - A niby czemu miałabym się martwić o ciebie?
- Kiedy list od mamy w końcu przejdzie przez proces prześwietlania przez Umbridge - wyjaśnił gorzko Ron podtrzymując teraz swoją filiżankę, próbującą kiepsko utrzymać się na swoich słabowitych nogach. - będę miał poważne kłopoty. Nie zdziwiłbym się, gdyby przysłała kolejnego wyjca.
- Ale...
- Poczekaj tylko, to oczywiście będzie moja wina, że Fred i George odeszli - powiedział ponuro Ron. - Powie, że powinienem był ich powstrzymać, powinienem był chwycić końce ich mioteł i uwiesić się na nich czy coś w tym stylu... taa, to wszystko będzie moja wina.
- No cóż, jeśli faktycznie tak powie, to będzie bardzo niesprawiedliwe, nie byłeś w stanie nic zrobić! Ale jestem pewna, że nie powie. Chciałam powiedzieć, jeśli to prawda, że mają lokal na ulicy Pokątnej, to musieli to planować od wieków.
- Tak, ale to już kolejna sprawa, w jaki sposób dostali ten lokal? - spytał Ron uderzając filiżankę różdżką tak mocno, że jej nogi załamały się ponownie i opadła w drgawkach przed nim. - To jest trochę pokrętne, nie? Będą potrzebować mnóstwo galeonów, by stać ich było na wynajęcie miejsca na ulicy Pokątnej. Będzie chciała wiedzieć w czym siedzieli, że wytrzasnęli skądś tyle złota.
- No tak, to też przyszło mi na myśl - odparła Hermiona pozwalając swojej filiżance biegać małymi kółkami wokół filiżanki Harry'ego, której krótkie nóżki nadal nie były w stanie dosięgnąć blatu biurka. - Zastanawiałam się, czy to Mundungus namówił ich na sprzedawanie kradzionych rzeczy, czy coś równie paskudnego.
- Nie namówił - stwierdził zwięźle Harry.
- A ty skąd wiesz? - spytali razem Ron i Hermiona.
- Ponieważ... - Harry zawahał się, ale wydawało się, że nadszedł w końcu moment przyznania się. Nic dobrego nie wynikłoby z siedzenia cicho, jeśli miało to oznaczać, że ktoś będzie podejrzewał, iż Fred i George są kryminalistami. - Ponieważ dostali to złoto ode mnie. Dałem im w czerwcu swoją nagrodę z Turnieju Trójmagicznego.
Zapadła porażająca cisza, po czym filiżanka Hermiony podbiegła prosto do krawędzi biurka i roztrzaskała się na podłodze.
- Och, Harry, nie zrobiłeś tego! - powiedziała.
- Tak właśnie, zrobiłem - odparł buntowniczo Harry. - I zupełnie tego nie żałuję. Ja nie potrzebowałem tego złota, a oni będą świetni w prowadzeniu sklepu ze śmiesznymi rzeczami.
- Ale to jest super! - odezwał się przejęty Ron. - To wszystko twoja wina, Harry... Mama nie może mnie o nic obwiniać! Mogę jej powiedzieć?
- Tak, sądzę, że powinieneś - powiedział głucho Harry - zwłaszcza jeśli uważa, że zajmują się kradzionymi kociołkami, czy coś w tym stylu.
Hermiona nie odezwała się ani słowem przez resztę lekcji, ale Harry miał silne przeczucie, że jej wytrzymałość niedługo się skończy. I faktycznie, kiedy tylko opuścili zamek na przerwę i stali wokoło w promieniach słabego majowego słońca, utkwiła w Harrym wzrok i otworzyła usta ze zdecydowaną miną.
Harry przeszkodził jej zanim w ogóle zaczęła.
- Nie ma sensu pouczać mnie, to już się stało - stwierdził stanowczo. - Fred i Goerge mają to złoto... z tego, co widać wydali też już niezłą część z tego... i nie jestem w stanie odzyskać go od nich i zresztą wcale nie mam zamiaru. Więc sobie oszczędź, Hermiono.
- Nie miałam zamiaru mówić nic na temat Freda i George'a! - odparła zranionym głosem.
Ron prychnął z niedowierzaniem, a Hermiona rzuciła mu bardzo wstrętne spojrzenie.
- Nie, nieprawda! - powiedziała ze złością. - Tak naprawdę chciałam spytać Harry'ego, kiedy ma zamiar wrócić do Snape'a i poprosić go o kolejne lekcje Oklumencji!
Serce Harry'ego zadrżało. Kiedy tylko wyczerpany został temat pełnego dramaturgii odejścia Freda i George'a, co jak trzeba przyznać zajęło wiele godzin, Ron i Hermiona chcieli usłyszeć wieści o Syriuszu. Jako że Harry nie przyznał się im do powodu, dla którego w ogóle chciał porozmawiać z Syriuszem, było mu ciężko wymyślić, co ma im powiedzieć. W końcu zgodnie z prawdą wyjaśnił, że Syriusz chciał, aby Harry powrócił do lekcji Oklumencji. I od tamtej pory żałował tego. Hermiona nie chciała porzucić tego tematu i wracała do niego w chwilach, kiedy Harry najmniej się tego spodziewał.
- Nie powiesz mi, że przestałeś miewać te śmieszne sny - oznajmiła tym razem Hermiona - bo Ron powiedział mi, że mamrotałeś przez sen ostatniej nocy.
Harry rzucił Ronowi wściekłe spojrzenie. Ron miał na tyle poczucia przyzwoitości, by wyglądać, jakby wstydził się za siebie.
- Mamrotałeś tylko troszeczkę - mruknął przepraszająco. - Coś w stylu "jeszcze tylko trochę".
- Śniło mi się, że oglądałem jak gracie w quidditcha - skłamał brutalnie Harry. - Chciałem żebyś wyciągnął się jeszcze tylko trochę, by móc w końcu chwycić kafla.
Uszy Rona zaczerwieniły się. Harry poczuł coś na kształt mściwej przyjemności. Oczywiście nie śniło mu się nic w tym stylu.
Ostatniej nocy znów wyprawił się w podróż po korytarzu Departamentu Tajemnic. Przeszedł przez okrągłą salę, dalej przez pomieszczenie pełne kliknięć i tańczących świateł, aż znalazł się znów w przypominającej jaskinię sali pełnej półek, na których umieszczone były zakurzone szklane kule.
Pospieszył prosto w kierunku rzędu numer dziewięćdziesiąt siedem, skręcił w lewo i ruszył biegiem wzdłuż niego... to prawdopodobnie wtedy powiedział to na głos... jeszcze tylko trochę... bo poczuł jak część jego świadomości walczy by się przebudzić... i zanim dotarł do końca rzędu znów leżał w pościeli wpatrując się w baldachim rozpostarty nad łóżkiem.
- Ale próbujesz blokować swój umysł, prawda? - spytała Hermiona wpatrując się w Harry'ego. - Ćwiczysz dalej swoją Oklumencję?
- No jasne że tak - odpowiedział Harry starając się zabrzmieć tak, jakby to pytanie było obraźliwe, ale raczej unikając jej wzroku. Prawda była taka, że był tak bardzo ciekaw, co kryło się w tym pomieszczeniu pełnym zakurzonych kul, że z chęcią oczekiwał na ciąg dalszy snów.
Problem polegał na tym, że do egzaminów został już tylko niecały miesiąc i przy każdej wolnej chwili poświęconej na powtórki jego umysł zdawał się być tak nasycony informacjami kiedy szedł do łóżka, że w ogóle trudno mu było zasnąć. A kiedy już mu się to udawało, wyczerpany nerwowo mózg przez większość nocy przedstawiał mu głupie sny dotyczące egzaminów. Podejrzewał również, że fragment jego umysłu, ten fragment który często przemawiał głosem Hermiony, poczuwał się teraz do winy przy każdej okazji, gdy przemierzał ten korytarz zakończony czarnymi drzwiami i wybudzał go ze snu zanim był w stanie dotrzeć do końca podróży.
- Wiesz - odezwał się Ron, którego uszy wciąż płonęły czerwienią - jeśli Montague nie dojdzie do siebie zanim Slytherin zagra z Hufflepuffem, może będziemy mieli szansę na wygranie Pucharu.
- Tak, tak myślę - odparł Harry zadowolony ze zmiany tematu.
- To znaczy, patrz, wygraliśmy jedną, przegraliśmy jedną... jeśli Slytherin przegra z Hufflepuffem w najbliższą sobotę...
- Tak, zgadza się - powiedział Harry gubiąc się w tym, z czym się zgadza. Cho Chang przeszła właśnie przez dziedziniec stanowczo nie patrząc na niego.

* * *

Finałowy mecz sezonu quidditcha, Gryffindor kontra Ravenclaw, miał się odbyć w ostatni weekend maja. Chociaż Slytherin został ledwo, ledwo pokonany przez Hufflepuff w ich ostatniej grze, nikt z Gryffindoru nie ośmielał się marzyć o zwycięstwie, głównie (chociaż oczywiście nikt mu tego nie powiedział) przez tragiczny bilans bramkarski Rona. W nim jednak, jak się wydawało obudził się nowy optymizm.
- Bo widzicie, już chyba gorszy być nie mogę, prawda? - oznajmił ponuro Harry'emu i Hermionie przy śniadaniu rankiem w dniu, kiedy miał się odbyć mecz. - Nie ma nic do stracenia, nie?
- Wiesz - stwierdziła Hermiona, kiedy nieco później wraz z Harrym szli na boisko pośród bardzo rozemocjonowanego tłumu. - Myślę, że Ronowi może pójść nawet lepiej, kiedy nie ma Freda i George'a w pobliżu. Oni jakoś nigdy nie pokładali w nim wielkiego zaufania.
Luna Lovegood wyprzedziła ich. Na czubku głowy miała coś, co wyglądało jak żywy orzeł.
- O rany, zapomniałam! - powiedziała Hermiona obserwując jak orzeł macha skrzydłami, kiedy Luna przeszła się sennie obok grupy chichoczących i wytykających ją palcami Ślizgonów. - Cho będzie grała, prawda?
Harry, który nie zapomniał o tym, zaledwie stęknął.
Znaleźli miejsca w najlepszym rzędzie. Był ładny, jasny dzień. Ron nie mógł sobie wymarzyć lepszego, a Harry stwierdził, że wbrew wszelkim nadziejom, wierzy iż Ron nie da Ślizgonom powodu do kolejnych chóralnych śpiewów "Weasley jest naszym królem".
Jak zwykle komentował Lee Jordan, który od czasu odejścia Freda i George'a był bardzo przybity. Kiedy drużyny wyleciały na boisko, wymienił nazwiska graczy, ale zrobił to ze znacznie mniejszym zapałem niż to miał w zwyczaju.
- Bradley... Davies... Chang... - powiedział, a Harry poczuł, jak jego żołądek wykonał nie tyle fikołka, co słabe szarpnięcie, kiedy Cho wyszła na boisko. Jej lśniące czarne włosy falowały na lekkim wietrze... Nie był już wcale pewien, czego właściwie oczekiwał, z wyjątkiem tego, że nie mógł już znieść więcej sprzeczek. Nawet widok jej, rozmawiającej z ożywieniem z Rogerem Daviesem, kiedy szykowali się do wejścia na miotły wywołał w nim tylko lekkie ukłucie zazdrości.
- I wystartowali! - oznajmił Lee. - I Davies przejmuje natychmiast kafla, kapitan Ravenclawu Davies leci z kaflem, mija Johnson, mija Bell, mija też Spinnet... leci prosto po gola! Będzie strzelał i... i... - Lee przeklął bardzo głośno. - I strzelił.
Harry i Hermiona jęknęli wraz z resztą Gryfonów. Jak było do przewidzenia okropni Ślizgoni po drugiej stronie trybun zaczęli śpiewać:

Weasley sam nas dziś wyręczy
Nie zasłoni dziś obręczy...

- Harry - odezwał się ochrypły głos w uchu Harry'ego. - Hermiono...
Harry obejrzał się i zobaczył olbrzymią, brodatą twarz Hagrida wystającą pomiędzy miejscami. Najwidoczniej przecisnął się przez cały rząd za nimi, bo pierwszo i drugoroczniacy, których właśnie minął byli lekko pognieceni i porozpychani. Z jakiegoś powodu Hagrid był zgięty w pół, jakby nie chciał, by ktoś go zobaczył, chociaż nadal był przynajmniej cztery stopy wyższy niż wszyscy dokoła.
- Słuchajcie - wyszeptał - Możecie pójść zy mną? Teraz? Kiedy szyscy oglundają mecz?
- Eee.. nie może to poczekać, Hagridzie? - spytał Harry. - Aż skończy się mecz?
- Ni - odparł Hagrid. - Ni, Harry, musi być teraz... Kiedy szyscy patrzą w inną stronę... proszę?
Z nosa Hagrida delikatnie leciała krew. Oba oczy miał podbite. Harry nie widział go z tak bliska odkąd powrócił do szkoły. Wyglądał na kompletnie poobijanego.
- Jasne - odpowiedział natychmiast Harry. - jasne, pójdziemy.
I wraz z Hermioną wycofali się wzdłuż swego rzędu, przy wtórze narzekań ze strony uczniów, którzy musieli z ich powodu wstawać z miejsca. Ludzie w rzędzie Hagrida nie narzekali, zaledwie próbując skurczyć się tak bardzo, jak to było możliwe.
- Doceniam to, wicie, naprawdę. - oznajmił Hagrid, kiedy dotarli do schodów. Kiedy schodzili na łąki poniżej przez cały czas rozglądał się nerwowo. - Mam tylko nadzieję, że ona nie zoboczy jak idzimy.
- Masz na myśli Umbridge? - spytał Harry. - Nie zobaczy, siedzi razem z całą swoją Brygadą Inkwizycyjną, nie widziałeś? Widać musi się spodziewać kłopotów w czasie meczu.
- Taa, no trochę kłopotów by ni zaszkudziło - powiedział Hagrid zatrzymując się, by wyjrzeć za krawędź trybun i upewnić się, że przestrzeń pomiędzy boiskiem i jego chatką jest pusta. - Dałoby nam wincej czasu.
- O co chodzi, Hagridzie? - odezwała się Hermiona spoglądając na niego z wyrazem zaniepokojenia na twarzy, kiedy spieszyli przez łąki w kierunku krawędzi Lasu.
- Za... zara zobaczycie - odpowiedział Hagrid oglądając się przez ramię, kiedy znad trybun uniósł się potężny ryk. - Hej, któś właśnie strzelił?
- To pewnie Ravenclaw - westchnął ciężko Harry.
- Dobrze... dobrze... - stwierdził z rozkojarzeniem Hagrid. - to dobrze...
Musieli truchtać, żeby dotrzymać mu kroku kiedy maszerował przez łąki rozglądając się dokoła z każdym krokiem. Kiedy dotarli do jego chatki, Hermiona skręciła odruchowo w lewo, w kierunku wejściowych drzwi. Hagrid jednakże przeszedł prosto obok nich w kierunku cienia rzucanego przez drzewa na krawędzi Lasu, gdzie podniósł kuszę, która stała oparta o drzewo. Kiedy zdał sobie sprawę, że nie ma ich już przy nim, obrócił się.
- Idzimy tam - powiedział potrząsając swoją kudłatą głową za siebie.
- Do Lasu? - spytała zdumiona Hermiona.
- Taa - odparł Hagrid. - Nu dali, szybko, zanim nas zauważą!
Harry i Hermiona spojrzeli na siebie, po czym zanurkowali pod osłonę drzew za Hagridem, który już z kuszą na ramieniu maszerował dalej w zielony mrok. Harry i Hermiona pobiegli, by za nim nadążyć.
- Hagridzie, czemu jesteś uzbrojony? - spytał Harry.
- Tylko na wszelki wypadek - odpowiedział Hagrid wzruszając swoimi wielkimi ramionami.
- Tamtego dnia, kiedy pokazywałeś nam śmiercioślady nie miałeś ze sobą kuszy - odezwała się bojaźliwie Hermiona.
- Nee, racja, tyle że wtedy nie szliśmy tak daleko - odparł Hagrid. - A poza tym to było zanim Firenzo opuścił Las, prawda?
- Dlaczego odejście Firenzo sprawia taką różnicę? - spytała z ciekawością Hermiona.
- Bo inne centaury złoszczą się na mnie, właśnie dlatego. - odpowiedział cicho Hagrid rozglądając się dokoła. - Kiedyś były... nu, ni można rzec przyjacielskie... aleśmy se radzili. Trzymały się rozem, ale zawsze zjawiali się kiedy chciałem zamienić słówko. A teroz już ni.
Westchął głęboko.
- Firenzo powiedział, że są wściekłe, bo poszedł pracować dla Dumbledore'a - powiedział Harry i potknął się o wystający korzeń, zbyt zajęty przyglądaniem się sylwetce Hagrida.
- Ta - potwierdził ciężko Hagrid. - Nu tak, ni do końca wściekłe. Potwornie wściekłe. Gdybym sie nie wtrącił kopałyby Firenzo aż du śmirci...
- Zatakowały go? - spytała wstrząśnięta Hermiona.
- Ano - burknął Hagrid przepychając się przez kilka nisko wiszących gałęzi. - Miał na karku pół stada.
- I powstrzymałeś ich? - spytał zdumiony i poruszony Harry. - Sam?
- Jasne że tak, ni mogłem stać i gapić się jak go zabijają, nie? - spytał Hagrid. - Całe szczęście, że przechodziłem, serio... i tak se myślę, że Firenzo mógłby se przypomnieć to zanim zaczął mi wysyłać te głupie ostrzeżenia! - dodał gorączkowo i niespodziewanie.
Harry i Hermiona spojrzeli na siebie zaskoczeni, ale Hagrid nachmurzył się i nie rozwodził się nad tym.
- W każdym razie - ciągnął dysząc trochę ciężej niż zwykle. - od tamtej pory inne centaury wkurzają się na mnie i problem w tym, że mają w Lesie spore wpływy... w kuńcu to najmądrzejsze stworzenia tutaj.
- Czy to dlatego tu jesteśmy, Hagridzie? - spytała Hermiona. - Z powodu centaurów?
- Ach ni - odparł Hagrid potrząsając przecząco głową. - ni, ni chodzi o nie. Nu jasne, mogliby skomplikować nieco problem, ta.. ale za niedługo sami zobaczycie o co chodzi.
Po tej niezrozumiałej uwadze umilkł i wysunął się nieco do przodu robiąc jeden krok na każde ich trzy, tak że mieli wielkie kłopoty z nadążeniem za nim.
Ścieżka stawała się coraz bardziej zarośnięta i kiedy dalej zagłębiali się w Las, drzewa rosły tak blisko siebie, że zrobiło się tak ciemno jak o zmierzchu. Wkrótce byli już daleko za polaną, na której Hagrid pokazywał im śmiercioślady, ale Harry nie czuł niepokoju aż do chwili, gdy Hagrid niespodziewanie zszedł ze ścieżki i zaczął przedzierać między drzewami w kierunki ciemnego serca Lasu.
- Hagridzie! - odezwał się Harry przedzierając się przez gęsto splątane jeżyny, nad którymi Hagrid przestąpił z łatwością i przypominając sobie bardzo wyraźnie, co przydarzyło mu się przy innej okazji, kiedy zeszli ze ścieżki w Zakazanym Lesie. - Dokąd idziemy?
- Jeszcze troszki - rzucił Hagrid przez ramię - Nu dali, Harry... tera musimy trzymać się razem.
Trzymanie się razem było w przypadku Hagrida wielkim wysiłkiem przy tych wszystkich gałęziach i gęstwinie cierni przez które Hagrid przechodził z taką łatwością, jakby były pajęczynami, a które czepiały się szat Harry'ego i Hermiony często oplątując ich na tyle poważnie, że musieli zatrzymywać się na całe minuty, by się uwolnić. Wkrótce ramiona i nogi Harry'ego pokryły małe ranki i zadrapania. Byli tak głęboko w Zakazanym Lesie, że czasem wszystko, co w tym mroku Harry był w stanie dostrzec z Hagrida, to masywny, ciemny kształt przed sobą. Zdawało się, że przez stłumioną ciszę nie przedziera się żaden dźwięk. Trzask łamiącej się gałązki rozbrzmiał głośnym echem i najmniejsza oznaka ruchu, chociaż mogła pochodzić jedynie od niewinnego wróbelka, sprawiła, że Harry wpatrzył się w mrok w poszukiwaniu sprawcy. Przyszło mu na myśl, że nigdy wcześniej nie udało mu się zajść tak daleko w las bez spotykania jakichś stworzeń. Ich nieobecność jawiła mu się jako coś złowieszczego.
- Hagridzie, czy byłoby w porządku, gdybyśmy zaświecili nasze różdżki? - spytała cichutko Hermiona.
- Eee... no dobra - szepnął w odpowiedzi Hagrid. - Właściwie...
Zatrzymał się nagle i odwrócił się. Hermiona wlazła prosto na niego i odbiła się w tył. Harry złapał ją tuż zanim upadła na podłoże Lasu.
- Może będzie najlepiej, jeśli zatrzymamy się tu, co bym mógł... wam wszystko opowiedzieć. - wyjaśnił Hagrid. - Zanim tam zajdziemy.
- Dobrze! - powiedziała Hermiona, kiedy Harry postawił ją znów na nogi. Oboje mruknęli Lumos! i końcówki ich różdżek zapłonęły. Twarz Hagrida wyłoniła się z mroku w świetle dwóch falujących promieni i Harry znów zobaczył, że Hagrid jest smutny i podenerwowany.
- W porząsiu - oznajmił Hagrid. - No dobra... widzicie... rzecz w tym...
Wziął głęboki oddech.
- No winc, bardzo możliwe, że mogą mnie teraz wywalić w każdej chwili - powiedział.
Harry i Hermiona spojrzeli po sobie i z powrotem popatrzyli na niego.
- Ale wytrwałeś już tak długo... - zaczęła Hermiona. - Czemu myślisz...
- Umbridge uważa, że to ja podrzuciłem tego niuchacza w jej biurze.
- A to ty? - spytał Harry zanim zdołał się powstrzymać.
- Ni, do diaska, ni ja! - odparł oburzony Hagrid. - Tyle że to ma związek z magicznymi stworzeniami i ona myśli, że to ma cuś wspólnego ze mną. Sami wicie, że szukała okazji, by się mnie pozbyć odkąd wróciłem. Nie chcę odchodzić oczywiście, ale gdyby nie... no... wicie... szczególne okoliczności, o których mam zamiar wam rzec, to polazłbym już teraz, co by nie dać jej szansy zrobienia tego przed całą szkoła, tak jak to zrobiła z Trelawney.
Harry i Hermiona oboje zaczęli protestować, ale Hagrid uciszył ich machnięciem jednej ze swoich olbrzymich rąk.
- Tu nie konic świata, będę mógł pomóc Dumbledore'owi kiedy już stąd pójdę, mogę być przydatny dla Zakonu. A wy, ludziska, będziecie mieli Grubbly-Plank... i ... i przejdziecie spoko przez egzaminy...
Jego głos zadrżał i załamał się.
- Nie martwcie się o mnie - dodał pospiesznie, kiedy Hermiona chciała poklepać go po ramieniu. Wyciągnął wielką, nakrapianą chusteczkę z kieszeni swojego płaszcza i wytarł w nią oczy. - Słuchajcie, nie mówiłbym wam tego w ogóle, gdybym nie musiał. Bo widzicie, kiedy ja odejdę... no... ni mogę odejść bez... bez powiedzenia komuś... bo... bo będę potrzebował, żebyśta mi pomogli. I Ron też, jeśli będzie chciał.
- Jasne, że ci pomożemy - odpowiedział natychmiast Harry. - Co chcesz, żebyśmy zrobili?
Hagrid pociągnął potężnie nosem i bez słów poklepał Harry'ego po ramieniu z taką siłą, że Harry'ego odrzuciło na bok na drzewo.
- Wiedziałem, że powicie "tak" - powiedział Hagrid w swoją chusteczkę - ale ja ni.. nigdy... ni zapomnę... no dobra... chodźcie... jeszcze tylko troszki dalej tędy... uważajcie teraz, tu są pokrzywy...
Szli w ciszy przez kolejne piętnaście minut. Harry właśnie otworzył usta, by zapytać jak daleko jeszcze muszą iść, kiedy Hagrid wyrzucił w górę prawe ramię, by zasygnalizować, że powinni się zatrzymać.
- Naprawdę spokojnie - powiedział łagodnie. - Teraz bardzo cicho...
Skradając się ruszyli naprzód i Harry dostrzegł, że stali przed wielką, gładką fałdą ziemi niemal tak wysoką jak Hagrid. Z ukłuciem strachu pomyślał, że z pewnością jest to legowisko jakiegoś wielkiego zwierzęcia. Wokół nasypu drzewa były powyrywane z korzeniami, tak że stał on na czystym skrawku ziemi, otoczony przez sterty pni i konarów, które były ułożone w pewien rodzaj ogrodzenia, czy barykady, za którym teraz stali Harry, Hermiona i Hagrid.
- Śpi - wyszeptał Hagrid.
Faktycznie Harry słyszał odległe, rytmiczne dudnienie, które brzmiało jak para potężnych pracujących płuc. Spojrzał w bok na Hermionę, która gapiła się na fałdę z lekko otwartymi ustami. Była kompletnie przerażona.
- Hagridzie - powiedziała szeptem, który był ledwie słyszalny ponad dźwiękami wydawanymi przez śpiącą istotę. - Kto to jest?
Dla Harry'ego to pytanie zabrzmiało dziwnie... Sam miał zamiar spytać - Co to jest?
- Hagridzie, powiedziałeś nam... - odezwała się Hermiona, a jej różdżka trzęsła się teraz w jej ręku. - powiedziałeś nam, że żaden z nich nie chciał przyjść!
Harry popatrzył na nią, przeniósł wzrok na Hagrida i kiedy dotarło do niego zrozumienie, spojrzał z powrotem na nasyp z lekkim westchnieniem przerażenia.
Wielka fałda ziemi, na której on, Hermiona i Hagrid mogliby z łatwością stanąć poruszała się powoli w górę i w dół w rytmie głębokiego, pełnego chrząknięć oddechu. To wcale nie była fałda. To były zakrzywione plecy czegoś, co najwyraźniej było...
- No... tego... ni, on ni chciał przyjść - powiedział załamany Hagrid - Ale ja musiałem go tu przyprowadzić, Hermiono, musiałem!
- Ale dlaczego? - spytała Hermiona, której głos brzmiał tak, jakby miała się rozpłakać. - Dlaczego... co... och, Hagridzie!
- Wiedziałem, że jeśli tylko przyprowadzę go z powrotem - Hagrid sam też był bliski łez - i ... i nauczę go trochę manier... to będę mógł zabrać go do ludzi i pokazać szyskim, że jest nieszkodliwy!
- Nieszkodliwy! - odezwała się Hermiona przenikliwym głosem, a Hagrid zaczął uciszająco machać gorączkowo rękami, jako że wielka istota przed nimi chrząknęła głośno i poruszyła się we śnie. - Przez cały ten czas cię krzywdził, prawda? To stąd miałeś te wszystkie zranienia!
- On nie zdaje sobie sprawy ze swojej siły! - zapewniał gorliwie Hagrid. - I już jest coraz lepszy, już nawet tak bardzo nie walczy...
- Więc to dlatego dotarcie do domu zajęło ci aż dwa miesiące! - powiedziała gorączkowo Hermiona. - Och Hagridzie, dlaczego przyprowadziłeś go ze sobą, skoro nie chciał iść? Czy nie byłby bardziej szczęśliwy z innymi takimi jak on?
- Oni wszyscy nim pomiatali, Hermiono, bo jest taki mały! - sprzeciwił się Hagrid.
- Mały? - spytała Hermiona. - Mały??
- Hermiono, nie mogłem go zostawić - powiedział Hagrid, a po jego poranionej twarzy na brodę popłynęły łzy. - Widzisz... on jest moim bratem!
Hermiona po prostu wlepiła w niego wzrok z otwartymi ustami.
- Hagridzie, kiedy mówisz "brat" - odezwał się wolno Harry - to masz na myśli...?
- No... przyrodni brat - poprawił się Hagrid. - Wygląda na to, że moja matka zeszła się z innym olbrzymem, kiedy zostawiła mojego tatę i poszła i miała Grawpa...
- Grawpa? - spytał Harry.
- Ta... no tak to brzmi jak wymawia swoje imię - powiedział zaniepokojony Hagrid. - On nie mówi wiele po angielsku... Próbowałech go uczyć... w każdym razie, wygląda na to, że wcale nie lubiła go bardziej niż mnie. Widzicie, z olbrzymkami tak to jest, że liczy się rodzenie dobrych, wielkich dzieci, a on zawsze był trochę z tyłu jak na olbrzyma... jedno szesnaście stóp...
- Och tak, malutki! - odezwała się Hermiona, a w jej głosie rozbrzmiewał histeryczny sarkazm. - Absolutnie tyciusieńki!
- Był pomiatany przez nich wszystkich... po prostu ni mogłem go tak zostawić...
- Czy Madame Maxime chciała zabrać go ze sobą? - spytał Harry.
- Ona... no tego, ona rozumiała jakie to dla mni ważne - powiedział Hagrid wykręcając swoje wielkie dłonie. - A... ale muszę przyznać, że po jakimś czasie truchę się nim zmęczyła... więc się rozdzieliliśmy w drodze powrotnej do domu... Ale obicała nie mówić nikomu...
- Jak na niebiosa udało ci się go tu sprowadzić niezauważenie? - spytał Harry.
- No tego... widzicie, to dlatego zajęło to tyle czasu - odparł Hagrid. - Mogli my jeno podróżować nocą i przez dzikie tereny i takie tam. Jasne, że on całkiem nieźle kryje się na ziemi kiedy tego chce, ale on ciągle chciał wracać.
- Och Hagridzie, dlaczego na niebiosa nie puściłeś go! - spytała Hermiona opadając na wyrwane drzewo i kryjąc twarz w dłoniach. - Co ty sobie w ogóle wyobrażasz zrobić z brutalnym olbrzymem, który nawet nie chce to być!
- No, tentego... słuchaj, "brutalny" to trochę za ciężkie słowo - zaoponował Hagrid, nadal z poruszeniem wykręcając dłonie. - Przyznaję, że machnął mi może parę razy, kiedy był w kiepskim nastroju, ale już jest lepiej, o wiele lepiej, łatwo się uspokaja.
- Więc po co się te liny w takim razie? - zapytał Harry.
Właśnie zauważył liny grube jak młode drzewka, rozciągające się od pni największych pobliskich drzew do miejsca, gdzie na ziemi leżał skulony Grawp, obrócony plecami do nich.
- Musisz go trzymać uwiązanego? - spytała słabo Hermiona.
- No... ta... - odpowiedział zaniepokojony Hagrid. - Widzicie... to jest tak jak mówiłem... on tak naprawdę nie zdaje sobie sprawy ze swojej siły.
Harry zrozumiał teraz skąd się wziął ten podejrzany brak żadnych innych żyjących stworzeń w tej części Lasu.
- Więc co chcesz, żebyśmy Harry, Ron i ja zrobili? - spytała Hermiona z zalęknieniem.
- Żebyście się nim zajęli - odpowiedział skrzecząco Hagrid. - Kiedy ja odejdę.
Harry i Hermiona wymienili pełne bólu spojrzenia. Harry z przykrością zdał sobie sprawę, że już obiecał Hagridowi zrobić wszystko, o cokolwiek poprosi.
- A... a co dokładnie ma w to wchodzić? - spytała Hermiona.
- Nie chodzi o jedzenie ani nic w tym stylu! - zapewnił gorliwie Hagrid. - On sam se może zadbać o to bez problemu. Ptaki i jelenie i takie tam... nie, on potrzebuje towarzystwa. Tak żebym wiedział, że ktoś się nim opiekuje, że ktoś próbuje go... no trochę uczyć, wicie...
Harry nie odezwał się słowem, ale odwrócił się z powrotem, by popatrzeć na olbrzymią postać pogrążoną we śnie na ziemi przed nimi. W przeciwieństwie do Hagrida, który wyglądał po prostu na przerośniętego człowieka, Grawp wyglądał na dziwnie zniekształconego. To, co Harry wziął za ogromny, porośnięty mchem głaz po lewej stronie wielkiej fałdy ziemi, teraz rozpoznał jako głowę Grawpa. Była o wiele większa proporcjonalnie do ciała, niż głowa człowieka, niemal idealnie okrągła i pokryta mocno kręconymi, rosnącymi blisko siebie włosami w kolorze paproci. Krawędź jednego, wielkiego, mięsistego ucha widoczna była na czubku głowy, która wyrastała raczej jak w przypadku wuja Vernona prosto z barków, albo z bardzo niewielką, albo w ogóle pozbawiona szyi. Plecy, kryjące się pod czymś, co wyglądało jak brudny, brązowawy kaftan zrobiony ze zszytych ze sobą kawałków zwierzęcych skór, były bardzo szerokie. I kiedy Grawp spał, zdawały się lekko napinać na nierównych bliznach na skórze. Wielkie nogi skulone były pod ciałem. Harry mógł dostrzec podeszwy potężnych, brudnych, bosych stóp, wielkich jak młoty kowalskie, spoczywające jedna na drugiej na ziemistym podłożu Lasu.
- Chcesz żebyśmy go uczyli - odezwał się Harry głuchym głosem. Teraz rozumiał, co znaczyło ostrzeżenie Firenzo. Jego próby nie skutkują. Lepiej by zrobił, gdyby sobie odpuścił. Oczywiście inne stworzenia żyjące w lesie musiały słyszeć o bezowocnych próbach Hagrida nauczenia Grawpa angielskiego.
- Ta... nawet jeśli po prostu z nim troszki pogaworzycie - odparł z nadzieją Hagrid. - Bo tak se myślę, że jeśli pogada z ludźmi, to lepiej zrozumie, że wszyscy go lubimy i że chcemy by został.
Harry spojrzał na Hermionę, która popatrzyła na niego przez palce na swej twarzy.
- Coś zdaje się, że wolałabyś już Norberta, co? - spytał, a ona zaśmiała się drżącym głosem.
- Więc zrobicie to? - zapytał Hagrid, który zdaje się nie chwycił tego, co powiedział właśnie Harry.
- My... - odparł Harry, już związany obietnicą. - Spróbujemy, Hagridzie.
- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, Harry - powiedział Hagrid uśmiechając się bardzo łzawo i przykładając znów chustkę do twarzy. - I nie chcę, żebyście za bardzo się tym zajmowali... wiem, że macie egzaminy... Wicie, gdybyście tylko mogli wpaść tu w tej Pelerynie Niewidce z raz w tygodniu może i zamienić z nim parę słów. Obudzę go w takim razie... przedstawię was...
- C... nie! - odezwała się Hermiona zrywając się z miejsca. - Hagridzie, nie, nie budź go, naprawdę, nie potrzebujemy...
Ale Hagrid przekroczył już wielki pień drzewa przed nimi i szedł w kierunku Grawpa. Kiedy był jakieś dziesięć stóp od niego, podniósł z ziemi długi, ułamany konar, uśmiechnął się dla otuchy przez ramię do Harry'ego i Hermiony, po czym szturchnął Grawpa mocno w plecy końcem kija.
Olbrzym wydał z siebie ryk, który echem rozniósł się po cichym Lesie. Ptaki na czubkach drzew uniosły się świergocząc ze swoich gałęzi i odleciały. W międzyczasie przed Harrym i Hermioną olbrzymi Grawp podnosił się z ziemi, która zadrżała, kiedy położył na niej swoją wielgaśną dłoń by podnieść się na kolana. Odwrócił głowę, by spojrzeć, kto i co zakłóciło jego sen.
- W porząsiu, Grawpuś? - spytał Hagrid głosem, który miał być radosny, wycofując się jednocześnie z uniesionym do góry długim konarem, gotowy dźgnąć go ponownie. - Dobrze się spało, co?
Harry i Hermiona wycofali się najdalej jak mogli, cały czas utrzymując olbrzyma w zasięgu wzroku. Grawp przyklęknął między dwoma drzewami, których jeszcze nie wyrwał. Patrzyli na jego przerażająco wielką twarz, która przypominała szary księżyc w pełni, wyłaniający się z mroku polany. Wyglądało to tak jakby jego rysy wyciosane były w ogromnej kamiennej piłce. Nos był krótki, gruby i niekształtny, usta wykrzywione i pełne zniekształconych żółtych zębów wielkości połowy cegłówki. Oczy, malutkie na standardy olbrzymów, były mętnie zielonkawo brązowe i w tej chwili na w pół sklejone od snu. Grawp uniósł brudne kłykcie, każdy wielki jak piłka do krykieta, do oczu, przetarł je żywo i bez ostrzeżenia podniósł się z miejsca z zadziwiającą szybkością i zwinnością.
- O rany! - Harry usłyszał za sobą przerażony pisk Hermiony.
Drzewa, do których przywiązane było końce lin owiniętych wokół nadgarstków i kostek Grawpa zatrzeszczały złowrogo. Tak jak mówił Hagrid, miał przynajmniej szesnaście stóp wzrostu. Rozglądając się niewyraźnie dokoła Grawp wyciągnął dłoń wielkości plażowego parasola, chwycił ptasie gniazdo z wyższych gałęzi potężnej sosny i odwrócił je do góry dnem z rykiem wyraźnego niezadowolenia, że nie było w nim żadnego ptaka. Jajka poleciały jak granaty w kierunku ziemi i Hagrid wyciągnął ramiona nad głowę, by się osłonić.
- W każdym razie, Grawpuś - krzyknął Hagrid patrząc ostrożnie w górę na wypadek kolejnych spadających jajek - przyprowadziłem kilkoro przyjaciół, żebyś ich poznał. Pamiętasz, mówiłem ci, że to zrobię. Pamiętasz, jak mówiłem, że może będę musiał pójść sobie na małą wycieczkę i oni zostaną zaopiekować się troszki tobą? Pamiętasz, Grawpuś?
Ale Grawp zaledwie ryknął nisko po raz kolejny. Ciężko było powiedzieć, czy słuchał Hagrida, czy w ogóle rozpoznawał dźwięki, które wydawał Hagrid jako mowę. Chwycił teraz wierzchołek sosny i przyciągał go do siebie, najwyraźniej z czystej przyjemności zobaczenia jak daleko odskoczy, kiedy go puści.
- Słuchaj, Grawpuś, nie rób tego! - krzyknął Hagrid. - W ten sposób właśnie wyrwałeś te pozostałe...
I faktycznie Harry mógł dostrzec, jak ziemia wokół korzeni drzewa zaczyna pękać.
- Przyprowadziłem ci towarzystwo! - wrzasnął Hagrid. - Towarzystwo, widzisz! Popatrz na dół ty wielki błaźnie, przyprowadziłem ci przyjaciół!
- Och, Hagridzie, nie - jęknęła Hermiona, ale Hagrid już uniósł znowu konar i szturchnął ostro Grawpa w kolano.
Olbrzym puścił wierzchołek drzewa, które zakołysało się niebezpiecznie i obsypało Hagrida deszczem sosnowych igieł i spojrzał w dół.
- To - powiedział Hagrid spiesząc ku miejscu, w którym stali Harry i Hermiona - jest Harry, Grawp! Harry Potter! On może będzie przychodzić do ciebie, jeśli ja będę musiał odejść, rozumiesz?
Olbrzym dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę z tego, że byli tu Harry i Hermiona. Obserwowali oni w wielkiej trwodze, jak opuścił swoją wielką głowę, by przyjrzeć się im mgliście.
- A to jest Hermiona, widzisz? Her... - Hagrid zawahał się. Zwracając się do Hermiony spytał - Masz coś przeciwko, żeby nazywał cię Hermi, Hermiono? Bo to po prostu jest trudne imię, żeby je zapamiętał.
- Nie, w ogóle - pisnęła Hermiona.
- To jest Hermi, Grawp! I ona też będzie tu przychodzić! Czy to nie fajowo? Co? Dwoje przyjaciół, którzy... GRAWPUŚ, NIE!!
Ręka Grawpa wystrzeliła znikąd w kierunku Hermiony. Harry chwycił ją i pociągnął w tył za drzewo, tak że pięść Grawpa drasnęła pień, ale zacisnęła się na pustym powietrzu.
- NIEDOBRY CHŁOPIEC, GRAWPUŚ! - usłyszeli jak Hagrid wrzeszczy, kiedy Hermiona przywarła do Harry'ego za drzewem drżąc i łkając. - BARDZO NIEDOBRY CHŁOPIEC! NIE WOLNO ŁAPAĆ - AUU!
Harry wytknął głowę zza pnia i zobaczył Hagrida leżącego na plecach z ręką przy nosie. Grawp najwyraźniej tracąc zainteresowanie wyprostował się i znów zajmował się wyginaniem sosny tak daleko, jak się dało.
- W porząsiu - powiedział stłumionym głosem Hagrid podnosząc się z jedną ręką uciskającą krwawiący nos, a drugą zaciśniętą na kuszy. - No to... widzicie... spotkaliście go... i tera będzie was znał kiedy wrócicie... No... ten tego...
Spojrzał na Grawpa, który przyciągał właśnie sosnę z wyrazem niezmiernej przyjemności na swej przypominającej głaz twarzy. Korzenie skrzypiały, kiedy wyrywał je z ziemi.
- No dobra, myślę że dość na jeden dzień - stwierdził Hagrid. - My... eee... wracajmy już, co?
Harry i Hermiona przytaknęli. Hagrid zarzucił znów na ramię swoją kuszę i nadal uciskając swój nos poprowadził ich z powrotem pomiędzy drzewa.
Przez jakiś czas nikt się nie odzywał, nawet gdy usłyszeli odległy trzask, oznaczający, że Grawp wyrwał w końcu tę sosnę. Twarz Hermiony była blada i skupiona. Harry'emu nic nie przychodziło do głowy. Co się do licha stanie, kiedy ktoś odkryje, że Hagrid ukrył Grawpa w Zakazanym Lesie? A on obiecał, że on, Ron i Hermiona będą kontynuować kompletnie bezsensowne próby ucywilizowania olbrzyma. Jak w ogóle Hagrid mógł, nawet przy całej swej ogromnej zdolności do oszukiwania się, że drapieżne zwierzęta są miłe i nieszkodliwe, łudzić się, że Grawp kiedykolwiek będzie gotów do obcowania z ludźmi?
- Czekajcie - odezwał się nagle Hagrid, dokładnie kiedy Harry i Hermiona zmagali się z połaciem grubego ptasiego rdestu za jego plecami. Wyciągnął bełt z kołczanu na ramieniu i ułożył go w kuszy. Harry i Hermiona unieśli w górę różdżki. Teraz, kiedy przestali iść, oni również usłyszeli jakiś ruch w pobliżu.
- Cholibka - powiedział cicho Hagrid.
- Myślałem, że wytłumaczyliśmy ci, Hagridzie - oznajmił głęboki, męski głos. - że nie jesteś tu już mile widziany?
Nagi tors mężczyzny zdawał się przez moment szybować ku nim przez cętkowany zielony półmrok. Potem zobaczyli, że jego biodra połączone były gładko z kasztanowym ciałem konia. Centaur miał dumną twarz z wystającymi kościami policzkowymi i długie czarne włosy. Podobnie jak Hagrid był uzbrojony. Z jego ramienia zwisały długi łuk i kołczan pełen strzał.
- Sie masz, Magorian? - odezwał się ostrożnie Hagrid.
Drzewa za centaurem zaszeleściły i za jego plecami pojawiła się jeszcze czwórka czy piątka centaurów. Harry rozpoznał brodatego Zakałę o czarnym ciele, którego spotkał blisko cztery lata temu tej samej nocy, kiedy poznał Firenzo. Zakała nie dał po sobie poznać, że kiedykolwiek wcześniej widział Harry'ego.
- A więc - powiedział z paskudną intonacją w głosie zwracając się natychmiast do Magoriana. - Uzgodniliśmy, jak myślę, co zrobimy jeśli ten człowiek kiedykolwiek jeszcze pokaże się w Lesie?
- Więc teraz jestem "ten człowiek", co? - spytał Hagrid. - Tylko dlatego, że powstrzymałem was od popełnienia morderstwa?
- Nie powinieneś był się wtrącać, Hagridzie - powiedział Magorian. - Nasze sposoby, nie są twymi, tak jak i nasze prawa. Firenzo zdradził nas i splamił nasz honor.
- Nie wiem jak do tego doszliście - stwierdził ze zniecierpliwieniem Hagrid. - Nie zrobił nic poza tym, że pomaga Albusowi Dumbledore...
- Firenzo oddał się w niewolę ludziom - oznajmił szary centaur ze srogą, mocno pomarszczoną twarzą.
- Niewolę! - powtórzył zjadliwie Hagrid. - On tylko robi przysługę Dumbledore'owi, to wszystko...
- Rozpowszechnia naszą wiedzę i sekrety pośród ludźmi - powiedział cicho Magorian. - Nie może być powrotu z takiej hańby.
- Skoro tak mówisz - odparł Hagrid wzruszając ramionami. - ale osobiście uważam, że popełniacie wielki błąd...
- Tak jak i ty, człowieku - wtrącił się Zakała - wracając do naszego Lasu, kiedy ostrzegaliśmy cię...
- No to teraz mnie posłuchaj - przerwał ze złością Hagrid. - Nie życzę sobie mówienia "nasz" Las, jeśli o to chodzi. To nie od ciebie zależy, kto tu przychodzi i kto łazi...
- Ani tym bardziej od ciebie, Hagridzie - powiedział łagodnie Magorian. - Dzisiaj pozwolę ci przejść, bo towarzyszą ci twoi młodzi...
- Oni nie są jego! - wtrącił pogardliwie Zakała. - To uczniowie, Magorianie, ze szkoły! Prawdopodobnie już zyskali na naukach tego zdrajcy Firenzo!
- Tak czy siak - odpowiedział spokojnie Magorian - rzeź źrebiąt to straszliwa zbrodnia... nie dotykamy niewinnych. Dzisiaj Hagridzie przejdziesz. Na przyszłość trzymaj się z dala od tego miejsca. Utraciłeś przyjaźń centaurów, kiedy pomogłeś uciec zdrajcy Firenzo.
- Nie będzie mnie trzymać z dala od lasu taka banda starych mułów jak wy! - oznajmił głośno Hagrid.
- Hagridzie - odezwała się Hermiona wysokim i przerażonym głosem kiedy Zakała i szary centaur obaj zastukali kopytami w ziemię - chodźmy już, proszę chodźmy!
Hagrid ruszył naprzód, ale kuszę miał wciąż uniesioną i oczy utkwione w niemej groźbie na Magorianie.
- Wiemy, co trzymasz w Lesie, Hagridzie! - zawołał za nim Magorian, kiedy centaury zniknęły z pola widzenia. - I nasza tolerancja się wyczerpuje!
Hagrid odwrócił się i dawał wszelkie oznaki chęci pomaszerowania prosto z powrotem do Magoriana.
- Będziecie go tolerować tak długo, jak jest tutaj, to tak samo jego Las, jak i wasz! - wrzasnął, a Harry i Hermiona razem pchali ze wszystkich sił futrzany płaszcz Hagrida próbując powstrzymać go przed pójściem naprzód. Nadal krzywiąc się spojrzał w dół. Wyraz jego twarzy przeszedł w lekkie zdziwienie na widok ich dwojga, pchających go. Wydawało się, że tego nie poczuł.
- Uspokójcie się, wy dwoje, co - powiedział odwracając się i ruszając dalej, podczas gdy oni podążyli za nim. - Ale okropne stare muły, co?
- Hagridzie - wydyszała bez tchu Hermiona obchodząc pole pokrzyw, które mijali w drodze w tamtą stronę. - jeśli centaury nie życzą sobie ludzi w lesie, to wygląda na to, że ja i Harry nie będziemy chyba mogli...
- Ech tam, słyszałaś, co powiedzieli - odparł Hagrid uspokajająco - nie skrzywdziliby źrebiąt... to znaczy, dzieci. W każdym razie nie możemy sobie pozwolić, żeby nami tak pomiatali.
- Niezła próba - mruknął Harry do zbitej z tropu Hermiony.
W końcu powrócili na ścieżkę i po kolejnych dziesięciu minutach drzewa zaczęły się przerzedzać. Byli znów teraz w stanie dostrzec skrawki czystego, niebieskiego nieba, a z oddali docierały wyraźne dźwięki wiwatów i okrzyków.
- Czy to kolejna bramka? - spytał Hagrid zatrzymując się pod osłoną drzew, kiedy w zasięgu wzroku pojawił się stadion quidditcha. - Czy myślicie, że mecz się skończył?
- Nie mam pojęcia - odparła ponuro Hermiona. Harry zauważył, że ogólnie wyglądała teraz o wiele gorzej. W jej włosach pełno było gałązek i liści, jej szaty były podarte w kilku miejscach i na twarzy i ramionach miała wiele zadrapań. Wiedział, że on sam musi wyglądać trochę lepiej.
- Wicie, myślę, że się skończyło! - oznajmił Hagrid nadal zerkając w kierunku stadionu. - Patrzcie... ludzie już wychodzą... jak się pospieszycie, to będziecie mogli wmieszać się w ten tłum i nikt się nie dowie, że was tam nie było!
- Świetny pomysł - przytaknął Harry. - No... to do zobaczenia, Hagridzie.
- Nie wierzę. - stwierdziła Hermiona bardzo niespokojnym głosem w chwili, kiedy wyszli poza zasięg słuchu Hagrida. - Nie wierzę. Normalnie nie wierzę.
- Uspokój się - powiedział Harry.
- Uspokoić się! - rozgorączkowała się Hermiona. - Olbrzym! Olbrzym w Lesie! A my mamy mu dawać lekcje angielskiego! - Zakładając oczywiście, że uda nam się przejść przez stado morderczych centaurów po drodze w obie strony! Nor - mal- nie - nie - wie - rzę!
- Póki co nie musimy jeszcze nic robić! - Harry cichym głosem próbował dodać jej otuchy kiedy dołączyli do strumienia trajkoczących Puchonów kierujących się z powrotem do zamku. - On nie prosi nas, żebyśmy robili cokolwiek, chyba że go wywalą, a to może się nawet nie przydarzyć.
- Oj przestań, Harry! - powiedziała ze złością Hermiona zatrzymując się w miejscu, tak że ludzie za nią musieli gwałtownie skręcić, by ją ominąć. - Jasne, że zostanie wywalony i mówiąc zupełnie szczerze, po tym, co właśnie widzieliśmy, kto by winił Umbridge?
Nastąpiła chwila przerwy, w której Harry wpatrywał się w nią, a jej oczy zwolna wypełniły się łzami.
- Nie pomyślałaś w ten sposób - odezwał się cicho Harry.
- Nie... no... w porządku... nie pomyślałam. - odparła wycierając ze złością oczy. - Ale czemu on sobie musi tak utrudniać życie... i nam?
- Nie wiem...

Weasley jest naszym Królem,
Weasley jest naszym Królem,
Każdego kafla wybroni sam
Weasley jest królem nam...

- I chciałabym, żeby przestali wreszcie śpiewać tę głupią piosenkę - stwierdziła ponuro Hermiona. - Jeszcze mało im tego triumfowania?
Wielka fala uczniów szła rozległą łąką od strony boiska.
- Och chodźmy już zanim będziemy zmuszeni spotkać Ślizgonów - powiedziała Hermiona.

Weasley sam nas dziś wyręczy
Nie zostawi ni obręczy
Więc Gryfoni piejmy chórem:
Weasley jest naszym królem.

- Hermiono... - odezwał się powoli Harry.
Piosenka stawała się coraz głośniejsza, ale nie dobiegała z tłumu ubranych na srebrnozielono Ślizgonów, tylko z czerwonozłotej masy wolno poruszającej się w kierunku zamku, niosącej na wielu ramionach pojedynczą postać.

Weasley jest naszym Królem,
Weasley jest naszym Królem,
Każdego kafla wybroni sam
Weasley jest królem nam...

- Nie... - powiedziała Hermiona stłumionym głosem.
- TAK! - odezwał się głośno Harry.
- HARRY! HERMIONO! - wrzasnął Ron wymachując w powietrzu srebrnym pucharem quidditcha. - UDAŁO SIĘ! WYGRALIŚMY!
Uśmiechnęli się do niego kiedy ich mijał. Powstał niezły młynek przy drzwiach do zamku i głowa Rona walnęła raczej mocno o belkę, ale nikt chyba nie miał zamiaru go opuścić na dół. Nie przestając śpiewać tłum przecisnął się do Sali Wejściowej i zniknął z zasięgu wzroku. Harry i Hermiona obserwowali ich pochód uśmiechając się, aż przebrzmiały ostatnie echa refrenu "Weasley jest naszym Królem". Wtedy odwrócili się ku sobie i uśmiechy zgasły na ich twarzach.
- Oszczędźmy mu naszych wieści do jutra, co? - powiedział Harry.
- Tak, jasne - zgodziła się ze znużeniem Hermiona. - Jakoś wcale mi się nie spieszy.
Wspięli się razem po schodach. Przy wejściowych drzwiach oboje instynktownie obejrzeli się za siebie na Zakazany Las. Harry nie był pewien, czy to jego wyobraźnia, czy nie, ale zdawało mu się chyba, że zobaczył małą chmurkę ptaków wystrzeliwującą w powietrze ponad wierzchołkami drzew w oddali, jakby drzewo na którym się gnieździły właśnie zostało wyrwane z ziemi z korzeniami.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

 
SUMy
Euforia Rona wywołana jego udziałem w zdobyciu w ostatniej chwili pucharu quidditcha dla Gryffindoru była tak ogromna, że nie mógł się na niczym skupić przez cały następny dzień. Wszystko czego pragnął, to rozmowa o meczu, tak że Harry'emu i Hermionie bardzo trudno było znaleźć moment, w którym mogliby wspomnieć o Grawpie. Nie żeby którekolwiek z nich bardzo się starało. Żadne z nich nie chciało być tym, kto przywróci Rona do rzeczywistości w tak brutalny sposób. Jako że był kolejny piękny, ciepły dzień, namówili go, żeby przyłączył się do nich przy powtórkach pod bukiem na skraju jeziora, gdzie była mniejsza szansa, że ktoś ich podsłucha niż we wspólnej sali. Ron w pierwszej chwili nie był szczególnie zachwycony tym pomysłem - bardzo mu się podobało bycie poklepywanym po plecach przez każdego Gryfona, który przechodził koło jego krzesła, nie wspominając już o rozbrzmiewających od czasu do czasu śpiewach "Weasley jest naszym Królem". Jednak po chwili zgodził się, że trochę świeżego powietrza wyjdzie mu na dobre.
Rozłożyli swoje książki w cieniu buka i usiedli, podczas gdy Ron chyba po raz dwunasty opowiadał im o swojej pierwszej obronie w meczu.
- No, tego, znaczy się, wpuściłem już tą jedną bramkę Daviesa, więc nie byłem już wcale taki pewny siebie, ale nie wiem, kiedy Bradley leciał na mnie, tak po prostu z nikąd, pomyślałem - możesz to zrobić! I wiecie, miałem jakąś sekundę, żeby zdecydować się, w którą stronę polecieć, bo wyglądało jakby celował w prawą obręcz... moją prawą oczywiście, jego lewą... ale miałem dziwne przeczucie, że to była zmyłka, więc zaryzykowałem i poleciałem w lewo, jego prawo znaczy się... i.. no cóż, widzieliście co się stało. - podsumował skromnie, zupełnie niepotrzebnie odgarniając w tył włosy, tak że wyglądały na ciekawie potargane i zerkając dokoła, czy najbliżsi ludzie koło nich - grupka plotkujących trzeciorocznych Puchonów - słyszeli, co powiedział. - A potem, kiedy Chambers leciał na mnie jakieś pięć minut później... Co? - spytał Ron przerywając w pół zdania na widok wyrazu twarzy Harry'ego. - Czego się śmiejesz?
- Nie śmieję się - odparł szybko Harry i spojrzał w dół na notatki z Transmutacji, próbując wyprostować twarz. Prawda była taka, że Ron właśnie dobitnie przypomniał Harry'emu o innym gryfońskim graczu quidditcha, który kiedyś siedział pod tym samym drzewem i targał swoje włosy. - Po prostu cieszę się, że wygraliśmy i tyle.
- Taa.. - powiedział wolno Ron delektując się tymi słowami. - Wygraliśmy. Widziałeś wyraz twarzy Cho, kiedy Ginny sprzątnęła jej znicz sprzed samego nosa?
- Przypuszczam, że płakała, zgadza się? - stwierdził gorzko Harry.
- No tak... chociaż bardziej z gniewu niż z czego innego... - Ron zachmurzył się lekko. - Ale widziałeś jak cisnęła swoją miotłę kiedy już wróciła na ziemię, co?
- Eee... - wykrztusił Harry.
- No cóż, właściwie to... nie, Ron. - odezwała się Hermiona z ciężkim westchnieniem odkładając na bok swoją książkę i patrząc na niego przepraszająco. - Tak naprawdę jedyny fragment meczu, który Harry i ja widzieliśmy to pierwszy gol Daviesa.
Starannie zmierzwione włosy Rona jakby oklapły z rozczarowania. - Nie oglądaliście? - spytał słabo patrząc raz na jedno raz na drugie. - Nie widzieliście żadnej z moich obron?
- No... nie - wyjaśniła Hermiona wyciągając ku niemu rękę i próbując go udobruchać. - Ale Ron, wcale nie chcieliśmy iść... musieliśmy!
- Tak? - powiedział Ron, którego twarz zaczęła przybierać nieco czerwony kolor. - Niby czemu?
- To przez Hagrida - wyjaśnił Harry. - Zdecydował się powiedzieć nam, czemu ciągle chodził poraniony odkąd tylko zjawił się z powrotem po wyprawie do olbrzymów. Chciał, żebyśmy poszli z nim do Lasu. Nie mieliśmy wyboru, wiesz jak z nim jest. W każdym razie...
Historia została opowiedziana w pięć minut, pod koniec których oburzenie Rona zostało zastąpione wyrazem kompletnego niedowierzania.
- Przyprowadził jednego ze sobą i ukrył go w Lesie?
- No - przytaknął ponuro Harry.
- Nie - oznajmił Ron, tak jakby samo powiedzenie tego, było w stanie uczynić to prawdą. - Nie, nie mógł tego zrobić.
- No cóż, a jednak - stwierdziła stanowczo Hermiona. - Grawp ma jakieś szesnaście stóp wzrostu, lubi wyrywać dwudziestostopowe sosny i zna mnie - prychnęła - jako Hermi.
Ron zaśmiał się nerwowo.
- I Hagrid chce, żebyśmy...
- Tak, żebyśmy uczyli go angielskiego - powiedział Harry.
- Chyba postradał zmysły - stwierdził Ron niemal przerażonym głosem.
- Zgadza się - powiedziała Hermiona z poirytowaniem i przerzuciła stronę Transmutacji dla Średniozaawansowanych i przyglądając się serii rysunków pokazujących przemianę sowy w parę operowych lornetek. - Tak, zaczynam myśleć, że faktycznie tak jest. Ale niestety, zmusił Harry'ego i mnie do obiecania mu tego.
- No więc będziecie musieli złamać obietnicę i tyle - oświadczył stanowczo Ron. - To znaczy, oj dalej... mamy egzaminy i sami jesteśmy o tyle - uniósł w górę dłoń by pokazać niemal dotykające się kciuk i palec wskazujący - od wywalenia ze szkoły. A poza tym... Przypominacie sobie Norberta? Przypominacie sobie Aragoga? Czy my kiedykolwiek wyszliśmy dobrze na zadawaniu się z potwornymi znajomymi Hagrida?
- No wiem, tylko że... obiecaliśmy - odezwała się cicho Hermiona.
Pochłonięty tym wszystkim Ron przygładził włosy.
- No dobra - westchnął. - Hagrid jeszcze nie wyleciał, nie? Wytrwał tyle, może wytrwa do końca semestru i w ogóle nie będziemy musieli zbliżać się do Grawpa.

* * *

Zamkowe błonia lśniły w słońcu jak świeżo pomalowane. Bezchmurne niebo uśmiechało się do siebie delikatnie migoczącym jeziorze. Aksamitnie zielone trawniki kołysały się od czasu do czasu na lekkim wietrze. Nadszedł czerwiec, ale dla piątoklasistów oznaczało to tylko jedno: w końcu nadeszły ich SUMy.
Nauczyciele nie zadawali im już prac domowych. Lekcje przeznaczane były na powtarzanie tych tematów, które zdaniem nauczycieli mogły się pojawić się na egzaminach. Doniosła, gorączkowa atmosfera wypchnęła niemal wszystko poza SUMami z umysłu Harry'ego, chociaż od czasu do czasu zastanawiał się podczas zajęć z Eliksirów, czy Lupin w ogóle powiedział Snape'owi, że ma nadal udzielać Harry'emu lekcji Oklumencji. Jeśli powiedział, to Snape zignorował go dokładnie tak samo, jak teraz ignorował Harry'ego. Harry'emu całkiem to odpowiadało. I bez dodatkowych lekcji ze Snapem był dość spięty i zajęty, i ku jego uldze, Hermiona też była zdecydowanie zbyt zajęta, by zadręczać go pytaniami na temat Oklumencji. Spędzała mnóstwo czasu mrucząc coś do siebie i od wielu dni nie rozkładała żadnych skrzacich ubranek.
Nie była zresztą jedyną dziwnie zachowującą się osobą w miarę jak stale zbliżały się SUMy. Ernie Macmillan nabrał irytującego przyzwyczajenia wypytywania ludzi o ich powtórkowe zwyczaje.
- Jak myślicie, ile godzin dziennie spędzacie przy tym? - spytał Harry'ego i Rona z maniakalnym błyskiem w oku, kiedy ustawili się w ogonku przed lekcją Zielarstwa.
- Nie wiem - odparł Ron. - Parę.
- Więcej czy mniej niż osiem?
- Myślę, że mniej - oznajmił lekko zaniepokojony Ron.
- Ja siedzę po osiem - oświadczył Ernie wypinając pierś. - Osiem albo dziewięć. Siadam na godzinę codziennie przed śniadaniem. Osiem to moja średnia. Jak jest dobry dzień w weekend, to siedzę nawet dziesięć. W poniedziałek wyszło dziewięć i pół. We wtorek już nie tak dobrze - tylko siedem i kwadrans. Dalej w środę...
Harry był bardzo wdzięczny, że w tym momencie profesor Sprout wprowadziła ich do szklarni numer trzy, zmuszając Erniego do porzucenia swego opowiadania.
W międzyczasie Draco Malfoy znalazł inny sposób na wywoływanie paniki.
- Jasne że nie chodzi o to, co wiesz - słyszano jak na kilka dni przed rozpoczęciem egzaminów mówił głośno do Crabba i Goyla pod klasą Eliksirów - Chodzi o to, kogo znasz. Bo wiecie, mój ojciec od lat jest w przyjacielskich stosunkach z szefową Czarodziejskiej Komisji Egzaminacyjnej... ze starą Gryzeldą Marchbanks... Bywała u nas na kolacji i w takie tam...
- Myślicie, że to prawda? - szepnęła zaniepokojona Hermiona do Harry'ego i Rona.
- I tak nic nie możemy z tym zrobić, nawet jeśli jest - odparł ponuro Ron.
- Nie sądzę, żeby to była prawda - odezwał się cicho stojący za nimi Neville. - Bo Gryzelda Marchbanks jest przyjaciółką mojej babci i nigdy nie wspomniała o Malfoyach.
- Jaka ona jest, Neville? - spytała natychmiast Hermiona. - Jest wymagająca?
- Tak naprawdę, to jest trochę jak babcia - stwierdził Neville przytłumionym głosem.
- Ale to, że ją znasz raczej ci nie zaszkodzi, co? - powiedział pocieszająco Ron.
- Och, wiesz, nie sądzę, by to stanowiło jakąkolwiek różnicę - oznajmił Neville jeszcze bardziej ponuro. - Babcia zawsze mówi profesor Marchbanks, że nie jestem tak dobry, jak mój tata... zresztą... sami widzieliście jaka jest, u Św. Mungo.
Neville utkwił oczy w podłodze. Harry, Ron i Hermiona spojrzeli po sobie, ale nie wiedzieli co powiedzieć. To był pierwszy raz, kiedy Neville przyznał, że spotkali się w szpitalu dla czarodziejów.
W międzyczasie pomiędzy piąto i siódmoklasistami rozgorzał kwitnący handel środkami wspomagającymi koncentrację, sprawność umysłową i pobudzenie. Harry'ego i Rona bardzo mocno kusiła butelka Eliksir Mózgowego Baruffia oferowana im przez szóstorocznego Krukona, Eddiego Carmichaela, który przysięgał, że wyłącznie ten eliksir odpowiada za dziewięć "Znakomitych", które otrzymał ze swoich SUMów zeszłego lata i oferował całe pół kwarty za jedyne dwanaście galeonów. Ron zapewniał Harry'ego, że zwróci mu za jego połowę w chwili gdy tylko opuści Hogwart i dostanie pracę, ale zanim zdołali dobić targu, Hermiona skonfiskowała Carmichaelowi butelkę i wylała jej zawartość do ubikacji.
- Hermiono, chcieliśmy to kupić! - wrzasnął Ron.
- Nie bądź głupi - burknęła Hermiona. - Równie dobrze moglibyście wziąć sproszkowany smoczy pazur od Harolda Dingle'a i na to samo by wyszło.
- A Dingle ma sproszkowany smoczy pazur? - spytał gorliwie Ron.
- Już nie - stwierdziła Hermiona. - Też go skonfiskowałam. Wiesz, tak naprawdę to żadna z tych rzeczy nie działa.
- Właśnie, że smoczy pazur działa! - oświadczył Ron. - Podobno jest niesamowity, naprawdę daje takiego kopa, że przez parę godzin łapiesz wszystko bez problemów... Hermiono, pozwól mi na szczyptę, no dalej, nic się nie stanie...
- Właśnie, że może - powiedziała ponuro Hermiona. - Przyjrzałam się temu trochę i tak naprawdę to są wysuszone odchody chochlików.
Ta informacja ostatecznie odebrała Harry'emu i Ronowi ochotę na stymulatory umysłu.
Rozkład egzaminów i szczegóły odnośnie przebiegu SUMów poznali podczas następnej lekcji Transmutacji.
- Jak sami widzicie - oznajmiła klasie profesor McGonagall, kiedy przepisali z tablicy daty i godziny swoich egzaminów - SUMy są rozłożone na dwa następujące po sobie tygodnie. Rano będziecie siadać do pisemnych prac z części teoretycznej, popołudniami odbywać się będą egzaminy z części praktycznej. Praktyczny egzamin z Astronomii odbędzie się rzecz jasna w nocy.
- Dalej, muszę was ostrzec, że na wasze karty egzaminacyjne rzucone zostały najsurowsze zaklęcia przeciwko oszukiwaniu. Na sali egzaminacyjnej zakazane są Automatycznie Odpowiadające Pióra, podobnie jak Przypominajki, Odczepialne Ściągomankiety, czy Samopoprawiający Atrament. Każdego roku jednak, przykro mi to stwierdzić, chwytany jest przynajmniej jeden uczeń, bądź uczennica, którzy myślą, iż uda im się przechytrzyć Komisję Egzaminacyjną. Mogę jedynie mieć nadzieję, że nie będzie to nikt z Gryffindoru. Nasza nowa... pani dyrektor... - profesor McGonagall wypowiedziała te słowa z takim wyrazem twarzy, jaki ciotka Petunia przybierała zawsze, gdy kontemplowała szczególnie oporną plamę - poprosiła przełożonych domów, by powiedzieli swoim uczniom, iż oszukiwanie będzie surowo ukarane... ponieważ, rzecz jasna, wasze wyniki egzaminacyjne będą odzwierciedleniem nowych rządów pani dyrektor w tej szkole...
Profesor McGonagall westchnęła cichutko. Harry zauważył, że nozdrza jej ostrego nosa wybrzuszyły się.
- ... jednakże nie jest to powód, by się nie starać. Musicie myśleć o swojej przyszłości.
- Przepraszam, pani profesor - spytała Hermiona z ręką wyciągniętą do góry. - Kiedy poznamy swoje wyniki?
- Sowy zostaną wysłane do was jakoś w lipcu - wyjaśniła profesor McGonagall.
- Super - stwierdził Dean Thomas donośnym szeptem. - Więc nie musimy się tym przejmować aż do wakacji.
Harry wyobraził sobie siedzenie w jego sypialni na Privet Drive przez sześć tygodni w oczekiwaniu na wyniki SUMów. - No cóż - pomyślał smętnie - przynajmniej może mieć pewność, że dostanie choć jedną przesyłkę tego lata.
Ich pierwszy egzamin, Teoria Zaklęć, wyznaczony został na poniedziałkowy poranek. W niedziele po obiedzie Harry zgodził się sprawdzić Hermionę, ale niemal natychmiast tego pożałował. Była bardzo poruszona i bez przerwy wyrywała mu z powrotem książkę z rąk, by sprawdzić, czy odpowiedziała całkowicie poprawnie, aż w końcu walnęła go mocno w nos ostrą krawędzią Osiągnięć w Zaklinaniu.
- Czemu po prostu sama tego nie zrobisz? - spytał stanowczo z wilgotnymi oczami, wręczając jej z powrotem książkę.
Tymczasem Ron z palcami w uszach czytał notatki z dwóch lat Zaklęć, poruszając bezgłośnie wargami. Seamus Finnigan leżał płasko na plecach na podłodze, recytując definicję Zaklęcia Rzeczywistego, podczas gdy Dean sprawdzał ją ze Standardową Księgą Zaklęć dla Klas Piątych. Parvati i Lavender, które ćwiczyły podstawowe Zaklęcia Transportujące, posyłały ku sobie nawzajem swoje piórniki ponad krawędzią stołu.
Kolacja tego wieczoru była bardzo wyciszona. Harry i Ron nie mówili dużo, tylko jedli z apetytem po całym dniu ciężkiej nauki. Z kolei Hermiona co chwila odkładała swój nóż i widelec i nurkowała pod stół do swojej torby, z której wyciągała książkę, by sprawdzić jakąś informację, czy rysunek. Ron mówił jej właśnie, że powinna zjeść porządny posiłek, bo w przeciwnym razie nie będzie mogła spać tej nocy, kiedy widelec wypadł spomiędzy jej bezwładnych palców i z głośnym brzękiem wylądował na jej talerzu.
- O mój Boże - powiedziała słabo wpatrując się w Salę Wejściową. - Czy to oni? Czy to są egzaminatorzy?
Harry i Ron obrócili się błyskawicznie na swojej ławce. Przez drzwi do Wielkiej Sali dostrzegli Umbridge stojącą z małą grupką bardzo starych czarownic i czarodziejów. Umbridge, co Harry spostrzegł z zadowoleniem, sprawiała wrażenie raczej podenerwowanej.
- Pójdziemy przyjrzeć się im z bliska? - spytał Ron.
Harry i Hermiona przytaknęli i pospieszyli w kierunku podwójnych drzwi wiodących do Sali Wejściowej, zwalniając na progu, by przejść spokojnie koło egzaminatorów. Harry pomyślał, że profesor Marchbanks to z pewnością ta maleńka, przygarbiona czarownica, z twarzą tak pomarszczoną, jakby pokryta była pajęczynami. Umbridge zwracała się do niej z poważaniem. Wydawało się, że profesor Marchbanks jest nieco przygłucha. Odpowiadała profesor Umbridge bardzo głośno biorąc pod uwagę, że stały zaledwie o stopę od siebie.
- Tak, tak, podróż była udana, jeździliśmy tu już mnóstwo razy! - oznajmiła niecierpliwie się. - No dobrze, Dumbledore nie odzywał się ostatnio! - dodała rozglądając się po Sali, jakby miała nadzieję, że za chwilę wyjdzie z jakiegoś schowka na miotły. - Jak sądzę nie ma pani pojęcia gdzie może być, co?
- Faktycznie nie mam - odparła Umbridge, rzucając wrogie spojrzenie, Harry'emu, Ronowi i Hermionie, którzy kręcili się teraz u stóp schodów. Ron udawał, że zawiązuje sznurowadło. - Ale zapewniam, że Ministerstwo Magii już wkrótce go wytropi.
- Wątpię w to - krzyknęła maleńka profesor Marchbanks. - Nie, jeśli Dumbledore nie będzie chciał dać się odnaleźć! Już ja wiem... egzaminowałam go osobiście z Transmutacji i Zaklęć, kiedy zaliczał swoje NUTKi... wyprawiał z różdżką takie rzeczy, jakich nigdy wcześniej nie widziałam.
- Tak... no dobrze... - powiedziała profesor Umbridge, kiedy Harry, Ron i Hermiona powłóczyli się po schodach w górę najwolniej jak mogli - poprowadzę państwo do pokoju nauczycielskiego. Z pewnością macie państwo ochotę filiżaneczkę herbatki po podróży.
To był jeden z tych nieprzyjemnych wieczorów. Wszyscy starali się powtarzać coś na ostatnią chwilę, ale nikt nie radził z tym sobie zbytnio. Harry poszedł do łóżka wcześnie, ale leżał potem rozbudzony przez, jak mu się wydawało, całe godziny. Przypomniał swoje konsultacje zawodowe i wypowiedzianą w furii deklarację McGonagall, że pomoże mu zostać aurorem, choćby to miała być ostatnia rzecz jaką zrobi. Teraz, kiedy nadszedł czas egzaminów, żałował, że nie wyraził jakichś bardziej osiągalnych ambicji. Wiedział, że nie jest jedynym, który nie śpi, ale żaden z pozostałych się nie odzywał i w końcu, jeden po drugim, posnęli.
Przy śniadaniu następnego ranka również żaden z piątoklasistów nie mówił zbyt wiele. Parvati ćwiczyła pod nosem zaklęcia, podczas gdy stojąca przed nią solniczka podrygiwała na stole. Hermiona czytała po raz kolejny Osiągnięcia w Zaklinaniu tak szybko, że oczy wyglądały na rozmazane. Neville co chwila upuszczał nóż i widelec i przewracał marmoladę.
Kiedy tylko śniadanie się skończyło, piąto i siódmoklasiści zbili się w Sali Wejściowej, a pozostali uczniowie udali się na lekcje. Następnie o wpół do dziesiątej, byli wzywani klasa za klasą do powrotu na Wielką Salę, która została przestawiona dokładnie tak, jak Harry widział ją w Myślodsiewni, kiedy jego ojciec, Syriusz i Snape podchodzili do swoich SUMów. Cztery stoły domów zostały usunięte i zastąpione wieloma jednoosobowymi stolikami. Wszystkie zwrócone były przodem do stołu nauczycielskiego na końcu Sali, gdzie naprzeciw nich stała profesor McGonagall. Kiedy wszyscy usiedli i ucichli, powiedziała - Możecie zaczynać. - i odwróciła olbrzymią klepsydrę stojącą na stole obok niej, na którym znajdowały się również zapasowe pióra, kałamarze i rolki pergaminu.
Harry przewrócił swoją kartę egzaminacyjną z mocno bijącym sercem - trzy rzędy dalej po jego prawej stronie i cztery siedzenia przed nim Hermiona już zabrała się za pisanie - i popatrzył w dół na pierwsze pytanie: a) podaj zaklęcie i b) opisz ruch różdżki wymagany do tego, by sprawić, aby przedmioty mogły latać.
Harry'emu przebiegło przez myśl ulotne wspomnienie maczugi szybującej wysoko w powietrze i lądującej z hukiem na twardej czaszce trolla... uśmiechając się lekko, nachylił się nad kartką i zaczął pisać.

* * *

- No i co, nie było tak źle, co? - spytała z niepokojem Hermiona dwie godziny później w Sali Wejściowej, nadal ściskając przy tym kartę egzaminacyjną. - Nie jestem pewna, czy zrobiłam wystarczająco Zaklęcia Rozweselające, po prostu zabrakło mi czasu. Czy podaliście tam przeciwzaklęcie na czkawkę? Nie byłam pewna czy powinnam, to chyba byłoby za dużo... a w pytaniu dwudziestym trzecim...
- Hermiono - przerwał jej surowo Ron - już przez to przechodziliśmy... nie będziemy po każdym egzaminie przeżywać go po raz drugi, jeden raz w zupełności wystarczy.
Piątoklasiści zjedli lunch wraz z resztą szkoły (cztery stoły domów pojawiły się ponownie w godzinie posiłku), a następnie poszli w grupach do małej komnaty przy Wielkiej Sali, gdzie mieli czekać aż zostaną wezwani na egzamin praktyczny. Kiedy małymi grupkami wzywano uczniów w porządku alfabetycznym, ci którzy pozostali, mruczeli pod nosem zaklęcia i ćwiczyli ruchy różdżek, od czasu do czasu dźgając się przez przypadek nawzajem w plecy czy w oko.
Wywołano nazwisko Hermiony. Drżąc wyszła z komnaty razem z Anthonym Goldsteinem, Gregory Goylem i Daphne Greengrass. Uczniowie, którzy skończyli już swoje egzaminy nie wracali z powrotem, więc Harry i Ron nie mieli pojęcia, jak poszło Hermionie.
- Da sobie radę, pamiętasz jak dostała sto dwanaście procent na jednym z naszych testów z Zaklęć? - odezwał się Ron.
Dziesięć minut później profesor Flitwick zawołał: - Parkinson Pansy... Patil Padma... Patil Parvati... Potter Harry.
- Powodzenia - powiedział cicho Ron. Harry wszedł do Wielkiej Sali, ściskając swą różdżkę tak mocno, że aż mu ręka drżała.
- Profesor Tofty jest wolny, Potter - zapiszczał profesor Flitwick, który stał tuż przy drzwiach. Skierował Harry'ego do chyba najstarszego i najbardziej łysego egzaminatora, który siedział przy małym stole na końcu sali, niedaleko od profesor Marchbanks, która była właśnie w trakcie egzaminowania Draco Malfoya.
- Potter, prawda? - spytał profesor Tofty, sprawdzając swoje notatki i zerkając na zbliżającego się Harry'ego znad swojego pince-neza. - Ten słynny Potter?
Kątem oka Harry wyraźnie dostrzegł, jak Malfoy rzuca mu zjadliwe spojrzenie. Kieliszek do wina, który miał Malfoy magicznie unosił w powietrzu upadł na ziemię i roztrzaskał się. Harry nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Profesor Tofty odwzajemnił uśmiech dodając mu otuchy.
- No właśnie - odezwał się swoim drżącym, starczym głosem. - Nie ma potrzeby się denerwować. A teraz, gdyby mógłbym pana prosić, by wziął pan ten kieliszek do jajek i sprawił, by zrobił dla mnie parę obrotów.
Tak ogólnie, Harry pomyślał, że poszło mu całkiem nieźle. Jego Zaklęcie Lewitacji było z pewnością o wiele lepsze od zaklęcia Malfoya, choć żałował, że pomylił inkantacje Zaklęć Zmiany Koloru i Wzrostu, tak że szczur, którego miał zmienić w pomarańczowego rozrósł się nagle i był wielkości borsuka zanim Harry zdołał naprawić swój błąd. Był zadowolony z faktu, że Hermiony nie było już w tym czasie w Sali i wolał nie wspominać jej o tym po egzaminie. Mógł jednak powiedzieć Ronowi. Ron sprawił, że jego talerz zmutował się w wielkiego grzyba i nie miał pojęcia jak to się stało.
Nie było czasu na odpoczynek tego wieczora. Zaraz po kolacji poszli prosto do wspólnej sali i zatopili się w powtarzaniu materiału na Transmutację następnego dnia. Kiedy Harry poszedł do łóżka, w głowie brzęczało mu od wzorów i teorii złożonych zaklęć.
Zapomniał definicji Zaklęcia Zamieniającego podczas części pisemnej następnego ranka, ale pomyślał, że praktyczna mogła pójść o wiele gorzej. Przynajmniej udało mu się sprawić, że cała jego iguana zniknęła, podczas gdy przy sąsiednim stoliku biedna Hanna Abbott całkowicie straciła głowę i w jakiś sposób udało się jej rozmnożyć fretkę w stado flamingów, sprawiając że egzamin trzeba było przerwać na dziesięć minut, w czasie których ptaki zostały schwytane i wyniesione z Sali.
W środę mieli egzamin z Zielarstwa (pomijając malutkie ugryzienie ze strony Zębiastego Geranium, Harry czuł, że poszło mu całkiem dobrze). A potem, w czwartek przyszła kolej na Obronę Przed Czarną Magią. Tutaj, po raz pierwszy, Harry miał pewność, że zdał. Nie miał problemów z żadnym z pytań na części pisemnej i czerpał szczególną przyjemność podczas części praktycznej, wykonując wszystkie przeciwzaklęcia i zaklęcia obronne wprost na oczach Umbridge, która obserwowała chłodno egzamin stojąc tuż przy drzwiach do Sali Wejściowej.
- Och, brawo! - zawołał profesor Tofty, który znów egzaminował Harry'ego, kiedy Harry perfekcyjnie zademonstrował zaklęcie odsyłające bogina. - Bardzo dobrze w rzeczy samej! No dobrze, to by chyba było wszystko, Potter... chyba że...
Nachylił się nieco do przodu.
- Słyszałem od mojego drogiego przyjaciela, Tyberiusza Odgena, że potrafi pan wyczarować Patronusa. To co, za dodatkowy punkt..?
Harry uniósł w górę swoją różdżkę, spojrzał prosto na Umbridge i wyobraził sobie, jak wylatuje ze szkoły.
- Expecto Patronum!
Jego srebrny jeleń wystrzelił z końca różdżki i pokłusował przez całą długość Sali. Wszyscy egzaminatorzy podnosili wzrok, by obserwować jego bieg, a gdy rozpłynął się w obłok srebrnej mgły, profesor Tofty zaklaskał entuzjastycznie w swoje żylaste i zgrabiałe dłonie.
- Doskonale! - pochwalił. - Bardzo dobrze, Potter, może pan iść!
Kiedy Harry przechodził obok stojącej przy drzwiach Umbridge, ich oczy spotkały się. Na jej szerokich, obwisłych ustach igrał paskudny uśmiech, ale on nie dbał o to. Jeśli się bardzo nie mylił (i nie miał zamiaru mówić o tym nikomu, na wypadek gdyby jednak tak było), właśnie zaliczył SUMa na "Znakomicie".
W piątek Harry i Ron mieli wolny dzień, a Hermiona podchodziła do egzaminu ze Starożytnych Runów, i jako że mieli przed sobą cały weekend, pozwolili sobie na przerwę od powtórek. Rozłożyli się przy otwartym oknie, przez które wpadało ciepłe letnie powietrze i grali w magiczne szachy. W oddali Harry widział Hagrida prowadzącego lekcję na skraju Lasu. Próbował odgadnąć, jakimi stworzeniami się zajmują (pomyślał, że muszą to być jednorożce, bo wydawało się, że chłopcy stali trochę z tyłu), kiedy dziura za portretem otworzyła się i do środka wdrapała się Hermiona. Wyglądało na to, że jest w fatalnym nastroju.
- Jak poszły Runy? - spytał Ron ziewając i przeciągając się przy tym.
- Źle przetłumaczyłam "ehwaz" - stwierdziła z wściekłością Hermiona. - To znaczy "partnerstwo", a nie "obrona", pomieszało mi się "eihwaz".
- E tam - odparł leniwie Ron. - To tylko jeden błąd, no nie? I tak dostaniesz...
- Och, zamknij się! - rozzłościła się Hermiona. - To może być ten jeden błąd, który zadecyduje o tym, czy zdałam, czy oblałam. Na dodatek, ktoś podrzucił kolejnego niuchacza do gabinetu Umbridge. Nie mam pojęcia jak przedostali go przez te nowe drzwi, ale właśnie tamtędy przechodziłam i Umbridge wrzeszczy jak opętana... wnioskując po odgłosach, próbował odgryźć jej kawałek nogi...
- No i dobrze - stwierdzili razem Harry i Ron.
- Wcale że nie dobrze - odparła ostro Hermiona. - Ona myśli, że to Hagrid to robi, pamiętacie? A my nie chcemy, żeby Hagrid wyleciał.
- Ma lekcję w tej chwili, nie może zwalić tego na niego - powiedział Harry wskazując za okno.
- Och Harry, jesteś taki naiwny czasami. Naprawdę myślisz, że Umbridge będzie czekała na dowód? - oznajmiła Hermiona, która chyba za wszelką cenę próbowała nie zmieniać gniewnego nastawienia i zatrzaskując za sobą drzwi odmaszerowała w stronę dormitoriów dziewczyn.
- Co za miła, łagodna dziewczynka - powiedział cicho Ron, popychając swoją królową do przodu, zbijając jednego ze skoczków Harry'ego.
Kiepski nastrój Hermiony utrzymał się przez większość, chociaż Harry'emu i Ronowi dość łatwo przyszło zignorować to, jako że większość soboty i niedzieli spędzili na powtarzaniu materiału na Eliksiry w poniedziałek, na egzamin którego Harry najmniej wyglądał... i który, czego był pewien, będzie klęską jego ambicji o zostaniu aurorem. I faktycznie, uznał że część pisemna była trudna, chociaż wydawało mu się, że może dostać najlepsze noty za pytanie o Eliksir Wielosokowy. Potrafił dokładnie opisać jego działanie, po tym jak sam zażył go nielegalnie w drugiej klasie.
Popołudniowa część praktyczna nie była tak koszmarna, jak się tego spodziewał. Kiedy przy całej procedurze w pobliżu nie było Snape'a, był o wiele bardziej zrelaksowany niż zwykle podczas przyrządzania eliksirów. Neville, który siedział tuż obok Harry'ego, również wyglądał na bardziej radosnego niż na jakichkolwiek zajęciach z Eliksirów. Kiedy profesor Marchbanks oznajmiła: - Proszę odejść od kociołków, egzamin jest zakończony.- Harry zakorkował fiolkę ze swoją próbką czując, że może nie dostanie dobrej oceny, ale przy odrobinie szczęścia uniknie oblania.
- Jeszcze tylko cztery egzaminy - westchnęła Parvati Patil zmęczonym głosem, kiedy skierowali się z powrotem do wspólnej sali Gryffindoru.
- Tylko! - odparła zgryźliwie Hermiona. - Ja mam Numerologię i to chyba najcięższy ze wszystkich przedmiotów!
Nikt nie był na tyle głupi, żeby się odgryzać, więc nie miała możliwości dać upustu swojej chandrze i ograniczyła się do nakrzyczenia na kilku pierwszoroczniaków za zbyt głośne chichotanie we wspólnej sali.
Harry za wszelką cenę chciał wypaść jak najlepiej na wtorkowym egzaminie z Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, tak by nie zawieść Hagrida. Część praktyczna egzaminu miała miejsce popołudniu na łące na skraju Zakazanego Lasu, gdzie uczniowie mieli za zadanie prawidłowo zidentyfikować szpiczaka ukrytego pomiędzy tuzinem jeży (sztuczka polegała na tym, by każdemu po kolei podsunąć trochę mleka - szpiczaki, bardzo podejrzliwe stworzenia, których kolce miały wiele magicznych właściwości, ogólnie wpadały w szał na widok czegoś, co uznawały za próbę otrucia ich). Potem musieli zademonstrować prawidłowe zajmowanie się nieśmiałkiem, bez poważniejszych poparzeń nakarmić i umyć ognistego kraba oraz wybrać spośród wielu dostępnych składników dietę odpowiednią dla chorego jednorożca.
Harry widział Hagrida patrzącego z niepokojem przez okno swojej chatki. Kiedy jego egzaminatorka, tym razem pulchna malutka czarownica, uśmiechnęła się do niego i powiedziała, że może już odejść, przed powrotem do zamku Harry przelotnie pokazał Hagridowi uniesione w górę kciuki.
Pisemna część egzaminu z Astronomii w środowy poranek rano poszła mu całkiem nieźle. Harry nie był przekonany, czy wymienił prawidłowo nazwy wszystkich księżyców Jowisza, ale miał przynajmniej pewność, że żaden z nich nie jest pokryty miodem. Na część praktyczną musieli czekać do wieczora. Zamiast niej popołudnie przeznaczone było na Wróżbiarstwo.
Nawet jak na niskie standardy Harry'ego jeśli chodziło o Wróżbiarstwo, egzamin poszedł mu bardzo fatalnie. Równie dobrze jak w uparcie pustej kryształowej kuli mógłby próbować dojrzeć poruszające się obrazki na biurku. Przy czytaniu z herbacianych fusów kompletnie stracił głowę mówiąc, że dla niego wygląda to tak, jakby profesor Marchbanks miała wkrótce spotkać okrąglutkiego, ciemnego i przemokniętego nieznajomego, oraz podsumował całe fiasko myląc linie życia i umysłu na jej dłoni i informując ją, że powinna była umrzeć w zeszły wtorek.
- No nic, i tak było wiadomo, że ten egzamin oblejemy - stwierdził ponuro Ron, kiedy wchodzili na górę po marmurowych schodach. Właśnie sprawił, że Harry poczuł się lepiej, opowiadając mu o tym, jak powiedział egzaminatorowi ze szczegółami o brzydkim mężczyźnie z kurzajką na nosie z kryształowej kuli, by podnieść wzrok i zdać sobie sprawę, że opisał jego odbicie.
- Przede wszystkim nie powinniśmy byli w ogóle wybierać tego głupiego przedmiotu - powiedział Harry.
- Tak czy siak, przynajmniej możemy z niego zrezygnować teraz.
- Dokładnie - przytaknął Harry. - Koniec z udawaniem, że obchodzi nas co się dzieje, gdy Jowisz i Uran zbytnio zbliżają się do siebie.
- I od tej pory mam gdzieś fusy wysychają, po prostu wyrzucę je do kosza, gdzie jest ich miejsce.
Harry roześmiał dokładnie w chwili, gdy za nimi pojawiła się biegnąca w górę Hermiona. Natychmiast przestał się śmiać, na wypadek, gdyby to miało ją to rozzłościć.
- Cóż, myślę że wszystko zrobiłam dobrze z Numerologii - stwierdziła, a Harry z Ronem obaj odetchnęli z ulgą. - W takim razie przed kolacją mamy jeszcze czas na szybki rzut okiem na nasze mapki gwiazd.
Gdy dokładnie o jedenastej dotarli na wierzchołek Wieży Astronomicznej, zobaczyli że noc jest idealna na obserwację, bezchmurna i spokojna. Błonia skąpane były w srebrzystym świetle księżyca, a w powietrzu wisiał lekki chłód. Wszyscy rozstawili swoje teleskopy i kiedy profesor Marchbanks dała znak, przystąpili do wypełniania pustych map nieba, które otrzymali.
Profesorowie Marchbanks i Tofty przechadzali się pomiędzy nimi, przyglądając się jak wprowadzają dokładne położenia gwiazd i planet, które obserwowali. Słychać było jedynie szmer pergaminu, od czasu do czasu zgrzyt teleskopu poprawianego na statywie i skrzypienie wielu piór. Minęło pół godziny, potem godzina. Malutkie prostokąciki odbitego złotego światła migoczące na ziemi pod nimi zaczęły znikać, w miarę jak gasły światła w zamkowych oknach.
Jednak kiedy Harry skończył zaznaczanie konstelacji Oriona na swojej mapie, dokładnie pod gzymsem, przy którym stał, otworzyły się frontowe drzwi zamku, tak że światło rozlało się po kamiennych schodach obejmując też kawałek łąki. Harry zerknął w dół, przestawiając nieco swój teleskop i zanim drzwi zamknęły się i łąka ponownie zamieniła się w morze ciemności, zobaczył pięć czy sześć wydłużonych cieni sunących po jasno oświetlonej trawie.
Harry z powrotem przyłożył oko do teleskopu i ustawił ostrość przyglądając się teraz Wenus. Spojrzał w dół, na swoją mapę, by umieścić tam planetę, ale coś odwróciło jego uwagę. Zastygł z piórem zawieszonym nad pergaminem, rzucił okiem w dół na zacienione błonia i zobaczył pół tuzina postaci wędrujących łąką. Gdyby nie to, że poruszali się i gdyby nie to, że księżyc rozświetlał czubki ich głów, nie dałoby się odróżnić ich od ciemnych błoni, po których maszerowali. Nawet z tej odległości, Harry miał przedziwne uczucie, że rozpoznaje chód najbardziej przysadzistej z nich, która zdawała się prowadzić grupę.
Nie potrafił sobie wyobrazić, czemu Umbridge miałaby wybrać się na przechadzkę na zewnątrz po północy, do tego w towarzystwie piątki innych osób. Wtedy ktoś zakasłał za jego plecami i przypomniał sobie, że jest w trakcie egzaminu. Kompletnie zapomniał już o położeniu Wenus. Przyciskając oko do teleskopu, odnalazł ją ponownie i raz jeszcze zabierał się do umieszczania jej na swojej mapie, kiedy wyczulony na wszystkie dziwne dźwięki usłyszał odległe pukanie, które poniosło się echem po opustoszałych błoniach. Natychmiast po nim rozległo się stłumione szczekanie olbrzymiego psa.
Podniósł wzrok z walącym jak młot sercem. W oknach domku Hagrida płonęły światła i na ich tle widać było sylwetki ludzi, których widział wcześniej idących przez łąkę. Drzwi otwarły się i dostrzegł sześć mocno zarysowanych postaci przestępujących przez próg. Drzwi zamknęły się ponownie i zapadła cisza.
Harry poczuł wielki niepokój. Zerknął na boki, by zobaczyć, czy Ron i Hermiona zauważyli to co on, lecz w tej samej chwili profesor Marchbanks przeszła za jego plecami i nie chcąc by wyglądało to, jakby ściągał z cudzych map, Harry pochylił się pospiesznie nad własną mapą i udając, że zapisuje na niej jakieś notatki tak naprawdę zerkał nad krawędzią gzymsu w kierunku chatki Hagrida. Postacie poruszały się teraz za oknami, na chwile zasłaniając światło.
Czuł wzrok profesor Marchbanks na karku i znów przycisnął oko do teleskopu, gapiąc się na księżyc, chociaż zaznaczył jego pozycję z godzinę temu, ale gdy tylko profesor Marchbanks ruszyła dalej, usłyszał ryk dobiegający z odległej chatki, który rozbrzmiał echem aż na szczyt Astronomicznej Wieży. Kilkoro ludzi wokół Harry'ego wyjrzało zza swoich teleskopów i spoglądało w kierunku chatki Hagrida.
Profesor Tofty po raz kolejny cichutko zakaszlał.
- Słuchajcie, chłopcy i dziewczęta, spróbujcie się skoncentrować - odezwał się łagodnie.
Większość osób powróciła do swoich teleskopów. Harry spojrzał w lewo. Hermiona wpatrywała się w bezruchu w chatkę Hagrida.
- Khem... dwadzieścia minut do końca - oznajmił profesor Tofty.
Hermiona podskoczyła i powróciła natychmiast do mapy nieba. Harry popatrzył w dół na swą własną i zauważył, że błędnie podpisał Wenus jako Marsa. Nachylił się, by to poprawić.
Na błoniach rozległo się donośne ŁUUUP. Kilka osób pospieszyło zobaczyć, co dzieje się poniżej i wykrzyknęło "Au!" dźgając się w twarze końcówkami swoich teleskopów.
Drzwi otworzyły się na oścież i w świetle wylewającym się z chatki Hagrida zobaczyli całkiem wyraźnie jego potężną postać. Ryczał i wymachiwał pięściami, otoczony przez sześcioro ludzi, którzy, sądząc cieniutkich wiązkach czerwonego światła, strzelali w niego czarami próbując najwyraźniej ogłuszyć go.
- Nie! - krzyknęła Hermiona.
- Moja droga! - odezwał się profesor Tofty oburzonym głosem. - To jest egzamin!
Ale nikt już nie zwracał najmniejszej uwagi na swoje gwiezdne mapy. Strugi czerwonego światła nadal przy chatce Hagrida, choć w jakiś sposób zdawały się odbijać od niego. Z tego, co Harry był w stanie dostrzec, on sam stał wciąż wyprostowany walcząc.
Krzyki i wycie rozbrzmiewały echem po błoniach. Jakiś mężczyzna wrzasnął: - Bądź rozsądny, Hagrid!
Hagrid zaryczał: - Niech cię diabli, nie weźmiesz mnie w ten sposób, Dawlish!
Harry był w stanie dostrzec mały kontur Kła, próbującego bronić Hagrida, skaczącego co chwilę na otaczających go czarodziejów, aż w końcu trafiło go Zaklęcie Ogłuszające i padł na ziemię. Hagrid zawył z wściekłości, uniósł sprawcę w powietrze i cisnął nim. Mężczyzna przeleciał jakieś dziesięć stóp i już się nie podniósł. Hermiona wstrzymała oddech, przyciskając obie ręce do ust. Harry obejrzał się na Rona i zobaczył, że on również wygląda na przerażonego. Żadne z nich jeszcze nigdy nie widziało Hagrida w prawdziwym gniewie.
- Patrzcie! - pisnęła Parvati, która wychylała się przez gzyms i pokazywała na podnóże zamku, gdzie po raz kolejny otwarły się frontowe drzwi. Na ciemnej łące rozlała się kolejna plama światła i przez błonia pędził teraz samotny, długi, czarny cień.
- Słuchajcie, naprawdę! - oznajmił z niepokojem profesor Tofty. - Wiecie, już tylko szesnaście minut!
Lecz nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi: wszyscy obserwowali osobę gnającą w kierunku bitwy przy chatce Hagrida.
- Jak śmiecie! - postać wykrzyknęła w biegu. - Jak śmiecie!
- To McGonagall! - wyszeptała Hermiona.
- Zostawcie go w spokoju! Zostawcie go, mówię! - oznajmił przez ciemność głos profesor McGonagall. - Na jakiej podstawie go atakujecie? Nie zrobił nic, nic by zasłużyć na takie...
Hermiona, Parvati i Lavender wrzasnęły razem. Postacie zebrane wokół chatki Hagrida wystrzeliły w profesor McGonagall nie mniej niż cztery Ogłuszacze. W połowie drogi pomiędzy chatka i zamkiem czerwone promienie trafiły prosto w nią. Na chwilę zalśniła i żarzyła się niesamowitą czerwienią, po czym uniosła się w powietrze, wylądowała twardo na plecach i już się nie poruszyła.
- O galopujące gargulce! - wykrzyknął profesor Tofty, który najwyraźniej również całkowicie zapomniał o egzaminie. - No to raczej nie było ostrzeżenie! Toż to skandaliczne zachowanie!
- TCHÓRZE! - ryknął Hagrid. Jego głos poniósł się wyraźnie po błoniach aż na wierzchołek wieży, a wewnątrz zamku zapłonęło kilka świateł. - OBRZYDLIWE TCHÓRZE! A MASZ... A MASZ...
- O mój... - Hermiona wstrzymała oddech.
Hagrid wymierzył dwa potężne ciosy najbliższym napastnikom. Sądząc po ich natychmiastowym upadku, obaj stracili przytomność. Harry zobaczył, jak Hagrid nachyla się i pomyślał, że w końcu został pokonany przez zaklęcie. Ale wręcz przeciwnie, w następnej chwili Hagrid znów stał z czymś, co wyglądało jak worek na jego plecach... Wtedy Harry zdał sobie sprawę, że to bezwładne ciało Kła przewieszone było wokół jego ramion.
- Bierzcie go, bierzcie go! - wrzasnęła Umbridge, ale wydawało się, że ostatni z jej pomocników jest bardzo niechętny podchodzeniu w zasięg pięści Hagrida. właściwie to wycofywał się tak szybko, że potknął się o ciało jednego z nieprzytomnych kolegów i upadł. Hagrid odwrócił się i zaczął biec z Kłem w dalszym ciągu zwisającym mu wokół szyi. Umbridge posłała za nim ostatnie Zaklęcie Ogłuszające, lecz nie trafiła. A Hagrid pędząc ze wszystkich sił w kierunku majaczących w oddali bram zniknął w ciemności.
Nastąpiła długa minutowa, świdrująca cisza. Wszyscy wpatrywali się w błonia z otwartymi ustami. Po chwili głos profesora Tofty'ego oznajmił słabo: - Emm... pięć minut do końca.
Chociaż zaledwie w dwóch trzecich zapełnił swoją mapę, Harry bardzo chciał, by ten egzamin się już skończył. Gdy wreszcie nadszedł koniec, on, Ron i Hermiona wepchnęli na oślep swoje teleskopy do futerałów i popędzili z powrotem na dół po spiralnych schodach. Nikt z uczniów nie szedł spać. Wszyscy stojąc u stóp schodów rozmawiali głośno z podekscytowaniem o tym, czego właśnie byli świadkami.
- Ta wstrętna baba! - wysapała Hermiona, która z tej wściekłości miała chyba kłopoty z mówieniem. - Tak się podkradać do Hagrida po nocy!
- Najwyraźniej chciała uniknąć kolejnej takiej sceny jak z Trelawney - stwierdził przenikliwie Ernie Macmillan przeciskając się by do nich dołączyć.
- Nieźle sobie Hagrid poradził, nie? - odezwał się Ron bardziej zaniepokojony niż pod wrażeniem. - Jak to jest, że wszystkie zaklęcia odbiły się od niego?
- To pewnie przez krew olbrzymów - wyjaśniła Hermiona trzęsącym się głosem. - Bardzo trudno jest ogłuszyć olbrzyma, oni są jak trolle, naprawdę twardzi... ale biedna profesor McGonagall... cztery Ogłuszacze prosto w pierś, a przecież nie jest już całkiem młoda, prawda?
- Okropne, okropne - powiedział Ernie potrząsając pompatycznie głową. - No nic, idę do łóżka. Dobranoc wszystkim.
Ludzie wokół nich rozchodzili się, nadal rozmawiając w podnieceniu o tym, co właśnie widzieli.
- Przynajmniej nie udało im się zabrać Hagrida do Azkabanu - stwierdził Ron. - Myślę, że dołączy do Dumbledore'a, nie?
- Tak myślę - odparła Hermiona, która wyglądała, jakby się miała rozpłakać. - Och, to jest okropne, naprawdę myślałam, że Dumbledore niedługo powróci, a do tego teraz straciliśmy jeszcze Hagrida.
Powłóczyli się z powrotem do wspólnej sali Gryffindoru, by zastać ją wypełnioną ludźmi. Rozruchy na błoniach obudziły kilka osób, które szybko wyrwały ze snu swoich przyjaciół. Seamus i Dean, którzy przybyli jeszcze przed Harrym, Ronem i Hermioną opowiadali teraz wszystkim, co widzieli i słyszeli z wierzchołka Astronomicznej Wieży.
- Ale czemu wyrzucać Hagrida teraz? - zdziwiła się Angelina Johnson potrząsając głową. - To nie to samo, co z Trelawney. W tym roku uczył o wiele lepiej niż zwykle!
- Umbridge nienawidzi półludzi - wyjaśniła gorzko Hermiona opadając bezwładnie na fotel. - Zawsze miała zamiar pozbyć się Hagrida.
- I myślała, że Hagrid podkłada niuchacze w jej gabinecie - zapiszczała Katie Bell.
- O rany - odezwał się Lee Jordan zakrywając ręką usta. - To ja podkładałem niuchacze w jej biurze. Fred i George zostawili mi parę. Unosiłem je czarami w górę i przez okno.
- I tak by go wywaliła - wtrącił się Dean. - Był zbyt blisko z Dumbledorem.
- To fakt - stwierdził Harry zanurzając się w fotelu koło Hermiony.
- Mam tylko nadzieję, że z profesor McGonagall wszystko jest w porządku - powiedziała przez łzy Lavender.
- Przynieśli ją z powrotem do zamku, patrzyliśmy przez okna sypialni - odezwał się Colin Creevey. - Nie wyglądała najlepiej.
- Pani Pomfrey ją poskłada - stwierdziła stanowczo Alicja Spinnet. - Jeszcze nigdy nie zawiodła.
Zanim wspólna sala opustoszała była prawie czwarta nad ranem. Harry był całkiem rozbudzony. Nawiedzał go obraz Hagrida uciekającego w ciemność. Był tak wściekły na Umbridge, że nie był w stanie wymyślić kary dość surowej, chociaż propozycja Rona, by rzucić ją na pożarcie do zagrody z wygłodniałymi sklątkami tylnowybuchowymi miał swoje zalety. Zasnął rozmyślając różnymi rodzajami odwetu i obudził się trzy godziny później wyraźnie niewypoczęty.
Ich ostatni egzamin, Historia Magii, miał mieć miejsce dopiero po południu. Harry miał wielką ochotę wrócić do łóżka po śniadaniu, ale liczył na to, że rankiem znajdzie czas na ostatnie powtórki, więc zamiast tego usiadł przy oknie we wspólnej sali z głową ukrytą w dłoniach, próbując nie przysnąć przy przeglądaniu wysokiej na trzy i pół stopy sterty notatek, które pożyczyła mu Hermiona.
Piątoklasiści weszli do Wielkiej Sali o drugiej i zajęli miejsca przed odwróconymi spodami do góry kartami egzaminacyjnymi. Harry poczuł się wyczerpany. Chciał tylko, żeby to się skończyło, tak by mógł iść i położyć się spać. Do tego następnego dnia wraz z Ronem mieli zamiar iść na boisko do quidditcha (miał sobie polatać na miotle Rona) i świętować koniec powtórek.
- Proszę odwrócić swoje karty - oznajmiła profesor Marchbanks z przodu Sali obracając olbrzymią klepsydrę. - Możecie zaczynać.
Harry utkwił wzrok w pierwszym pytaniu. Minęło kilka sekund zanim dotarło do niego, że nie zrozumiał z niego ani słowa. Gdzieś przy jednym z wysokich okien bzyczała rozpraszająco osa. Powoli, w męczarniach, w końcu zaczął pisać odpowiedź.
Bardzo trudno było mu przypomnieć sobie nazwiska i bez przerwy mylił daty. Po prostu ominął pytanie czwarte (Czy twoim zdaniem, prawodawstwo dotyczące różdżek przyczyniło się do buntów goblinów w osiemnastym wieku, czy też doprowadziło do lepszej kontroli nad nimi?), stwierdzając że wróci do niego jeśli starczy mu czasu na koniec. Spróbował pytania piątego (Jak doszło do naruszenia Reguły Dyskrecji w 1749 i jakie środki zostały wprowadzone, by zapobiec powtórnemu jej naruszeniu?), ale dręczyło go przeczucie, że pominął kilka istotnych kwestii. Miał wrażenie, że gdzieś w tej historii pojawiły się wampiry.
Spojrzał dalej w poszukiwaniu pytania, na które zdecydowanie mógłby odpowiedzieć i jego wzrok zatrzymał się na numerze dziesiątym: Przedstaw okoliczności, które doprowadziły do utworzenia Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów i wyjaśnij, dlaczego czarnoksiężnicy z Lichtensteinu odmówili przyłączenia się do niej.
Wiem to, pomyślał Harry, chociaż czuł że mózg ma apatyczny i ospały. Potrafił wyobrazić sobie napisany ręką Hermiony nagłówek: Powstanie Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów... czytał te notatki raptem tego ranka.
Zaczął pisać, spoglądając od czasu do czasu przed siebie, by sprawdzić olbrzymią klepsydrę stojącą na biurku koło profesor Marchbanks. Siedział tuż za Parvati Patil, której długie ciemne włosy opadały poniżej oparcia jej krzesła. Raz czy drugi złapał się na wpatrywaniu się w malutkie złote błyski, które skrzyły się w nich kiedy poruszała delikatnie głową i musiał potrząsnąć nieco swoją własną, by się od nich uwolnić.
...pierwszym Najwyższym Szefem Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów został Pierre Bonaccord, lecz jego mianowanie zostało zakwestionowane przez czarodziejską społeczność Liechtensteinu, ponieważ...
Wszędzie wokół Harry'ego pióra skrobały się po pergaminach, jak pędzące, myszkujące szczury. Słońce grzało bardzo mocno w tył jego głowy. Co takiego zrobił Bonaccord, że obraził czarodziejów z Liechtensteinu? Harry miał wrażenie, że to miało coś wspólnego z trollami... Raz jeszcze zapatrzył się tępo na tył głowy Parvati. Gdyby był potrafił użyć Legilimencji i otworzyć okno z tyłu jej głowy i zobaczyć o co poszło z tymi trollami, że spowodowało to rozłam pomiędzy Pierrem Bonaccord i Liechtensteinem...
Harry zamknął oczy i skrył twarz w swoich dłoniach, tak że jasna czerwień jego powieki pociemniała i ostygła. Bonaccord chciał zaprzestania polowań na trolle i chciał im nadać prawa... ale Liechtenstein miał problemy z plemieniem wyjątkowo złośliwych górskich trolli... to o to chodziło.
Otworzył oczy. Zapiekły i załzawiły się na widok jaskrawo białego pergaminu. Powoli, napisał dwie linijki na temat trolli, a następnie przejrzał to, co zrobił do tej pory. Wydawało się, że nie zawiera to zbyt wiele informacji, ani nie jest zbyt szczegółowe, chociaż był pewien, że notatki Hermiony na temat Konfederacji ciągnęły się przez całe strony.
Jeszcze raz zamknął oczy, próbując je zobaczyć, przypomnieć sobie... Konfederacja spotkała się po raz pierwszy we Francji, tak, już o tym napisał...
Gobliny chciały wziąć w niej udział, ale ich wyrzucono... o tym też już napisał...
I nikt z Lichtensteinu nie chciał przybyć...
Myśl, powiedział do siebie, z twarzą ukrytą w dłoniach, podczas gdy wszędzie wokół niego pióra kreśliły niekończące się odpowiedzi, a piasek przesypywał się w klepsydrze przed...
Szedł znów chłodnym, ciemnym korytarzem do Departamentu Tajemnic, szedł mocnym i zdecydowanym krokiem z czasem przechodząc w bieg, zdecydowany za wszelką cenę dotrzeć w końcu do celu... czarne drzwi otworzyły się przed nim jak zwykle i oto znajdował się w okrągłym pokoju pełnym drzwi...
Prosto przez kamienną podłogę i przez kolejne drzwi... plamy światła tańczącego na ścianach i podłodze i to dziwne mechaniczne tykanie, ale nie ma czasu na sprawdzanie, musi się spieszyć...
Przebiegł ostatnich kilka stóp do trzecich drzwi, które otworzyły się jak pozostałe...
Raz jeszcze znajdował się w pomieszczeniu wielkości katedry pełnym regałów i szklanych kul... jego serce biło teraz bardzo szybko... tym razem miał się tam dostać... gdy dotarł do numeru dziewięćdziesiąt siedem, skręcił w lewo i popędził nawą pomiędzy rzędami...
Ale na samym końcu na ziemi leżał jakiś kształt, ciemna postać poruszająca się po podłodze jak ranne zwierzę... żołądek Harry'ego skurczył się ze strachu... z podniecenia...
Z jego własnych ust wydobył się głos. Wysoki, zimny głos wyzuty z wszelkiej ludzkiej życzliwości...
- Weź to dla mnie... zdejmij to, już... ja nie mogę tego dotknąć... ale ty możesz...
Ciemna postać na podłodze przesunęła się odrobinę. Na końcu własnej ręki Harry ujrzał białą dłoń o długich palcach, ściskającą uniesioną różdżkę... usłyszał jak zimny głos mówi: - Crucio!
Leżący na podłodze człowiek wydał z siebie okrzyk bólu, spróbował stanąć, ale upadł ponownie wijąc się. Harry śmiał się. Uniósł różdżkę, cofnął klątwę i postać jęknęła zastygła w bezruchu.
- Lord Voldemort czeka...
Bardzo powoli, z trzęsącymi się rękami mężczyzna na ziemi uniósł barki o kilka cali i podźwignął głowę. Jego mizerna twarz pokryta była plamami krwi, wykrzywiona w bólu, a mimo to nadal buntowniczo nieugięta.
- Będziesz musiał mnie zabić - wyszeptał Syriusz.
- Bez wątpienia w końcu to zrobię - oznajmił zimny głos. - Ale najpierw mi to przyniesiesz, Black... myślisz, że poczułeś już co to ból? No to pomyśl jeszcze raz... mamy całe godziny i nikt nie usłyszy jak krzyczysz...
Ale ktoś krzyknął, kiedy Voldemort ponownie opuścił różdżkę. Ktoś zawył i spadł w bok z gorącego biurka na zimną kamienną podłogę. Harry ocknął się uderzając w ziemię, nadal wyjąc, z rozpaloną do białości blizną, a Wielka Sala jak wulkan eksplodowała w jego świadomości.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

 
Z ognia
w tłumaczeniu pomagała Megan

- Nigdzie nie idę... Nie muszę iść do szpitalnego skrzydła... Ja nie chce...
Harry mamrotał próbując uwolnić się od profesora Tofty, który patrzył na niego z wielką troską po tym jak pomógł mu wyjść do Sali Wejściowej. Uczniowie dookoła gapili się na nich.
- Ja... Wszystko jest dobrze, sir - wyjąkał Harry wycierając pot z twarzy. - Naprawdę... Po prostu zasnąłem... i miałem koszmary...
- Presja egzaminów! - oznajmił stary czarodziej współczująco, poklepując Harry'ego drżącą ręką po ramieniu - To się zdarza, młody człowieku, to się zdarza! A teraz szklanka orzeźwiającej wody i być może będziesz gotów by wrócić do Wielkiej sali? Egzamin co prawda już niemal dobiegł końca, ale może będziesz w stanie ładnie dokończyć swoją ostatnią odpowiedź?
- Tak - odparł łagodnie Harry. - To znaczy... nie... Ja już... Myślę, że już napisałem tyle ile mogłem...
- No dobrze, bardzo dobrze - powiedział spokojnie stary czarodziej - Pójdę więc i zabiorę twoją pracę egzaminacyjną i proponuję żebyś poszedł i położył się na troszkę.
- Tak zrobię - odpowiedział Harry żywo potakując - Dziękuję bardzo.
W chwili, gdy tylko pięty starego człowieka zniknęły za progiem Wielkiej Sali, Harry wbiegł na górę po marmurowych schodach i popędził korytarzami tak szybko, że portrety które mijał pomrukiwały z wyrzutem. Wspiął się na kolejne piętra i w końcu wpadł jak huragan przez podwójne drzwi szpitalnego skrzydła, sprawiając, że pani Pomfrey, która właśnie podawała łyżeczką jakiś jasnoniebieski płyn wprost do otwartych ust Montague, wrzasnęła ze strachu.
- Potter, co ty wyprawiasz ?
- Muszę się zobaczyć z profesor McGonagall - wysapał Harry. Czuł jak oddech rozdziera mu płuca. - Teraz... To pilne!
- Jej tu nie ma, Potter - oznajmiła smutno pani Pomfrey - Dziś rano została przeniesiona do Św. Mungo. Cztery Zaklęcia Ogłuszające prosto w pierś w jej wieku? To cud, że jej nie zabiły.
- Jej... nie ma? - spytał wstrząśnięty Harry.
Tuż na zewnątrz sali rozległ się dźwięk dzwonka i usłyszał zwykły szum uczniów wylewających się na korytarze piętro niżej i wyżej. Pozostawał tak całkiem nieruchomo wpatrując się w panią Pomfrey. Czuł jak zaczyna narastać w nim przerażenie.
Nie było już nikogo, komu mógłby powiedzieć. Dumbledore odszedł, Hagrid też, ale zawsze liczył na to, że profesor McGonagall tu będzie, skora do gniewu i nieugięta być może, ale zawsze godna zaufania, zawsze obecna...
- Nie dziwię się, że jesteś w szoku, Potter - stwierdziła pani Pomfrey, ze swego rodzaju zawziętością na twarzy. - Tak jakby któryś z nich był w stanie ogłuszyć Minervę McGonagll stojąc twarzą w twarz w biały dzień! Tchórzostwo, nic więcej... podłe tchórzostwo... Gdybym się nie martwiła, że beze mnie coś może się przytrafić wam uczniom, to na znak protestu złożyłabym rezygnację.
- Tak - odparł bezmyślnie Harry.
Obrócił się i wymaszerował na oślep ze szpitalnego skrzydła na zatłoczony korytarz gdzie stanął, poszturchiwany przez tłum. Panika rozprzestrzeniała się w nim jak trujący gaz, tak że zakręciło mu się przed oczami i nie był w stanie wymyślić co robić dalej.
Ron i Hermiona - odezwał się głos w jego głowie.
Znowu biegł rozpychając uczniów z drogi, niepomny ich pełnych złości protestów. Popędził w dwa piętra w dół i był u szczytu marmurowych schodów, kiedy ujrzał ich spieszących w jego kierunku.
- Harry! - zawołała natychmiast Hermiona. Wyglądała na bardzo wystraszoną. - Co się stało? Nic ci nie jest? Jesteś chory?
- Gdzie byłeś? - spytał Ron.
- Chodźcie ze mną - odparł szybko Harry. - No dalej, muszę wam coś powiedzieć.
Poprowadził ich przez korytarz pierwszego piętra, zaglądając przez drzwi, aż w końcu znalazł pusta salę. Wskoczył do środka, zamknął drzwi za Ronem i Hermioną, gdy tylko znaleźli się wewnątrz i oparł się o nie zwracając się twarzą do nich.
- Voldemort ma Syriusza.
- Co?
- Skąd wi...?
- Widziałem to. Właśnie przed chwiką. Kiedy zasnąłem na egzaminie.
- Ale... ale gdzie? Jak? - spytała Hermiona, której twarz była całkiem biała.
- Nie mam pojęcia jak - odpowiedział Harry - ale za to wiem dokładnie gdzie. Jest komnata w Departamencie Tajemnic, pełna regałów, na których stoją takie małe szklane kule, a oni są końcu rzędu numer dziewięćdziesiąt siedem... On próbuje wykorzystać Syriusza, by zdobyć coś, co stamtąd potrzebuje... Znęca się nad nim... mówi, na koniec go zabije!
Harry zorientował się, że głos mu się trzęsie, podobnie zresztą jak i kolana. Przesunął się do biurka i usiadł na nim próbując się opanować.
- Jak się tam dostaniemy? - zapytał ich.
Nastąpiła chwila ciszy. Potem odezwał się Ron: - Do... dostaniemy?
- No do Departamentu Tajemnic, by uratować Syriusza! - powiedział głośno Harry.
- Ale... Harry ... - głos Rona był bardzo słaby.
- No co? Co? - zniecierpliwił się Harry.
Nie potrafił zrozumieć, dlaczego oboje gapili się na niego, jakby prosił ich o coś niedorzecznego.
- Harry - odezwała się Hermiona trochę przestraszonym głosem - eee... jak... w jaki sposób Voldemort dostał się do Ministerstwa Magii, tak że nikt nie zdaje sobie z tego sprawy, że on tam jest?
- Niby skąd mam to wiedzieć? - ryknął Harry. - Pytanie brzmi, jak my się tam dostaniemy!
- Ale... Harry, zastanów się nad tym, - powiedziała Hermiona, robiąc krok w jego stronę - jest piąta po południu... W Ministerstwie Magii z pewnością jest pełno pracowników... jak niby Voldemort i Syriusz mieliby wejść do środka niezauważeni przez nikogo? Harry... mówimy o dwóch prawdopodobnie najbardziej poszukiwanych czarodziejach na świecie... Myślisz, że byliby w stanie wejść do budynku pełnego aurorów nie zostając przy tym wykryci?
- Nie wiem, Voldemort mógł użyć Peleryny Niewidki albo coś! - krzyknął Harry. - Tak czy inaczej Departament Tajemnic był zawsze kompletnie pusty kiedykolwiek tam...
- Harry, ty nigdy tam nie byłeś - powiedziała cicho Hermiona. - Ty śniłeś o tym miejscu, i tyle.
- To nie są zwykłe sny! - Harry wykrzyczał jej prosto w twarz, wstając i podchodząc krok bliżej do niej. Miał ochotę nią potrząsnąć. - Jak w takim razie wytłumaczysz tatę Rona, o co w tym wszystkim chodziło, jak to się stało, że wiedziałem, co mu się przydarzyło?
- On ma rację - odezwał się cicho Ron patrząc na Hermionę.
- Ale przecież to jest takie... takie nieprawdopodobne! - odparła rozpaczliwie Hermiona - Jak, na Boga, Voldemort mógł złapać Syriusza, skoro ten przez cały czas przesiaduje na Grimmauld Place?
- Syriusz mógł się załamać i może po prostu chciał zaczerpnąć świeżego powietrza - powiedział Ron zmartwionym głosem - już od dłuższego czasu za wszelką cenę chciał wyjść z tego domu...
- Ale dlaczego - nalegała Hermiona - dlaczego, na Boga, Voldemort miałby chcieć użyć Syriusza, by ten zdobył dla niego tę broń, lub cokolwiek to jest?
- Nie mam pojęcia, mogą być tysiące powodów! - wrzasnął na nią Harry. - Może po prostu Voldemort nie będzie się przejmował tym, czy coś się stanie Syriuszowi...
- Wiecie co, właśnie o czymś pomyślałem - odezwał się Ron ściszonym głosem. - Brat Syriusza był Śmierciożercą, prawda? Może zdradził Syriuszowi sekret, jak zdobyć tę broń!
- Tak... i to dlatego właśnie Dumbledore tak chętnie trzymał Syriusza w zamknięciu przez cały ten czas! - odparł Harry.
- Posłuchajcie, przepraszam - krzyknęła Hermiona - ale żaden z was nie mówi z sensem, i nie mamy żadnego dowodu ani na to, ani na to, że Voldemort i Syriusz w ogóle są tam...
- Hermiono, Harry ich widział! - stwierdził Ron, mierząc ją wzrokiem.
- W porządku - powiedziała wystraszona, a mimo to zdecydowana. - Po prostu muszę to powiedzieć...
- Co ?
- Słuchaj... to nie jest krytyka, Harry! Ale jesteś... pewnego rodzaju... chciałam powiedzieć... - nie wydaje ci się, że przesadzasz trochę z tym... no... z całym tym ratowaniem ludzi? - spytała.
Wlepił w nią wzrok.
- A co to niby znaczy "z całym tym ratowaniem"?
- Bo widzisz... ty... - wyglądała na jeszcze bardziej przestraszoną. - To znaczy... w zeszłym roku na przykład... tam w jeziorze... podczas turnieju... nie powinieneś był... Chciałam powiedzieć... nie musiałeś ratować tej młodej Delacour... tylko po prostu... trochę cię poniosło...
Fala gorącego, mrowiącego gniewu przelała się przez ciało Harry'ego. Jak mogła teraz wypominać mu tę gafę?
- To znaczy, to było naprawdę wspaniałe z twojej strony i w ogóle - dodała szybko Hermiona zupełnie sparaliżowana na widok wyrazu twarzy Harry'ego. - wszyscy uznali, że to co zrobiłeś było naprawdę niezwykłe...
- A to zabawne - wycedził Harry przez zaciśnięte zęby - ponieważ zdecydowanie pamiętam jak Ron powiedział mi, że zmarnowałem czas grając bohatera... czy to jest to o czym myślisz? Uważasz, że znów mam ochotę pobawić się w bohatera?
- Nie, nie, nie! - zaprzeczyła przerażona Hermiona - Zupełnie nie to miałam na myśli!
- Więc, wykrztuś wreszcie to, co masz do powiedzenia, bo marnujemy tu czas! - krzyknął Harry.
- Próbuję powiedzieć... Harry, Voldemort cię zna! Porwał Ginny na dół, do Komnaty Tajemnic, by cię tam zwabić. Właśnie w ten sposób postępuje, on wie, że jesteś... że jesteś osobą, która pospieszy, by przyjść z pomocą Syriuszowi! A co jeśli po prostu próbuje cię ściągnąć do Departamentu Ta...
- Hermiono, to nie ma znaczenia czy zrobił to po to, by mnie tam ściągnąć czy nie... Zabrali McGonnagall do Św. Mungo, w Hogwarcie nie pozostał już nikt z Zakonu, komu moglibyśmy o tym opowiedzieć. I jeśli my nie pójdziemy, Syriusz jest martwy!
- Ale Harry... co jeśli twój sen był... był tylko snem?
Harry wydał z siebie pełen frustracji ryk. Wystraszona Hermiona cofnęła się od niego.
- Nie łapiesz tego! - wrzasnął na nią Harry. - To nie są jakieś koszmary, to nie są zwykłe sny! Jak myślisz, po co mi właściwie była cała ta Oklumencja, dlaczego Dumbledore nie chciał bym widział te rzeczy? Bo są PRAWDZIWE, Hermiono... Syriusz jest uwięziony, widziałem go. Voldemort go dorwał i nikt inny o tym nie wie, a to oznacza, że tylko my możemy go ocalić, i jeśli ty nie chcesz tego zrobić, to w porządku, ale ja idę, zrozumiałaś? I jeśli dobrze pamiętam, jakoś nie miałaś problemu "z całym tym ratowaniem ludzi", kiedy to ciebie ratowałem przed Dementorami, albo - odwrócił się do Rona - kiedy to twoją siostrę ratowałem przed Bazyliszkiem...
- Ja nigdy nie mówiłem, że mam jakiś problem! - obruszył się żarliwie Ron.
- Ale Harry, właśnie to powiedziałeś - rzuciła wściekle Hermiona - Dumbledore chciał byś uczył się zamykać umysł przed tymi rzeczami, gdybyś właściwie przykładał się do Oklumencji, to nigdy byś tego nie zobaczył...
- JEŚLI WYDAJE CI SIĘ, ŻE MAM ZAMIAR ZWYCZAJNIE ZACHOWYWAĆ SIĘ TAK JAKBYM NIE WIDZIAŁ...
- Syriusz powiedział ci, że nie ma nic ważniejszego od tego, byś nauczył się zamykać swój umysł!
- NO CÓŻ, PODEJRZEWAM ŻE POWIEDZIAŁBY COŚ WRĘCZ PRZECIWNEGO, GDYBY WIEDZIAŁ CO WŁAŚNIE...
Drzwi od klasy otworzyły się. Harry, Ron i Hermiona odwrócili się gwałtownie. Do klasy weszła zaciekawiona Ginny, a zaraz za nią pojawiła się Luna, która jak zwykle wyglądała tak, jakby przybyła tu przypadkiem.
- Cześć - powiedziała niepewnie Ginny. - Rozpoznałyśmy głos Harry'ego. O czym tak krzyczycie?
- Nie twoja sprawa - odparł szorstko Harry.
Ginny uniosła brwi.
- Nie musisz mówić do mnie takim tonem - stwierdziła chłodno. - Ja tylko zastanawiałam się, czy mogę pomóc.
- Cóż, nie możesz - oznajmił krótko Harry.
- Wiesz, jesteś trochę grubiański - odezwała się sennie Luna.
Harry zaklął i odwrócił się. Ostatnią rzeczą, której teraz pragnął była rozmowa z Luną Lovegood.
- Poczekaj - powiedziała nagle Hermiona. - Poczekaj... Harry, one mogą pomóc.
Harry i Ron spojrzeli na nią.
- Słuchaj - powiedziała nalegająco - Harry, musimy ustalić, czy Syriusz naprawdę opuścił Kwaterę Główną.
- Już ci mówiłem, widziałem...
- Harry, błagam cię, zlituj się! - przerwała mu rozpaczliwie Hermiona. - Proszę, zanim ruszymy do Londynu sprawdźmy tylko, czy Syriusza nie ma w domu. Jeśli okaże się, że go tam nie ma, to przysięgam nie będę próbowała cię powstrzymać. I pójdę, zro... zrobię wszystko co można, by go uratować.
- Syriusz właśnie TERAZ jest torturowany! - krzyknął Harry. - Nie ma co marnować czasu!
- A jeśli to podstęp Voldemorta, Harry, musimy to sprawdzić, musimy.
- Jak? - zapytał niecierpliwie Harry. - Jak niby mamy to sprawdzić?
- Będziemy musieli użyć kominka Umbridge i sprawdzić, czy jesteśmy w stanie się z nim skontaktować - odpowiedziała Hermiona, która na samą myśl o tym wyglądała na kompletnie przerażoną. - Jeszcze raz wyciągniemy Umbridge z jej gabinetu, ale będziemy potrzebować czujki, i tu właśnie mogą się przydać Ginny i Luna.
Mimo iż nadal najwyraźniej wkładała wiele wysiłku w zrozumienie tego, co się dzieje, Ginny oświadczyła natychmiast: - Tak, zrobimy to.
Luna spytała: - Czy kiedy mówisz "Syriusz", to masz na myśli Stubby'ego Boardmana?
Nikt jej nie odpowiedział.
- Dobrze - Harry zwrócił się agresywnie do Hermiony. - Dobrze, jeśli jesteś w stanie szybko wymyślić jak to zrobić, to jestem z tobą. W przeciwnym razie w tej chwili wyruszam do Departamentu Tajemnic.
- Do Departamentu Tajemnic? - powtórzyła lekko zaskoczona Luna. - Ale jak masz zamiar się tam dostać.
Harry zignorował ją po raz kolejny.
- W porządku - zgodziła się Hermiona. Założyła rękę na rękę i zaczęła chodzić tam i z powrotem pomiędzy ławkami. - no dobrze... jedno z nas musi iść i znaleźć Umbridge i - i wysłać ją w złym kierunku, trzymać ją z dala od biura. Moglibyśmy powiedzieć jej... no nie wiem... że Irytek jak zwykle knuje coś paskudnego...
- Ja się tym zajmę - odezwał się natychmiast Ron. - Powiem jej, że Irytek rujnuje katedrę Transmutacji czy coś w tym stylu, to jest cały kawał od jej biura. Tak przyszło mi na myśl, że prawdopodobnie mógłbym nawet przekonać Irytka, żeby się tym zajął, o ile spotkam go po drodze.
O tym, jak poważna była sytuacja świadczył fakt, że Hermiona nie miała żadnych obiekcji na temat zrujnowania katedry Transmutacji.
- OK, - powiedziała. Chodziła dalej, a na jej czole pojawiły się zmarszczki. - No dobrze, musimy trzymać uczniów z dala od jej gabinetu, kiedy będziemy się tam włamywać albo jakiś Ślizgon poleci i jej nakabluje.
- Luna i ja możemy stanąć na obu końcach korytarza - odezwała się natychmiast Ginny. - i ostrzegać ludzi, by tam nie wchodzili, bo ktoś wypuścił mnóstwo Duszącego Gazu. - Hermiona zdziwiła się na widok łatwości, z jaką Ginny wymyśliła to kłamstwo. Ginny tylko wzruszyła ramionami i oznajmiła - Fred i George planowali to zrobić zanim odeszli.
- W porządku - powiedziała Hermiona - No dobrze, w takim razie, Harry , ty i ja schowamy się pod Peleryną Niewidką i zakradniemy się do jej gabinetu, żebyś mógł porozmawiać z Syriuszem...
- Jego tam nie ma, Hermiono...
- Znaczy się, chciałam powiedzieć, żebyś mógł... żebyś mógł sprawdzić, czy Syriusz jest w domu, czy nie, a ja stanę na straży. Myślę, że nie powinieneś być tam sam, Lee już udowodnił, że okno jest słabym punktem podrzucając przez nie te niuchacze.
Nawet przez swój gniew i zniecierpliwienie, Harry rozpoznał propozycję Hermiony towarzyszenia mu w gabinecie Umbridge jako znak solidarności i lojalności.
- Ja... OK, dzięki - mruknął.
- No dobra, cóż, nawet jeżeli zrobimy to wszystko, to nie sadzę byśmy mogli liczyć na więcej niż pięć minut - stwierdziła z ulgą Hermiona, bo wyglądało na to, że Harry zaakceptował plan. - Nie kiedy Filch i ta nieszczęsna Brygada Inkwizycyjna kręcą się w pobliżu.
- Pięć minut wystarczy - oznajmił Harry. - No to dalej, chodźmy...
- Teraz? - wykrztusiła wstrząśnięta Hermiona.
- Jasne, że teraz! - zdenerwował się Harry. - A co myślałaś, że poczekamy aż będzie po kolacji, czy co? Hermiono, Syriusz jest torturowany teraz, jak tu stoimy!
- Ja... och, no dobrze - stwierdziła rozpaczliwie. - Idź, weź Pelerynę Niewidkę i spotkamy się na końcu korytarza Umbridge, OK?
Harry nie odpowiedział, ale wypadł z klasy i zaczął przedzierać się przez tłum kłębiący się na zewnątrz. Dwa piętra wyżej spotkał Seamusa i Deana, którzy pozdrowili go wesoło i powiedzieli mu, że planują świętowanie końca egzaminów od zmierzchu do świtu we wspólnej sali. Harry prawie ich nie słyszał. Przecisnął się przez dziurę za portretem, podczas gdy oni nadal sprzeczali się ile butelek czarnorynkowego kremowego piwa będą potrzebować, i zanim spostrzegli, że ich zostawił, już przełaził z powrotem z Pelerynką Niewidką i nożem Syriusza w torbie.
- Harry nie chciał byś dorzucić parę galeonów? Harold Dingle twierdzi, że mógłby nam sprzedać trochę Ognistej Whisky...
Ale Harry darł już korytarzem ze wszystkich sił i kilka minut później przeskakiwał ostatnich kilka schodów, by dołączyć do Rona, Hermiony, Ginny i Luny, którzy zgromadzili się razem na końcu korytarza prowadzącego do gabinetu Umbridge.
- Mam to - wysapał - Zatem gotowi?
- W porządku - wyszeptała Hermiona, kiedy głośna grupa szóstoklasistów przeszła obok nich. - No więc Ron... idź wyciągnij Umbridge... Ginny, Luna, gdybyście mogły zacząć usuwać ludzi z korytarza... Harry i ja założymy Pelerynę i poczekamy aż się przeluźni....
Ron odmaszerował, jego jasnorude włosy były dobrze widoczne do samego końca korytarza. Tymczasem równie jaskrawa głowa Ginny ruszyła pomiędzy otaczającymi ich rozpychającymi się uczniami w przeciwnym kierunku. W ślad za nią podążała blond czupryna Luny.
- Właź tu - mruknęła Hermiona, szarpiąc Harry'ego za nadgarstek i wciągając go do wnęki, w której na kolumnie stała brzydka kamienna, mrucząca do siebie głowa średniowiecznego czarodzieja. - Je...jesteś pewien, że nic ci nie jest, Harry? Wciąż jesteś bardzo blady.
- Nic mi nie jest - odparł krótko Harry, wyciągając Pelerynkę Niewidkę z torby. Tak naprawdę, blizna go kłuła, ale nie aż tak bardzo, żeby pomyślał, iż Voldemort zadał Syriuszowi śmiertelny cios. Kiedy Voldemort karał Avery'ego bolała go o wiele dużo bardziej...
- Tutaj - powiedział. Zarzucił na siebie i na nią Pelerynę Niewidkę i stali teraz nasłuchując uważnie przy wtórze pomruków po łacinie wydobywających się z popiersia przed nimi.
- Nie możecie przejść tędy! - wołała Ginny do tłumu. - Nie, przykro mi, będziecie musieli zawrócić i pójść dookoła przez obracające się schody, ktoś wypuścił tu niedaleko Duszący Gaz...
Usłyszeli narzekających ludzi. Jeden zgryźliwi głos oznajmił: - Jakoś nie widzę żadnego gazu.
- To dlatego, że jest bezbarwny - stwierdziła Ginny przekonująco rozdrażnionym głosem - ale jeśli masz ochotę przez niego przejść, to dalej, wtedy będziemy mieć twoje ciało jako dowód dla następnego idioty, który nie chce nam uwierzyć.
Zwolna tłum się przerzedzał. Wyglądało na to, że wiadomość o Duszacym Gazie rozniosła się, ludzie nie nadchodzili już tą drogą. Kiedy wreszcie otaczający teren był całkiem pusty, Hermiona powiedziała cicho: - Myślę, że lepiej już nie będzie, Harry... no dalej, do dzieła.
Ruszyli naprzód, schowani pod Peleryną. Luna stała plecami do nich daleko na końcu korytarza. Kiedy mijali Ginny, Hermiona wyszeptała: - Nieźle... nie zapomnij sygnału.
- A jaki jest sygnał? - mruknął Harry, kiedy zbliżali się do drzwi gabinetu Umbridge.
- Kiedy zobaczą, że Umbridge nadchodzi mają zaśpiewać głośno "Weasly jest naszym królem" - odpowiedziała Hermiona, gdy Harry wkładał ostrze noża Syriusza w szczelinę pomiędzy drzwiami i ścianą. Zamek szczęknął, otworzył się i weszli do gabinetu.
Krzykliwe kociaki wygrzewały się w popołudniowym słońcu padającym na wiszące na ścianie talerze, ale poza tym biuro było tak samo ciche i puste jak ostatnim razem. Hermiona odetchnęła z ulgą.
- Myślałam, że może dodała jakieś dodatkowe zabezpieczenia po drugim niuchaczu.
Zdjęli z siebie Pelerynę. Hermiona pospieszyła do okna i stanęła schowana zerkając na błonia trzymając w ręku wyciągniętą różdżkę. Harry rzucił się w stronę kominka, chwycił dzbanek z proszkiem Fiuu i wrzucił szczyptę w palenisko. W kominku zapłonęły szmaragdowe płomienie. Uklęknął szybko, wetknął głowę w roztańczony ogień i zawołał: - Grimmauld Place, numer dwanaście...
Jego głowa zaczęła wirować, jakby właśnie wysiadł z karuzeli, chociaż jego kolana nadal były sztywno osadzone na zimnej posadzce gabinetu. Zacisnął mocno oczy, by uniknąć wirującego pyłu, a kiedy wirowanie ustało otworzył je. Spoglądał na długą, zimną kuchnię domu przy Grimmauld Place.
W środku nie było nikogo. Spodziewał się tego, a mimo to nie był przygotowany na nagłą falę strachu i paniki, która przetoczyła się przez jego wnętrzności na widok opustoszałego pomieszczenia.
- Syriusz? - krzyknął - Syriuszu, jesteś tu?
Jego głos rozbrzmiał echem w pomieszczeniu, ale nie było żadnej odpowiedzi, z wyjątkiem cichutkiego odgłosu szurania nogami na prawo od kominka.
- Kto tam? - zawołał, zastanawiając się, czy nie jest to tylko mysz.
Przed jego oczy przyczłapał Stforek. Wyglądał na niezmiernie zadowolonego z jakiegoś powodu, chociaż obie ręce miał mocno obandażowane, jakby odniósł ostatnio jakieś paskudne obrażenia.
- Gdzie jest Syriusz, Stforku? - spytał Harry.
Skrzat domowy zachichotał świszcząco.
- Pan wyszedł, sir.
- Dokąd wyszedł? Dokąd wyszedł, Stforku?
Stworek jedynie zarechotał.
- Ostrzegam cię! - powiedział Harry, w pełni świadom, w tej sytuacji możliwości wymierzenia jakiejkolwiek kary Stforkowi są niemal żadne. - A Lupinem? Szalonooki? Którykolwiek, czy jest tam któryś z nich?
- Nie ma nikogo oprócz Stforka!- oznajmił radośnie skrzat i odwracając się od Harry'ego zaczął pomału iść w stronę drzwi na końcu kuchni.- Stforek myśli, że porozmawia sobie teraz wreszcie ze swoja panią, o tak, Stforek od dawna już nie miał do tego okazji, bo pan Stforka trzymał go z daleka od niej...
- Dokąd poszedł Syriusz? - wrzasnął Harry za skrzatem. - Stforku, czy on poszedł do Departamentu Tajemnic?
Stforek zatrzymał się. Przez gąszcz nóg od krzeseł, które znajdowały się przed nim, Harry dostrzegał zaledwie tył jego łysej głowy.
- Pan nie mówi biednemu Stforkowi, dokąd wychodzi. - oznajmił cicho skrzat.
- Ale ty wiesz! - krzyknął Harry. - Prawda? Wiesz gdzie on jest!
Nastąpiła chwila ciszy, po czym skrzat zarechotał jeszcze głośniej.
- Pan nie wróci z Departamentu Tajemnic! - oznajmił radośnie. - Stworek i jego pani znów są sami!
I pomknął przed siebie znikając za drzwiami prowadzącymi na korytarz.
- Ty...!
Ale zanim zdołał wypowiedzieć choćby jedno przekleństwo czy obelgę, Harry poczuł potężny ból na czubku swojej głowy. Wciągnął całą masę popiołu i dławiąc się poczuł, że coś ciągnie go z powrotem przez płomienie, aż przeraźliwie nagle wpatrywał się w szeroką, bladą twarz profesor Umbridge, która wyciągnęła z powrotem z ognia za włosy i teraz odchylała ją do tyłu tak bardzo, jak tylko mogła, jakby chciała poderżnąć mu gardło.
- Wydaje ci się - wyszeptała wyginając głowę Harry'ego jeszcze bardziej do tyłu, tak że patrzył już w górę na sufit - że po dwóch niuchaczach pozwolę na to, by choć jeszcze jedna mała, wstrętna, niuchająca istota szwędała się po moim gabinecie bez mojej wiedzy? Ty głupi dzieciaku, po tym jak ostatnim razem jeden się tu dostał rozłożyłam po całym korytarzu Zaklęcia Wykrywania Niewidzialnego. Zabierz mu różdżkę. - warknęła na kogoś, kogo był w stanie dostrzec i poczuł rękę szukającą po omacku w wewnętrznej kieszeni jego szat i wyciągającą jego różdżkę. - Jej też.
Harry usłyszał odgłos szamotaniny przy drzwiach i wiedział, że i Hermionie została wydarta różdżka.
- Chcę wiedzieć, dlaczego jesteście w moim gabinecie - oznajmiła Umbridge potrząsając zaciśniętą na jego włosach pięścią tak, że aż się zachwiał.
- Próbowałem... zabrać swoją Błyskawicę! - wyskrzeczał Harry.
- Kłamca - raz jeszcze potrząsnęła jego głową. - Twoja Błyskawica znajduje się pod ścisłą strażą w lochach, o czym doskonale wiesz, Potter. Miałeś głowę w moim kominku. Z kim się kontaktowałeś?
- Z nikim... - odpowiedział Harry, starając się od niej uwolnić. Poczuł jak kilka włosów zostaje wyrwanych z jego głowy.
- Kłamca! - wrzasnęła Umbridge. Odepchnęła go od siebie i cisnęła nim o biurko. Teraz mógł dojrzeć Hermionę przyciśniętą do ściany przez Millicentę Bulstrode. Malfoy opierał się o parapet, uśmiechając się złośliwie. Podrzucał jedną ręką różdżkę Harry'ego i łapał ją ponownie.
Usłyszał zamieszanie na zewnątrz i do gabinetu weszło kilku dużych Ślizgonów. Trzymali Rona, Ginny, Lunę i, ku wielkiemu zaskoczeniu Harry'ego, Neville'a, który był uwięziony w uścisku przez Crabbe'a i wyglądał jakby był w nieuchronnym niebezpieczeństwie bliskiego uduszenia. Wszyscy czworo byli zakneblowani.
- Mamy ich wszystkich - oświadczył Warrington, popychając brutalnie Rona do przodu.
- Ten tu - wskazał grubym paluchem na Neville'a - próbował nas powstrzymać, kiedy ją zabieraliśmy - pokazał na Ginny, która usiłowała kopnąć w goleń dużą Ślizgonkę, która ją trzymała - więc jego też przyprowadziliśmy.
- Dobrze, dobrze - powiedziała Umbridge obserwując wysiłki Ginny. - No cóż, wygląda mi na to, że wkrótce Hogwart będzie strefa wolną od Weasleyów, czyż nie?
Malfoy zaśmiał się głośno i pochlebczo. Umbridge posłała mu swój szeroki, pełen zadowolenia uśmiech i usadowiła się w pokrytym kretonem fotelu, zerkając na swe ofiary jak ropucha na klombie.
- No więc, Potter - odezwała się. - Wystawiłeś straże wokół mego biura i wysłałeś tego błazna - kiwnęła głową w kierunku Rona (Malfoy zaśmiał się jeszcze głośniej) - żeby mi powiedział że poltergeist sieje spustoszenie w katedrze Transmutacji podczas gdy ja doskonale wiedziałam, że jest właśnie zajęty rozmazywaniem atramentu na soczewkach wszystkich szkolnych teleskopów... jak poinformował mnie pan Filch.
- Najwyraźniej, dla ciebie bardzo ważne żeby z kimś porozmawiać. Czy to był Albus Dumbledore? A może ten mieszaniec, Hagrid? Wątpię, by była to Minerwa McGonagall, słyszałam że jest nadal zbyt chora, by z kimkolwiek rozmawiać.
Na te słowa Malfoy i kilkoro innych członków Brygady Inkwizycyjnej zaśmiało się jeszcze bardziej. Harry był tak przepełniony wściekłością i nienawiścią, że aż się trząsł.
- To nie twoja sprawa z kim rozmawiałem - warknął.
Wydawało się, że obwisła twarz Umbridge napięła się.
- No dobrze - powiedziała swoim najbardziej niebezpiecznym i fałszywie słodkim głosem. - Bardzo dobrze, panie Potter... Dałam panu szansę swobodnego powiedzenia mi. Odmówił pan. Nie mam innego wyjścia jak zmusić pana. Draco...
- ...przyprowadź profesora Snape'a.
Malfoy wetknął różdżkę Harry'ego do kieszeni swoich szat i opuścił pokój uśmiechając się, ale Harry ledwo to dostrzegł. Właśnie zdał sobie z czegoś sprawę. Nie mógł uwierzyć, jak mógł być tak głupi, by o tym zapomnieć. Myślał, że wszyscy członkowie Zakonu, wszyscy którzy mogliby mu pomóc w ocaleniu Syriusza, odeszli... ale się mylił. W Hogwarcie nadal był członek Zakonu Feniksa... Snape.
W biurze panowała cisza z wyjątkiem wiercenia się i szamotania wynikającego z prób utrzymania Rona i reszty pod kontrolą. Ron zmagał się z półnelsonem założonym przez Warringtona, z jego rozciętej wargi na dywan kapała krew. Ginny nadal próbowała nadepnąć na stopę szóstoklasistki, która trzymała górną część jej ramion w mocnym uścisku. Neville wyrywał się z ramion Crabbe'a i stawał się przy tym coraz bardziej purpurowy na twarzy. Hermiona na próżno próbowała zrzucić z siebie Millicentę Bulstrode. Luna, jednakże, stała bezwładnie przy tym, kto ją złapał, wpatrując się bez wyrazu w okno, jakby nieco znudzona całym tym postępowaniem.
Harry spojrzał z powrotem na Umbridge, która przyglądała mu się uważnie. Umyślnie zachował spokojną i bez wyrazu twarz. Usłyszał kroki na korytarzu i do pomieszczenia wszedł Draco Malfoy, zaraz za którym pojawił się Snape.
- Chciała mnie pani widzieć, pani dyrektor? - spytał Snape rozglądając się dookoła po wszystkich parach szamoczących się uczniów z wyrazem kompletnej obojętności.
- Ach, profesor Snape - odparła Umbridge uśmiechając się szeroko i ponownie wstając z miejsca. - Tak, chciałabym prosić o kolejną butelkę Veritaserum. Tak szybko jak to możliwe, proszę.
- Wzięła pani moją ostatnią butelkę, aby przesłuchać Pottera. - powiedział przyglądając się jej zza kurtyny tłustych czarnych włosów. - Z pewnością nie zużyła jej pani całej? Powiedziałem pani, że wystarczą trzy krople.
Umbridge zaczerwieniła się.
- Ale możesz pan chyba sporządzić więcej, prawda? - spytała, a jej głos stał się jeszcze bardziej słodko dziewczęcy, jak to miało miejsce zawsze, gdy była wściekła.
- Oczywiście - odpowiedział Snape ściągając wargi. - Jego dojrzewanie zajmuje pełen cykl księżyca, więc powinien być gotowy za jakiś miesiąc.
- Miesiąc? - zaskrzeczała Umbridge, nadymając się jak ropucha - Miesiąc! Ale ja go potrzebuję tego wieczoru, Snape! Właśnie odkryłam, że Potter używa mojego kominka do komunikowania się z jakąś nieznaną mi osoba lub osobami!
- Naprawdę? - spytał Snape. Popatrzył na Harry'ego okazując pierwszą, nikłą oznakę zaciekawienia. - Cóż, wcale mnie to nie dziwi. Potter nigdy nie wykazywał skłonności do przestrzegania szkolnych reguł.
Jego zimne, ciemne oczy wwiercały się w Harry'ego, który niezachwianie odwzajemnił spojrzenie koncentrując się ze wszystkich sił na tym, co widział w swoim śnie, pragnąc by Snape odczytał to z jego umysłu, by zrozumiał.
- Chciałabym go przesłuchać! - powtórzyła gniewnie Umbridge, i Snape przeniósł spojrzenie z Harry'ego z powrotem na jej wściekle drżącą twarz - Życzę sobie, abyś zaopatrzył mnie w eliksir, który zmusi go do powiedzenia mi prawdy!
- Już pani wyjaśniłem - odparł łagodnie Snape - że nie posiadam więcej Veritaserum. I o ile nie życzy sobie pani otruć Pottera, a zapewniam panią, że będę żywił do pani wielką sympatię, jeśli to pani zrobi, to nie jestem w stanie pani pomóc. Jedyny problem polega na tym, że większość jadów działa zbyt szybko, by dać ofierze wystarczająco dużo czasu na powiedzenie prawdy.
Snape przeniósł wzrok z powrotem na Harry'ego, który wpatrywał się w niego usiłując porozumieć się z nim bez słów.
Voldemort trzyma Syriusza w Departamencie Tajemnic, myślał rozpaczliwie Harry. Voldemort trzyma Syriusza...
- Jesteś pan na warunkowym! - wrzasnęła profesor Umbridge, i Snape ponownie spojrzał na nią z lekko uniesionymi brwiami. - Umyślnie jesteś pan nieprzydatny! Oczekiwałam czegoś więcej, Lucjusz Malfoy zawsze wyrażał się o tobie bardzo pochlebnie! A teraz wynoś się pan z mojego biura!
Snape ukłonił się jej ironicznie i odwrócił się do wyjścia. Harry wiedział, że ostatnia szansa powiadomienia Zakonu o tym, co się dzieje właśnie wychodziła za drzwi.
- On ma Łapę! - krzyknął. - On trzyma Łapę w miejscu, gdzie jest to ukryte!
Snape zatrzymał się z ręką na klamce.
- Łapę? - krzyknęła profesor Umbridge, patrząc niecierpliwie to na Harry'ego, to na Snape'a - Co za Łapę? Gdzie co jest ukryte? Co on ma na myśli, Snape?
Snape obejrzał się na Harry'ego. Jego twarz była nieprzenikniona. Harry nie był w stanie stwierdzić, czy zrozumiał czy nie, ale miał odwagi wyrazić się jaśniej przy Umbridge.
- Nie mam pojęcia - odpowiedział chłodno Snape - Potter, kiedy będę miał ochotę posłuchać jak drzesz się na mnie bez ładu i składu, to dostaniesz Bełkoczący Napój. A ty Crabbe, poluźnij nieco swój uścisk. Jeśli Longbottom się udusi będzie to oznaczało masę nużącej papierkowej roboty i obawiam się, że będę musiał wspomnieć o tym w twoich referencjach o ile kiedykolwiek będziesz się starał o pracę.
Zamknął z trzaskiem za sobą drzwi, zostawiając Harry'ego w stanie jeszcze większego niepokoju. Snape był jego ostatnią nadzieją. Spojrzał na Umbridge, która jak się wydawało, myślała tak samo. Jej pierś unosiła się ciężko w furii i frustracji.
- No dobrze - powiedziała i wyciągnęła swoją różdżkę - No dobrze... Zostałam bez wyjścia... To już więcej niż sprawa szkolnej dyscypliny... To kwestia bezpieczeństwa Ministerstwa... tak... tak...
Wydawało się, że sama siebie do czegoś przekonuje. Nerwowo przestąpywała z nogi na nogę, wpatrując się w Harry'ego, uderzając różdżką w swoją pustą dłoń i oddychając ciężko. Obserwując ją Harry poczuł się tak przerażająco bezsilny bez własnej różdżki.
- Zmuszasz mnie, Potter... Ja wolałabym tego uniknąć - powiedziała Umbridge nadal poruszając się nerwowo w miejscu - ale czasem okoliczności usprawiedliwiają użycie... Jestem pewna Minister zrozumie, że nie miałam wyboru...
Malfoy obserwował ją pożądliwym wzrokiem.
- Klątwa Cruciatusa powinna rozwiązać ci język - oznajmiła cicho Umbridge.
- Nie! - wrzasnęła Hermiona. - Profesor Umbridge... to jest nielegalne.
Ale Umbridge nie zwróciła na to uwagi. Na jej twarzy pojawiła się paskudna żądza, pełen podniecenia wyraz, jakiego Harry jeszcze nigdy nie widział. Uniosła w górę różdżkę.
- Minister nie chciałby, aby złamała pani prawo, profesor Umbridge! - krzyknęła Hermiona.
- To czego Korneliusz nie wie, to go nie zaboli - stwierdziła Umbridge, która oddychając ciężko celowała teraz po kolei swoją różdżką w rożne części ciała Harry'ego, najwyraźniej próbując się zdecydować, gdzie ból będzie
najsilniejszy.
- Nigdy się nie dowiedział, że to ja rozkazałam Dementorom zaatakować Pottera ubiegłego lata, ale oczywiście był zachwycony mając szansę wyrzucenia go...
- Więc to ty? - wyksztusił Harry - To ty wysłałaś na mnie Dementorów?
- Ktoś musiał działać - rzuciła Umbridge, a jej różdżka spoczęła wycelowana dokładnie w czoło Harry'ego. - Wszyscy marudzili, że jakoś trzeba cię uciszyć... zdyskredytować... ale to właśnie ja tak naprawdę coś z tym zrobiłam... tylko że wykręciłeś się z tego, czyż nie, Potter? Ale nie dziś, nie teraz... - i biorąc głęboki oddech krzyknęła - Cruc...
- NIE! - wrzasnęła Hermiona zdławionym głosem zza Millicenty Bulstrode. - Nie... Harry... będziemy musieli jej powiedzieć!
- Nie ma mowy - zawył Harry patrząc w kierunku niewielkiego kawałka Hermiony, który był w stanie dostrzec.
- Będziemy musieli, Harry, ona i tak wydusi to z ciebie, więc... więc po co?
I Hermiona zaczęła popłakiwać nieśmiało w tył szat Millicenty Bulstrode. Millicenta natychmiast przestała wgniatać ją w ścianę i odskoczyła od niej z obrzydzeniem.
- No, no, no - odezwała się triumfująco Umbridge, - Mała panna NicNiePasi ma zamiar wyjaśnić nam co nieco! No to dalej, dziewczyno, no dalej!
- Er - mi - noo - nie! - wrzasnął Ron przez knebel.
Ginny gapiła się na Hermionę tak jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. Neville też wlepił w nią wzrok, nadal krztusząc się i dławiąc. Ale Harry właśnie coś zauważył. Mimo że Hermiona łkała rozpaczliwie z twarzą ukrytą w dłoniach nigdzie nie było ani śladu łez.
- Ja... przepraszam wszystkich - powiedziała Hermiona. - Ale... ja już dłużej tego nie wytrzymam...
- Właśnie, właśnie, dziewczyno! - Umbridge chwyciła Hermionę za ramiona i popchnęła ją na opuszczony kretonowy fotel i pochyliła się nad nią. - A zatem... z kim się przed chwilą kontaktował Potter?
- No - wykrztusiła w dłonie Hermiona. - więc on próbował porozmawiać z profesorem Dumbledore.
Ron zamarł z rozszerzonymi oczami. Ginny zaprzestała usilnych prób nadepnięcia na palce trzymającej ją Ślizgonce. Nawet Luna wyglądała na lekko zaskoczoną. Na szczęście, Umbridge i jej sługusi byli zbyt skupieni na Hermionie, by zauważyć te podejrzane oznaki.
- Z Dumbledorem? - spytała z zapałem Umbridge - Wiecie w takim razie gdzie jest Dumbledore, tak?
- No... nie! - szlochała Hermiona. - Próbowaliśmy w Dziurawym Kociołku na ulicy Pokątnej i w Trzech miotłach i nawet w Świńskim Łbie...
- No idiotka... Dumbledore nie będzie przesiadywał w pubie, kiedy całe Ministerstwo go szuka! - wrzasnęła Umbridge. W każdej obwisłej zmarszczce na jej twarzy wypisane było rozczarowanie.
- Ale... ale my musieliśmy powiedzieć mu coś bardzo ważnego! - zawodziła Hermiona, przyciskając jeszcze mocniej ręce do twarzy. Bynajmniej nie z udręki, o czym Harry wiedział, lecz aby ukryć brak łez.
- Tak? - spytała Umbridge, a w jej głosie nagle powróciło podniecenie.- Cóż takiego chcieliście mu powiedzieć?
- Chcie-chcieliśmy mu powiedzieć, że to jest go-gotowe! - wykrztusiła Hermiona.
- Co jest gotowe? - nalegała Umbridge. Ponownie chwyciła Hermionę za ramiona i potrząsnęła nią lekko. - Co jest gotowe, dziewczyno?
- B-broń - oznajmiła Hermiona.
- Broń? Broń? - wydawało się, że oczy Umbridge wyskoczą zaraz z oczodołów z podekscytowania. - Wymyślaliście jakąś metodę oporu? Broń, której mogliście użyć przeciwko Ministerstwu? Na polecenie profesora Dumbledore, oczywiście?
- T-t-tak, - wydusiła z siebie Hermiona. - ale on był zmuszony odejść zanim została ukończona i... i... i teraz my dokończyliśmy to dla niego i... i... i... nie możemy go znaleźć, że-że-żeby mu o tym powiedzieć!
- Jakiego rodzaju jest ta broń? - spytała surowo Umbridge. Jej krótkie, grube ręce nadal zaciskały się mocno na ramionach Hermiony.
- My tego tak na-na-naprawdę nie rozumiemy - odparła Hermiona, pociągając głośno nosem - Po... po... po prostu zrobiliśmy to, co nam k-k-kazał p-p-profesor Dumbledore.
Umbridge wyprostowała się. Była w pełni szczęścia.
- Prowadź mnie do tej broni - rozkazała.
- Nie pokaże... im - oznajmiła piskliwie Hermiona, patrząc przez palce na Ślizgonów.
- Ty mi tu nie będziesz stawiać warunków - ucięła ostro Umbridge.
- Nie ma sprawy - stwierdziła Hermiona znów łkając w ręce. - Nie ma sprawy... niech sobie zobaczą, mam nadzieję, że użyją jej na pani! Tak właściwie to chciałabym, żeby zaprosiła pani całe mnóstwo ludzi, niech przyjdą i zobaczą! To... to by się pani przysłużyło... och byłabym przeszczęśliwa, gdyby ca-ca-cała szkoła wiedziała, gdzie to jest i jak... jak tego użyć, a wtedy gdyby tylko wkurzyła pani kogokolwiek, to wiedzieliby jak... jak sobie z panią po-poradzić!
Te słowa wywarły ogromne wrażenie na Umbridge. Rzuciła przelotne, podejrzliwe spojrzenie na swoją Brygadę Inkwizycyjną. Jej wyłupiaste oczy zatrzymały się na chwilę na Malfoyu, który był zbyt wolny, by ukryć pełen podniecenia i chciwości wyraz, który zagościł na jego twarzy.
Przez jeszcze jedną dłuższą chwilę Umbridge rozważała słowa Hermiony, po czym przemówiła matczynym, jak jej się najwyraźniej wydawało, głosem.
- No dobrze kochaneczko, niech to więc będziemy tylko ty i ja... i weźmiemy jeszcze Pottera, dobrze? No podnoś się wreszcie.
- Pani profesor - odezwał się gorliwie Malfoy - Profesor Umbridge, uważam że część Brygady powinna pójść z wami, by zaopiekować się ...
- Jestem w pełni wykwalifikowanym urzędnikiem Ministerstwa, Malfoy, czy ty naprawdę uważasz że nie poradzę sobie sama z dwoma pozbawionymi różdżek nastolatkami? - przerwała mu ostro Umbridge. - W żadnym wypadku. Brzmi to tak, jakby ta broń była czymś, czego uczniowie nie powinni zobaczyć. Masz zostać tutaj aż wrócę i upewnić się, że żadne z nich - machnęła ręką w kierunku Rona, Ginny, Neville'a i Luny - nie ucieknie.
- No dobrze - powiedział nadąsany i zawiedziony Malfoy.
- A wy dwoje pójdziecie przede mną i wskażecie mi drogę - oznajmiła Umbridge celując w Harry'ego i Hermionę swoja różdżką. - Prowadźcie.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI

 
Walka i Lot
tłumaczyła Arale

Harry nie miał pojęcia co planuje Hermiona, ani czy w ogóle ma jakikolwiek plan. Szedł pół kroku za nią, korytarzem wiodącym od gabinetu Umbridge zdając sobie sprawę z tego, wyglądałoby to bardzo podejrzanie, gdyby wyszło, że nie wie dokąd idą. Nie śmiał próbować odezwać się do niej. Umbridge szła tak blisko za nimi, że był w stanie usłyszeć jej nierówny oddech.
Hermiona prowadziła w dół po schodach do Sali Wejściowej. Zza podwójnych drzwi prowadzących do Wielkiej Sali dochodził zgiełk podniesionych głosów i stukanie sztućców na talerzach - Harry'emu wydawało się niesamowite, że dwadzieścia stóp od niego siedzieli ludzie jedzący kolację, świętujący koniec egzaminów nie przejmujący się resztą świata...
Hermiona przeszła prosto przez dębowe drzwi frontowe i dalej w dół po kamiennych schodach, zanurzając w łagodnej, wieczornej bryzie. Słońce chyliło się już ku wierzchołkom drzew Zakazanego Lasu, a gdy dalej bez zawahania kroczyła po trawie - Umbridge musiała truchtać, by dotrzymać im kroku - ich długie, ciemne cienie falowały na trawie za nimi niczym płaszcze.
- To jest schowane w chacie Hagrida, tak? - spytała zapalczywie Umbridge prosto do ucha Harry'ego.
- Oczywiście, że nie! - odparowała Hermiona - Hagrid mógłby ją przypadkowo odpalić.
- Tak - przytaknęła Umbridge, której podniecenie wydawało się osiągać szczyty - Oczywiście, pewnie by to zrobił, wielki głupi mieszaniec.
Zaśmiała się. Harry poczuł przemożną chęć odwrócenia się i chwycenia ją za gardło, ale oparł się temu pragnieniu. W rześkiej, wieczornej bryzie jego blizna zaczęła tętnić, chociaż nie parzyła jeszcze rozgrzewając do białości, tak jak wiedział, że może parzyć gdy Voldemort zamierza kogoś zabić.
- Więc... gdzie to jest? - zapytała Umbridge z nutką powątpiewania w głosie, gdy Hermiona dalej maszerowała w kierunku Lasu.
- Oczywiście tam - odpowiedziała Hermiona, wskazując na mroczne drzewa - w końcu musiało być to ukryte tak, by uczniowie nie znaleźli tego przez przypadek, nieprawdaż?
- Oczywiście - przytaknęła Umbridge, chociaż w jej głosie pobrzmiewał teraz lekki strach - Oczywiście... no dobrze więc... wy dwoje zostańcie przede mną.
- Czy możemy dostać pani różdżkę skoro idziemy pierwsi? - zapytał ją Harry.
- Nie. Nie sądzę, panie Potter - słodko odpowiedziała Umbridge, szturchając go nią po plecach. - Obawiam się, że dla Ministerstwa wartość mojego życia jest znacznie wyższa niż wartość waszego.
Gdy tylko dotarli w chłodny cień najbliższych drzew, Harry spróbował uchwycić wzrok Hermiony. Wchodzenie do Lasu bez różdżek wydawało mu się być najgłupszą rzeczą, jaką tego wieczoru robili. Ona jednak, rzuciła zaledwie pogardliwe spojrzenie Umbridge i zanurkowała prosto pomiędzy drzewa poruszając się w takim tempie, że Umbridge, ze swoimi krótkimi nóżkami, miała spore trudności z dotrzymaniem im kroku.
- Czy to jest bardzo daleko? - zapytała Umbridge, gdy jej szata podarła się o jeżyny.
- Och tak - odparła Hermiona - Tak. To jest bardzo dobrze ukryte.
Złe przeczucia Harry'ego jeszcze się wzmogły. Hermiona nie obrała tej ścieżki, którą wcześniej kierowali się by odwiedzić Grawpa, ale tę którą przemierzał trzy lata wcześniej, by dotrzeć do legowiska potwora Aragoga. Hermiony nie było z nim przy tej okazji. Wątpił, czy ma jakiekolwiek pojęcie, jakie niebezpieczeństwo czyhało na jej końcu.
- Eee... jesteś pewna, że to dobra droga - zapytał ją ostro.
- Och tak - odparła stalowym głosem niosącym się przez poszycie powodując jego zdaniem całkowicie niepotrzebny hałas. Tuż za nimi Umbridge przewróciła się przewrócone drzewko. Żadne z nich nie zatrzymało się, by pomóc jej wstać. Hermiona po prostu szła dalej, wołając głośno przez ramię. - Jeszcze tylko troszkę!
- Ciszej Hermiono - mruknął Harry przyśpieszając kroku, by się z nią zrównać - Coś może nas usłyszeć...
- Chcę by nas usłyszano - odpowiedziała cicho, gdy Umbridge podganiała ich hałasując. - Zobaczysz...
Szli dalej przez, jakby się mogło zdawać, dłuższy czas, aż znaleźli się tak głęboko w Lesie, że baldachim z gęstego listowia drzew zasłonił całe światło. Harry miał uczucie, jakiego doświadczył już wcześniej w Lesie. Uczucie, że jest obserwowany przez niedostrzegalne oczy.
- No ile jeszcze? - zapytała ze złością Umbridge za ich plecami.
- Już niedaleko - wykrzyknęła Hermiona, gdy tylko wkroczyli na mroczną, wilgotną polanę. - Jeszcze tylko troszeczkę...
Powietrze przecięła strzała i ze złowrogim łoskotem wbiła się w drzewo tuż nad jej głową. Przestrzeń wypełnił nagle odgłos kopyt. Harry poczuł jak poszycie drży. Umbridge wydała cichy okrzyk i pchnęła go przed siebie, zasłaniając się nim jak tarczą...
Szarpnął się uwalniając od niej i odwrócił się. Ze wszystkich stron pojawiło się około pięćdziesięciu centaurów. Ich łuki były uniesione, załadowane i wycelowane prosto w Harry'ego, Hermionę i Umbridge. Wycofali się powoli na środek polany. Umbridge popiskiwała dziwnie z przerażenia. Harry spojrzał w bok na Hermionę. Na jej twarzy malował się triumfujący uśmiech.
- Kim jesteś? - odezwał się jakiś głos.
Harry spojrzał w lewo. Centaur o kasztanowym ciele zwany Magorianem wystąpił z kręgu i szedł w ich kierunku: jego łuk, jak i te całej reszty, był uniesiony. Umbridge kwiliła nadal, po prawej stronie Harry'ego, a jej różdżka drżała gwałtownie, gdy skierowała ją w kierunku zbliżającego się centaura.
- Zapytałem kim jesteś, człowiecze? - powtórzył surowo Magorian.
- Jestem Dolores Umbridge! - odpowiedziała Umbridge przerażonym, wysokim głosem - Starszy Podsekretarz Ministra Magii oraz Dyrektorka i Wielki Inkwizytor Hogwartu!
- Jesteś z Ministerstwa Magii? - zapytał Magorian, a wielu z otaczających ich centaurów poruszyło się niespokojnie.
- Zgadza się! - odrzekła Umbridge jeszcze wyższym tonem - więc lepiej uważaj! Na mocy praw ustanowionych przez Departament Regulacji i Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, każdy atak takiego mieszańca na człowieka...
- Jak nas nazwałaś? - krzyknął wyglądający dziko, czarny centaur, w którym Harry rozpoznał Zakałę. Wokół nich rozległy się niezadowolone pomruki i odgłosy napinanych cięciw.
- Nie nazywaj ich tak! - odezwała się ze złością Hermiona, ale Umbridge zdawała się jej nie słyszeć. Nadal celując swoją drżącą różdżkę w Magoriana ciągnęła dalej - Prawo Piętnaście "B" wyraźnie stwierdza, "że każdy atak magicznego stworzenie, które uważa się, za posiadające zbliżoną do ludzkiej inteligencję, a co za tym idzie jest odpowiedzialne za swoje czyny...
- "Zbliżoną do ludzkiej inteligencję"? - powtórzył Magorian, a Zakała i kilkoro innych centaurów ryknęło z wściekłości i zastukało kopytami w podłoże. - Uważamy to za wielką zniewagę, człowiecze! Nasza inteligencja, na szczęście, daleko przewyższa waszą.
- Co robisz w naszym Lesie? - ryknął siwy centaur o srogiej twarzy, którego Harry i Hermiona widzieli podczas ich ostatniej wycieczki do Lasu - Dlaczego tu jesteś?
- Waszym Lesie? - spytała Umbridge, trzęsąc się teraz już nie tylko ze strachu, ale jak się wydawało, również z oburzenia - Chciałabym przypomnieć, że żyjecie tutaj tylko dlatego, że Ministerstwo Magii dopuściło aby pewne obszary...
Strzała przeleciała tak blisko jej głowy, że zahaczyła po drodze o jej mysie włosy. Wydała z siebie rozdzierający uszy wrzask i zarzuciła ręce na głowę. Kilka centaurów rykiem wyraziło swoją aprobatę, inni zaśmiali się ochryple.
Dźwięk ich dzikiego, rżącego śmiechu rozbrzmiewający echem po słabo oświetlonej polanie i widok ich wierzgających kopyt wytrącały zupełnie z równowagi.
- Więc czyj to jest las, człowiecze? - ryknął Zakała.
- Plugawe mieszańce! - wykrzyczała z rękami wciąż zasłaniającymi ciasno głowę - Bestie! Dzikie zwierzęta!
- Uspokój się! - krzyknęła Hermiona, ale było już za późno. Umbridge skierowała swoją różdżkę na Magoriana i wrzasnęła - Incarcerous!
Liny pojawiły się w powietrzu niczym grube węże, owijając się ciasno wokół torsu centaura i więżąc jego ramiona. Magorian zaryczał z gniewu i uniósł się na tylnych nogach, usiłując się uwolnić. Pozostałe centaury ruszyły do ataku.
Harry chwycił Hermionę i przycisnął do ziemi. Z twarzą zwróconą ku poszyciu Lasu przeżył chwile grozy, gdy kopyta grzmiały wokół niego, ale centaury przeskakiwały nad nimi i wokół nich rycząc i krzycząc z wściekłości.
- Nieeeee... - usłyszał wrzask Umbridge - Nieeee... jestem Starszym Podsekretarzem... nie możecie... puszczajcie mnie, wy bestie... Nieee...!
Harry ujrzał błysk czerwonego światła i domyślił się, że próbowała ogłuszyć jednego z nich. Chwilę później krzyknęła donośnie. Podnosząc głowę o parę cali Harry spostrzegł, że Umbridge została schwytana od tyłu przez Zakałę i uniesiona wysoko w powietrzu. Wiła się i darła ze strachu. Różdżka wypadła jej z ręki na ziemię i serce Harry'ego podskoczyło. Gdyby tylko mógł jej dosięgnąć...
Ale gdy tylko wyciągnął w jej kierunku rękę, na różdżkę opadło kopyto jednego z centaurów i przełamało dokładnie w połowie.
- Już! - ryknął głos w uszach Harry'ego i grube, włochate ramię opadło znikąd i pociągnęło go do góry. Hermiona również została postawiona na nogi. Wśród podskakujących, wielokolorowych grzbietów i głów centaurów, Harry dojrzał, Umbridge odprowadzaną przez Zakałę między drzewa. Krzyczała bez przerwy, a jej głos stawał się coraz słabszy i słabszy, aż w końcu przestali go w stanie dosłyszeć pośród otaczającego ich stukotu kopyt.
- A co z nimi? - zapytał trzymający Hermionę siwy centaur o srogiej twarzy.
- Oni są młodzi - odezwał się wolny, zatroskany głos za plecami Harry'ego - Nie atakujemy źrebiąt.
- Przyprowadzili ją tutaj, Ronanie - odparł centaur mocno ściskający Harry'ego - I nie są wcale tacy młodzi... ten tutaj jest prawie mężczyzną.
Potrząsnął Harrym za kołnierz jego szaty.
- Proszę - wykrztusiła Hermiona - błagam, nie atakujcie nas. My nie myślimy tak jak ona, nie jesteśmy pracownikami Ministerstwa Magii! Przyszliśmy tu tylko dlatego, że mieliśmy nadzieję, iż ją od nas odciągniecie.
Harry wiedział natychmiast, po wyrazie twarzy siwego centaura trzymającego Hermionę, że popełniła straszny błąd mówiąc to. Centaur odrzucił w tył głowę tupiąc wściekle tylnymi nogami i ryknął: - Widzisz, Ronanie? Już mają w sobie tą arogancję ich gatunku! Więc mieliśmy odwalić za was brudną robotę, co, ludzka dziewko? Mieliśmy postąpić jak wasi służący, odciągnąć waszych wrogów jak posłuszne psy?
- Nie! - pisnęła przeraźliwie Hermiona. - Błagam... Nie to miałam na myśli! Miałam tylko nadzieję, że będziecie w stanie... nam pomóc...
Ale wyglądało na to, że tylko pogorszyła sprawę.
- My nie pomagamy ludziom! - warknął centaur trzymający Harry'ego, zacieśniając chwyt i unosząc się trochę w tym samym momencie, tak że stopy Harry'ego momentalnie oderwały się od podłoża. - Żyjemy na osobności i jesteśmy z tego dumni. Nie pozwolimy wam stąd odejść, chełpiąc się tym, żeśmy zatańczyli, jak nam zagraliście!
- Nie mamy zamiaru mówić nic takiego! - wrzasnął Harry. - Wiemy, że nie zrobiliście tego co zrobiliście, bo my tego chcieliśmy...
Ale nikt go nie słuchał.
Brodaty centaur z tyłu tłumu krzyknął: - Przybyli nieproszeni, muszą ponieść konsekwencje!
Na te słowa rozległ się ryk uznania, a centaur o skórze koloru piasku krzyknął. - Mogą dołączyć do kobiety!
- Mówiliście, że nie krzywdzicie niewinnych! - wrzasnęła Hermiona, po jej twarzy potoczyły się teraz prawdziwe łzy. - Nie zrobiliśmy wam żadnej krzywdy, nie użyliśmy ani różdżek ani gróźb. Chcemy tylko wrócić do szkoły, proszę pozwólcie nam wrócić...
- Nie wszyscy jesteśmy jak ten zdrajca Firenzo, ludzka dziewko! - krzyknął siwy centaur, przy wtórze kolejnych rżących ryków aprobaty ze strony swoich towarzyszy. - Miałaś nas może za śliczne, gadające koniki? Jesteśmy starożytnym ludem, który nie ma zamiaru znosić najść i zniewag ze strony czarodziejów. Nie uznajemy waszych praw, nie uznajemy waszej wyższości, jesteśmy...
Ale nie usłyszeli już, czym jeszcze były centaury, bo w tym momencie ze skraju polany dobiegł tak potworny hałas, że wszyscy, Harry, Hermiona i około pięćdziesięciu centaurów, wypełniających polanę obejrzeli się. Trzymający Harry'ego centaur opuścił go z powrotem na ziemię, a jego ręce sięgnęły po łuk i pełen strzał kołczan. Również Hermiona została upuszczona i Harry pospieszył w jej stronę, kiedy dwa grube pnie rozdzieliły się złowrogo i w szparze między nimi pojawiła się potężna sylwetka Grawpa.
Znajdujące się najbliżej niego centaury cofnęły się w tył na stojących za nimi. Polana była teraz lasem łuków i strzał oczekujących na wystrzelenie. Wszystkie celowały w górę, na olbrzymią, szarawą twarz majaczącą nad nimi tuż spod gęstego sklepienia gałęzi. Przekrzywione usta Grawpa były głupio rozdziawione. Widzieli jego podobne do cegieł żółte zęby, lśniące w półmroku. Zerknął na stworzenia u jego stóp i jego mętne, brązowe oczy zwęziły się. Z obu jego kostek zwisały pozrywane liny.
Otworzył usta jeszcze szerzej.
- Hagger.
Harry nie wiedział, co znaczy "hagger", ani z jakiego języka pochodzi, ale nie dbał o to zbytnio. Obserwował stopy Grawpa, prawie tak długie jak całe jego ciało. Hermiona ścisnęła mocno jego ramię. Centaury stały w kompletnej ciszy, wpatrując się w olbrzyma, którego gigantyczna, okrągłą głowa przesuwała się z boku na bok kiedy tak zerkał po nich jakby szukał czegoś, co mu upadło.
- Hagger! - powtórzył bardziej uparcie.
- Odejdź stąd, olbrzymie! - zawołał Magorian - nie jesteś mile widziany pośród nas!
Słowa te jednak nie zrobiły na Grawpie żadnego wrażenia. Nachylił się trochę (ramiona centaurów napięły się na ich łukach) i ryknął - HAGGER!
Kilku centaurów zaniepokoiło się teraz. Za to Hermiona wstrzymała oddech.
- Harry! - szepnęła - myślę, że on próbuje powiedzieć "Hagrid"!
Dokładnie w tym momencie Grawp ujrzał ich, jedynych dwoje ludzi w morzu centaurów. Zniżył głowę jeszcze o jakąś stopę wpatrując się w nich uważnie. Harry poczuł drżenie Hermiony, a Grawp znowu otworzył szeroko usta i głębokim, grzmiącym głosem powiedział: - Hermy.
- Dobre nieba! - wykrztusiła Hermiona, ściskając ramię Harry'ego tak mocno, że zaczynało drętwieć. Wyglądała jakby za chwilę miała zemdleć. - on... on zapamiętał!
- HERMY! - ryknął Grawp - GDZIE HAGGER?
- Nie wiem! - pisnęła przerażona Hermiona. - Przykro mi, Grawpie, ale nie wiem!
- GRAWP CHCE HAGGER!
Jedna z potężnych dłoni olbrzyma sięgnęła w dół. Hermiona wydała z siebie prawdziwy krzyk, odbiegła kilka kroków do tyłu i przewróciła się. Pozbawiony różdżki Harry szykował się do walenia pięściami, kopania, gryzienia, czy co tylko można, kiedy ręka runęła w jego stronę i strąciła z nóg śnieżnobiałego centaura.
Na to właśnie czekały centaury. Rozcapierzone palce Grawpa znajdowały się zaledwie o stopę od Harry'ego, kiedy pięćdziesiąt strzał wzbiło się w powietrze ku olbrzymowi zasypując jego wielką twarz, sprawiając, że zawył z bólu i wściekłości. Wyprostował się, przetarł twarz swoimi ogromnymi łapami, odłamując przy tym drzewce strzał, ale wpychając ich groty jeszcze głębiej.
Ryknął i tupnął swą potężną stopą i centaury rozpierzchły się z drogi. Krople krwi Grawpa wielkości sporych kamieni spryskały Harry'ego kiedy pociągnął Hermionę na nogi i razem pobiegli co sił w nogach pod osłonę drzew. Tam odwrócili się i spojrzeli za siebie. Grawp chwytał na ślepo centaury, a po jego twarzy spływała krew. One uciekały w popłochu galopując między drzewa po drugiej stronie polany. Harry i Hermiona patrzyli jak Grawp raz jeszcze ryknął z wściekłości i rzucił się w pogoń za nimi, miażdżąc przy tym jeszcze więcej drzew.
- Och nie! - powiedziała Hermiona, dygocząc tak bardzo, że kolana ugięły się pod jej ciężarem - Och. To było okropne. I on może je wszystkie pozabijać.
- Nie martwiłbym się o to, mówiąc szczerze. - odparł gorzko Harry.
Odgłosy galopujących centaurów i goniącego za nimi olbrzyma stawały się coraz słabsze. Kiedy Harry wsłuchiwał się w nie, jego blizna znowu zatętniła potężnie i zalała go fala przerażenia.
Zmarnowali tak wiele czasu... byli teraz nawet dalej od uratowania Syriusza niż wtedy, gdy miał tę wizję. Harry nie tylko stracił swoją różdżkę, ale tkwili pośrodku Zakazanego Lasu bez żadnych środków transportu.
- Sprytny plan - rzucił w kierunku Hermiony, uwalniając część złości - Naprawdę sprytny plan. Więc gdzie idziemy teraz?
- Musimy wrócić z powrotem do zamku - odparła słabo Hermiona.
- Zanim to zrobimy, Syriusz będzie już pewnie martwy! - odparował Harry, kopiąc ze złości najbliższe drzewo. Nad ich głowami rozległo się wysokie szczebiotanie. Spojrzał w górę, by zobaczyć wściekłego nieśmiałka wyginającego ku niemu swoje długie, przypominające gałązki palce.
- No cóż, bez różdżek i tak nic nie jesteśmy w stanie zrobić - stwierdziła rozpaczliwie Hermiona, podnosząc się znów na nogi. - A tak w ogóle, Harry, to jak dokładnie zamierzałeś przebyć całą tę drogę do Londynu?
- Taa... właśnie się nad tym zastanawialiśmy - oznajmił znajomy głos za jej plecami.
Harry i Hermiona instynktownie zbliżyli się do siebie i spojrzeli pomiędzy drzewa.
Ich oczom ukazał się Ron, tuż za nim podążali Ginny, Neville i Luna. Cała czwórka wyglądała nienajlepiej - przez policzek Ginny ciągnęło się kilka długich zadrapań. Nad prawym okiem Neville'a nabrzmiewał duży, fioletowy guz. Wargi Rona krwawiły jeszcze bardziej, jednak wszyscy wyglądali na zadowolonych z siebie.
- No więc - powtórzył Ron, odpychając na bok nisko zwisającą gałąź i wyciągając różdżkę Harry'ego - jakieś pomysły?
- Jak żeście się wydostali? - zapytał zdumiony Harry, odbierając od Rona różdżkę.
- Parę Ogłuszaczy, Zaklęcie Rozbrajające, Neville wyszedł z naprawdę ładniutkim Impedimento - opowiadał beztrosko Ron, zwracając teraz różdżkę Hermionie. - Ale Ginny i tak była najlepsza. Rzuciła w Malfoya Nietoperzym Straszydłem. To było po prostu cudowne, cała jego twarz pokryła się takimi trzepoczącymi śwństwami. Tak czy siak nieważne. Widzieliśmy przez okno jak idziecie do Lasu, więc poszliśmy za wami. Co zrobiliście z Umbridge?
- Została uprowadzona - odpowiedział Harry. - przez stado centaurów.
- A wam dali spokój? - zapytała zdumiona Ginny.
- Nie. Pogonił ich Grawp. - wyjaśnił Harry.
- Kto to jest Grawp? - spytała z zainteresowaniem Luna.
- Braciszek Hagrida - odpowiedział natychmiast Ron. - tak czy inaczej, teraz to nie istotne. Harry, czego dowiedziałeś się w kominku. Czy Sam-Wiesz-Kto dopadł Syriusza, czy...?
- Tak - odpowiedział Harry, a jego blizna po raz kolejny zakłuła go boleśnie - I jestem pewien, że Syriusz wciąż żyje, tylko że nie mam zielonego pojęcia, jak się tam dostaniemy by mu pomóc.
Wszyscy zamilkli, wyglądając na trochę wystraszonych. Problem, przed którym stali zdawał się być nie do pokonania.
- No cóż, musimy polecieć, prawda? - stwierdziła Luna najbardziej rzeczowym tonem, jaki Harry'emu zdarzyło się słyszeć z jej strony.
- OK - odparł poirytowany Harry, odwracając w jej kierunku - po pierwsze: "my" nie zrobimy absolutnie nic jeśli w owo "my" włączasz siebie, a po drugie: Ron jest jedyną osobą, której miotła nie jest strzeżona przez ochroniarskie trolle, więc...
- Ja mam miotłę! - oznajmiła Ginny.
- Tak, ale ty nie lecisz - wtrącił się ze złością Ron.
- Wybacz, ale to, co stanie się z Syriuszem, obchodzi mnie tak samo jak ciebie! - odparła Ginny. Zacisnęła zęby, tak że nagle podobieństwo do Freda i George'a stało się uderzające.
- Jesteś za... - zaczął Harry, ale Ginny przerwała mu gwałtownie - jestem trzy lata starsza niż byłeś ty, kiedy po raz pierwszy walczyłeś z Sam-Wiesz-Kim o kamień filozoficzny. A poza tym to dzięki mnie Malfoy tkwi teraz w gabinecie Umbridge odpierając ataki wielkich latających straszydeł...
- Tak ale...
- Wszyscy razem byliśmy w AD - wtrącił cicho Neville - To wszystko było po to, by walczyć z Sami-Wiecie-Kim, prawda? I oto nadarza się pierwsza okazja, by zrobić coś naprawdę... a może to wszystko było tylko jakąś zabawą, co?
- Nie... jasne, że nie było... - zniecierpliwił się Harry.
- Więc my też powinniśmy lecieć - stwierdził prosto Neville. - Chcemy pomóc.
- Właśnie - zawtórowała Luna, uśmiechając się radośnie.
Oczy Harry'ego i Rona spotkały się. Wiedział, że Ron myśli dokładnie tak samo jak on: gdyby miał wybierać któregokolwiek z członków AD, by ruszyli wraz z nim, Ronem i Hermioną ratować Syriusza, nie wybrałby Ginny, Neville'a, czy Luny.
- No nic, to i tak nie ma znaczenia - wycedził Harry przez zaciśnięte zęby. - bo wciąż nie wiemy jak się tam dostać...
- Myślałam, że już to ustaliliśmy. - Luna potrafiła doprowadzić do szału. - Polecimy!
- Posłuchaj - powiedział Ron ledwo powstrzymując gniew - może potrafisz latać bez miotły, ale reszta z nas nie wyhoduje sobie skrzydeł ot tak...
- Nie tylko na miotłach można latać - odparła spokojnie Luna.
- I przypuszczam, że mamy polecieć na grzbiecie Chrapiącego Pogiętka, czy jak to się tam zwie, co? - zapytał Ron.
- Giętkorogi Chrapczyk nie potrafi latać - oznajmiła Luna dostojnym głosem - ale one potrafią a Hagrid mówił, że są bardzo dobre w odnajdywaniu miejsc, których szukają ich jeźdźcy.
Harry odwrócił się w jednej chwili. Pomiędzy dwoma drzewami stały dwa Śmiercioślady obserwując szeptaną konwersację, jak gdyby rozumiały każde słowo. Ich białe oczy połyskiwały niesamowicie.
- Tak! - wyszeptał ruszając w ich kierunku. Potrząsnęły gadzimi głowami, odrzucając długie, czarne grzywy, a Harry z zapałem wyciągnął rękę i poklepał najbliższego po lśniącym karku. Jak w ogóle mógł kiedykolwiek pomyśleć, że są odrażające?
- Czy mowa o tych dziwnych koniach, czy jak im tam? - spytał niepewnie Ron, gapiąc się w punkt nieco na lewo od Śmiercioślada, którego poklepał Harry. - Te których nie zobaczysz, chyba że widziałeś jak ktoś kipnął?
- Ta... - odparł Harry.
- Ile?
- Tylko dwa.
- Cóż, potrzebujemy trzech - stwierdziła Hermiona, która nadal była nieco roztrzęsiona, ale zdeterminowana jednocześnie.
- Czterech, Hermiono - poprawiła Ginny, patrząc groźnie.
- O ile się nie mylę, to jest nas sześcioro - odezwała się spokojnie Luna, odliczając ich.
- Nie bądź głupia, nie możemy lecieć wszyscy! - rzucił ze złością Harry. - Posłuchajcie, wy troje... - wskazał na Neville'a, Ginny i Lunę - nie jesteście w to zamieszani, nie jesteście...
Wybuchnęły kolejne protesty. Jego blizna zakłuła po raz kolejny, bardziej niż poprzednio. Każda chwila, z którą się opóźniali była bezcenna. Nie miał czasu na dyskusje.
- OK. W porządku, wasza sprawa - uciął krótko. - ale o ile nie znajdziemy kolejnych Śmierciośladów, nie będziecie mogli...
- Och, przyjdą i następne - powiedziała przekonująco Ginny, która podobnie jak Ron spoglądała całkiem w złą stronę, najwyraźniej mając wrażenie, że patrzy na konie.
- Czemu tak myślisz?
- Bo, tak na wypadek gdybyś nie zauważył, oboje z Hermioną cali jesteście we krwi - odparła chłodno - a wiemy, że Hagrid wabił Śmiercioślady surowym mięsem. To pewnie dlatego te dwa w ogóle tu się pojawiły.
W tym momencie Harry poczuł delikatne szarpnięcie i spojrzał w dół. Najbliższy Śmiercioślad oblizywał wilgotny od krwi Grawpa rękaw jego szaty.
- No dobrze więc - przyszedł mu do głowy pewien pomysł. - Ron i ja weźmiemy te dwa i polecimy pierwsi, a Hermiona może zostać tutaj z waszą trójką i przywabi kolejne Śmiercioślady...
- Nie mam zamiaru zostawać! - oznajmiła z furią Hermiona.
- Nie ma takiej potrzeby - stwierdziła Luna uśmiechając się. - Patrzcie, już idą następne... wy dwoje musicie naprawdę śmierdzieć...
Harry odwrócił się: nie mniej niż sześć, czy siedem Śmierciośladów torowało sobie drogę przez drzewa. Ich wielkie, skórzaste skrzydła przylegały ciasno złożone do ich ciał, ich oczy połyskiwały w ciemności. Nie miał już żadnej wymówki.
- No dobra - powiedział ze złością - wybierz więc sobie jednego i wsiadaj.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

 

Departament Tajemnic

tłumaczyła Berenika

Harry mocno wczepił dłoń w grzywę najbliższego Śmiercioślada, postawił stopę na pobliskim pieńku i niezgrabnie wgramolił się na jedwabisty koński grzbiet. Zwierzę nie zaprotestowało, ale obróciło głowę, obnażyło kły i nadal próbowało łakomie oblizywać jego szaty.
Odkrył, że jest taki sposób ułożenia kolan tuż za miejscem, z którego wyrastały skrzydła, który daje większe poczucie bezpieczeństwa i rozejrzał się po pozostałych. Neville zdołał się unieść na grzbiet sąsiedniego Śmiercioślada i usiłował teraz przerzucić swoją krótką nogę przez jego grzbiet. Luna już była na miejscu, siedząc bokiem i poprawiając swoją szatę, jakby robiła to codziennie. Ron, Hermiona i Ginny natomiast stali nadal nieruchomo w miejscu z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami.
- No co? - zapytał Harry.
- Jak niby mamy wsiąść? - spytał słabo Ron. - Skoro nie możemy ich zobaczyć?
- Och, to łatwe - odparła Luna, ześlizgując się natychmiast ze swojego Śmiercioślada i podchodząc do Rona, Hermiony i Ginny. - Chodźcie tu...
Pociągnęła ich w stronę następnych stojących wokół Śmierciośladów i kolejno pomogła im wspiąć się na grzbiety wierzchowców. Wszyscy troje wyglądali na niezwykle zdenerwowanych, gdy wczepiała ich dłonie w grzywy ich koni i kazała trzymać się mocno, po czym wsiadła z powrotem na swojego rumaka.
- To jakieś szaleństwo - wymruczał Ron, przesuwając niespokojnie ręce po karku swojego konia. - Szaleństwo... gdybym chociaż mógł go widzieć...
- Lepiej miej nadzieję, że pozostanie niewidzialny - stwierdził Harry ponuro. - Jesteśmy zatem gotowi?
Wszyscy skinęli głowami i ujrzał, jak pięć par kolan zacisnęło się pod szatami.
- W porządku...
Spojrzał na tył lśniącej czarnej głowy swojego Śmiercioślada i przełknął ślinę.
- W takim razie... Ministerstwo Magii, wejście dla gości, Londyn - powiedział niepewnie. - Eee... jeśli wiecie... dokąd jechać...
Przez chwilę Śmiercioślad Harry'ego nie robił w ogóle nic, a potem, z gwałtownym poruszeniem, które niemal strąciło Harry'ego, skrzydła po obu stronach rozpostarły się. Koń spiął się powoli, a potem wystrzelił w górę tak szybko i zwinnie, że Harry musiał z całej siły zacisnąć ręce i nogi na jego grzbiecie, aby uniknąć zsunięcia się przez kościsty zad. Zamknął oczy i wcisnął twarz w jedwabistą końską grzywę, a Śmiercioślad przecisnął się przez najwyższe gałęzie drzew i pomknął prosto w krwawy zachód słońca.
Harry nie sądził, by kiedykolwiek podróżował szybciej. Śmiercioślad przeleciał nad zamkiem, niemal nie poruszając szerokimi skrzydłami. Zimne powietrze uderzało Harry'ego w twarz. Mrużąc oczy od porywistego wiatru, rozejrzał się wokół i dostrzegł piątkę swoich towarzyszy podążających za nim. Każde z nich pochylało się jak najniżej nad karkiem swego Śmiercioślada, aby schronić się przed pędem powietrza.
Przelecieli nad błoniami Hogwartu, minęli Hogsmeade. Harry widział w dole góry i wąwozy. Ponieważ dzień chylił się ku końcowi, Harry dostrzegał nieliczne światełka, kiedy mijali kolejne wioski, a potem wijącą się drogę, po której pełzł przez wzgórza samotny samochód w drodze do domu...
- To jakiś obłęd! - Harry z trudem dosłyszał gdzieś z tyłu okrzyk Rona i wyobraził sobie, jak musi się on czuć, pędząc przed siebie na takiej wysokości bez żadnego widzialnego podparcia.
Zapadł zmrok, niebo przybrało barwę mglistego, szarawego fioletu usianego drobnymi srebrnymi gwiazdami, a wkrótce tylko światła mugolskich miast dawały im pojęcie, jak wysoko nad ziemią się znajdują i jak szybko się poruszają. Ramiona Harry'ego obejmowały ciasno kark jego konia, a on sam marzył, aby mogli pędzić jeszcze szybciej. Ile czasu upłynęło, odkąd ujrzał Syriusza leżącego na posadzce Departamentu Tajemnic? Jak długo jeszcze Syriusz zdoła się opierać Voldemortowi? Harry wiedział jedynie, że jego ojciec chrzestny ani nie zrobił tego, czego chciał Voldemort, ani nie umarł, bo był przekonany, że każde z tych wydarzeń sprawiłoby, że on sam poczułby radość albo wściekłość Voldemorta, a jego blizna bolałaby jak wtedy, kiedy pan Weasley został zaatakowany.
Im dłużej lecieli przez gęstniejącą ciemność, tym bardziej twarz Harry'ego sztywniała i marzła i tym bardziej drętwiały mu nogi od kurczowego ściskania boków Śmiercioślada, ale nie odważył się zmienić swojej pozycji z obawy przed ześlizgnięciem się... Był ogłuszony grzmiącym rykiem powietrza w uszach, a zimny nocny wiatr sprawiał, że usta miał wysuszone i zamarznięte. Całkiem stracił poczucie, jak daleko ulecieli. Jego jedyną nadzieją było zwierzę, na którym siedział, gnające pewnie przez noc, ledwo poruszające skrzydłami i pędzące wciąż naprzód.
Jeśli się spóźnią...
On ciągle żyje, ciągle walczy, czuję to...
Jeśli Voldemort dojdzie do wniosku, że Syriusz nie da się złamać...
Wiedziałbym...
Żołądek Harry'ego podskoczył. Śmiercioślad skierował nagle głowę w kierunku ziemi, a Harry zsunął się o kilka cali wzdłuż jego szyi. W końcu opadali... wydawało mu się, że usłyszał krzyk za sobą i obrócił się niebezpiecznie, ale nigdzie nie dostrzegł spadającego ciała. Prawdopodobnie wszystkich, tak jak i jego, zaskoczyła nagła zmiana kierunku.
Ze wszystkich stron rosły teraz i okrąglały jaskrawe pomarańczowe światła, mogli już dostrzec szczyty domów, strumienie świateł jak błyszczące owadzie oczy, kwadraty bladego blasku w miejscu okien. Całkiem gwałtownie, jak się zdawało, pędzili w kierunku chodnika. Harry ostatkiem sił wczepił się w grzywę swego Śmiercioślada, gotując się na nagłego uderzenia, ale koń dotknął ziemi lekko jak cień i Harry zsunął się z jego grzbietu, spoglądając na ulicę, gdzie nieopodal przepełnionego śmietnika stała zdewastowana budka telefoniczna, jedno i drugie całkiem wypłukane z koloru bladym, pomarańczowym światłem ulicznych latarni.
Nieopodal wylądował Ron i natychmiast zleciał z testrala na chodnik.
- Nigdy więcej - powiedział, podnosząc się. Spróbował się odsunąć od swojego Śmiercioślada, ale ponieważ nie mógł go widzieć, zderzył się z jego zadem i omal znowu nie upadł. - Absolutnie nigdy więcej... To było najgorsze...
Po jego obu stronach wylądowały Hermiona i Ginny, obie zsiadły ze swych wierzchowców nieco zgrabniej niż Ron, choć z podobnym wyrazem ulgi, że stoją znów na twardym gruncie. Neville zeskoczył, drżąc, a Luna płynnie zsiadła.
- Dokąd teraz pójdziemy? - zapytała Harry'ego z uprzejmym zainteresowaniem, jakby to wszystko była dość ciekawa wycieczka.
- Tam - pokazał. Krótko, z wdzięcznością poklepał swojego Śmiercioślada, po czym szybko poprowadził wszystkich do zniszczonej budki telefonicznej i otworzył drzwi. - Wchodźcie! - pogonił, bo pozostali się zawahali.
Ron i Ginny weszli posłusznie. Hermiona, Neville i Luna wcisnęli się za nimi. Harry jeszcze raz rzucił okiem na Śmiercioślady, które zajęły się wywlekaniem resztek zgniłego jedzenia ze śmietnika, po czym wepchnął się do budki tuż za Luną.
- Kto ma najbliżej do telefonu, niech wybierze sześć dwa cztery cztery dwa! - polecił.
Zrobił to Ron, rozpaczliwie wyginając ramię, by dosięgnąć tarczy telefonu. Kiedy wróciła ona na miejsce, budkę wypełnił chłodny damski głos:
- Witamy w Ministerstwie Magii. Proszę podać nazwisko i interes.
- Harry Potter, Ron Weasley, Hermiona Granger - odpowiedział Harry bardzo szybko. - Ginny Weasley, Neville Longbottom, Luna Lovegood... jesteśmy tu, żeby kogoś uratować, chyba że wasze Ministerstwo zrobi to pierwsze!
- Dziękuję - odparł chłodny damski głos. - Gości prosimy o wzięcie plakietek i umieszczenie ich z przodu swojej szaty.
Pół tuzina tabliczek wysunęło się z metalowej rynienki, którą zwykle wylatują niewykorzystane monety. Hermiona zebrała je i bez słowa podała Harry'emu ponad głową Ginny. Spojrzał na pierwszą z nich, Harry Potter, Misja Ratunkowa.
- Goście Ministerstwa są zobowiązani poddać się przeszukaniu i oddać swoje różdżki do rejestracji przy biurku ochrony, które znajduje się na przeciwległym końcu atrium.
- Świetnie! - powiedział głośno Harry, a jego blizna znów zatętniła bólem. - Czy możemy wreszcie ruszyć?
Podłoga budki zadygotała i chodnik pojechał w górę za jej szybami. Żerujące Śmiercioślady znikały z pola widzenia. Ciemność zamknęła się nad ich głowami i z głuchym, skrzypiącym dźwiękiem spłynęli na dół w głębiny Ministerstwa Magii.
Promień miękkiego złocistego światła dotknął ich stóp i, rosnąc, oświetlił z wolna ich całych. Harry ugiął kolana i uchwycił różdżkę tak mocno, jak tylko zdołał w takim ścisku i przylgnął do szyby, aby sprawdzić, czy w atrium ktoś na nich czeka, ale zdawało się ono całkiem puste. Światło było słabsze niż za dnia, w kominkach po obu stronach nie płonął żaden ogień, ale gdy winda zatrzymała się łagodnie, Harry dostrzegł, że złote symbole nadal poruszają się płynnie na ciemnoniebieskim suficie.
- Ministerstwo Magii życzy przyjemnego wieczoru - oznajmił damski głos.
Drzwi budki telefonicznej otworzyły się gwałtownie. Harry wypadł z niej, tuż za nim wylecieli Neville i Luna. Jedynym dźwiękiem słyszalnym w atrium był ciągły szmer wody ze złotej fontanny, w której strumienie z różdżek czarownicy i czarodzieja, końca strzały centaura, czubka kapelusza goblina i uszu domowego skrzata tryskały do otaczającej sadzawki.
- Chodźcie - powiedział Harry cicho i cała szóstka pobiegła przez salę z Harrym na przedzie, mijając fontannę i kierując się w stronę biurka, przy którym siedział wtedy czarodziej z ochrony, który ważył różdżkę Harry'ego, a przy którym teraz nie było nikogo.
Harry był pewien, że powinien tam być jakiś strażnik i że jego nieobecność jest złowieszczym znakiem, a przeczucie narastało, kiedy przekroczyli złotą bramę wiodącą do wind. Wcisnął najbliższy guzik "w dół" i niemal natychmiast zjawiła się winda, jej złote kraty rozsunęły się z rozgłośnym szczękiem. Wsunęli się do środka. Harry nacisnął guzik z numerem dziewięć, krata zatrzasnęła się z hukiem i winda ruszyła w dół, grzechocząc i brzęcząc. Kiedy Harry przybył tu w dzień, z panem Weasleyem, nie zdawał sobie sprawy, jak hałaśliwe są te windy. Był pewien, że ten rumor zaalarmuje każdego strażnika w budynku, ale gdy winda się zatrzymała, chłodny damski głos oznajmił: "Departament Tajemnic" i kraty się rozsunęły. Wyszli na korytarz, w którym nie było najmniejszego ruchu oprócz migotania najbliższych pochodni, poruszonych falą powietrza z windy.
Harry skierował się ku prostym czarnym drzwiom. Wreszcie, po całych miesiącach snów o nich, był tutaj.
- Chodźmy - wyszeptał i pierwszy ruszył korytarzem. Tuż za nim szła Luna, rozglądając się wokół z rozchylonymi lekko ustami.
- Dobra, słuchajcie - odezwał się Harry, zatrzymując się jakieś dwa metry od drzwi. - Może... może kilka osób powinno tu zostać... na straży i...
- I jak niby mamy ci dać znać, że coś się zbliża? - zapytała Ginny, unosząc brwi. - Możesz być kilometry stąd.
- Idziemy z tobą, Harry - oświadczył Neville.
- Bierzmy się za to - powiedział stanowczo Ron.
Harry nadal nie chciał zabierać ich wszystkich ze sobą, ale najwyraźniej nie miał wyboru. Odwrócił się ku drzwiom i podszedł do nich... dokładnie tak jak w jego snach, otworzyły się i przeszedł przez próg, z resztą następującą mu na pięty.
Znaleźli się w obszernym, okrągłym pokoju. Wszystko, łącznie z podłogą i sufitem, było czarne. Identyczne, nieoznaczone, pozbawione klamek czarne drzwi były rozmieszczone równomiernie wszędzie dookoła na czarnych ścianach, a między nimi płonęły niebieskim płomieniem świece, których zimne, migoczące światło odbijało się w błyszczącej marmurowej posadzce sprawiając, że wyglądało to jakby mieli ciemną wodę pod stopami.
- Niech ktoś zamknie drzwi - mruknął Harry.
Pożałował tego polecenia natychmiast, gdy Neville je wypełnił. Bez długiej smugi światła dochodzącej z oświetlonego pochodniami korytarza, w sali stało się tak ciemno, że przez chwilę widzieli jedynie pęki drżących błękitnych płomyków na ścianach i ich mętne odbicia na posadzce.
W swoich snach Harry zawsze szedł zdecydowanie przez salę wprost do drzwi znajdujących się naprzeciw wejścia i przechodził przez nie. Ale tu było gdzieś koło tuzina drzwi. Właśnie gdy wpatrywał się w te naprzeciwko, próbując ustalić, które są właściwe, rozległ się głośny łoskot i świeczki zaczęły przesuwać się na boki. Okrągła ściana obracała się.
Hermiona schwyciła Harry'ego za ramię jakby w obawie, że poruszy się także podłoga, ale nie stało się tak. Na kilka sekund błękitne płomyki rozmyły się w na kształt neonowych linii, gdy ściana wirowała wokół, a potem, tak nagle, jak się zaczął, hałas ustał i wszystko znów znieruchomiało.
W oczach Harry'ego płonęły niebieskie smugi, to było wszystko, co widział.
- A o co w tym chodziło? - zapytał Ron z przestrachem.
- Myślę, że to po to, żebyśmy nie wiedzieli, którymi drzwiami weszliśmy - powiedziała Ginny przyciszonym głosem.
Harry natychmiast zrozumiał, że to prawda. Mógł teraz równie dobrze szukać wejścia, jak na przykład mrówki na lśniąco czarnej posadzce, a drzwi, ku którym powinni się kierować, mogły być dowolnymi ze wszystkich dwunastu, które ich otaczały.
- I jak my stąd wyjdziemy? - spytał zaniepokojony Neville.
- No cóż, teraz to bez znaczenia - odparł Harry energicznie, mrugając, aby pozbyć się sprzed oczu niebieskich linii i jeszcze mocniej ściskając różdżkę. - Nie będziemy wychodzić, dopóki nie znajdziemy Syriusza...
- Tylko go nie wołaj! - ostrzegła Hermiona, ale Harry nigdy mniej nie potrzebował takiego ostrzeżenia, instynkt kazał mu być tak cicho, jak to tylko było możliwe.
- No to dokąd idziemy, Harry? - zapytał Ron.
- Nie... - zaczął Harry. Przełknął ślinę. - W snach wchodziłem przez drzwi, wiodące z korytarza od wind, do ciemnej sali... to właśnie ta... i przechodziłem przez następne drzwi do sali, która tak jakoś... lśniła. Powinniśmy spróbować za różnymi drzwiami - powiedział pospiesznie - rozpoznam właściwą drogę, kiedy ją zobaczę. No dalej.
Podszedł prosto do drzwi, które znajdowały się teraz przed nim, a reszta ruszyła tuż za nim. Oparł dłoń na ich zimnej, błyszczącej powierzchni, uniósł różdżkę, gotów jej użyć natychmiast po otwarciu drzwi, i pchnął.
Otworzyły się bez trudu.
Po ciemnościach panujących w pierwszej sali, lampy zwisające nisko z sufitu na złotych łańcuchach stwarzały wrażenie, że ten długi prostokątny pokój jest znacznie jaśniejszy, ale nie było w nim lśniących, migoczących świateł, które Harry widywał w snach. Miejsce było całkiem puste, nie licząc kilku biurek i stojącego na samym środku pokoju olbrzymiego szklanego pojemnika pełnego ciemnozielonej cieczy, tak wielkiego, że wszyscy mogli by się w nim zmieścić. W naczyniu poruszały się leniwie liczne perłowobiałe przedmioty.
- A to co za dziwactwa? - wyszeptał Ron.
- Nie wiem - odpowiedział Harry.
- Czy to ryby? - spytała ledwo słyszalnie Ginny.
- Larwy Wodowirusów! - oznajmiła z podnieceniem Luna. - tata mówił, że Ministerstwo hoduje...
- Nie - odparła Hermiona. Jej głos brzmiał dziwnie. Przysunęła się bliżej i zajrzała przez ściankę do pojemnika. - To są mózgi.
- Mózgi?
- Tak... zastanawiam się, co z nimi robią?
Harry dołączył do niej przy zbiorniku. Z pewnością, patrząc z bliska nie można się było pomylić. Połyskując niesamowicie, wyłaniały się i znikały w odmętach zielonej cieczy, wyglądając trochę jak oślizgłe kalafiory.
- Wyjdźmy stąd - powiedział Harry. - To nie tu, musimy spróbować z innymi drzwiami.
- Tu też są drzwi - Ron na wskazał ściany dookoła. Serce Harry'ego zamarło. Jak wielkie było to miejsce?
- W moim śnie wchodziłem prosto z ciemnego pokoju do następnego - odpowiedział. - Myślę, że powinniśmy wrócić i spróbować stamtąd.
Cofnęli się pospiesznie do ciemnej, okrągłej sali. Teraz zamiast błękitnych płomyków świec przed oczami Harry'ego unosiły się mgliste kształty mózgów.
- Czekaj! - zaprotestowała ostro Hermiona, gdy Luna sięgnęła, aby zamknąć drzwi do sali mózgów. - Flagrate!
Nakreśliła w powietrzu kształt swoją różdżką i na drzwiach pojawiło się ogniste X. Ledwo drzwi zamknęły się za nimi, rozległ się potężny hałas i raz jeszcze ściana zaczęła wirować bardzo szybko, ale teraz wśród bladego błękitu lśniła wyraźna, złoto-czerwona smuga i gdy wszystko się uspokoiło, ognisty krzyż nadal płonął, wskazując, które drzwi już sprawdzili.
- Dobry pomysł - pochwalił Harry. - No dobra, sprawdźmy te...
Znów podszedł do drzwi znajdujących się dokładnie naprzeciwko i pchnął je, z różdżką w pogotowiu i przyjaciółmi tuż za plecami.
Ta sala była większa niż poprzednia, słabo oświetlona i prostokątna, a jej środek się obniżał, tworząc kamienny dół głęboki na jakieś dwadzieścia stóp. Stali na najwyższym poziomie czegoś, co zdawało się rzędami kamiennych ławek, biegnącymi wokół całej sali i obniżającymi się stopniowo jak w amfiteatrze albo sali, w której odbywało się przesłuchanie Harry'ego przez Czarosąd. Tu jednak, zamiast krzesła i łańcuchów, na środku jamy wznosiło się kamienne podium, a na nim kamienna łukowata brama, wyglądająca na tak starożytną, spękaną i pokruszoną, że Harry był zdumiony, jakim cudem jeszcze się trzyma. Nieograniczany żadną ścianą łuk przesłaniała wystrzępiona czarna kurtyna czy zasłona, która, mimo całkowitego bezruchu otaczającego ich zimnego powietrza, bardzo delikatnie falowała, jakby tuż przed chwilą została przez kogoś dotknięta.
- Kto tu jest? - odezwał się Harry, zeskakując na ławkę poniżej. Nie było odpowiedzi, ale zasłona nadal falowała i poruszała się.
- Ostrożnie! - wyszeptała Hermiona.
Harry przeskakiwał ławki jedną po drugiej, aż dotarł na samo kamienne dno jamy. Jego kroki odbijały się głośnym echem, kiedy powoli podchodził do podium. Ostry łuk wydawał się znacznie wyższy z tego miejsca w którym stał teraz, niż kiedy patrzyło się na niego z góry. Zasłona wciąż delikatnie falowała, jakby przed chwilą ktoś przez nią przeszedł.
- Syriusz? - odezwał się znowu Harry, ale teraz, kiedy już się zbliżył, znacznie ciszej.
Miał przedziwne uczucie, że ktoś stoi tuż za zasłoną po drugiej stronie łuku. Mocno ściskając różdżkę, zajrzał za róg podwyższenia, ale nikogo tam nie było, widać było tylko drugą stronę podartej czarnej zasłony.
- Chodźmy - zawołała Hermiona z połowy wysokości kamiennych schodów. - To nie tu, Harry, chodź, chodźmy stąd.
Wydawała się przestraszona, znacznie bardziej przestraszona, niż w sali, gdzie pływały mózgi, choć Harry'emu łuk wydawał się w jakiś sposób piękny mimo jego starości. Ta lekko drżąca zasłona fascynowała go, miał ogromną ochotę wspiąć się na podium i przejść przed nią.
- Harry, chodźmy, dobrze? - powiedziała Hermiona bardziej zdecydowanie.
- Dobrze - odpowiedział, ale nie ruszył się. Właśnie coś usłyszał. Z drugiej strony zasłony dobiegały słabe, szepczące, mruczące głosy.
- Co mówicie? - zapytał bardzo głośno, aż jego głos odbił się od kamiennych ławek dookoła.
- Nikt nic nie mówił, Harry! - odpowiedziała Hermiona, schodząc teraz w jego kierunku.
- Ktoś tam szeptał - stwierdził, usuwając się przed nią i nadal wpatrując się w zasłonę. - Czy to ty, Ron?
- Tu jestem, stary - Ron wyłonił się z drugiej strony łuku.
- Czy nikt tego nie słyszy? - upierał się Harry, bo szepty i pomruki stały się głośniejsze. Nie chcąc wcale jej tam kłaść postawił stopę na podwyższeniu.
- Ja też ich słyszę - wyszeptała Luna, przyłączając się do nich i wbijając wzrok w falującą zasłonę.- Tam w środku są ludzie!
- Jak to "w środku"? - spytała Hermiona, zeskakując z ostatniego stopnia i sprawiając wrażenie bardziej rozzłoszczonej, niż by miała powody - tu nie ma żadnego "w środku", to tylko brama, tam nie ma miejsca na nikogo. Harry, przestań, odejdź stamtąd...
Schwyciła jego rękę i pociągnęła, ale stawił opór.
- Harry, mieliśmy tu przyjść dla Syriusza! - powiedziała napiętym, piskliwym głosem.
- Syriusz - powtórzył Harry, nadal wbijając wzrok, jak zahipnotyzowany, w wolno poruszającą się zasłonę. - Tak...
Wreszcie coś w jego mózgu trafiło na swoje miejsce - Syriusz, schwytany, związany i torturowany, a on gapi się na tę bramę...
Odsunął się kilka kroków od podwyższenia i oderwał wzrok od zasłony.
- Chodźmy - powiedział.
- To właśnie próbowałam... No dobrze, w takim razie chodźmy! - podchwyciła Hermiona i poprowadziła ich wokół podium. Z drugiej strony Ginny i Neville, też najwyraźniej oczarowani, wpatrywali się w zasłonę. Hermiona bez słowa chwyciła Ginny za rękę, Ron złapał Neville'a i pociągnęli ich zdecydowanie w stronę najniższej kamiennej ławki, a potem wgramolili się na górę aż do drzwi.
- Ten łuk, jak sądzicie, co to było? - zapytał Harry Hermionę, kiedy z powrotem znaleźli się w okrągłej ciemnej sali.
- Nie wiem, ale cokolwiek to było, było niebezpieczne - odpowiedziała krótko, oznaczając drzwi ognistym krzyżem.
Ponownie ściana zawirowała i znieruchomiała. Harry przypadkowo podszedł do kolejnych drzwi i pchnął je. Ani drgnęły.
- Co się dzieje? - zapytała Hermiona.
- Są... zamknięte... - odpowiedział Harry, uderzając w nie całym ciężarem, ale nie ustąpiły.
- W takim razie to te, prawda? - spytał Ron z podnieceniem, pomagając Harry'emu w próbie otwarcia drzwi. - To muszą być te!
- Zejdźcie z drogi! - rozkazała Hermiona ostro. Wycelowała różdżkę w miejsce, gdzie w normalnych drzwiach znajdowałaby się dziurka od klucza i powiedziała - Alohomora!
Nic się nie zdarzyło.
- Nóż Syriusza! - przypomniał sobie Harry. Wyciągnął go z fałd swojej szaty i wcisnął w szparę między drzwiami a ścianą. Reszta patrzyła z natężeniem, jak przesuwa nim od góry do dołu, wyciąga i znowu uderza barkiem w drzwi. Pozostały niewzruszone. Co więcej, kiedy Harry spojrzał na nóż, spostrzegł, że ostrze się rozpuściło.
- Dobra, zostawiamy ten pokój - stwierdziła zdecydowanie Hermiona.
- Ale co, jeśli to ten? - spytał Ron, wpatrując się w drzwi z mieszaniną zrozumienia i tęsknoty.
- To niemożliwe, we śnie Harry mógł przejść przez te drzwi - wyjaśniła Hermiona, zaznaczając drzwi kolejnym ognistym krzyżem, podczas gdy Harry chował do kieszeni bezużyteczną teraz rączkę noża Syriusza.
- Nie wiecie, co tam mogło być? - zapytała Luna z ogromnym zainteresowaniem, gdy ściana zaczęła znowu wirować.
- Niewątpliwie coś nie z tego świata - zamruczała Hermiona pod nosem, a Neville zachichotał nerwowo.
Ściana zatrzymała się i Harry, z uczuciem narastającej desperacji, pchnął następne drzwi.
- To tutaj!
Natychmiast rozpoznał piękne, roztańczone, diamentowo migoczące światło. Gdy oczy Harry'ego przywykły do jaskrawego światła, ujrzał zegary stłoczone na każdej powierzchni, małe i duże, szafkowe i naręczne, wiszące na ścianach między półkami lub stojące na biurkach ciągnących się przez całą salę, tak że pracowite, nieustanne tykanie wypełniało całe pomieszczenie jak odgłos miniaturowych, pospiesznych kroków. Źródłem roztańczonego, brylantowego światła był potężny kryształowy klosz, stojący w przeciwległym końcu sali.
- Tędy!
Serce Harry'ego biło waliło szaleńczo teraz, kiedy wiedział, że jest na właściwej drodze. Ruszył naprzód wąskim przejściem między szeregami biurek, kierując się, jak to robił w swoim śnie, ku kryształowemu naczyniu, tak wysokiemu jak on sam, które stało na stole i zdawało się być wypełnione falującym, świetlistym wiatrem.
- Och, patrzcie! - wykrzyknęła Ginny, kiedy podeszli bliżej, wskazując na sam środek klosza.
Unosząc się w iskrzącym strumieniu, spoczywało tam maleńkie, migoczące jak klejnot jajo. Gdy uniosło się w górę, pękło i pojawił się koliber, który wzniósł się na sam szczyt naczynia, ale kiedy opadał, pociągnięty przez prąd, jego pióra ponownie stały się wilgotne i słabe i gdy dotarł na dno klosza, ponownie został zamknięty w swoim jajku.
- Idźcie, idźcie! - przynaglił Harry, bo Ginny wyglądała, jakby chciała stanąć i poczekać, aż jajo ponownie stanie się ptakiem.
- Ty marudziłeś dłużej przy tej starej bramie! - oburzyła się, ale poszła za nim, mijając klosz, ku jedynym drzwiom za nim.
- To tutaj - powtórzył Harry, a jego serce tłukło się teraz tak mocno i szybko, że był pewien, iż zagłusza jego słowa - to za nimi...
Spojrzał na swoich przyjaciół. Wszyscy mieli wyjęte różdżki i wyglądali na nagle spoważniałych i zaniepokojonych. Spojrzał ponownie na drzwi i pchnął je. Otworzyły się.
Byli tam, znaleźli to miejsce: wysokie jak katedra i wypełnione wyłącznie piętrzącymi się półkami, na których stały małe, zakurzone szklane kule. Połyskiwały mętnie w świetle sączącym się z lichtarzy, umieszczonych na półkach w pewnych odstępach. Podobnie jak te w okrągłej sali, świece płonęły niebieskim płomieniem. W pomieszczeniu było bardzo zimno.
Harry ruszył naprzód i podążył jednym z mrocznych przejść między dwoma rzędami półek. Nic nie słyszał i nie dostrzegał najmniejszego śladu ruchu.
- Mówiłeś, że to był rząd dziewięćdziesiąty siódmy - wyszeptała Hermiona.
- Tak - odszepnął Harry, spoglądając w górę na koniec najbliższego rzędu. Poniżej pęku płonących niebiesko świec, w świetle rzucanym przez nie lśniła srebrna liczba pięćdziesiąt trzy.
- Myślę, że powinniśmy iść w prawo - wyszeptała Hermiona, zezując w stronę następnego rzędu. - Tak... tu jest pięćdziesiąt cztery...
- Trzymajcie różdżki w pogotowiu - powiedział cicho Harry.
Skradając się ruszyli przed siebie, zerkając przez ramiona podczas wędrówki między długimi rzędami półek, na odległych końcach których panowała niemal całkowita ciemność. Pod każdą ze szklanych sfer na półkach przyczepiona była mała, pożółkła etykietka. Niektóre miały osobliwy, wilgotny połysk, jeszcze inne były tak ciemne i puste w środku, jak przepalone żarówki.
Minęli rząd osiemdziesiąty czwarty... osiemdziesiąty piąty... Harry nadstawiał ucha za najlżejszym nawet dźwiękiem, ale Syriusz mógł być teraz zakneblowany czy nawet nieprzytomny... albo..., odezwał się niechciany głos w głębi jego głowy, może już być martwy...
Poczułbym to, zapewnił sam siebie, z sercem łomoczącym tuż przy jabłku Adama, już bym to wiedział...
- Dziewięćdziesiąt siedem! - wyszeptała Hermiona.
Stłoczyli się na końcu rzędu, spoglądając w ciemną alejkę. Nikogo tam nie było.
- Jest dokładnie na końcu - powiedział Harry, któremu trochę zaschło w ustach. - Stąd nie widać dokładnie.
I poprowadził ich między wznoszącymi się rzędami szklanych kul. Niektóre błyskały delikatnie, kiedy przechodzili.
- Powinien być blisko - wyszeptał Harry, przekonany, że każdy następny krok ukaże mu zwiniętą w kłąb sylwetkę Syriusza na tle ciemnej posadzki. - Gdzieś tu... naprawdę blisko...
- Harry... - odezwała się Hermiona nieśmiało, ale nie chciał jej odpowiedzieć. W ustach czuł dotkliwą suchość.
- Gdzieś zaraz... tutaj... - powiedział.
Dotarli do końca rzędu i wkroczyli w mętne światło świec. Nikogo tam nie było. Tylko dzwoniąca, zakurzona cisza dookoła.
- Może być... - wyszeptał chrypliwie Harry, zaglądając w następną alejką. - Albo może... - w pośpiechu zajrzał w następną.
- Harry? - odezwała się znowu Hermiona.
- Co? - prychnął.
- Ja... ja myślę, że Syriusza tu nie ma.
Nikt się nie odezwał. Harry nie miał ochoty na nich spojrzeć. Zrobiło mu się niedobrze. Nie rozumiał, dlaczego Syriusza tu nie było. Musiał tu być. To tutaj Harry go widział...
Przebiegł wzdłuż rzędów, zaglądając w każde przejście. Jedna pusta alejka po drugiej migała mu przed oczami. Pobiegł w drugą stronę, mijając wpatrzonych w niego towarzyszy. Nigdzie nie było śladu Syriusza, najmniejszego nawet poruszenia.
- Harry? - zawołał Ron.
- Co?
Nie chciał słyszeć, co Ron ma do powiedzenia. Nie chciał, żeby Ron mówił mu, że zachował się głupio albo sugerował że powinni wracać do Hogwartu, ale jego twarz zalewała fala gorąca i czuł, że chciałby ukryć się tu w ciemności na długi czas, zanim znowu wejdzie w światło atrium i w oskarżycielskie spojrzenia ich wszystkich...
- Widziałeś to? - zapytał Ron.
- Co? - spytał Harry, ale tym razem skwapliwie. To musiał być znak, że Syriusz był tutaj, jakiś dowód. Podszedł tam, gdzie stali wszyscy, nieopodal na końcu rzędu dziewięćdziesiątego siódmego, ale nie zobaczył nic oprócz Rona, wpatrującego się w zakurzone szklane kule na półce.
- No co? - powtórzył Harry ponuro.
- Pod... pod tą jest twoje imię - powiedział Ron.
Harry przysunął się trochę bliżej. Ron wskazywał na jedną z małych kul, która świeciła słabym wewnętrznym światłem, chociaż była bardzo zakurzona i wydawała się nietknięta od wielu lat.
- Moje imię? - powtórzył tępo Harry.
Podszedł do półki. Nie będąc tak wysokim, jak Ron, musiał wyciągnąć szyję, aby odczytać żółtawą etykietkę, przytwierdzoną do półki dokładnie pod zakurzoną szklaną kulą. Cienkim i kanciastym pismem wypisano na niej datę sprzed jakichś szesnastu lat, a poniżej:

S.P.T. do A.P.W.B.D.
Czarny Pan
i (?) Harry Potter

Harry zapatrzył się na nią.
- Co to jest? - dopytywał się Ron, najwyraźniej wystraszony. - Co tu robi twoje imię?
Przyjrzał się pozostałym etykietkom na najbliższych półkach.
- Mnie tu nie ma - zauważył zakłopotany. - Nikogo z pozostałych nas tu nie ma.
- Harry, sądzę, że nie powinieneś tego ruszać - powiedziała Hermiona ostro, gdy wyciągnął rękę.
- Dlaczego? - zaprotestował. - To ma coś wspólnego ze mną, prawda?
- Nie, Harry! - odezwał się nagle Neville. Harry spojrzał na niego. Okrągła twarz Neville'a lśniła lekko od potu. Wyglądał, jakby już nie był w stanie znieść dalszej niepewności.
- Pod nią jest moje imię - powiedział Harry.
I czując, że postępuje trochę nieostrożnie, zacisnął palce na pokrytej pyłem powierzchni kuli. Spodziewał się, że będzie zimna, ale nie była. Wręcz przeciwnie, sprawiała wrażenie, jakby godzinami spoczywała na słońcu, jakby ogrzewało ją błyskające wewnątrz światło. Oczekując, a nawet mając nadzieję, że stanie się coś dramatycznego, coś ekscytującego, co nada w końcu sens ich długiej i niebezpiecznej podróży, Harry podniósł szklaną kulę z jej półki i spojrzał w nią.
Absolutnie nic się nie stało. Pozostali stłoczyli się wokół Harry'ego, przyglądając się kuli, którą przecierał z pokrywającego ją kurzu.
I wtedy, tuż za nimi, rozległ się cedzący słowa głos:
- Bardzo dobrze, Potter. A teraz odwróć się, grzecznie i powoli daj mi to.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY

 
Za Zasłoną
w tłumaczeniu pomogła Riona

Czarne postacie wyłoniły się dokoła nich, odcinając im drogę z lewej i prawej strony. Oczy połyskiwały im spod kapturów, zaś tuzin rozświetlonych różdżek był wycelowany końcami wprost w ich serca. Ginny wydała z siebie przerażony krzyk.
- Do mnie, Potter- powtórzył cedzący słowa głos należący do Lucjusza Malfoya, a on sam wyciągnął rękę.
Harry poczuł wewnątrz straszliwy ciężar. Byli w pułapce, do tego przewyższeni liczebnie dwóch do jednego.
- Do mnie - powtórzył, raz jeszcze Malfoy.
- Gdzie jest Syriusz?- zapytał Harry.
Kilkoro Śmierciożerców roześmiało się. Szorstki kobiecy głos pomiędzy ciemnymi postaciami, po lewej stronie Harry'ego, odezwał się z triumfem:
- Czarny Pan zawsze ma rację!
- Zawsze - powtórzył łagodnie Malfoy - a teraz oddaj mi proroctwo, Potter.
- Chcę wiedzieć, gdzie jest Syriusz!
- Chcę wiedzieć, gdzie jest Syriusz! - przedrzeźniała go kobieta po jego lewej.
Ona i towarzyszący jej Śmierciożercy zbliżyli się tak, iż byli zaledwie o krok od Harry'ego i reszty. Światło z ich różdżek oślepiało Harry'ego.
- Macie go - odpowiedział Harry, ignorując panikę narastającą w jego piersi, strach, z którym walczył od chwili, kiedy po raz pierwszy dotarli do dziewięćdziesiątego siódmego rzędu.- Jest tutaj. Wiem, że jest.
- Malutkie dzieciątko obudziło się psielazione i okaziało się, że tio o czym śniło było plawdom - powiedziała kobieta przeraźliwym, szydzącym dziecięcym głosem.
Harry poczuł poruszającego się za jego plecami Rona.
- Nic nie rób - mruknął Harry - Jeszcze nie...
Kobieta, która go przedrzeźniała, wydała z siebie ochrypły piskliwy śmiech.
- Słyszeliście go? Słyszeliście go? Daje instrukcje reszcie bachorów, jakby myślał, o tym by z nami walczyć!
- Och nie znasz Pottera tak jak ja, Bellatrix - rzekł spokojnie Malfoy. - On ma wielką słabość do bohaterstwa. Czarny Pan, poznał się na nim. A teraz oddaj mi proroctwo Potter.
- Wiem, że Syriusz jest tutaj - odparł Harry, chociaż uczucie paniki sprawiało, że jego klatka piersiowa zwęziła się i czuł, jakby nie był w stanie oddychać prawidłowo. - Wiem, że go macie!
Teraz więcej Śmierciożerców roześmiało się, jednak kobieta śmiała się najgłośniej ze wszystkich.
- Już czas, byś nauczył się różnicy pomiędzy jawą, a snami, Potter - odrzekł Malfoy.- A teraz daj mi proroctwo, albo zaczniemy używać różdżek.
- No to dalej - odrzekł Harry, wznosząc własną różdżkę na wysokość piersi. Kiedy tylko to zrobił, pięć różdżek należących do Rona, Hermiony, Neville'a, Ginny i Luny wyrosło po obu jego stronach.
Węzeł w żołądku Harry'ego zacisnął się. Jeżeli Syriusza rzeczywiście tu nie było, to znaczy, że on naraził swoich przyjaciół na śmierć bez żadnego powodu...
Ale Śmierciożercy nie zaatakowali.
- Oddaj proroctwo i nikomu nie stanie się krzywda - powiedział chłodno Malfoy.
Tym razem przyszła kolej Harry'ego na wybuchnięcie śmiechem.
- Taaa, jasne! - odparował. - Ja wam dam to... proroctwo, czy tak ? A wy, tak po prostu puścicie nas do domku, dobrze rozumiem?
Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło, kiedy nagle kobieta Śmierciożerca wrzasnęła: - Accio proroct...
Harry był na to przygotowany: wykrzyknął - Protego!, zanim zdążyła skończyć zaklęcie, chociaż szklana kula wyślizgnęła się, to koniuszkami palców zdołał zacisnąć uchwyt.
- No proszę, maleństwo Potterów umie się bawić, - odrzekła, a jej szalone oczy wpatrywały się w niego spod kaptura.- No dobrze, w takim...
- POWIEDZIAŁEM, NIE!- ryknął na kobietę Lucjusz Malfoy- Jeżeli je rozbijesz....!
Mózg Harry'ego działał na najwyższych obrotach. Śmierciożercom zależało na tej zakurzonej, szklanej kuli. Jego nie interesowała. Chciał tylko wyciągnąć ich wszystkich z tego żywych, upewnić się, że żadne z jego przyjaciół, nie zapłaci straszliwej ceny za jego głupotę...
Kobieta zrobiła krok naprzód, odstępując od swoich towarzyszy i zsunęła kaptur. Azkaban wyrył się na twarzy Bellatrix Lestrange, czyniąc ją wynędzniałą i podobną do trupiej czaszki, ale z wciąż żywym gorączkowym, fanatycznym spojrzeniem.
- Potrzebujesz więcej perswazji? - zapytała, jej klatka piersiowa wznosiła się i opadała szybko.- Dobrze więc... weźcie najmniejszą. - rozkazała stojącym za nią Śmierciożercom.- Niech patrzy, jak znęcamy się nad tą małą dziewczynką. Ja to zrobię.
Harry poczuł, jak pozostali szczelnie otoczyli Ginny. Przesunął się w bok, tak, że był dokładnie przed nią, z przyciśniętym do piersi proroctwem.
- Będziesz musiała rozbić je, jeśli chcesz zaatakować któreś z nas - powiedział do Bellatrix.- Nie sądzę, by wasz szef był zbytnio uradowany, kiedy wrócili bez niej, nie mylę się?
Ona nie poruszyła się. Wpatrywała się tylko uporczywie w niego, końcem języka zwilżając cienkie wargi.
- Więc - ciągnął Harry - o jakimż to rodzaju proroctwa mówimy?
Nie przychodziło mu do głowy, jak podtrzymać rozmowę. Ramię Neville'a było przyciśnięte do niego i wyczuwał jego drżenie. Wyczuwał też czyjś przyśpieszony oddech na karku. Miał nadzieję, że wszyscy usilnie rozmyślają nad sposobem ucieczki, ponieważ jego umysł był pusty.
- Jaki rodzaj proroctwa? - powtórzyła Bellatrix, szyderczy uśmiech zniknął z jej twarzy.- To jakiś żart, Potter.
- Nie, nie żartuję - odrzekł Harry, jego oczy śmigały ze Śmierciożercy na Śmierciożercę, szukając słabego punktu, kawałka przestrzeni, przez którą mogliby uciec. - Na co to Voldemortowi?
Kilku Śmierciożerców wydało z siebie ciche syknięcia.
- Śmiesz wymawiać jego imię? - wyszeptała Bellatrix.
- No - odrzekł Harry, mocno ścisnął szklaną kulę, oczekując ponownej próby odebrania mu jej. - No, jakoś nie mam problemu z wymawianiem Vol...
- Zamknij się!- wrzasnęła Bellatrix.- Śmiesz wymawiać jego imię swymi niegodnymi ustami, śmiesz kalać je swoim szlamowatym językiem , śmiesz....
- To nie wiecie, że on też jest pół-krwi czarodziejem? - zapytał beztrosko Harry. Hermiona jęknęła cicho w jego ucho.
- Voldemort?
- Taaa, jego matka była czarownicą, ale jego ojciec był Mugolem.... a może wcisnął wam, że jest czystokrwisty?
- STUPEF...
- NIE!
Struga czerwonego światła wystrzeliła z końca różdżki Bellatrix Lestrange, ale Malfoy odbił ją. Jego zaklęcie sprawiło, że trafiła w półkę o stopę na lewo od Harry'ego i kilka szklanych kul roztrzaskało się.
Dwie postacie, perlisto-białe niczym duchy, płynne jak dym, wypłynęły z fragmentów stłuczonego szkła na podłodze i każde z nich zaczęło przemawiać. Ich głosy nakładały się na siebie, więc tylko fragmenty tego co mówili, były słyszalne ponad krzykami Malfoya i Bellatrix.
-...podczas przesilenia dnia z nocą, nastanie nowy....- powiedziała postać starego, brodatego starca.
- NIE ATAKUJ! POTRZEBUJEMY PROROCTWA!
- On śmiał... on się ośmielił....- wykrzykiwała chaotycznie Bellatrix - stoi tam... plugawy mieszaniec....
- POCZEKAJ AŻ DOSTANIEMY PROROCTWO! - wrzeszczał Malfoy.
-....i nikt nie przyjdzie po nim...- powiedziała postać młodej kobiety.
Dwie postacie z roztrzaskanych kul rozpłynęły się w powietrzu. Nic nie pozostało po nich ani po ich przesłaniach, jedynie fragmenty szkła na podłodze. Jednak oni podsunęli Harry'emu pomysł. Problem tkwił w tym by przekazać to pozostałym.
- Nie powiedzieliście mi, co takiego specjalnego jest w tym proroctwie, które niby mam wam oddać - powiedział, grając na czas. Przesunął powoli stopę w bok, wyczuwając w pobliżu kogoś innego.
- Nie pogrywaj sobie z nami, Potter - powiedział Malfoy.
- Nie pogrywam - odrzekł Harry, połowa jego świadomości skupiona była na podtrzymaniu konwersacji, zaś połowa na wędrówce jego nogi. I wtedy natrafił na czyjąś stopę i nadepnął na nią. Po przenikliwym oddechu, który do niego dotarł, zorientował się, że była to Hermiona.
- Co? - wyszeptała.
- Dumbledore nigdy nie powiedział ci, że powód dla którego nosisz tą bliznę jest ukryty w kuli, w Departamencie Tajemnic?- roześmiał się szyderczo Malfoy.
- Ja... co? - spytał Harry. I na chwilę zupełnie zapomniał o swoim planie.- Co o mojej bliźnie?
- Co? - szepnęła za nim bardziej natarczywie Hermiona.
- Czy to możliwe?- odrzekł Malfoy w złośliwym zachwycie. Niektórzy Śmierciożercy znów się roześmiali, i pod osłoną ich śmiechu, Harry syknął do Hermiony, poruszając ustami tak delikatnie, jak tylko było to możliwe.
- Rozwalamy półki...
- Dumbledore nigdy ci nie powiedział? - powtórzył Malfoy.- Cóż, to by wyjaśniało, czemu nie przyszedłeś wcześniej, Potter, Czarny Pan się zastanawiał dlaczego...
- ...kiedy powiem teraz...
-....nie przybiegłeś, kiedy pokazał ci w twoich snach, miejsce, w którym była ukryta. Myślał, że naturalna ciekawość przywiedzie cię tu, by usłyszeć dokładne słowne sformułowanie...
- Naprawdę? - odparł Harry. Poczuł raczej niż usłyszał Hermionę, przekazującą wiadomość pozostałymi, więc próbował podtrzymać dyskusję, by odciągnąć uwagę Śmierciożerców. - Więc chciał zmusić mnie bym przyszedł i zdobył to, czy tak? Dlaczego?
- Dlaczego?- w głosie Malfoya rozbrzmiewał pełen niedowierzania zachwyt.- Ponieważ jedynymi osobami, które są dopuszczone, do tego by odzyskać proroctwo z Departamentu Tajemnic, Potter, są ci, dla których było ono stworzone. Czarny Pan to odkrył, kiedy usiłował użyć innych by to dla niego ukradli.
- Więc dlaczego chciał ukraść proroctwo dotyczące mnie?
- Dotyczące was obydwu, Potter, dotyczące was obydwu... nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego Czarny Pan próbował cię zabić, kiedy byłeś niemowlęciem?
Harry wpatrywał się w otwory w masce, przez które połyskiwały szare oczy Malfoya. Czy te proroctwo było przyczyną śmierci rodziców Harry'ego, przyczyną noszenia przez niego blizny w kształcie błyskawicy? Czy odpowiedź na te wszystkie pytania ściskał w dłoni?
- Ktoś złożył przepowiednię na temat Voldemorta i mnie? - zapytał cicho, wpatrując się w Lucjusza Malfoya, zaciskając mocniej palce na ciepłej, szklanej kuli w jego dłoniach. Była niewiele większa od znicza i wciąż pokryta kurzem.- A on zmusił mnie, bym przyszedł i zdobył ją dla niego? Dlaczego nie mógł przyjść sam i zdobyć jej osobiście?
- Zdobyć osobiście? - wrzasnęła Bellatrix, poprzez rechoczący, szaleńczy śmiech.- Czarny Pan, wchodzący do Ministerstwa Magii, podczas gdy oni tak ujmująco ignorują jego powrót? Czarny Pan ujawniający się przed Aurorami, kiedy w tym czasie marnują swój czas na mojego drogiego kuzyna?
- Więc wysłał was, byście odwalili brudną robotę dla niego, czy tak? - zapytał Harry - tak jak próbował zmusić Strugisa, by ją ukradł... i Bode?
- Bardzo dobrze, Potter, bardzo dobrze...- rzekł wolno Malfoy.- Ale Czarny Pan wie, że nie jesteś nieintelige...
- TERAZ!- krzyknął Harry.
Pięć różnych głosów za nim ryknęło - REDUCTO!. Pięć czarów poleciało w pięciu różnych kierunkach i półki naprzeciwko nich eksplodowały, gdy tylko w nie uderzyły. Potężna konstrukcja zachwiała się. Setka szklanych kul rozstrzaskała się uwalniając perłowo-białe postacie, które uniosły się w powietrze i pozostały tam. Ich głosy rozbrzmiewały głosami dawno zmarłych pośród potoku dźwięków rozpryskującego się szkła i łamiącego drewna opadającego teraz na podłogę...
- UCIEKAJCIE! - wrzasnął Harry, kiedy regał zakołysał się niepewnie i z góry zaczęły spadać kolejne szklane kule. Chwycił w garść szaty Hermiony i pociągnął ją do siebie trzymając jedno ramię nad głową, kiedy fragmenty półki i okruchy szkła sypały się na nich. Jeden ze Śmierciożerców przedarł się przez chmurę kurzu i Harry zdzielił go łokciem w zamaskowaną twarz. Wszyscy wyli, wokół słychać było okrzyki bólu i grzmiące trzaski, kiedy regał zawalił się na nich przy dziwnym wtórze fragmentów przepowiedni uwolnionych ze swoich kul...
Harry stwierdził, że droga przed nimi jest wolna i zobaczył jak Ron, Ginny i Luna mijają go biegiem z ramionami zakrywającymi ich głowy. Coś ciężkiego uderzyło go w bok głowy, ale uchylił się tylko i ruszył pędem naprzód. Jakaś ręka chwyciła go za ramię. Usłyszał jak Hermiona krzyczy: Stupefy!. Ręka uwolniła go natychmiast...
Znajdowali się na końcu dziewięćdziesiątego siódmego rzędu. Harry skręcił w prawo i zaczął biec na serio. Słyszał za sobą odgłos kroków i głos Hermiony popędzającej Neville'a. Na wprost nich zobaczył otwarte drzwi do sali, przez którą tu przybyli. Harry był w stanie dostrzec migoczące światło ze szklanego klosza. Runął przez przejście z proroctwem nadal mocno i bezpiecznie zaciśniętym w dłoni i zaczekał aż pozostali miną próg, po czym zatrzasnął za nimi drzwi.
- Colloportus! - wydyszała Hermiona i drzwi zapieczętowały się przy wtórze dziwnego, chlupiącego dźwięku.
- Gdzie... gdzie pozostali? - wysapał Harry.
Myślał, że Ron, Luna i Ginny są przed nimi, że będą czekać w tym pomieszczeniu, ale nie było tu nikogo.
- Musieli pomylić drogę! - wyszeptała Hermiona z przerażeniem na twarzy.
- Słuchajcie! - szepnął Neville.
Tuż za drzwiami, które właśnie zamknęli rozbrzmiały odgłosy kroków i krzyki. Harry przyłożył ucho do drzwi i usłyszał ryk Lucjusza Malfoya: - Zostawcie Notta, zostawcie go powiedziałem... Jego rany będą niczym dla Czarnego Pana w porównaniu z utratą tego proroctwa. Jugson, wracaj tu, musimy się zorganizować! Dzielimy się w pary i szukamy. I pamiętajcie obchodzić się łagodnie z Potterem aż nie będziemy mieli proroctwa. Resztę możecie zabić, jeśli będzie trzeba... Bellatrix, Rodolphus, bierzecie lewą. Crabbe, Rabastan, idźcie w prawo... Jugson, Dolohov, drzwi na wprost... Macnair i Avery tędy... Rookwood tam... Mulciber, chodź ze mną!
- Co robimy? - spytała Harry'ego Hermiona trzęsąc się od stóp do głów.
- Zacznijmy od tego, że nie stoimy tu i nie czekamy aż nas znajdą - powiedział Harry. - Wynośmy się spod tych drzwi.
Pobiegli tak cicho jak mogli mijając lśniący klosz, gdzie wykluwało się i zamykało maleńkie jajeczko, kierując się w stronę wyjścia do okrągłej sali na przeciwległym końcu pomieszczenia. Byli już prawie na miejscu, kiedy Harry usłyszał jak coś wielkiego i ciężkiego uderzyło w drzwi, zamknięte czarem przez Hermionę.
- Odsuń się! - odezwał się twardy głos. - Alohomora!
Kiedy drzwi się otworzyły, Harry, Hermiona i Neville zanurkowali pod biurka. Widzieli zbliżające się spody szat dwójki Śmierciożerców i ich poruszające się szybko stopy.
- Mogli przebiec prosto do hallu - oznajmił szorstki głos.
- Sprawdź pod biurkami - polecił inny.
Harry zobaczył, jak kolana Śmierciożerców uginają się. Wystawiając różdżkę spod biurka krzyknął: - STUPEFY!
Smuga czerwonego światła uderzyła najbliższego Śmierciożercę. Poleciał w tył na stojący zegar i przewrócił go. Jednak drugi Śmierciożerca odskoczył w bok, by uniknąć czaru Harry'ego i celował swoją różdżką w Hermionę, która gramoliła się spod ławki, by móc lepiej wycelować.
- Avada...
Harry rzucił się po podłodze i chwycił Śmierciożercę za kolana, przewracając go i sprawiając, że jego czar poleciał w bok. Neville przewrócił biurko w swym pragnieniu niesienia pomocy i wskazując dziko różdżką na zmagającą się parę zawołał:
- EXPELLIARMUS!
Obie różdżki, Harry'ego i Śmierciożercy, wyleciały z ich rąk i poszybowały w kierunku wejścia do Sali Proroctwa. Obaj wstali niezdarnie i ruszyli za nimi. Śmierciożerca pędził z przodu, Harry dreptał mu po piętach, a z tyłu za nimi Neville, najwyraźniej przerażony tym, co właśnie uczynił.
- Z drogi, Harry! - zawył Neville, który za wszelką cenę chciał naprawić szkody.
Harry rzucił się w bok, a Neville wycelował raz jeszcze i wrzasnął:
- STUPEFY!
Promień czerwonego światła przeleciał tuż nad ramieniem Śmierciożercy i uderzył w oszkloną gablotę na ścianie, pełną różnego kształtu klepsydr. Gablota upadła na posadzkę i rozpadła się, szkło rozprysło się rozlatując na wszystkie strony, po czym wskoczyła z powrotem na ścianę całkowicie naprawiona... i znów spadła i roztrzaskała się...
Śmierciożerca chwycił swoją różdżkę, która leżała na podłodze przy migoczącym kloszu. Harry zanurkował za biurko w chwili kiedy mężczyzna się odwrócił. Jego maska zsunęła mu się tak, że nie mógł widzieć. Zerwał ją wolną ręką i krzyknął: - STUP...
- STUPEFY! - wrzasnęła Hemriona, która właśnie do nich dołączyła. Strumień czerwonego światła uderzyła Śmierciożercę w samą pierś. Zastygł z uniesionym ramieniem, jego różdżka upadła na podłogę z grzechotem i przewrócił się w tył na klosz. Harry spodziewał się usłyszeć brzęk, kiedy mężczyzna uderzy w mocne szkło i ześlizgnie się po nim na podłogę, ale zamiast tego jego głowa przeniknęła przez powierzchnię klosza jakby był on tylko bańką mydlaną i zatrzymał się rozwalony plecami na stole, z głową wewnątrz wypełnionego lśniącym wiatrem klosza.
- Accio różdżka! - zawołała Hermiona. Różdżka Harry'ego przyleciała z mrocznego kąta do jej ręki i rzuciła ją ku niemu.
- Dzięki - powiedział. - Dobra, zmywajmy się...
- Uważaj! - wrzasnął przerażony Neville. Wpatrywał się w głowę Śmierciożercy tkwiącą w kloszu.
Wszyscy troje ponownie unieśli w górę różdżki, ale żadne z nich nie uderzyło. Wszyscy w trwodze gapili się z otwartymi ustami, na to co działo się z głową mężczyzny.
Kurczyła się bardzo szybko, łysiejąc coraz bardziej, czarne włosy i zarost wycofywały się wgłąb jego czaszki. Jego policzki stawały się coraz gładsze, jego czaszka okrągła i pokryta meszkiem jak brzoskwinia...
Na szczycie grubej, muskularnej szyi Śmierciożercy, który próbował stanąć znów na nogi osadzona była teraz groteskowo głowa niemowlaka. Ale na ich oczach głowa ponownie zaczęła puchnąć do swoich poprzednich rozmiarów. Grube czarne włosy wyrastały z głowy i policzków...
- To jest Czas! - oznajmiła przejętym strachem głosem. - Czas...
Śmierciożerca potrząsnął raz jeszcze głową, próbując się otrząsnąć, ale zanim zdołał zebrać się w sobie, ona znów zaczęła się kurczyć do rozmiarów niemowlaka...
Z pobliskiej sali dobiegł krzyk, a zaraz po nim trzask i wrzask.
- RON? - zawył Harry odwracając się szybko od przerażającej transformacji, która miała miejsce przed nimi. - GINNY? LUNA?
- Harry! - wrzasnęła Hermiona.
Śmierciożerca wyciągnął głowę z klosza. Wyglądał kompletnie dziwacznie. Jego maleńka niemowlęca głowa gaworzyła głośno, a jego ramiona wymachiwały niebezpiecznie we wszystkich kierunkach, nieomal trafiając Harry'ego, który uchylił się w ostatniej chwili. Harry uniósł różdżkę, ale ku jego zdumieniu Hermiona chwyciła go za ramię.
- Nie możesz skrzywdzić dziecka!
Nie było czasu by się nad tym spierać. Harry słyszał coraz głośniejszy odgłos kroków z Sali Proroctwa i wiedział, zbyt późno, że nie powinien był krzyczeć i zdradzać ich miejsca.
- Dalej! - krzyknął i zostawiając za sobą zataczającego się paskudnego Śmierciożercę z głową dziecka ruszyli ku otwartym drzwiom na przeciwległym końcu sali, prowadzącym do czarnego korytarza.
Byli w połowie drogi, kiedy przez otwarte drzwi Harry spostrzegł kolejnych dwoje Śmierciożerców biegnących ku nim przez czarny pokój. Skręcając w lewo wpadli do małego, ciemnego, zagraconego biura i zatrzasnęli za sobą drzwi.
- Collo... - zaczęła Hemriona, ale zanim zdążyła dokończyć zaklęcie, drzwi otwarły się z hukiem i do środka wbiegło dwóch Śmierciożerców.
Z okrzykiem triumfu obaj wykrzyknęli:
- IMPEDIMENTA!
Harry, Hermiona i Nevill zostali zwaleni w tył z nóg. Neville'a odrzuciło za biurko i zniknął z pola widzenia. Hermiona poleciała na regał z książkami i natychmiast zniknęła pod lawiną ciężkich ksiąg. Harry uderzył tyłem głowy o kamienną ścianę, w oczach zalśniły mu malutkie światełka i przez chwilę był zbyt oszołomiony i zdezorientowany, by cokolwiek zrobić.
- MAMY GO! - ryknął znajdujący się najbliżej Harry'ego Śmierciożerca. - W BIURZE...
- Silencio! - wrzasnęła Hermiona i głos mężczyzny zgasł. W dalszym ciągu poruszał ustami przez dziurę w masce, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Nagle został odepchnięty na bok przez drugiego Śmierciożercę.
- Petrificus Totalus! - wykrzyczał Harry, kiedy drugi Śmierciożerca uniósł różdżkę. Jego ramiona i nogi złożyły się razem i poleciał naprzód twarzą ku ziemi na dywanik u stóp Harry'ego, sztywny jak deska, nie mogąc nawet drgąć.
- Dobra robota, Ha...
Ale Śmierciożerca, którego trafiła przed chwilą Hermiona wykonał nagłe smagnięcie różdżką. Smuga czegoś, co wyglądało jak fioletowy płomień przeszyła na wylot pierś Hermiony. Wydała z siebie cichutkie: Ooo.. jakby ze zdziwienia, zwaliła się na podłogę i już się nie poruszyła
- HERMIONO!
Harry opadł na kolana tuż przy niej. Neville szedł gwałtownie na czworakach ku nim spod biurka z różdżką uniesioną lekko w górze przed sobą. Nagle pojawił się Śmierciożerca i kopnął mocno Neville'a w głowę. Jego stopa przełamała różdżkę Neville'a na dwoje i trafiła Neville'a w twarz. Neville zawył z bólu i odleciał w tył trzymając się za usta i nos. Harry obrócił się z różdżką uniesioną wysoko i ujrzał, że Śmierciożerca zerwał swoją maskę i mierzył swoją różdżką dokładnie w Harry'ego, który rozpoznał długą, bladą, wykrzywioną twarz z Proroka Codziennego: Antonin Dolohov, czarodziej, który zamordował Prewettów.
Dolohov skrzywił się w uśmiechu. Wolną ręką wskazał na przepowiednię, którą Harry nadal ściskał w ręku, potem na siebie, aż w końcu na Hermionę. Chociaż nie mógł już mówić, nie mógł jaśniej wyrazić tego, co ma na myśli. - Daj mi przepowiednię, albo oberwiesz tak jak ona...
- Tak jakbyś nie chciał i tak zabić, kiedy ci ją dam! - rzucił Harry.
Jęk paniki wewnątrz jego głowy przeszkadzał mu jasno myśleć. Trzymał jedną rękę na ramieniu Hermiony, które nadal było ciepłe, ale nie miał odwagi przyjrzeć się jej dokładniej. Nie pozwól jej umrzeć, nie pozwól jej umrzeć, to będzie moja wina, jeśli ona umrze...
- Dzogokwieg zrobisz, Harry, - odezwał się wściekle Neville spod biurka opuszczając ręce i ukazując najwyraźniej złamany nos i krew spływającą po jego ustach i brodzie. - nie dabaj bu jej!
Wtedy za drzwiami rozległ się łomot i Dolohov obejrzał się przez ramię. W przejściu pojawił się Śmierciożerca z głową niemowlaka. Jego głowa wrzeszczała przeraźliwie, a jego wielkie pięści waliły w sposób niekontrolowany we wszystko, co weszło mu pod rękę. Harry wykorzystał okazję:
- PETRIFICUS TOTALUS!
Zaklęcie uderzyło Dolohova zanim zdołał je zblokować i zwalił się naprzód na swojego kompana, obaj sztywni jak deski, nie mogąc się poruszyć choćby na cal.
- Hermiono - powiedział natychmiast Harry potrząsając nią. Śmierciożerca z głową niemowlaka polazł znów gdzieś i zniknął z zasięgu wzroku. - Hermiono, obudź się.
- Dzo on jej zrobił? - spytał Neville wyczołgując się spod biurka i przyklękając po jej drugiej stronie. Z jego gwałtownie puchnącego nosa ciurkiem płynęła krew.
- Nie wiem...
Neville chwycił nadgarstek Hermiony.
- Jezd buls, Harry, jezdem bewien, że jezd.
Przez Harry'ego przetoczyła się tak potężna fala ulgi, że przez chwilę nie myślał o niczym.
- Żyje?
- Dak, dak myźlę.
Nastąpiła pauza, w której Harry nasłuchiwał uważnie za odgłosami kolejnych kroków, ale wszystko co słyszał to popiskiwania i obijanie się o ściany Śmierciożercy z głową niemowlaka w sąsiednim pokoju.
- Neville, nie jesteśmy daleko od wyjścia - wyszeptał Harry. - Jesteśmy tuż przy tej okrągłej sali... gdybyśmy tylko mogli przejść przez nią i znaleźć właściwe drzwi zanim nadejdą kolejni Śmierciożercy, to jestem pewien, że dałbyś radę wziąć Hermionę i zabrać ją do windy... potem mógłbyś znaleźć kogoś... wznieść alarm...
- A dzo dy masz dzamiar robidź? - spytał Neville wycierając rękawem krwawiący nos i zerkając na Harry'ego spod zmarszczonych brwi.
- Muszę znaleźć resztę - odparł Harry.
- Więdz pożukam ich z dobą - oznajmił stanowczo Neville.
- Ale Hermiona....
- Weźmiemy ją dze zobą - stwierdził Neville. - Ja ją boniozę... jezdeś lebrzy w waldze z nimi niż ja...
Powstał i chwycił jedno z ramion Hermiony zerkając na Harry'ego. Harry zawahał się, po czym chwycił drugie i pomógł zarzucić bezwładne ciało Hermiony na plecy Neville'a.
- Zaczekaj - powiedział Harry chwytając z podłogi różdżkę Hermiony i wciskając ją w rękę Neville'a. - Lepiej weź to.
Kiedy szli powoli w kierunku drzwi Neville odkopnął na bok kawałki swojej własnej różdżki.
- Moja babdzia mnie zabije - powiedział tępo Neville. Kiedy mówił krew pryskała z jego nosa. - Do była zdara różdżka mojego dady.
Harry wytknął głowę przez drzwi i ostrożnie rozejrzał się dokoła. Śmierciożerca z głową niemowlaka darł się otumaniony w niebogłosy i walił pięściami w co popadło, wywracając stojące zegary, przewracając biurka. Oszklona gablota na ścianie za nimi, która jak Harry teraz podejrzewał zawierała Odwracacze Czasu nie przestawała spadac, roztrzaskiwać się i naprawiac się sama.
- On nas i tak nie zauważy - wyszeptał. - Dalej... trzymaj się zaraz za mną...
Chyłkiem wyszli z gabinetu i ruszyli z powrotem w kierunku drzwi do czarnego hallu, który teraz zdawał się być całkowicie opuszczony. Zrobili kilka kroków naprzód. Neville chwiał się lekko pod cieżarem Hermiony. Drzwi do Komnaty Czasu zatrzasnęły się za nimi i ściany znów zaczęły wirować. Ostatnie uderzenie w głowę sprawiło, że Harry poczuł się niepewnie. Przymknął oczy, kołysząc się nieco, aż ściany ponownie zatrzymały. Ku swojej rozpaczy Harry zobaczył, że ogniste krzyże Hermiony znikły z drzwi.
- To jak myśliśz, któ...
Ale zanim zdołali podjąć decyzję, którą obrać drogę, drzwi po ich prawej stronie otwarły się gwałtownie i wpadły przez nie trzy osoby.
- Ron! - zaskrzeczał Harry rzucając się ku nim. - Ginny... wszystko w...?
- Harry - Ron chichotał słabo słaniając się na nogach. Chwycił przód szat Harry'ego i wlepił w niego rozkojarzony wzrok - tu jesteście... ha ha ha... wygladasz śmiesznie, Harry... cały jesteś upaprany...
Twarz Rona była bardzo blada i coś ciemnego spływało z kącika jego ust. W następnej chwili jego kolana ugięły się, ale nadal ściskał przód szat Harry'ego, tak że Harry został pociągnięty w dół, w coś na kształt ukłonu.
- Ginny? - spytał Harry z przestrachem. - Co się stało?
Ale Ginny potrząsnęła głową i ześlizgnęła się po ścianie do pozycji siedzącej, dysząc i trzymając się za kostkę.
- Myślę, że ma pękniętą kostkę, słyszałam jak coś trzasnęło - wyszeptała Luna, która nachylała się nad nią i która jak się wydawało jako jedyna nie była ranna. - Czworo z nich zapędziło nas do ciemnego pokoju pełnego planet. To było bardzo dziwne miejsce, przez jakiś czas unosiliśmy się tylko w ciemności...
- Harry, widzieliśmy z bliska Urana! - odezwał się Ron, nadal słabo chichocząc. - Łapiesz, Harry? Widzieliśmy Urana... ha ha ha...
Pęcherzyk krwi pojawił się w kąciku ust Rona i pękł.
- ... no w każdym razie jeden z nich złapał Ginny za stopę. Rzuciłam zaklęcie Redukujące i wysadziłam Plutona prosto w jego twarz, ale...
Luna pokazała z rozpaczą na Ginny, która oddychała bardzo płytko z wciąż zamkniętymi oczami.
- A co z Ronem? - spytał z lękiem Harry, jako że Ron nie przestawał chichotać, wciąż uwieszony z przodu szat Harry'ego.
- Nie wiem, czym go trafili - odparła ze smutkiem Luna. - Ale zrobił się trochę śmieszny, prawie w ogóle można się z nim dogadać.
- Harry - odezwał się Ron, przyciągając ucho Harry'ego do swoich ust nadal zanosząc się słabym śmiechem. - Wiesz kim jest ta dziewczyna, Harry? To Loony... Świrnięta Lovegood... ha ha ha...
- Musimy się stąd wydostać - stwierdził stanowczo Harry. - Luna, możesz pomóc Ginny?
- Tak - odpowiedziała Luna dla bezpieczeństwa wtykając swoją różdżkę za ucho. Objęła Ginny w pasie i pociągnęła ją do góry.
- To tylko kostka, sama dam sobie radę! - zniecierpliwiła się Ginny, ale w następnej chwili zatoczyła się w bok i chwyciła Lunę, by się na niej wesprzeć. Harry zarzucił sobie ramię Rona na plecy tak jak kilka miesięcy temu zrobił to z Dudleyem. Rozejrzał się dokoła. Mieli jedną szansę na dwanaście, by znaleźć wyjście za pierwszym razem...
Pociągnął Rona w kierunku drzwi. Byli zaledwie kilka stóp od nich, kiedy drzwi po drugiej stronie sali otworzyły się i wybiegło z nich troje Śmierciożerców, prowadzonych przez Bellatrix Lestrange.
- Tam są! - wrzasnęła.
Zaklęcia Ogłuszające wystrzeliły przez pokój. Harry przebił się przez drzwi przed sobą, bez zastanawiania się zrzucił Rona ze swoich pleców i runął z powrotem, by pomóc Neville'owi z Hermioną. Wszyscy znaleźli się za progiem w samą porę, by zatrzasnąć drzwi przed nosem Bellatrix.
- Colloportus! - wykrzyknął Harry i usłyszał jak trzy ciała uderzają w drzwi po drugiej stronie.
- To bez znaczenia! - odezwał się męski głos. - Są inne wejścia... MAMY ICH, SA TUTAJ!
Harry okręcił się na pięcie. Znów znajdowali się w Komnacie Mózgów i faktycznie, wszędzie na ścianach znajdowały się drzwi. Usłyszał kolejne kroki w hallu za nimi, kiedy kolejni Śmierciożercy dołączali do ścigających.
- Luna... Neville... pomóżcie mi!
Wszyscy troje rozbiegli się po komnacie zamykając magicznie drzwi. Harry wpadł na stół i przetoczył się po jego blacie by jak najszybciej dotrzeć do kolejnych drzwi.
- Colloportus!
Za drzwiami rozlegały się kroki i co chwila kolejne ciężkie ciało uderzało w któreś, tak że trzeszczały i dygotały. Luna i Neville zaczarowywali drzwi na przeciwległej ścianie... I gdy Harry dotarł na sam szczyt pokoju, usłyszał krzyk Luny:
- Collo..aaaa...
Odwrócił się w samą porę, by zobaczyć jak leci w powietrzu. Pięcioro Śmierciożerców wbiegało do sali przez drzwi, do których nie dotarła na czas. Luna uderzyła w biurko, prześlizgnęła się po jego powierzchni i spadła na podłogę po drugiej stronie, gdzie zastygła nieruchomo jak Hermiona.
- Bierzcie Pottera! - wrzasnęła Bellatrix i ruszyła w jego stronę. Zrobił unik i popędził przez pokój. Był bezpieczny tak długo, jak myśleli, że mogą trafić przepowiednię...
- Hej! - odezwał się Ron, który wgramolił się na nogi i chichocząc zataczał się teraz pijacko idąc w stroną Harry'ego. - Hej, Harry, w tym są mózgi, ha ha ha, czy to nie dziwne, Harry?
- Ron, z drogi, padnij...
Ale Ron wycelował już różdżką w zbiornik.
- Serio, Harry, to są mózgi... patrz... Accio mózg!
W jednej chwili wszyscy zastygli. Harry, Ginny, Neville i wszyscy Śmierciożercy odwrócili się wbrew sobie by spojrzeć na szczyt zbiornika. Z zielonego płynu niczym latajaca ryba wystrzelił mózg. Przez chwilę wydawało się, że zawisł w powietrzu, po czym wirując poszybował w kierunku Rona, wypuszczając coś, co wyglądało jak wstęgi poruszających się obrazów, rozwijających się jak rolki filmu...
- Ha ha ha, Harry, patrz na to... - zawołał Ron obserwując jak mózg wypluwa z siebie swe barwne wnętrzności. - Harry, chodź tu i dotknij tego. Założę się, że to coś dziwnego...
- RON, NIE!
Harry nie wiedział, co się stanie, jeśli Ron dotknie macek myśli unoszących się teraz za mózgiem, ale był pewien, że nie będzie to nic dobrego. Wystrzelił naprzód, ale Ron chwycił już mózg w swoje wyciągnięte ręce.
W chwili, gdy macki dotknęły jego ciała, zaczęły owijać się wokół ramion Rona niczym liny.
- Harry, patrz, co się sta... nie, nie... nie podoba mi się to... nie, przestań... przestań!...
Ale cienkie wstążki wirowały teraz wokół piersi Rona. Szarpał się i rwał je, a mózg zacisnął się wokół niego niczym ośmiornica.
- Diffindo! - wydarł się Harry próbując przeciąć macki owijające się ciasno wokół Rona na jego oczach, ale nie przerwały się. Ron przewrócił się nadal zmagając się z więzami.
- Harry, to go udusi! - krzyknęła Ginny, unieruchomiona na podłodze przez swoją pękniętą kostkę. Chwilę później z różdżki jednego ze Śmierciożerców wyleciał strumień czerwonego światła i trafił ją prosto w twarz. Przewróciła się na bok i legła nieprzytomna.
- STUBEFY! - wrzasnął Neville obracając się i machając różdżką w kierunku zbliżających się Śmierciożerców. - STUBEFY! STUBEFY!
Ale nic się nie stało.
Jeden ze Śmierciożerców wystrzelił swoje Zaklęcie Ogłuszające w Nevilla. Spudłował o cale. Tylko Harry i Neville walczyli teraz z piątką Śmierciożerców. Dwóch z nich wystrzeliło podobne do strzał strumienie srebrnego światła, które nie trafiły, ale wybiły dziury w ścianie za nimi. Harry wystartował w stronę ściany, a Bellatrix Lestrange ruszyła ku niemu. Pędził przez pokój trzymając przepowiednię wysoko nad głową. Wszystko, co zdołał wymyślić, to odciągnąć Śmierciożerców od pozostałych.
Wyglądało na to, że mu się udało. Popędzili za nim wywracając po drodze krzesła i stoły, ale nie mając odwagi rzucić w niego czarem, w obawie przed zniszczeniem przepowiedni. Rzucił się przez jedyne otwarte jeszcze drzwi, te przez które do sali wpadli sami Śmierciożercy, modląc się w duchu, że Neville zostanie z Ronem i znajdzie jakiś sposób, by go uwolnić. Wbiegł kilka stóp do nowej komnaty i poczuł jak podłoga znika...
Spadał w dół po stromych schodach odbijając się na każdej kondygnacji, aż w końcu z łomotem, który zatrzymał mu dech w piersiach wylądował płasko na wznak w jamie, gdzie na podwyższeniu stał kamienny łuk. Cały pokój rozbrzmiewał śmiechem Śmierciożerców. Spojrzał do góry i zobaczył całą piątkę, która była w Komnacie Mózgów, schodzącą ku niemu. Przez inne drzwi do sali wpadli kolejni i zaczęli skakać z ławki na ławkę zbliżając się do niego. Harry podniósł się, chociaż nogi trzęsły mu się tak, że ledwie były w stanie go utrzymać. W lewej dłoni nadal trzymał przepowiednię, która jakimś cudem jeszcze się nie rozbiła. Prawa zaciśnięta była mocno na różdżce. Cofnął się, rozglądając dokoła, próbując objąć wzrokiem wszystkich Śmierciożerców. Tył jego nóg uderzył w coś twardego. Dotarł do podwyższenia, na którym stała brama. Wspiął się na nią tyłem.
Wszyscy Śmierciożercy zatrzymali się wlepiając w niego wzrok. Niektórzy dyszeli tak ciężko jak on. Jeden krwawił obficie. Uwolniony od Zaklęcia Unieruchamiającego Dolohov łypał na niego z ukosa celując różdżką prosto w twarz Harry'ego.
- Potter, twój wyścig dobiegł końca - wycedził Lucjusz Malfoy ściągając swoją maskę. - A teraz jak grzeczny chłopczyk daj mi przepowiednię.
- Pozwól... pozwólcie odejść pozostałym, to ją wam dam! - odparł rozpaczliwie Harry.
Kilkoro Śmierciożerców wybuchnęło śmiechem.
- Nie jesteś w pozycji, by się targować, Potter - powiedział Lucjusz Malfoy. Na jego bladej twarzy pojawiła się rozkosz. - Widzisz, jest nas tu dziesiątka, a ty jesteś sam... a może Dumbledore nie nauczył cię liczyć, co?
- Nie jezd sam! - krzyknął głos ponad nimi. - Nadal ma jeżdże mnie!
Serce Harry'ego zamarło. Po kamiennych ławkach gramolił się ku nim Neville z różdżką Hermiony trzymaną mocno w drżącej ręce.
- Neville... nie... wracaj do Rona...
- STUBEFY! - wrzasnął znów Neville wskazując różdżką po kolei na Śmierciożerców. - STUBEFY! STUBE...
Jeden z największych Śmierciożerców chwycił Neville'a od tyłu przyciskając jego ramiona do boków. Neville szamotał się i kopał. Kilkoro Śmierciożerców zaśmiało się.
- To Longbottom, czyż nie? - zadrwił Lucjusz Malfoy. - No cóż, twoja babcia jest przyzwyczajona do tracenia członków rodziny w walce przeciw naszej sprawie... twoja śmierć nie będzie więc wielkim wstrząsem.
- Longbottom? - powtórzyła Bellatrix i jej wychudzoną twarz rozświetlił prawdziwie zły uśmiech. - Ależ, miałam przyjemność poznać twoich rodziców, chłopaczku.
- Wiem, dże miałaź! - ryknął Neville i tak mocno zaczął walczyć z otaczającym go uściskiem, że Śmierciożerca, który go trzymał krzyknął: - Niech go kto ogłuszy!
- Nie, nie, nie - odezwała się Bellatrix. Wyglądała na zachwyconą, ożywioną z podniecenia. Zerknęła na Harry'ego i powróciła wzrokiem do Neville'a. - Nie, zobaczmy jak długo Neville wytrwa zanim załamie się jak jego rodzice... no chyba że Potter zechce oddać nam przepowiednię.
- NIE DABAJ JEJ IM! - ryknął Neville, który wychodził z siebie, kopiąc i wijąc się, kiedy Bellatrix z uniesioną różdżką zbliżyła się ku niemu i człowiekowi, który go schwytał. - NIE DABAJ JEJ IM, HARRY!
Bellatrix uniosła w górę różdżkę. - Crucio!
Neville wrzasnął, jego nogi uniosły się ku jego piersi, tak że Śmierciożerca, który go trzymał w jednej chwili unosił go w powietrzu. Śmierciożerca puścił go i Neville upadł na podłogę skręcając się i wyjąc w agonii.
- To był dopiero przedsmak! - oznajmiła Bellatrix unosząc różdżkę. Krzyki Neville'a ustały, a on sam legł łkając u jej stóp. Odwróciła się i spojrzała na Harry'ego. - A teraz Potter, albo dasz nam przepowiednię, albo patrz jak twój mały przyjaciel umiera w mękach!
Harry nie musiał się zastanawiać. Nie było wyjścia. Kiedy wyciągnął przepowiednię przed siebie, była gorąca od ciepła zaciśniętej na niej dłoni. Malfoy skoczył naprzód, by ją zabrać.
I wtedy, wysoko ponad nimi z trzaskiem otwarło się dwoje kolejnych drzwi i do środka wpadło kolejnych pięć osób: Syriusz, Lupin, Moody, Tonks i Kingsley.
Malfoy obrócił się i uniósł różdżkę, ale Tonks już posłała w niego Zaklęcie Ogłuszające. Harry nie czekał, by sprawdzić, czy trafiła, ale zanurkował z podestu schodząc z drogi. Śmierciożercy byli kompletnie oszołomieni nagłym pojawieniem się członków Zakonu, którzy zeskakując krok po kroku ku zapadłej posadzce, obrzucali ich teraz deszczem zaklęć. Przez ciskające się ciała, błyski światła, Harry dostrzegł czołgającego się Neville'a. Uchylił się przed kolejnym czerwonym strumieniem światła i rzucił się na płasko na ziemię, by dotrzeć do Neville'a.
- Nic ci nie jest? - ryknął Harry, kiedy kolejne zaklęcie przeleciało o cale nad ich głowami.
- Nie - odpowiedział Neville, próbując zebrać się w sobie.
- A Ron?
- Myźlę, dże nidz mu nie jezd... kiedy wychodziłem wdziąż walczył z dym módzgiem...
Kamienna posadzka między nimi eksplodowała trafiona czarem, który zostawił wyrwę dokładnie w miejscu, w którym raptem przed chwilą znajdowała się ręka Neville'a. Obaj odczołgali się od tego miejsca i wtedy grube ramię pojawiło się znikąd, objęło Harry'ego za szyję i pociągnęło do pionu, tak że jego palce ledwie dotykały posadzki.
- Daj mi ją - warknął głos w jego uchu. - Daj mi przepowiednię...
Mężczyzna tak mocno zaciskał rękę na krtani Harry'ego, że ten nie był w stanie oddychać. Przez wilgotniejące oczy
zobaczył Syriusza pojedynkującego się ze Śmierciożercą jakieś dziesięć stóp od niego. Kingsley walczył z dwoma na raz. Tonks, nadal w połowie drogi przez rzędy miejsc rzucała czarami w Bellatrix. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że Harry umiera. Ustawił różdżkę tyłem, w kierunku boku mężczyzny, ale nie miał powietrza, by wykrztusić zaklęcie, a wolna ręka mężczyzny sięgała po omacku w kierunku dłoni, w której Harry ściskał proroctwo...
- AARGH!
Neville dysząc pojawił się znikąd. Nie mogąc wypowiedzieć zaklęcia, dźgnął różdżką Hermiony w oczodół maski Śmierciożercy. Mężczyzna z rykiem bólu natychmiast wypuścił Harry'ego. Harry obrócił się błyskawicznie stając twarzą w twarz z nim i wysapał:
- STUPEFY!
Śmierciożerca przewrócił się na plecy i jego maska ześlizgnęła się. To był Macnair, niedoszły zabójca Hardodzioba. Jedno z jego oczu było teraz opuchnięte i zakrwawione.
- Dzięki! - rzucił Harry do Neville'a odciągając go na bok, bo Syriusz i jego przeciwnik przemknęli obok nich, walcząc tak zaciekle, że ich różdżki były jak rozmazane plamy. Wtedy stopa Harry'ego zetknęła się z czymś twardym i poślizgnął się. Przez chwilę myślał, że upuścił przepowiednię, ale zobaczył magiczne oko Moody'ego wirujące po podłodze.
Jego właściciel leżał na boku krwawiąc z głowy, a jego prześladowca unosił się teraz nad Harrym i Nevillem. Był to Dolohov, a jego długa, blada twarz wykrzywiona była z radości.
- Tarantallegra! - krzyknął wskazując różdżką na Neville'a, którego nogi natychmiast poczęły poruszać się w jakimś szalonym tańcu przytupańcu. Neville zachwiał się i upadł z powrotem na posadzkę. - A teraz, Potter...
Wykonał różdżką ten sam tnący ruch, którego użył na Hermionie w tej samej chwili, gdy Harry ryknął Protego!
Harry poczuł jak coś tnie go przez twarz niczym tępy nóż. Siła zaklęcia odrzuciła go na bok i upadł przez podrygujące nogi Neville'a, ale Zaklęcie Obronne powstrzymało najgorsze.
Dolohov ponownie uniósł różdżkę. - Accio przepo...
Nagle znikąd pojawił się Syriusz i staranował Dolohowa ramieniem, tak że ten poleciał na bok. Przepowiednia znów poleciała ku koniuszkom palców Harry'ego, ale zdołał zacisnąć na niej uchwyt. Teraz Syriusz i Dolohov pojedynkowali się ze sobą, ich różdżki migały jak miecze, z ich koniuszków tryskały iskry...
Dolohov cofnął swoją różdżkę, by wykonać ten sam tnący ruch, którego użył przeciwko Harry'emu i Hermionie. Skacząc na równe nogi Harry wrzasnął: - Petrificus Totalus. Raz jeszcze ramiona i nogi Dolohova złożyły się przy ciele i wywrócił się w tył lądując z łomotem na wznak.
- Nieźle! - krzyknął Syriusz zginając głowę Harry'ego w dół, kiedy kilka Zaklęć Ogłuszających poleciało w ich kierunku. - A teraz masz się stąd wy...
Obaj odskoczyli ponownie. Promień zielonego światła minimalnie minął Syriusza. Harry spojrzał przez salę i w połowie schodów zobaczył upadającą Tonks. Jej bezwładne ciało zwalało się w dół po kamiennych ławach, a triumfująca Bellatrix biegła z powrotem w kierunku bitwy.
- Harry, bierz przepowiednię, chwytaj Neville'a i uciekaj! - wrzasnął Syriusz ruszając na spotkanie Bellatrix. Harry nie widział, co działo się dalej. Pole widzenia przesłonił mu Kingsley walczący z pryszczatym, pozbawionym już maski Rookwoodem. Kiedy popędził ku Neville'owi, nad jego głową przeleciał kolejny zielony promień światła.
- Możesz stanąć? - ryknął w ucho Neville'owi. Nogi Neville'a podskakiwały i podrygiwały w sposób niekontrolowany. - Załóż mi rękę na szyję...
Neville tak zrobił, Harry podźwignął się. Nogi Neville'a wciąż latały we wszystkich kierunkach, nie były w stanie go utrzymać. I wtedy znikąd rzucił się na nich mężczyzna. Obaj upadli. Nogi Neville'a wymachiwały dziko jak nogi przewróconego żuka. Harry leżał z lewą ręką wyciągniętą ku górze, próbując uchronić małą szklaną kulę przez rozbiciem.
- Przepowiednia, Potter, daj mi przepowiednię! - warknął głos Lucjusza Malfoya prosto w jego ucho, a Harry poczuł jak koniec różdżki Malfoya wbija mu się między żebra.
- Nie! Odwal się... Neville... łap ją!
Harry rzucił przepowiednię po podłodze, Neville przetoczył się na plecy i przygarnął kulę do piersi.
Malfoy przeniósł różdżkę na Neville'a, ale Harry wytknął różdżkę przez ramię i wrzasnął. - Impedimenta!
Malfoya odrzuciło z jego pleców. Podnosząc się Harry rozejrzał się i zobaczył, jak Malfoy wpada na podest, na którym Syriusz walczył z Bellatrix. Malfoy ponownie wycelował różdżką w Neville'a, ale zanim zdołał zebrać oddech, by zaatakować ponownie, pomiędzy nich wskoczył Lupin.
- Harry, pozbieraj pozostałych i ZMYKAJCIE!
Harry chwycił Neville'a za szaty na ramieniu i wciągnął go sam na pierwszą kondygnację kamiennych stopni.
Nogi Neville'a podrygiwały i podskakiwały i nie były w stanie utrzymać jego wagi. Harry podźwignął go
znów ze wszystkich sił i wspięli się na kolejny sto...
W kamienną ławkę przy pięcie Harry'ego uderzyło zaklęcie. Rozpadła się i zleciał z powrotem na stopień niżej.
Neville opadł na ziemię z podrygującymi wciąż nogami i wcisnął proroctwo do kieszeni.
- No dalej! - powiedział rozpaczliwie Harry ciągnąc szaty Neville'a. - Spróbuj się chociaż odpychać nogami...
Raz jeszcze pociągnął potężnie i szaty Nevilla rozdarły się wzdłuż lewego szwu... mała szklana kula wypadła z jego kieszeni i zanim któryś z nich zdołał ją złapać, kopnęła ją jedna z miotających się stóp Neville'a. Przeleciała jakieś dziesięć stóp na prawo i roztrzaskała się na stopniu pod nimi. Kiedy obaj patrzyli się w miejsce, w którym się rozbiła, przerażeni tym, co się stało, z resztek uniosła się perłowobiała postać z bardzo wyolbrzymionymi oczami, niezauważona przez nikogo oprócz nich. Harry widział poruszające się usta, ale w całym tym zgiełku otaczających ich trzasków, krzyków i wrzasków nie można było usłyszeć ani słowa przepowiedni. Postać przestała mówić i rozpłynęła się w nicość.
- Harry, tag mi brzygro! - zawołał Neville z udręczoną twarzą. Jego nogi w dalszym ciągu miotały się na wszystkie strony. - Tag mi brzygro, Harry, nie gdziałem...
- To nie ma znaczenia! - krzyknął Harry. - Po prostu spróbuj wstać, wynośmy się st...
- Dubbledore! - powiedział Neville zerkając ponad ramieniem Harry'ego, a na jego spoconej twarzy pojawił się nagle zachwyt.
- Co?
- DUMBLEDORE!
Harry odwrócił się, by spojrzeć w stronę, w którą patrzył Neville. Dokładnie nad nimi w ramie drzwi prowadzących do Komnaty Mózgów z uniesioną w górę różdżką, z twarzą bladą i gniewną stał Albus Dumbledore. Harry poczuł jakby elektryczny wstrząs przeszył każdą cząsteczkę jego ciała... byli uratowani.
Dumbledore popędził w dół po stopniach mijając Neville'a i Harry'ego, który nie myślał już o ucieczce. Dumbledore był już o stóp schodów, kiedy najbliższy Śmierciożerca zorientował się, że tu jest i wrzasnął do pozostałych. Jeden ze Śmierciożerców zaczął uciekać, wspinając się jak małpa po kamiennych stopniach naprzeciwko. Zaklęcie Dumbledore'a ściągnęło go z powrotem z taką łatwością i bez wysiłku, jakby zaczepił go na niewidzialnej linie...
Tylko jedna para nadal walczyła, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z nowego przybysza. Harry zobaczył jak Syriusz unika smugi czerwonego smugi światła wysłanej przez Bellatrix. Śmiał się z niej.
- No dalej, stać cię chyba na więcej! - ryknął, a jego głos rozbrzmiał echem po przypominającym jaskinię pomieszczeniu.
Drugi promień światła trafił go centralnie w pierś.
Śmiech nie całkiem zgasł na jego twarzy, ale jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
Harry puścił Neville'a, chociaż nie był świadom, że to robi. Skakał w dół po stopniach wyciągając różdżkę, kiedy Dumbledore również odwrócił się ku podestowi.
Trwało wieki, zanim Syriusz się przewrócił. Jego ciało zgięło się we wdzięczny łuk i poleciał w tył przez zniszczoną zasłonę zwisającą z bramy.
Harry dostrzegł strach po mieszany z zaskoczeniem na zniszczonej, niegdyś przystojnej twarzy swojego ojca chrzestnego, kiedy upadał przez prastarą bramę i zniknął za zasłoną, która łopotała przez chwilę, jakby pod wpływem silnego wiatru, po czym opadła z powrotem na miejsce.
Harry usłyszał triumfujący okrzyk Bellatrix Lestrange, ale wiedział, że nic on nie znaczył... Syriusz wpadł tylko przez bramę, pojawi się w każdej chwili z drugiej strony...
Ale Syriusz nie pojawił się ponownie.
- SYRIUSZ! - wrzasnął Harry. - SYRIUSZ!
Dotarł na sam dół, jego oddech przechodził w piekące dyszenie. Syriusz musi być za kotarą, on, Harry, wyciągnie go stamtąd...
Ale kiedy dotknął ziemi i wystartował w kierunku podestu, Lupin chwycił Harry'ego w pół zatrzymując go.
- Nic nie możesz zrobić, Harry...
- Wyciągnijcie go, ratujcie go, on dopiero co odszedł!
- ... już jest za późno, Harry.
- Wciąż możemy go sięgnąć... - Harry walczył mocno i zaciekle, ale Lupin nie chciał go puścić...
- Nic nie możesz zrobić, Harry... nic... on odszedł...

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY

 
Jedyny, którego w ogóle się bał
tłumaczyła Berenika

- On nie odszedł! - krzyknął Harry.
Nie wierzył w to, nie mógł uwierzyć. Wciąż walczył z Lupinem każdą cząstką siły, jaką w sobie miał. Lupin nie rozumiał, za tą kotarą ukrywali się ludzie. Harry słyszał, jak szepczą, kiedy pierwszy raz wszedł do tej sali. Syriusz się ukrył, po prostu schował się gdzieś poza widokiem...
- SYRIUSZ! - wykrzyknął. - SYRIUSZU!
- On nie może wrócić, Harry - powiedział Lupin łamiącym się głosem, próbując przytrzymać Harry'ego. - Nie może wrócić, bo jest m...
- NIE JEST MARTWY! - ryknął Harry. - SYRIUSZU!
Wokół nich trwał ruch, bezcelowa bieganina, błyski zaklęć. Dla Harry'ego był to bezsensowny hałas, odbite zaklęcia, latające wokół nich, nic nie znaczyły, nic nie miało znaczenia oprócz tego, żeby Lupin przestał utrzymywać, że Syriusz - który stał tuż obok, za tą starą kotarą - nie pojawi się za chwilę, odsuwając z twarzy swoje czarne włosy, gotów ponownie włączyć się do walki.
Lupin odciągnął Harry'ego od podwyższenia. Harry, nadal wpatrujący się w bramę, był teraz zły na Syriusza, że każe mu tyle czekać.
Ale jakaś jego część zrozumiała, nawet kiedy usiłował wyrwać się Lupinowi, że Syriusz nigdy wcześniej nie kazał mu czekać... Syriusz ryzykował wszystkim, zawsze, aby zobaczyć się z Harrym, aby mu pomóc... skoro Syriusz nie wyszedł z bramy, kiedy Harry wzywał go, jakby od tego zależało jego życie, to jedyne wytłumaczenie było takie, że nie mógł wrócić... że naprawdę był...
Dumbledore zgromadził większość z pozostałych jeszcze śmierciożerców na środku sali, wyraźnie związanych niewidocznymi sznurami. Szalonooki Moody przeczołgał się przez salę do miejsca, gdzie leżała Tonks i próbował przywrócić ją do życia. Zza podium wciąż błyskały światła, dobiegały stęknięcia i krzyki - Kingsley pobiegł, aby kontynuować pojedynek Syriusza z Bellatrix.
- Harry?
Neville ześlizgiwał się z kamiennych ławek, jedna po drugiej, aż dotarł do miejsca, gdzie stał Harry. Już nie siłował się z Lupinem, który mimo to na wszelki wypadek trzymał go za ramię.
- Harry... nabrawde bi brzykro... - powiedział Neville. Jego nogi nadal poruszały się w niekontrolowany sposób. - Czy ten człobiek... Syriusz Black - był tboim brzyjacielem?
Harry skinął głową.
- Chodź - odezwał się cicho Lupin i celując różdżką w nogi Neville'a powiedział - Finite. - Zaklęcie zostało cofnięte, nogi Neville'a opadły na podłogę i nie poruszały się. Twarz Lupina była blada. - Chodźmy... chodźmy znaleźć innych. Gdzie oni są, Neville?
Lupin, mówiąc, odwrócił się od bramy. Wydawało się, że każde słowo sprawia mu ból.
- Są tam, za nabi - wskazał Neville. - Rona zaadakował mózg, ale myśleb, że nic bu nie jest, a Herbiona jest bieprzytomna, ale czułem buls...
Za podwyższeniem rozległ się głośny huk i krzyk. Harry ujrzał, jak Kingsley pada na ziemię, jęcząc z bólu. Bellatrix Lestrange podkuliła ogon i uciekła, gdy tylko pojawił się Dumbledore. Uderzył w nią zaklęciem, ale odbiła je i była już w połowie schodów.
- Harry - nie! - krzyknął Lupin, ale Harry już wyrwał rękę z jego poluzowanego uścisku.
- ONA ZABIŁA SYRIUSZA! - zawołał Harry. - ZABIŁA GO, A JA ZABIJĘ JĄ!
Ruszył, wspinając się po kamiennych ławkach, ludzie coś za nim wołali, ale nie zwracał na to uwagi. Brzeg szaty Bellatrix zniknął gdzieś przed nim i znowu znaleźli się w sali, w której pływały mózgi...
Wycelowała zaklęciem przez ramię. Pojemnik uniósł się w powietrze i przewrócił się. Harry'ego oblała wstrętnie śmierdząca ciecz, mózgi wysypały się i zaczęły sunąć ku niemu, zaczynając rozpościerać swe długie barwne macki, ale on wykrzyknął Wingardium leviosa! i odleciały w powietrze. Ślizgając się, pobiegł ku drzwiom. Przeskoczył nad Luną, która jęczała na podłodze, minął Ginny, która zapytała "Harry, co...?", minął Rona, który chichotał słabo, i Hermionę, nadal nieprzytomną. Gwałtownie otworzył drzwi do okrągłej sali i ujrzał, jak Bellatrix znika w drzwiach po drugiej stronie, za nią był korytarz prowadzący do wind.
Pobiegł za nią, ale zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, a ściany natychmiast zaczęły się obracać. Jeszcze raz otoczyły go smugi błękitnego światła z wirujących świeczników.
- Gdzie jest wyjście? - wykrzyknął rozpaczliwie, kiedy ściana znowu zatrzymała się z hałasem. - Jak stąd wyjść?
Sala najwyraźniej czekała na to pytanie. Drzwi z prawej strony otworzyły się i ukazały mu korytarz prowadzący ku windom, oświetlony blaskiem pochodni i pusty. Pobiegł... Usłyszał zgrzytanie windy w górze, popędził korytarzem, wypadł za róg i rąbnął pięścią w przycisk aby wezwać następną windę. Zgrzytała i podzwaniała coraz niżej. Kraty się rozsunęły i Harry wpadł do środka, uderzając teraz w przycisk z napisem "atrium". Drzwi zamknęły się i ruszył w górę...
Przecisnął się między drzwiami, nim się do końca otworzyły i rozejrzał się. Bellatrix była niemal przy windzie telefonicznej na przeciwległym końcu korytarza, ale obejrzała się przez ramię, kiedy biegł w jej kierunku i rzuciła kolejne zaklęcie. Uskoczył za Fontannę Magicznego Braterstwa, zaklęcie przemknęło obok i uderzyło w kute złote kraty na drugim końcu korytarza z taką siła, że zadźwięczały jak dzwon. Kroki ucichły. Przestała biec. Harry przykucnął między posągami, nasłuchując.
- Wyjdź, wyjdź, mały Harry! - zawołała świergoczącym dziecinnym głosem, który odbił się echem od wypolerowanych drewnianych podłóg. - Po co w takim razie za mną biegłeś? Myślałam, że chcesz pomścić mojego drogiego kuzyna!
- Chcę! - krzyknął Harry, a armia niewidzialnych Harrych powtórzyła "Chcę!", "Chcę!", "Chcę!" wszędzie wokół.
- Achchchch... kochałeś go, maleńki Potterku?
Nienawiść, jakiej dotąd nie znał, wezbrała w Harrym, wypadł zza fontanny i wykrzyknął:
- Crucio!
Bellatrix wrzasnęła - zaklęcie zbiło ją z nóg, ale nie skręciła się i nie zawyła z bólu jak Neville - znów była na nogach, bez tchu i już nie śmiejąc się. Harry znów ukrył się za złota fontanną. Przeciwzaklęcie uderzyło przystojnego czarodzieja w głowę, która oderwała się i wylądowała dwadzieścia stóp dalej, żłobiąc głębokie rysy w drewnianej posadzce.
- Nigdy przedtem nie używałeś niewybaczalnego zaklęcia, prawda, chłopcze? - zawołała. Już nie przemawiała dziecinnym głosikiem. - Musisz naprawdę tego chcieć, Potter! Naprawdę musisz chcieć zadać ból, cieszyć się tym, sprawiedliwy gniew nie boli mnie długo, pokażę ci, jak to się robi, co? Udzielę ci lekcji...
Harry czaił się po drugiej stronie fontanny, gdy wykrzyknęła Crucio! i znów był zmuszony ukryć się, gdy dzierżące łuk ramię centaura oderwało się i z trzaskiem wylądowało na ziemi nieopodal głowy czarodzieja.
- Nie możesz ze mną wygrać, Potter! - wrzasnęła.
Słyszał, jak przesuwa się w prawo, próbując dostać go w swój zasięg. Wycofał się za najbardziej oddalony posąg i przycupnął między nogami centaura, z głową na poziomie skrzata.
- Byłam i jestem najwierniejszą sługą Czarnego Pana. Uczyłam się od niego Ciemnych Sztuk i znam zaklęcia takiej mocy, że ty, żałosny mały chłopcze, nigdy nie zdołasz się równać...
- Stupefy! - wykrzyknął Harry. Przesunął się dokładnie w to miejsce, gdzie stał goblin, uśmiechając się do bezgłowego teraz czarodzieja i uderzył ją zaklęciem od tyłu, gdy okrążała fontannę. Zareagowała tak szybko, że ledwie zdążył się uchylić.
- Protego!
Strumień czerwonego światła, jego własne zaklęcie ogłuszające, odbiło się w jego stronę. Harry uskoczył za fontannę, a jedno i uszu goblina poszybowało przez salę.
- Dam ci jedną szansę, Potter! - krzyknęła Bellatrix. - Daj mi przepowiednię... potocz ją do mnie... a może daruję ci życie!
- Cóż, będziesz musiała mnie zabić, bo ona przepadła! - ryknął Harry i gdy krzyczał, jego blizna znowu zapłonęła, a on poczuł falę wściekłości nie mająca nic wspólnego z jego własnym gniewem. - I on wie! - dodał Harry, z szaleńczym śmiechem godnym Bellatrix. - Twój stary kumpel Voldemort wie, że przepadła! Nie będzie tobą zachwycony, co?
- Co? Co masz na myśli? - wrzasnęła, a w jej głosie po raz pierwszy zabrzmiał strach.
- Przepowiednia się roztrzaskała, kiedy próbowałem wciągnąć Neville'a po schodach! Jak myślisz, co Voldemort na to powie?
Jego blizna swędziała i płonęła... ból wyciskał mu łzy z oczu...
- KŁAMCA! - zawyła, ale spod wściekłości mógł dosłyszeć przerażenie. - MASZ JA, POTTER, I ODDASZ JA MNIE! Accio przepowiednia! ACCIO PRZEPOWIEDNIA!
Harry zaśmiał się znowu, wiedząc, że to ją rozdrażni, w jego głowie ból tętnił tak mocno, jakby miał rozsadzić mu czaszkę. Pomachał ręką zza jednouchego goblina i ledwo zdążył ją zabrać, kiedy Bellatrix wysłała ku niemu następną smugę zielonego światła.
- Nic tu nie ma! - krzyknął. - Nic do przywołania! Rozbiła się i nikt nie usłyszał, co powiedziała, przekaż to swojemu szefowi!
- Nie! - wrzasnęła - To nieprawda, kłamiesz! PANIE, PRÓBOWAŁAM, PRÓBOWAŁAM... NIE KARZ MNIE...
- Oszczędzaj oddech! - krzyknął Harry z oczami zwężonymi bólem, straszniejszym teraz niż kiedykolwiek. - Nie może cię stąd usłyszeć!
- Nie mogę, Potter? - odezwał się wysoki, zimny głos.
Harry otworzył oczy.
Wysoki, chudy, w czarnym kapturze, z przerażającą twarzą białą i posępną, z czerwonymi oczami o wąskich źrenicach... Lord Voldemort pojawił się na środku sali, z różdżką wycelowaną w Harry'ego, który stał zamarły, niezdolny się poruszyć.
- A więc zniszczyłeś moją przepowiednię? - spytał Voldemort łagodnie, wpatrując się w Harry'ego bezwzględnymi czerwonymi oczami. - Nie, Bella, on nie kłamie... Widzę prawdę, wyzierającą z jego bezwartościowego umysłu... miesiące przygotowań, miesiące wysiłków... i moi śmierciożercy pozwolili Harry'emu Potterowi znowu pokrzyżować mi plany...
- Panie, wybacz, nie wiedziałam, walczyłam z animagiem Blackiem! - zaszlochała Bellatrix, rzucając się do stóp Voldemortowi, który przechadzał się powoli po sali. - Panie, powinieneś wiedzieć...
- Bądź cicho, Bella - powiedział Voldemort groźnie. - Z tobą rozliczę się za chwilę. Myślisz, że przybyłem do Ministerstwa Magii słuchać twoich wysmarkanych przeprosin?
- Ale panie... on jest tu... on jest na dole...
Voldemort nie słuchał.
- Nie mam ci nic więcej do powiedzenia, Potter - oznajmił. - Drażniłeś mnie za często, zbyt długo. AVADA KEDAVRA!
Harry nawet nie otworzył ust, aby zaprotestować, jego umysł był pusty, a różdżka bezwładnie zwisała.
Ale bezgłowy posąg czarodzieja z fontanny nagle ożył i skoczył ze swego cokołu, z trzaskiem lądując na podłodze między Harrym a Voldemortem. Zaklęcie ledwo musnęło jego pierś, gdy posąg rozpostarł ramiona, aby osłonić Harry'ego.
- Co? - wrzasnął Voldemort, rozglądając się dookoła. A potem wyszeptał: - Dumbledore!
Harry obejrzał się za siebie z walącym sercem. Dumbledore stał przed złotą bramą.
Voldemort uniósł różdżkę i kolejny strumień zielonego światła wystrzelił w stronę Dumbledore'a, który odwrócił się i zniknął zamiatając płaszczem. W następnej chwili pojawił się przed Voldemortem i machnął różdżką w kierunku resztek fontanny. Pozostałe posągi ożyły. Posąg wiedźmy ruszył na Bellatrix, która wrzasnęła i bezskutecznie zasypała zaklęciami pierś posągu, nim ten rzucił się na nią, przygważdżając ją do ziemi. W tym czasie goblin i skrzat umknęły w kierunku palenisk w ścianach, a jednoręki centaur pogalopował na Voldemorta, który zniknął i pojawił się po drugiej stronie sadzawki. Bezgłowy posąg odepchnął Harry'ego do tyłu, poza zasięg walki, podczas gdy Dumbledore podążył za Voldemortem, a centaur galopował wokół nich.
- Głupio było zjawić się tu dzisiejszej nocy, Tom - powiedział Dumbledore spokojnie. - Aurorowie są w drodze...
- Do tego czasu ja zniknę, a ty zginiesz! - splunął Voldemort. Rzucił w Dumbledore'a kolejnym śmiertelnym zaklęciem, ale nie trafił, uderzając w biurko strażnika, które stanęło w ogniu.
Dumbledore skinął różdżką - siła zaklęcia, które się z niej wydobyło, była taka, że Harry, choć osłaniany przez złotego strażnika, poczuł, jak jeżą mu się włosy, gdy go mijało i tym razem Voldemort był zmuszony do stworzenia w powietrzu błyszczącej srebrzystej tarczy, aby je odbić. Zaklęcie, czymkolwiek było, nie uszkodziło tarczy w żaden widoczny sposób, chociaż wydobyło z niej głęboki, dźwięczny ton, przedziwnie lodowaty.
- Nie pragniesz mnie zabić, Dumbledore?? - zawołał Voldemort, a jego czerwone oczy zwęziły się nad brzegiem tarczy. - Jesteś ponad taką brutalność, czy tak?
- Obaj wiemy, że są inne sposoby zniszczenia człowieka - odparł Dumbledore, wciąż zbliżając się do Voldemorta i rozmawiając tak swobodnie, jakby prowadzili pogawędkę przy podwieczorku. Harry drżał ze strachu widząc, jak przechadza się bezbronny, nieosłonięty, chciał wykrzyczeć ostrzeżenie, ale jego bezgłowy strażnik przyciskał go ciągle do ściany, udaremniając każdą próbę uwolnienia się.
- Tak naprawdę, twoja niezdolność zrozumienia, że są rzeczy znacznie gorsze od śmierci, zawsze była jedną z twoich największych słabości...
- Zza srebrnej tarczy wystrzelił następny promień zielonego światła. Tym razem to jednoręki centaur, galopujący przed Dumbledore'em, przyjął na siebie uderzenie i roztrzaskał się w setki kawałków, ale jeszcze nim odłamki spadły na ziemię, Dumbledore wyciągnął różdżkę i machnął nią, jakby strzelał z bata. Długi cienki płomień wystrzelił z jej czubka, owinął się wokół Voldemorta, tarczy i reszty. Przez chwilę zdawało się, że Dumbledore zwyciężył, ale wtem ogniste liny stały się wężem, który natychmiast uwolnił Voldemorta z uścisku i sycząc wściekle zwrócił się przeciw Dumbledore'owi.
Voldemort zniknął. Wąż uniósł się nad podłogą, gotów zaatakować. W powietrzu nad Dumbledore'em wybuchł płomień, gdy Voldemort pojawił się znowu, materializując się na cokole w środku fontanny, gdzie przedtem stały posągi.
- Uwaga! - krzyknął Harry.
Ale już kiedy krzyczał, następny zielony promień trysnął ku Dumbledore'owi z różdżki Voldemorta i wąż zaatakował.
Przed Dumbledore'em zanurkował Fawkes, szeroko otworzył dziób i połknął strugę zielonego światła w całości - stanął w płomieniach i upadł na ziemię, mały, pomarszczony i bezlotny. W tej samej chwili Dumbledore zawinął swoją różdżką w jednym długim płynnym ruchu - wąż, nadal usiłujący zatopić w nim swoje kły, wyleciał wysoko w powietrze i zniknął w chmurze ciemnego dymu, a woda w sadzawce uniosła się i pokryła Voldemorta jak powłoka płynnego szkła.
Przez kilka chwil Voldemort był widoczny tylko jako ciemna, drżąca, postać bez twarzy, niewyraźnie migocząca na postumencie, wyraźnie próbując się uwolnić z duszącej go masy. Potem zniknął i woda z hałasem opadła do sadzawki, wylewając się nad brzegami i spływając po wypolerowanej podłodze.
- PANIE! - krzyknęła Bellatrix.
Wszystko było z pewnością skończone, z pewnością Voldemort zdecydował się uciec, Harry chciał wybiec zza swojego posągowego strażnika, ale Dumbledore zawołał:
- Zostań, gdzie jesteś, Harry!
Po raz pierwszy w głosie Dumbledore'a zabrzmiał strach. Harry nie mógł zrozumieć, dlaczego - w sali nie było nikogo oprócz nich, szlochającej Bellatrix wciąż uwięzionej pod posągiem wiedźmy i młodziutkim feniksem Fawkesem, skrzeczącym słabo na podłodze.
I wtedy blizna Harry'ego wybuchła bólem i zrozumiał, że nie żyje - to był ból nie do wyobrażenia, ból przekraczający wytrzymałość...
Zniknął z sali, zamknięty w skrętach stworzenia o czerwonych oczach, z którym był tak ściśle zespolony, że nie wiedział, gdzie kończy się jego własne ciało, a zaczyna potwora - byli złączeni ze sobą, związani bólem i nie było od tego ucieczki...
Kiedy stwór się odezwał, uczynił to ustami Harry'ego, tak że w swej agonii poczuł, jak jego żuchwa się porusza:
- Zabij mnie teraz, Dumbledore...
Oślepiony i konający, każdą częścią ciała błagając o ulgę, Harry poczuł, że stwór wykorzystuje go znowu:
- jeśli śmierć jest niczym, Dumbledore, zabij chłopca...
Niech ten ból się skończy, pomyślał Harry... niech on nas zabije... zakończ to, Dumbledore... śmierć jest niczym w porównaniu z tym...
I znowu ujrzę Syriusza...
I gdy serce Harry'ego wypełniło się uczuciem, skręty stwora rozluźniły się, ból minął. Harry leżał teraz twarzą ku podłodze, bez okularów, trzęsąc się, jakby spoczywał na lodzie, a nie drewnie...
W sali rozlegały się głosy, więcej głosów, niż powinno tam być... Harry otworzył oczy, ujrzał swoje okulary leżące koło stopy posągu, który go strzegł, ale teraz spoczywał na ziemi, roztrzaskany i nieruchomy. Harry włożył okulary i uniósł nieco głowę, napotykając haczykowaty nos Dumbledore'a cal od własnego.
- W porządku, Harry?
- tak - odparł Harry, trzęsąc się tak strasznie, że nie mógł utrzymać głowy. - tak, ja... gdzie jest Voldemort, gdzie... gdzie te wszystkie... co...
Atrium było pełne ludzi. Podłoga odbijała zielone płomienie, buchające teraz w paleniskach wzdłuż ścian, a z nich wylewały się potoki czarownic i czarodziejów. Gdy Dumbledore postawił go na nogach, Harry dostrzegł złote posążki skrzata i goblina, prowadzące osłupiałego Korneliusza Knota.
- Był tu! - wykrzyknął odziany w czerwoną szatę człowiek uczesany w koński ogon, wskazując na stos złocistych okruchów po drugiej stronie sali, gdzie jeszcze przed chwilą leżała uwięziona Bellatrix. - Widziałem go, panie Knot, przysięgam że to był Wie-Pan-Kto, złapał kobietę i teleportował się!
- Wiem, Williamson, wiem, też go widziałem! - wymamrotał Knot, który pod swoim prążkowanym płaszczem ubrany był w piżamę i dyszał, jakby przebiegł całe mile. - Na brodę Merlina... tutaj... tutaj! W Ministerstwie Magii! Wielkie nieba... to się zdaje niemożliwe... doprawdy... Jak to możliwe?
- Jeśli udasz się na dół, do Departamentu Tajemnic, Korneliuszu - odezwał się Dumbledore, najwyraźniej zadowolony, że Harry ma się dobrze, podchodząc bliżej tak, że przybyli dopiero teraz zauważyli, że tu jest (niektórzy wznieśli różdżki, inni po prostu wyglądali na zdumionych, posągi skrzata i goblina zaczęły bić brawo, a Knot wzdrygnął się tak, że jego obute w kapcie stopy straciły kontakt z podłogą) - znajdziesz w Komnacie Śmierci kilku zbiegłych śmierciożerców, związanych zaklęciem przeciwteleportacyjnym i czekających na twoją decyzję, co z nimi zrobić.
- Dumbledore! - zachłysnął się Knot, nie posiadając się ze zdumienia. - Ty... tu... ja...
Rozejrzał się gwałtownie za aurorami, których ze sobą przyprowadził i było widoczne dla wszystkich, że jest bliski płaczu. - Łapcie go!
- Korneliuszu, jestem gotów walczyć z twoimi ludźmi - i wygrać znowu! - oświadczył Dumbledore grzmiącym głosem. - Ale kilka minut temu widziałeś na własne oczy dowód, że od roku mówiłem ci prawdę. Lord Voldemort wrócił, ścigałeś przez dwanaście miesięcy niewłaściwego człowieka i najwyższy czas, żebyś wreszcie zaczął słuchać!
- Ja... nie... cóż... - plątał się Knot, rozglądając się wokół, jakby szukał kogoś, kto mu powie, co robić. Ponieważ nikt tego nie zrobił, stwierdził: - bardzo dobrze... Dawlish! Williamson! Zajdźcie do Departamentu Tajemnic i zobaczcie... Dumbledore, ty... będziesz musiał opowiedzieć mi dokładnie... Fontanna Magicznego Braterstwa... co zaszło? - dodał niemal ze szlochem, spoglądając wokół na ziemię, na której walały się strzaskane szczątki posągów czarownicy, czarodzieja i centaura.
- Możemy o tym porozmawiać po tym, jak wyślę Harry'ego z powrotem do Hogwartu - odparł Dumbledore.
- Harry'ego... Harry'ego Pottera?
Knot obrócił się na pięcie i wpatrzył w Harry'ego, który wciąż stał pod ścianą, pod którą upadły posąg strzegł go podczas pojedynku Dumbledore'a i Voldemorta.
- Tu-tutaj? - wydusił Knot, wlepiając wzrok w Harry'ego. - Dla-dlaczego?
- Wytłumaczę wszystko - powtórzył Dumbledore - kiedy Harry znajdzie się znowu w szkole.
Zbliżył się do miejsca, w którym leżała na ziemi złota głowa czarodzieja. Skierował na nią różdżkę i wymruczał Portus!. Głowa zaświeciła żółtym blaskiem i zadrżała hałaśliwie na podłodze, po czym na nowo znieruchomiała.
- Poczekaj, Dumbledore! - odezwał się Knot, gdy Dumbledore podniósł głowę i niosąc ją podszedł do Harry'ego. - nie masz pozwolenia na ten świstoklik! Nie możesz robić sobie takich rzeczy przed Ministerstwem Magii, ty... ty...
Jego głos słabł, gdy Dumbledore lustrował go władczym wzrokiem znad swoich półokrągłych okularów.
- Wydasz polecenie, aby usunięto Dolores Umbridge z Hogwartu - powiedział. - Powiesz swoim aurorom, aby przestali poszukiwać mojego nauczyciela Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, tak aby mógł wrócić do pracy. Ofiaruję ci... - Dumbledore wyciągnął z kieszeni zegarek z dwunastoma wskazówkami i przyjrzał mu się uważnie - pół godziny z mojego czasu dzisiejszej nocy, który powinien być więcej niż wystarczający, aby odnieść się do najważniejszych kwestii tego, co tutaj zaszło. A potem będę musiał wrócić do mojej szkoły. Jeśli nadal będziesz potrzebował mojej pomocy, jesteś, oczywiście, zawsze mile widziany w Hogwarcie. Listy adresowane do Dyrektora trafią do mnie.
Knot wytrzeszczył oczy jeszcze bardziej. Usta miał otwarte, a jego twarz pod potarganymi szarymi włosami rumieniła się coraz bardziej.
- Ja... ty...
Dumbledore odwrócił się do niego plecami.
- Weź ten świstoklik, Harry.
Wyciągnął złotą głowę posągu i Harry złożył na niej ręce, nie dbając o to, co się stanie czy dokąd trafi.
- Zobaczymy się za pół godziny - powiedział cicho Dumbledore. - Raz... dwa... trzy...
Harry poczuł znajome wrażenie, że zaczepiono mu hak w okolicach pępka. Wypolerowana podłoga umknęła mu spod nóg, atrium, Knot i Dumbledore zniknęli i poleciał w dal w wirze barw i dźwięków...
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY

 
Stracona Przepowiednia
tłumaczyła Juleczka

Stopy Harry'ego uderzyły o twardą posadzkę. Kolana ugięły mu się trochę, a złota głowa czarodzieja upadła z głośnym brzęknięciem na ziemię. Rozejrzał się wokół siebie i zobaczył, że powrócił do gabinetu Dumbledore'a.
Wyglądało na to, że wszystko samo się naprawiło w czasie nieobecności dyrektora. Delikatne srebrne urządzenia znowu stały na swoich smukłych stolikach, pykając i pobrzękując spokojnie. Portrety dawnych dyrektorów i dyrektorek drzemały w swoich ramach, z głowami zwieszonymi z foteli lub opierającymi się o krawędź obrazu. Harry wyjrzał przez okno. Na horyzoncie dostrzegł chłodną linię bladej zieleni: zbliżał się świt.
Cisza i spokój, przerywane tylko czasami przez chrząknięcie lub chrapnięcie któregoś ze śpiących portretów, były dla niego nie do zniesienia. Gdyby jego otoczenie miało odzwierciedlać to, co czuł właśnie w tej chwili, obrazy wrzeszczałyby z bólu. Przeszedł się po cichym i ślicznym gabinecie oddychając szybko, starając się nie myśleć. Ale musiał myśleć... nie był w stanie...
To była jego wina, że Syriusz zginął. To wszystko była jego wina. Gdyby on, Harry, nie był na tyle głupi, aby dać się nabrać na sztuczkę Voldemorta, gdyby nie jego przekonanie, że jego sny odzwierciedlają rzeczywistość, gdyby tylko potrafił przyjąć możliwość, że Voldemort, tak jak mówiła Hermiona, żeruje na jego skłonności do odgrywania bohatera...
To było nie do wytrzymania, nie potrafił o tym myśleć, nie mógł tego znieść... w jego duszy powstała straszliwa pustka, której nie miał ochoty czuć czy zgłębiać, ciemna dziura gdzie kiedyś był Syriusz, skąd Syriusz zniknął. Nie chciał być sam z tą wielką, cichą przestrzenią, nie mógł tego znieść...
Portret wiszący za nim głośno chrapnął i chłodny głos oznajmił: - O... Harry Potter...
Phineas Nigellus ziewnął przeciągle wyciągając ramiona i przyglądał się Harry'emu swoimi bystrymi, wąskimi oczami.
- I cóż cię tutaj sprowadza w tych wczesnych porannych godzinach? - powiedział w końcu. - Ten gabinet ma za zadanie odmawiać wstępu wszystkim oprócz prawowitego dyrektora. Chyba, że to Dumbledore cię tu przysłał? Och nie mów mi... - ziewnął raz jeszcze. - Kolejna wiadomość dla mojego bezwartościowego praprawnuka?
Harry nie odpowiedział. Phineas Nigellus nie wiedział, że Syriusz nie żyje, ale Harry nie potrafił mu tego powiedzieć. Wydawało mu się, że wypowiedzenie tego na głos zapieczętuje to jako ostateczne i nieodwracalne.
Kilka innych obrazów poruszyło się niespokojnie. Strach przed wypytywaniem sprawił, że Harry podszedł prosto do drzwi i chwycił klamkę.
Nie przekręciła się. Był zamknięty.
- Mam nadzieję, że to oznacza, - odezwał się korpulentny, czerwononosy czarodziej wiszący na ścianie za biurkiem dyrektora - iż Dumbledore wkrótce znów będzie z nami?
Harry odwrócił się. Czarodziej przyglądał mu się z dużym zainteresowaniem. Harry skinął głową. Ponownie szarpnął za klamkę za plecami, ale ona nadal pozostawała nieruchoma.
- Och jak dobrze - ucieszył się czarodziej - Było tu bardzo pusto bez niego, naprawdę pusto.
Usadowił się na przypominającym tron krześle, na którym został namalowany i uśmiechnął się dobrodusznie do Harry'ego.
- Dumbledore bardzo cię ceni, z czego jak jestem pewien zdajesz sobie sprawę - powiedział ciepło - O tak, darzy cię wielkim szacunkiem.
Poczucie winy wypełniające klatkę piersiową Harry'ego jak monstrualny ciężki pasożyt, nagle zaczęło się wić i skręcać. Harry nie mógł tego wytrzymać, nie mógł już znieść bycia sobą... jeszcze nigdy nie czuł się tak uwięziony wewnątrz własnej głowy i ciała, nigdy tak bardzo nie chciał być kimś innym, kimkolwiek...
Pusty kominek zapłonął szmaragdowozielonym płomieniem, sprawiając, że Harry odskoczył od drzwi, wpatrując się w człowieka wirującego w palenisku. Kiedy wysoka sylwetka Dumbledore'a wynurzyła się z ognia, czarodzieje i czarownice na otaczających go ścianach obudzili się gwałtownie, wielu wiwatowało na powitanie.
- Dziękuję - powiedział miękko Dumbledore.
Z początku nie spojrzał na Harry'ego, tylko przeszedł do żerdzi przy drzwiach i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni szat malutkiego, brzydkiego i pozbawionego piór Fawkesa, którego posadził delikatnie w pojemniku z miękkim popiołem pod złotym prętem, na którym zwykle stawał dorosły feniks.
- No dobrze, Harry, - odezwał się Dumbledore odwracając się w końcu od małego ptaszka - ucieszysz się na wieść, że wszyscy twoi koledzy wyszli bez trwałych obrażeń z tego, co wydarzyło się dzisiejszej nocy.
Harry próbował powiedzieć, że się cieszy, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust. Wydawało mu się, że Dumbledore uzmysławia mu, jakie olbrzymie szkody wyrządził i chociaż teraz Dumbledore patrzył wreszcie dokładnie na niego, i chociaż przemawiała przez niego bardziej uprzejmość niż oskarżenie, Harry nie mógł się zdobyć na spojrzenie mu w oczy.
- Pani Pomfrey doprowadza wszystkich do porządku - mówił dalej Dumbledore - Nymphadora Tonks będzie chyba musiała spędzić trochę czasu u Św. Mungo, ale wygląda na to, że w pełni wyzdrowieje.
Harry pozostał przy potakiwaniu dywanowi, który rozjaśniał się wraz z bladnięciem nieba na zewnątrz. Był pewien, że wszystkie portrety w gabinecie przysłuchują się uważnie każdemu słowu Dumbledore'a, zastanawiając się, gdzie Dumbledore i Harry byli i dlaczego są jacyś ranni.
- Wiem, co czujesz, Harry - powiedział bardzo cicho Dumbledore.
- Nie, nie wie pan - odparł Harry, a jego głos stał się nagle głośny i mocny. Gniew zagotował mu się w żyłach. Dumbledore nie miał pojęcia o jego uczuciach.
- Widzisz, Dumbledore? - odezwał się chytrze Phineas Nigellus. - Nigdy nie próbuj zrozumieć uczniów. Oni tego nienawidzą. O wiele bardziej wolą być tragicznie niezrozumiani, wolą pogrążać we własnym cierpieniu, dusić się we własnym...
- Dość tego, Phineasie - uciął Dumbledore.
Harry odwrócił się plecami do Dumbledore'a i z uporem zaczął się wpatrywać w okno. Był w stanie dostrzec stadion quidditcha w oddali. Syriusz pojawił się tam kiedyś, pod postacią kudłatego czarnego psa, aby pooglądać grę Harry'ego... przyszedł pewnie by zobaczyć, czy Harry jest tak samo dobry jak James... Harry nigdy go o to nie spytał...
- Nie musisz się wstydzić swoich uczuć, Harry - oznajmił głos Dumbledore'a - Przeciwnie... fakt, że czujesz ten ból jest twoją największą siłą.
Rozgrzany do białości gniew jak ogień lizał jego wnętrze, płonął w straszliwej pustce, wypełniając go pragnieniem zranienia Dumbledore'a za jego spokój i jego puste słowa.
- Moja największa siła, co? - odparł Harry, a jego głos drżał kiedy wpatrywał się niewidzącymi oczyma w stadion quidditcha - Nie ma pan pojęcia... Nie wie pan...
- Czego nie wiem? - spytał spokojnie Dumbledore.
Tego było już za wiele. Harry obrócił się dygocząc ze złości.
- Nie chcę rozmawiać o tym jak się czuję, w porządku?
- Harry, takie cierpienie jest dowodem na to, że nadal jesteś człowiekiem! Ten ból jest częścią bycia istotą ludzką...
- W - TAKIM - RAZIE - NIE - CHCĘ - BYĆ - CZŁOWIEKIEM! - ryknął Harry i chwycił delikatny srebrny przyrząd ze smukłego stolika obok niego i rzucił nim przez pokój. Przyrząd uderzył o ścianę i roztrzaskał się na setki maleńkich kawałeczków. Z kilku obrazów dobiegły okrzyki gniewu i strachu, a portret Armando Dippeta stwierdził: - Doprawdy!
- NIC MNIE TO NIE OBCHODZI! - wrzasnął na nich Harry porywając lunaskop i wrzucając go do kominka. - MAM DOŚĆ, WIDZIAŁEM DOŚĆ, CHCĘ WYJŚĆ, CHCĘ ŻEBY TO SIĘ JUŻ SKOŃCZYLO, JUŻ MNIE TO NIE OBCHODZI...
Chwycił stolik, na którym stało srebrzyste urządzenie i nim też cisnął. Stolik rozbił się na podłodze i nogi poturlały się w różnych kierunkach.
- Ależ obchodzi cię - sprzeciwił się Dumbledore. Nie zareagował, ani nie zrobił najmniejszego ruchu, aby powstrzymać Harry'ego przed demolowaniem jego gabinetu. Miał spokojny, prawie nieobecny wyraz twarzy. - Obchodzi cię tak bardzo, że czujesz jakbyś miał wykrwawić się na śmierć tym bólem.
- WCALE NIE! - wrzasnął Harry tak głośno, że poczuł jakby jego gardło miało się rozerwać i przez chwilę miał ochotę rzucić się na Dumbledore'a i jego też rozedrzeć, roztrzaskać tą spokojną, starą twarz, potrząsnąć nim, zadać mu ból, sprawić aby czuł choć najmniejszą część tkwiącej w nim grozy.
- O tak, obchodzi cię - powiedział jeszcze spokojniej Dumbledore. - Teraz nie masz ani matki, ani ojca, ani najbliższej osoby mogącej ci służyć za rodzica, jaką kiedykolwiek znałeś. Oczywiście, że cię to obchodzi.
- NIE MA PAN POJĘCIA, CO CZUJĘ! - ryknął Harry - PAN... PAN TYLKO STOI TU... PAN...
Ale słowa przestały wystarczać, rozwalanie rzeczy już nie pomagało. Chciał uciec, chciał biec i biec i nigdy nie oglądać się za siebie, chciał znaleźć się gdzieś, gdzie nie byłoby tych jasnoniebieskich oczu wpatrujących się w niego, tej starej twarzy, której spokoju nienawidził. Odwrócił się na pięcie i podbiegł do drzwi, chwycił jeszcze raz klamkę i zaczął nią szarpać.
Ale drzwi się nie otworzyły.
Harry odwrócił się z powrotem do Dumbledore'a.
- Wypuść mnie - powiedział. Drżał od stóp do głów.
- Nie - odparł prosto Dumbledore.
Przez kilka sekund obaj wpatrywali się w siebie.
- Wypuść mnie - powtórzył Harry.
- Nie - odpowiedział ponownie Dumbledore.
- Jeśli nie... jeśli będzie mnie pan tu trzymał... jeśli mnie pan nie wypuści...
- Proszę cię bardzo, kontynuuj niszczenie moich własności - powiedział cierpliwie Dumbledore - Możliwe, że mam ich za dużo.
Obszedł swoje biurko i usiadł za nim obserwując Harry'ego.
- Wypuść mnie - powiedział jeszcze raz Harry, a jego głos był chłodny i prawie tak opanowany jak głos Dumbledore'a.
- Nie, dopóki nie powiem tego, co mam do powiedzenia - odparł Dumbledore.
- Czy pan... czy pan myśli, że ja chcę... czy pan myśli, że mnie... NIE OBCHODZI MNIE, CO MA PAN DO POWIEDZENIA! - ryknął Harry. - Nie mam ochoty słuchać niczego, co ma mi pan do powiedzenia!
- Będziesz musiał - oznajmił stanowczo Dumbledore. - Ponieważ nie jesteś nawet w połowie tak wściekły na mnie, jak być powinieneś. Jeśli masz zamiar mnie zaatakować, czego jak wiem jesteś bliski, chciałbym sobie na to w pełni zasłużyć.
- O czym pan mówi...?
- To moja wina, że Syriusz zginął - powiedział wyraźnie Dumbledore - albo powinienem powiedzieć, niemal zupełnie moja wina - nie będę na tyle zarozumiały, aby brać na siebie odpowiedzialność za wszystko. Syriusz był dzielnym, bystrym i energicznym mężczyzną, a tacy ludzie zazwyczaj nie są zadowoleni z siedzenia w ukryciu w domu, gdy ich zdaniem inni są w niebezpieczeństwie. Mimo to nie powinieneś ani przez chwilę uwierzyć, że istnieje jakakolwiek konieczność, byś musiał udać się tej nocy do Departamentu Tajemnic. Gdybym był z tobą szczery, Harry, tak jak powinienem być, wiedziałbyś już dawno, że Voldemort może spróbować zwabić cię do Departamentu Tajemnic i nigdy nie dałbyś się nabrać i nie poszedłbyś tam. A Syriusz nie musiałby wtedy iść za tobą. Wina leży po mojej i tylko po mojej stronie.
Harry nadal stał przy drzwiach z ręką na klamce, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Wpatrywał się w Dumbledore'a prawie nie oddychając, słuchając i prawie nie rozumiejąc tego, czego właśnie słuchał.
- Usiądź, proszę - powiedział Dumbledore. To nie było polecenie, to była prośba.
Harry zawahał się, a potem wolno przeszedł przez pokój teraz wypełniony srebrnymi częściami i kawałkami drewna i usiadł naprzeciwko biurka Dumbledore'a.
- Czy mam przez to rozumieć - powiedział wolno Phineas Nigellus wiszący z lewej strony Harry'ego - że mój praprawnuk - ostatni z Blacków - nie żyje?
- Tak, Phineasie - powiedział Dumbledore.
- Nie wierzę w to - odpowiedział szorstko Phineas.
Harry odwrócił się akurat, by zobaczyć Phineasa wymaszerowującego z portretu i wiedział, że poszedł odwiedzić swój drugi portret na Grimmauld Place. Będzie chodził prawdopodobnie od portretu do portretu nawołując Syriusza po całym domu...
- Harry, jestem ci winien wyjaśnienie - powiedział Dumbledore - Wyjaśnienie błędu starego człowieka. Bo teraz widzę, że to, co zrobiłem i to, czego nie zrobiłem w twojej sprawie, nosi wszystkie znamiona błędu wieku starczego. Młodzi nie wiedzą jak myślą i czują starzy. Ale to starcy są winni, jeśli zapominają jak to jest być młodym... i ja chyba o tym ostatnio zapomniałem...
Słońce wschodziło już właściwie. Nad górami zaczęła się ukazywać oślepiająca, pomarańczowa tarcza, a niebo nad nią stało się płowe i jasne. Pierwsze promienie oświeciły Dumbledore'a, jego siwe brwi i brodę, jego głębokie zmarszczki na twarzy.
- Domyślałem się już piętnaście lat temu, - zaczął Dumbledore - co może oznaczać blizna, którą ujrzałem na twoim czole. Domyślałem się, że jest to znak połączenia wytworzonego miedzy tobą a Voldemortem.
- Już mi to mówiłeś, profesorze - odpowiedział buntowniczo Harry. Nie obchodziło go to, że był niegrzeczny. Właściwie nic go już nie obchodziło.
- Tak - powiedział Dumbledore przepraszającym tonem. - Tak, ale widzisz... trzeba zacząć wszystko od twojej blizny. Bo stało się jasne, wkrótce po tym jak dołączyłeś do świata czarodziejów, że miałem rację, i że twoja blizna daje ci ostrzeżenia, gdy Voldemort się zbliża lub jego uczucia są bardzo silne.
- Wiem - wtrącił słabo Harry.
- I ta twoja zdolność do wykrywania obecności Voldemorta nawet wtedy, gdy jest zamaskowany i znajomość jego odczuć, gdy jest pobudzony, stawała się coraz bardziej odczuwalna odkąd Voldemort powrócił do swojego ciała i odzyskał swoje moce.
Harry'emu nie chciało się nawet skinąć głową. To wszystko wiedział już od dawna.
- Ostatnio - ciągnął Dumbledore - zacząłem obawiać się, iż Voldemort może zdać sobie sprawę, że takie połączenie miedzy wami istnieje. Oczywiście nadszedł czas, gdy wszedłeś w jego umysł tak daleko, że wyczuł twoją obecność. Mówię oczywiście o nocy, kiedy byłeś naocznym świadkiem ataku na pana Weasley.
- Tak, Snape mi to mówił - wymamrotał Harry.
- Profesor Snape, Harry - poprawił go cicho Dumbledore. - Ale nie zastanawiało cię, dlaczego to nie ja byłem tym, który ci to wytłumaczył? Dlaczego nie ja uczyłem cię Oklumencji? Dlaczego w ogóle na ciebie nie spoglądałem w ciągu tych ostatnich miesięcy?
Harry uniósł głowę. Teraz widział, że Dumbledore wygląda na zasmuconego i zmęczonego.
- Ta... - mruknął Harry - ta... zastanawiałem się.
- Widzisz, - kontynuował Dumbledore - uważałem, że nie minie dużo czasu, od momentu, gdy Voldemort spróbuje wedrzeć się do twojego umysłu, manipulować i zwodzić twoje myśli, a ja nie pragnąłem jeszcze bardziej zapalić go do tego. Byłem pewny, że gdyby zdał sobie sprawę, iż nasze stosunki są, albo kiedykolwiek były, bliższe niż powinny, uchwyciłby się tej sposobności do wykorzystania cię w charakterze szpiega. Bałem się, że korzyści płynące z ciebie skłonią go do wejścia w twoje ciało, zawładnięcia tobą. Harry, wierzę, że miałem rację myśląc, że Voldemort może użyć cię w ten sposób. Przy tych rzadkich okazjach, kiedy byliśmy blisko zdawało mi się, że widzę jego cień poruszający się za twoimi oczami...
Harry przypomniał sobie uczucie, jak drzemiący wąż budzi się w nim, gotowy do ataku, które towarzyszyło mu za każdym razem, gdy łapał kontakt wzrokowy z Dumbledorem.
- Wejście w posiadanie twojego ciała, co zademonstrował dzisiejszej nocy, nie spowodowałoby zniszczenia mnie. Byłoby zniszczeniem ciebie. Miał nadzieje, kiedy posiadł cię na krótko jakiś czas temu, że poświęcę ciebie w nadziei na zabicie jego. Tak wiec widzisz, że próbowałem trzymać cię na dystans dla twojego bezpieczeństwa. Błąd starego człowieka...
Westchnął głęboko. Harry pozwalał słowom spływać po nim. Tak bardzo chciał się tego dowiedzieć kilka miesięcy temu, ale teraz było to bez znaczenia przy rozszerzającej się w nim otchłani po stracie Syriusza. Nic z tego już się nie liczyło...
- Syriusz powiedział mi, że czułeś w sobie budzącego się Voldemorta tej nocy, gdy widziałeś atak na pana Weasley. Zrozumiałem od razu, że potwierdziły się moje najgorsze obawy: Voldemort zdał sobie sprawę, że może cię użyć. Próbując uzbroić cię, przeciwko napaściom Voldemorta na twój mózg, zorganizowałem lekcje Oklumencji z profesorem Snapem.
Przerwał. Harry obserwował promienie słońca ślizgające się po gładkiej powierzchni biurka Dumbledore'a oświecające srebrny kałamarz i piękne szkarłatne pióro. Wiedział, że wszystkie portrety już się zbudziły i słuchają z zapartym tchem wyjaśnień Dumbledore'a. Czasami słychać było szelest szat lub ciche odchrząknięcie. Phineas Nigellus jeszcze nie wrócił...
- Profesor Snape odkrył, - podjął na nowo Dumbledore - że od miesięcy miałeś wizje drzwi do Departamentu Tajemnic. Voldemort oczywiście miał obsesję na punkcie możliwości usłyszenia przepowiedni, odkąd odzyskał swą dawną postać.
I kiedy powracał do tych drzwi, powracałeś i ty chociaż nie zdawałeś sobie sprawy z tego co to oznacza.
A potem zobaczyłeś Rookwooda, który pracował dla Departamentu Tajemnic przed swoim aresztowaniem. Mówił Voldemortowi to, co my już od dawna wiedzieliśmy, - że przepowiednie trzymane w Ministerstwie Magii są bardzo silnie chronione. I tylko ludzie, dla których przepowiednia została wypowiedziana mogą wyciągnąć je z półek bez groźby utarty zmysłów: w takim razie, albo Voldemort musiałby wejść po nią do Ministerstwa Magii, ryzykując nakrycie, albo ty wziąłbyś ją dla niego... Teraz stało się sprawą wielkiej wagi, abyś ćwiczył Oklumencję.
- Ale nie robiłem tego - wymamrotał Harry. Powiedział to głośno próbując złagodzić śmiertelny ciężar winy: to wyznanie musi z pewnością ulżyć choć trochę jego ściśniętemu z żalu sercu. - Nie ćwiczyłem, nie przejmowałem się tym, nie chciałem się powstrzymać przed tymi snami, Hermiona powtarzała mi to i gdybym jej posłuchał nigdy nie zobaczyłbym gdzie iść i... Syriusz by... Syriusz by...
Coś wybuchało wewnątrz głowy Harry'ego: potrzeba usprawiedliwienia siebie, wyjaśnienia...
- Chciałem sprawdzić czy naprawdę porwał Syriusza, poszedłem do gabinetu Umbridge i rozmawiałem z Stforkiem przez kominek i on powiedział, że Syriusza nie ma, powiedział że wyszedł!
- Stforek kłamał - odrzekł spokojnie Dumbledore - Nie jesteś jego panem, mógł kłamać nawet bez potrzeby karania siebie. Stforek specjalnie zmusił cię do pójścia do Ministerstwa Magii.
- Wysłał... wysłał mnie celowo?
- O tak. Stforek, niestety, miał więcej niż jednego pana przez ostatnie miesiące.
- Jak? - spytał tępo Harry - Nie opuszczał Grimmauld Place od lat.
- Stforkowi nadarzyła się taka okazja tuż przed świętami - powiedział Dumbledore - Kiedy Syriusz przypadkowo krzyknął na niego: "Wyjdź". Wziął Syriusza dosłownie i zinterpretował to jako rozkaz do opuszczenia domu. Poszedł więc do jedynego członka rodziny Blacków, do którego czuł jeszcze szacunek... do kuzynki Syriusza, Narcyzy, siostry Bellatrix i żony Lucjusza Malfoya.
- Skąd pan to wszystko wie? - spytał Harry. Serce biło mu bardzo szybko. Zrobiło mu się niedobrze. Pamiętał, jak martwił się dziwną nieobecnością Stforka w czasie świąt, pamiętał, kiedy pojawił się na poddaszu...
- Stforek powiedział mi wszystko wczorajszej nocy - odparł Dumbledore - Widzisz, kiedy podałeś profesorowi Snape'owi zaszyfrowane ostrzeżenie od razu zorientował się, że miałeś wizję Syriusza uwięzionego we wnętrzu Departamentu Tajemnic. On, tak samo jak ty, skontaktował się od razu z Syriuszem. Powinienem dodać, że członkowie Zakonu Feniksa mają bardziej niezawodne metody komunikowania się ze sobą niż kominek w gabinecie Dolores Umbridge. Profesor Snape upewnił się, że Syriusz żyje i jest bezpieczny na Grimmauld Place.
Jednakże, gdy nie wróciliście z wycieczki do Lasu z Dolores Umbridge, profesor Snape zaczął się obawiać, że nadal myślisz, iż Syriusz jest trzymany w niewoli u Voldemorta. Zaalarmował od razu odpowiednich członków Zakonu. - Dumbledore westchnął i ciągnął dalej. - W siedzibie Zakonu byli wtedy Alastor Moody, Nymphadora Tonks, Kingsley Schacklebolt i Remus Lupin. Wszyscy zgodzili się ruszyć wam na pomoc. Profesor Snape poprosił Syriusza, aby pozostał na miejscu, ponieważ ktoś musiał poinformować mnie, kiedy dotrę, o tym, co się stało. W tym czasie on, profesor Snape, zamierzał przeszukać las w poszukiwaniu ciebie.
- Ale Syriusz nie zamierzał stać z boku, podczas gdy inni wyruszyli na poszukiwania. Przekazał Stforkowi obowiązek powtórzenia mi, co zaszło, tak więc gdy dotarłem na Grimmauld Place, zaraz po tym jak wszyscy wyszli, to właśnie Stforek powiedział mi - wybuchając śmiechem - gdzie Syriusz poszedł.
- Śmiał się? - spytał ponurym głosem Harry.
- O tak - powiedział Dumbledore - Widzisz, Stforek nie był w stanie zdradzić nas całkowicie. Nie jest Strażnikiem Tajemnicy Zakonu, więc nie mógł podać gdzie znajduje się siedziba, ani zdradzić detali któregoś z tajnych planów Zakonu, ponieważ zakazano mu tego. Jest zobowiązany przez czar rzucony na jego rasę do bycia bezwzględnie posłusznym swojemu panu, Syriuszowi. Jednak ujawnił Narcyzie informacje, które mogłyby być cenne dla Voldemorta, a które Syriusz uważał za zbyt trywialne, aby zakazywać Stforkowi powtarzania ich.
- Na przykład jakie? - spytał Harry.
- Na przykład fakt, iż osobą, na której Syriuszowi zależy najbardziej na świecie jesteś ty - oznajmił cicho Dumbledore - Na przykład fakt, że ty uważasz Syriusza za połączenie ojca i brata. Voldemort wiedział już, że Syriusz należy do Zakonu i że ty znasz jego kryjówkę - ale wieści od Stforka pomogły mu uzmysłowić sobie, że jedyną osobą, dla której przemierzyłbyś każdą odległość, aby ją uratować był Syriusz Black.
Wargi Harry'ego były zimne i zdrętwiałe.
- Więc... kiedy spytałem Stforka, czy Syriusz był tam ostatniej nocy...
- Malfoy'owie - z pewnością na rozkaz Voldemorta - powiedzieli mu, że musi trzymać Syriusza jak najdalej, po tym jak miałeś wizję o torturowanym ojcu chrzestnym. Do tego na wypadek gdybyś chciał sprawdzić, czy Syriusz jest w domu Stforek mógł udawać że go nie ma. Stforek zranił wczoraj Hardodzioba i w momencie, gdy ty pojawiłeś się w kominku Syriusz siedział na górze opiekując się nim.
Harry miał wrażenie, że w jego płucach jest za mało powietrza; jego oddech stał się szybki i płytki.
- I Stforek mówił panu to wszystko... i śmiał się? - zachrypiał.
- Wcale nie miał ochoty mówić mi tego - powiedział Dumbledore - Jednak sam wystarczająco opanowałem Legilimencję, aby wiedzieć kiedy jestem okłamywany i zmusiłem go do opowiedzenia mi całej historii zanim wyruszyłem do Departamentu Tajemnic.
- A... - wyszeptał Harry, zwijając zimne dłonie złożone na kolanach w pięści - A Hermiona powtarzała nam, abyśmy byli dla niego mili...
- I miała rację Harry - odpowiedział Dumbledore - Ostrzegałem Syriusza, kiedy umiejscawialiśmy Kwaterę Główną na Grimmauld Place Numer Dwanaście, że Stforek musi być traktowany z uprzejmością i szacunkiem. Powiedziałem mu też, że Stforek może być dla nas niebezpieczny. Nie sądzę jednak, by Syriusz wziął moje słowa poważnie lub chociaż widział w Stforku istotę o uczuciach tak przenikliwych, jak ludzkie ...
- Niech pan nie obwinia... nie ... mówi... w taki sposób o Syriuszu... - Harry miał trudności z oddychaniem i nie mógł odpowiednio się wysłowić. Gniew, który osłabł w nim na krótko znowu się w nim rozpalał: nie pozwoli Dumledore'owi krytykować Syriusza. - Stforek to kłamliwy... paskudny... zasłużył sobie...
- Stforek jest taki, jakim stworzyli go czarodzieje Harry - odparł Dumbledore - Tak, powinno się go żałować. Jego los jest tak samo nędzny jak twojego przyjaciela Zgredka. Został zmuszony do służenia Syriuszowi, ponieważ Syriusz był ostatnim z rodziny, do której należał, ale nie był mu szczerze oddany. I pomimo wad Stforka trzeba przyznać, że Syriusz nie zrobił nic, aby ułatwić mu...
- NIECH PAN NIE MÓWI O SYRIUSZU W TEN SPOSÓB! - wrzasnął Harry.
Był znowu na nogach, wściekły, gotowy rzucić się na Dumbledore'a, który najwyraźniej zupełnie nie rozumiał Syriusza, tego, jaki był odważny, ile musiał wycierpieć...
- A co ze Snapem? - rzucił Harry. - O nim pan nie wspomina, prawda? Kiedy powiedziałem mu, że Voldemort ma Syriusza, tylko wyszydził mnie, jak zwykle...
- Harry, wiesz, że profesor Snape nie miał innego wyjścia, przed Dolores Umbridge, tylko udawać, że nie bierze tego na poważnie - powiedział spokojnie Dumbledore - Ale już ci wytłumaczyłem, że poinformował Zakon najszybciej jak to było możliwe o tym, co powiedziałeś. On domyślił się gdzie się udałeś, gdy nie wróciłeś z Lasu. On również dał profesor Umbridge fałszywe Veritaserum, kiedy próbowała wyciągnąć od ciebie kryjówkę Syriusza.
Harry zignorował to. Czuł dziką przyjemność w obwinianiu Snape'a, to zdawało się zmniejszać jego poczucie straszliwej winy i chciał, aby Dumbledore się z nim zgodził.
- Snape... Snape pod... podjudzał Syriusza mówiąc, aby został w domu... powiedział, że Syriusz jest tchórzem...
- Syriusz był za stary i za sprytny, aby takie marne drwiny go zraniły - powiedział Dumbledore
- Snape przestał uczyć mnie Oklumencji! - warknął Harry - Wyrzucił mnie ze swojego gabinetu!
- Jestem tego świadom - powiedział ciężko Dumbledore. - Już powiedziałem, że to był błąd z mojej strony, że nie nauczałem cię osobiście, ale wtedy myślałem, że nie ma nic niebezpieczniejszego niż otwieranie twojego umysłu dla Voldemorta w mojej obecności...
- Snape tylko pogarszał wszystko, moja blizna zawsze bolała bardziej po jego lekcjach - Harry przypomniał sobie, co Ron myślał na ten temat i rzucił się na głęboką wodę - Skąd pan wie, że on nie próbował przygotować mnie dla Voldemorta, sprawić, aby było mu łatwiej wejść we mnie...
- Ufam Severusowi Snape'owi - powiedział wprost Dumbledore - ale zapomniałem - kolejny błąd starego człowieka - że niektóre rany są zbyt głębokie, by mogły się zabliźnić do końca. Myślałem, że profesor Snape może zapanować nad swoimi uczuciami do twojego ojca - myliłem się.
- Ale to jest OK? - wrzasnął Harry ignorując zgorszone twarze i potępiające szepty portretów wiszących na ścianach. - To jest OK, aby Snape nienawidził mojego taty, ale nie jest OK, jeśli chodzi o nienawiść Syriusza do Stforka?
- Syriusz nie nienawidził Stforka - odparł Dumbledore - Uważał go za niegodnego uwagi, czy zainteresowania służącego. Obojętność i lekceważenie często wyrządzają więcej szkód niż otwarta wrogość... Fontanna, którą zniszczyliśmy dziś w nocy, kłamała. Czarodzieje zbyt długo źle traktowali i obrażali naszych braci, teraz zbieramy tego żniwa.
- WIĘC SYRIUSZ ZASŁUŻYŁ NA TO, CO GO SPOTKAŁO, TAK? - wrzasnął Harry.
- Nie powiedziałem tego, ani nigdy tego ode mnie nie usłyszysz - odpowiedział cicho Dumbledore. - Syriusz nie był okrutnym człowiekiem, w zasadzie był uprzejmy dla domowych skrzatów. Nie miał serca do Stforka, ponieważ Stforek był żywą pamiątką domu, którego Syriusz nienawidził.
- Ta... naprawdę go nienawidził! - powiedział Harry, a głos mu się załamał. Odwrócił się od Dumbledore'a i odszedł. W pokoju było już jasno i oczy portretów śledziły go, kiedy szedł nie zdając sobie sprawy z tego, co robił, nie widząc niczego wokół siebie. - Zmusił go pan do siedzenia w zamknięciu, a on tego nienawidził, dlatego chciał się wyrwać wczorajszej nocy...
- Próbowałem utrzymać Syriusza przy życiu - odparł cicho Dumbledore.
- Ludzie nie lubią, gdy trzyma się ich pod kluczem - powiedział wściekle Harry mierząc go wzrokiem - Pan zrobił mi to zeszłego lata...
Dumbledore przymknął oczy i schował głowę w dłonie o bardzo długich palcach. Harry obserwował go, ale ta dziwna dla niego oznaka zmęczenia, smutku, czy czegokolwiek innego nie zmiękczyła jego serca. A raczej odwrotnie: był coraz bardziej zły, gdy Dumbledore pokazywał oznaki słabości. Nie mógł tego robić właśnie wtedy, gdy Harry chciał na nim wyładować swój gniew.
Dumbledore opuścił ręce i przyjrzał mu się znad swoich połówkowych okularów.
- Nadszedł czas, - zaczął - abym powiedział ci to, co powinienem był powiedzieć pięć lat temu, Harry. Usiądź proszę. Mam zamiar powiedzieć ci całą prawdę. Proszę tylko o trochę cierpliwości. Będziesz miał okazję, aby wyżyć się na mnie - w jakikolwiek sposób - kiedy skończę. Nie będę cię powstrzymywał.
Harry wpatrywał się w niego przez moment, następnie rzucił się z powrotem na krzesło stojące na przeciwko Dumbledore'a i czekał.
Dumbledore wpatrywał się przez moment na skąpane w słońcu błonia za oknem, następnie spojrzał na Harry'ego i powiedział:
- Pięć lat temu przyjechałeś do Hogwartu cały i zdrowy tak, jak planowałem i zamierzałem. No nie całkiem cały. Wiele przeszedłeś. Wiedziałem, że tak będzie, kiedy zostawiałem cię na progu domu twojej ciotki i wuja. Wiedziałem, że skazuję cię na dziesięć mrocznych i trudnych lat.
Przerwał. Harry nic nie powiedział.
- Mógłbyś spytać - i słusznie - dlaczego tak musiało być. Dlaczego żadna czarodziejska rodzina nie mogła cię przygarnąć? Wiele zrobiłoby to z pocałowaniem ręki, byliby szczęśliwi i zaszczyceni mogąc wychowywać cię jak syna.
- Moja odpowiedz jest taka: najważniejsze było dla mnie twoje życie. Byłeś w większym niebezpieczeństwie niż ktokolwiek, oprócz mnie, zdawał sobie sprawę. Voldemort został zniszczony kilka godzin wcześniej, ale jego słudzy - a wielu z nich było tak przerażających jak on sam - byli wciąż silni, źli, zdesperowani i brutalni. I ja też musiałem podjąć swoją decyzję, biorąc pod uwagę lata naprzód. Czy wierzyłem, że Voldemort odszedł na zawsze? Nie. Nie wiedziałem, czy to będzie dziesięć, dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat, zanim powróci, ale byłem pewny, że to zrobi i wiedziałem, znając go, że nie spocznie dopóki cię nie zabije.
- Wiedziałem, że wiedza, jaką dysponuje Voldemort, jest tak szeroka, jak prawdopodobnie niczyja inna. Wiedziałem, że nawet moje najbardziej złożone i najmocniejsze ochronne zaklęcia i czary nie będą niezwyciężone, jeśli on kiedykolwiek powróci do swych dawnych mocy.
Ale wiedziałem też, w którym miejscu Voldemort jest słaby. Tak wiec podjąłem decyzję. Miałeś być strzeżony przez starożytną magię, której on doznał na własnej skórze, a którą pogardzał i dlatego nigdy nie doceniał. Mówię oczywiście o tym, że twoja matka umarła, aby cię ratować. Dała ci tym samym trwałą ochronę, której on nigdy się nie spodziewał, ochronę, która płynie w twoich żyłach po dziś dzień. Dlatego zaufałem krwi twojej matki. Dostarczyłem cię do jej siostry, jej jedynej żyjącej krewnej.
- Ona mnie nie kocha - powiedział natychmiast Harry - Nie obchodzę...
- Ale cię przygarnęła - przerwał mu Dumbledore. - Mogła cię traktować niechętnie, gwałtownie, gorzko, ale fakt pozostaje faktem, że cię przygarnęła, i robiąc to przypieczętowała czar, który rzuciłem na ciebie. Ofiara twojej matki stworzyła więź krwi, najsilniejszą tarczę, jaką mogłem ci dać.
- Nadal nie...
- Dopóki możesz nazwać domem miejsce, w którym płynie krew twojej matki, Voldemort nie może cię tknąć ani zranić. Przelała swoją krew, ale ona nadal jest w tobie i w jej siostrze. Jej krew stała się schronieniem. Musisz wracać tam tylko raz w roku, ale dopóki możesz go nazwać domem, on nie może cię tam dopaść. Twoja ciotka wie o tym. Wyjaśniłem jej, co zrobiłem, w liście, który razem z tobą zostawiłem na progu. Petunia wie, że pozwalając ci tam mieszkać utrzymała cię przy życiu przez ostatnich piętnaście lat.
- Chwilę... - powiedział Harry - Chwileczkę.
Wyprostował się na siedzeniu, wpatrując się w Dumbledore'a.
- To pan wysłał tego wyjca. Pan powiedział, aby pamiętała - to był pański głos...
- Pomyślałem, - powiedział Dumbledore pochylając lekko głowę, - że potrzebuje przypomnienia paktu, który przypieczętowała przygarniając cię. Podejrzewałem, że atak Dementorów mógł obudzić w niej obawy przed niebezpieczeństwem posiadania cię jako przybranego syna.
- Obudził - powiedział cicho Harry - Bardziej w moim wuju niż w niej. Chciał mnie wyrzucić z domu, ale po tym, jak przyszedł wyjec, ciotka... ciotka powiedziała, że mam zostać.
Wpatrywał się przez moment w podłogę, a następnie powiedział:
- Ale co ma to wspólnego z...
Nie był w stanie wymówić imienia Syriusza.
- Tak więc pięć lat temu, - ciągnął Dumbledore jakby nie przerwał swojej opowieści, - przybyłeś do Hogwartu, ani nie tak szczęśliwy, ani tak odżywiony jakbym tego chciał, ale nadal cały i zdrowy. Nie byłeś rozpieszczonym małym królewiczem, ale na tyle zwykłym chłopcem, na ile mogłem mieć nadzieję, biorąc pod uwagę okoliczności. Dotąd mój plan działał bez zarzutu.
- A potem... no cóż, pamiętasz wydarzenia z pierwszego roku w Hogwarcie tak dobrze jak ja. Wspaniale dorosłeś do wyzwania, przeciw któremu przyszło ci stanąć, i wcześniej - dużo wcześniej - niż mogłem się tego spodziewać, stanąłeś twarzą w twarz z Voldemortem. I znowu przeżyłeś. A nawet więcej. Powstrzymałeś jego powrót do pełni siły i władzy. Stoczyłeś męską walkę. Byłem... z ciebie bardziej dumny, niż mogę to wyrazić.
Wtedy pojawiła się rysa na moim cudownym planie - powiedział Dumbleore - Oczywista rysa, która wiedziałem już wtedy, mogła zniszczyć wszystko. I wtedy, wiedząc jak ważne jest to, aby mój plan się powiódł, powiedziałem sobie, że nie pozwolę, aby ta rysa zrujnowała go. Sam mogłem temu zaradzić, dlatego sam musiałem być silny. I to był mój pierwszy test, kiedy leżałeś w skrzydle szpitalnym, osłabiony po zmaganiach z Voldemortem.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi - powiedział Harry.
- Nie pamiętasz, jak spytałeś mnie tam, w skrzydle szpitalnym, dlaczego Voldemort chciał cię zabić, kiedy byłeś dzieckiem?
Harry kiwnął głową.
- Powinienem był ci wtedy powiedzieć?
Harry wpatrywał się w te niebieskie oczy i nie odpowiedział, ale jego serce znowu zaczęło się burzyć.
- Nie widzisz jeszcze tej rysy? Nie... pewnie nie. Więc, tak jak wiesz postanowiłem nie udzielić ci odpowiedzi. Jedenaście, mówiłem sobie, to zbyt mało, aby móc się dowiedzieć. Nigdy nie zamierzałem powiedzieć ci tego w wieku jedenastu lat. Ta wiedza byłaby zbyt dużym ciężarem jak na kogoś tak młodego.
Powinienem już wtedy rozpoznać znaki zagrożenia. Powinienem spytać się samego siebie, dlaczego nie czułem się zaniepokojony, że już zadałeś mi to pytanie, na które pewnego dnia będę musiał dać przerażającą odpowiedź. Powinienem zdać sobie sprawę z tego, że byłem zbyt szczęśliwy, aby myśleć o tym, że nie powiedziałem ci tego tamtego dnia... byłeś za młody... stanowczo za młody.
I tak dochodzimy do drugiego roku w Hogwarcie. I po raz kolejny przyszło ci się zmagać z rzeczami, których nie doświadczyło wielu dorosłych czarodziejów. Po raz kolejny przerosłeś moje najśmielsze oczekiwania. Nie spytałeś mnie jednak znowu, dlaczego Voldemort zostawił ci tę bliznę. Rozmawialiśmy o niej, o tak... prawie dotknęliśmy tego tematu. Dlaczego wtedy nie powiedziałem ci wszystkiego...
- Cóż... wydawało mi się, że wiek dwunastu lat, to mimo wszystko niewiele więcej niż jedenaście. Nie była to odpowiednia pora. Pozwoliłem ci odejść pokrwawionym, wyczerpanym, ale radosnym i jeśli poczułem ukłucie niepokoju, że powinienem był ci wtedy powiedzieć, zostało ono szybko zagłuszone. Nadal byłeś za młody, i nie mogłem znaleźć w sobie dość siły, aby zmarnować ci tę noc triumfu...
- Rozumiesz teraz, Harry? Czy widzisz rysę na moim genialnym planie? Wpadłem w tę pułapkę, którą sam przewidziałem, której jak sobie powiedziałem, mogę uniknąć, muszę uniknąć.
- Nie...
- Zbyt bardzo mi na tobie zależało - powiedział wprost Dumbledore. - Dbałem bardziej o twoje szczęście, niż o to byś poznał prawdę, bardziej o spokój duszy, niż o plan, bardziej o twoje życie, niż o życia, które mogły zostać stracone, gdy plan zawiedzie. Innymi słowy zachowałem się dokładnie tak, jak Voldemort spodziewał się, że my, którzy kochamy, zachowamy się.
- Czy można było cos na to poradzić? Opierałem się wszystkim, którzy cię obserwowali - i zacząłem sam obserwować cię bardziej uważnie niż mógłbyś to sobie wyobrazić - ponieważ nie chciałem sprawiać ci więcej bólu. Co mnie obchodziły dziesiątki anonimowych, bezimiennych ludzi i stworzeń, które mogą być wymordowane w dalekiej przyszłości, jeśli tu i teraz byłeś żywy, zdrowy i szczęśliwy? Nigdy nie marzyłem o tym, że będę miał pod opieką taką osobę.
- Wkroczyliśmy w twój trzeci rok nauki w Hogwarcie. Obserwowałem z daleka jak starałeś się odpędzić Dementorów, jak znalazłeś Syriusza, dowiedziałeś się kim jest i ocaliłeś go. Czy mogłem ci to powiedzieć wtedy, gdy z triumfem wyrwałeś swojego ojca chrzestnego z paszczy Ministerstwa? Lecz teraz, gdy miałeś trzynaście lat, moje wymówki traciły na wartości. Mogłeś być młody, ale udowodniłeś, że jesteś wyjątkowy. Moje sumienie było niespokojne, Harry. Wiedziałem, że czas się zbliża...
Ale w zeszłym roku wyszedłeś z labiryntu, patrzyłeś jak umiera Cedrik Diggory, sam cudem uniknąłeś śmierci... i nie powiedziałem ci, chociaż wiedziałem, że teraz, gdy Voldemort powrócił, muszę to zrobić wkrótce. I teraz, dzisiejszej nocy, już wiedziałem, że od dawna byłeś gotowy na poznanie prawdy, bo udowodniłeś, że powinienem obarczyć cię ciężarem zanim to wszystko się stało. Mam tylko jedną rzecz na swoją obronę: przyglądałem się, jak zmagasz się z większymi przeszkodami, niż jakikolwiek inny uczeń, który kiedykolwiek przeszedł tę szkołę i nie mogłem się zdobyć na dodanie ci jeszcze jednej - najgorszej ze wszystkich.
Harry czekał, ale Dumbledore nie przemawiał dalej.
- Nadal nie rozumiem.
- Voldemort próbował cię zabić, kiedy byłeś dzieckiem z powodu przepowiedni, która została wypowiedziana na krótko przed twoim urodzeniem. Wiedział, że taka przepowiednia została złożona, lecz nie znał jej pełnej treści. Wyruszył, aby zabić cię, kiedy byłeś niemowlakiem wierząc, że wypełnia słowa wyroczni. Przekonał się na własnej skórze, że popełnił błąd, gdy zaklęcie mające cię zabić odbiło się. I teraz, od czasu, gdy powrócił do swojego ciała, a właściwie od twojej nadzwyczajnej ucieczki przed nim zeszłego roku, uparcie dążył do usłyszenia tej przepowiedni w całości. To jest ta broń, której szukał tak gorliwie od swojego powrotu: wiedza jak cię zniszczyć.
Słońce wzeszło już całkowicie: gabinet Dumbledora był w nim skąpany. Szklana gablota, w której leżał miecz Godryka Gryffindora połyskiwała biało i nieprzejrzyście, fragmenty przyrządów, którymi rzucał Harry lśniły na podłodze jak krople deszczu, a za nim mały Fawkes, leżący w swoim gniazdku z popiołów, wydał z siebie cichutki świergot.
- Przepowiednia się rozbiła, - powiedział głucho Harry - wciągałem Neville'a na te ławki w pomieszczeniu... w pomieszczeniu, w którym było to przejście i przedarłem jego szaty i wypadła...
- To, co się rozbiło, było tylko kopią, trzymaną przez Departament Tajemnic. Przepowiednia została złożona na czyjeś ręce, i ta osoba ma sposoby, by zapamiętać ją doskonale.
- Kto ją słyszał? - spytał Harry, chociaż wiedział już jaką usłyszy odpowiedź.
- Ja - oznajmił Dumbledore. - W zimną, mokrą noc, szesnaście lat temu, w pokoju na piętrze gospody pod Świńskim Łbem. Wybrałem się tam, aby zobaczyć się z kandydatem na stanowisko nauczyciela Wróżbiarstwa, chociaż było to wbrew temu, co zamierzałem. Nie chciałem w ogóle kontynuować tych wykładów. Kandydatka jednak była praprawnuczką bardzo sławnej i utalentowanej wizjonerki, więc pomyślałem, że zwykła uprzejmość nakazuje mi się z nią spotkać. Rozczarowałem się. Wydawało mi się, że nie ma ona ani śladu tego daru. Powiedziałem jej, mam nadzieję, że uprzejmie, że nie wydaje mi się, aby była odpowiednia na tę posadę. Odwróciłem się w stronę drzwi.
Dumbledore wstał i przeszedł obok Harry'ego do czarnego regału, stojącego obok żerdzi Fawkesa. Nachylił się, odsunął zatrzask i wyciągnął ze środka płytką kamienną misę, ozdobioną na brzegach runami, w której Harry widział swojego ojca znęcającego się nad Snapem. Dumbledore wrócił do biurka, ustawił Myślodsiewnię przed sobą i przyłożył różdżkę do swojej skroni. Wyciągnął z niej srebrzyste, długie wstążki myśli i złożył je do misy. Usiadł z powrotem za biurkiem i przez chwile obserwował wirujące i unoszące się wewnątrz Myślodsiewni myśli. Następnie wziął głęboki oddech, uniósł różdżkę i dotknął jej końcem srebrzystą substancję.
Z Myślodsiewni wynurzyła się postać owinięta w szale, jej oczy, powiększone do niesamowitych rozmiarów, spoglądały zza okularów. Obracała się powoli ze stopami w misie. Ale kiedy Sybilla Trelawney przemówiła, jej głos nie przypominał zwyczajnego sennego, mistycznego tonu: był szorstki i ochrypły. Harry już kiedyś słyszał ten głos.
- Zbliża się ten, który ma moc unicestwienia Lorda Voldemorta... zrodzony z tych, którzy trzykrotnie mu się oparli, przyjdzie na świat, gdy siódmy miesiąc będzie przemijał... I Czarny Pan naznaczy go jako równego sobie, lecz on będzie miał moc, której Czarny Pan nie zna... i jeden z nich musi zginąć z rąk drugiego, jako że jeden nie może istnieć, gdy drugi przeżyje... Ten, który ma moc unicestwienia Lorda Voldemorta ujrzy świat, gdy siódmy miesiąc będzie przemijał...
Wolno obracająca się profesor Trelawney zanurzyła się z powrotem w srebrzystą masę i znikła.
W gabinecie panowała absolutna cisza. Ani Dumbledore, ani Harry, ani żaden z portretów nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. Nawet Fawkes umilkł.
- Profesorze Dumbledore? - spytał Harry bardzo cicho, bo Dumbledore, który wciąż wpatrywał się w Myślodsiewnię, zdawał się kompletnie pogrążyć w myślach - To... znaczy... Co to znaczy?
- To znaczy - powiedział Dumbledore - że jedyna osoba, która ma szanse pokonania Lorda Voldemorta na dobre, urodziła się pod koniec lipca, prawie szesnaście lat temu. Chłopiec miał się zrodzić rodzicom, którzy oparli się już Voldemortowi trzykrotnie.
Harry poczuł, jakby coś zbliżało się ku niemu. Znowu miał problem z oddychaniem.
- Chodzi o... mnie?
Dumbledore przyglądał się mu przez chwilę zza swoich okularów.
- Dziwna rzeczą, Harry - powiedział miękko - jest to, że to wcale nie musiało oznaczać ciebie. Przepowiednia Sybilli pasowałaby do dwóch czarodziejskich chłopców. Obaj urodzili się pod koniec lipca tamtego roku, rodzice ich obu należeli do Zakonu Feniksa i ledwie uciekli Voldemortowi trzy razy. Jednym oczywiście byłeś ty. Drugim był Neville Longbottom.
- Ale w takim razie... w takim razie dlaczego to moje imię znalazło się na przepowiedni, a nie imię Neville'a?
Oficjalny zapis został podpisany na nowo po tym jak Voldemort zaatakował cię, gdy byłeś dzieckiem - wyjaśnił Dumbledore. - Opiekunowi Sali Przepowiedni zdało się jasne, że Voldemort tylko dlatego próbował cię zabić, że wiedział, iż ty jesteś tym, do którego odnosi się przepowiednia Sybilli.
- A więc... to nie muszę być ja? - spytał Harry.
- Przykro mi - powiedział wolno Dumbledore wyglądając tak, jakby każde słowo kosztowało go duży wysiłek. - nie ma cienia wątpliwości, że to ty.
- Ale powiedział pan... Neville też urodził się pod koniec lipca... i jego mama i tata...
- Zapominasz o następnej części przepowiedni, która ostatecznie określa charakterystyczną cechę chłopca, który ma moc unicestwienia Voldemorta... Voldemort sam miał naznaczyć go, jako równego sobie. I tak zrobił, Harry. Wybrał ciebie, nie Neville'a. Dał ci bliznę, która jest twoim błogosławieństwem i przekleństwem.
- Ale mógł wybrać źle! - próbował Harry - Mógł naznaczyć nie tę osobę!
- Wybrał chłopca, który jego zdaniem zagrażał mu najbardziej - odparł Dumbledore. - I zauważ: nie wybrał tego z czystą krwią, (który, zgodnie z jego poglądami, jest jedynym rodzajem czarodzieja wartym czegokolwiek), ale mieszańca, takiego jak on sam. Zobaczył siebie w tobie, zanim ujrzał cię na oczy i naznaczając cię blizna, nie zabił cię jak zamierzał, ale przekazał ci swoje moce i dał ci przyszłość, pozwalająca ci uciec przed nim nie raz, a cztery razy jak dotąd - czego nigdy nie dokonali ani twoi rodzice, ani rodzice Neville'a.
- W takim razie, dlaczego to zrobił? - spytał zmarznięty i zdrętwiały Harry.- Dlaczego próbował mnie zabić, kiedy byłem dzieckiem? Powinien był poczekać, aż będziemy starsi i zobaczyć, który z nas wygląda bardziej niebezpiecznie i dopiero wtedy zdecydować, którego zabić...
- To faktycznie mogłoby być bardziej praktyczne posunięcie, - powiedział Dumbledore - gdyby nie to, że informacje, które Voldemort posiadał na temat przepowiedni były niepełne. Gospoda pod Świńskim Łbem, którą Sybilla wybrała ze względu na niskie ceny, od dawna przyciągała, nazwijmy to, bardziej interesującą klientele niż Trzy Miotły. Jak z reszta ty i twoi przyjaciele, a tamtej nocy także ja, przekonaliście się na własnej skórze, ta gospoda jest miejscem, gdzie nigdy nie można być do końca pewnym, że nikt cię nie podsłuchuje. Oczywiście ja nie zdawałem sobie sprawy, udając się tam na spotkanie z Sybillą Trelawney, że usłyszę coś godnego podsłuchania. Na moje i twoje szczęście podsłuchiwacz został wykryty na początku przepowiedni i wyleciał z budynku.
- Wiec usłyszał tylko...?
- Usłyszał tylko początek, część przepowiadającą narodziny chłopca, którego rodzice trzy razy sprzeciwili się Voldemortowi. W konsekwencji nie mógł ostrzec swojego pana, że atakując cię ryzykuje przekazanie ci mocy i naznaczenie cię jako równego sobie. I tak Voldemort nigdy się nie dowiedział, że jego atak może być niebezpieczny, że mądrzej byłoby poczekać, dowiedzieć się więcej. Nie wiedział, że będziesz miał moc, o której Czarny Pan nie wie...
- Ale ja jej nie mam! - krzyknął Harry stłumionym głosem. - Nie mam żadnych mocy, których nie ma i on. Nie umiałbym walczyć tak jak on tej nocy, nie umiem wchodzić w posiadanie ciał ani... ani zabijać ludzi...
- Jest taki pokój w Departamencie Tajemnic, - przerwał mu Dumbledore, - który jest zawsze zamknięty. Wypełnia go siła, która jest jednocześnie piękniejsza i straszniejsza niż śmierć, niż ludzka inteligencja, niż siły natury. Jest to także, najprawdopodobniej, najbardziej tajemniczy przedmiot badań, jaki się znajduje w całym Departamencie Tajemnic. Moc, która trzymana jest wewnątrz tej komnaty, posiadasz w ogromnych ilościach. Voldemort nie ma jej wcale. Ta moc skłoniła cię dzisiaj do wyruszenia na ratunek Syriuszowi. Także ta moc uratowała cię przed całkowitym zawładnięciem przez Voldemorta, bo nie mógł on znieść przebywania w ciele pełnym mocy, których on nienawidzi. W końcu, nie miało znaczenia, że nie potrafiłeś zamknąć swojego umysłu. To twoje serce cię uratowało.
Harry zamknął oczy. Gdyby nie poszedł ratować Syriusza, Syriusz by nie zginął... Aby oddalić od siebie moment, gdy będzie musiał znowu pomyśleć o Syriuszu, zapytał nie dbając za bardzo o odpowiedź.
- Ten koniec przepowiedni... było tam coś o... jako, że jeden nie może istnieć...
- ... gdy drugi przeżyje - dokończył Dumbledore.
- Więc - zaczął Harry wyławiając słowa ze znajdującej się w nim, jak czuł, głębokiej studni rozpaczy - Wiec to znaczy, że... że w końcu... jeden z nas będzie musiał zabić drugiego?
- Tak - odpowiedział Dumbledore.
Przez długi czas żaden z nich się nie odzywał. Gdzieś daleko za ścianami gabinetu, Harry słyszał głosy uczniów schodzących do Wielkiej Sali, na wczesne śniadanie być może. Wydawało się niemożliwe, iż są na tym świecie ludzie, którzy nadal odczuwają potrzebę jedzenia, którzy się śmieją, którzy nie wiedzą i nie obchodzi ich to, że Syriusz Black odszedł na zawsze.
Syriusz zdawał się być już o miliony mil stąd. Nawet teraz jakaś mała cząstka Harry'ego wierzyła, że gdyby tylko odsłonił tamtą zasłonę, znalazłby Syriusza odwracającego się w jego stronę, pozdrawiającego go może, śmiejącego się w tym swoim śmiechem przypominającym szczekanie psa...
- Czuję, ze jestem ci winien jeszcze jedno wyjaśnienie - powiedział z wahaniem Dumbledore - Pewnie zastanawiałeś się, dlaczego nie wybrałem cię na prefekta? Musze przyznać... że pomyślałem... iż masz już na barkach wystarczająco dużą odpowiedzialność.
Harry spojrzał na niego i zobaczył łzę płynącą po twarzy Dumbledore'a na jego długą siwą brodę.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY

 
Zaczyna się druga wojna
tłumaczyła Berenika

 

TEN, KTÓREGO IMIENIA SIĘ NIE WYPOWIADA POWRACA

W krótkim oświadczeniu z piątkowej nocy Minister Magii Korneliusz Knot potwierdził, że Ten, Którego Imię Nie Może Być Wymawiane, powrócił do kraju i znowu działa. "Z wielką przykrością muszę stwierdzić, że czarodziej, nazywający sam siebie Lordem... cóż, wiecie, o kogo mi chodzi... żyje i jest znów między nami" - powiedział Knot, który podczas rozmowy z dziennikarzami wydawał się zmęczony i zbity z tropu. "Z niemal równą przykrością zawiadamiamy o masowym buncie dementorów Azkabanu, którzy okazali się niechętni dalszej współpracy z Ministerstwem. Uważamy, ze obecnie dementorzy przyjmują rozkazy od Lorda... no, wiecie. Zwracamy obywatelom magicznym uwagę na konieczność zachowania ciągłej czujności. Ministerstwo jest w trakcie drukowania podręczników podstawowej obrony domowej i osobistej, które zostaną darmowo dostarczone wszystkim magicznym rodzinom w ciągu najbliższego miesiąca".
Oświadczenie Ministerstwa wywołało w społeczności magicznej ogromne poruszenie i zaniepokojenie, ponieważ nie dalej, jak w zeszłą środę Ministerstwo zapewniało, że "nie ma najmniejszej prawdy w nieustających plotkach, że Sami-Wiecie-Kto ponownie działa między nami".
Szczegóły wydarzeń, które doprowadziły do takiej zmiany stanowiska Ministerstwa, nadal pozostają niejasne, choć wierzy się, że Ten, Którego Imienia Się Nie Wypowiada wraz z grupą popleczników (znanych jako Śmierciożercy) wdarł się osobiście do Ministerstwa Magii w czwartek wieczorem.
Albus Dumbledore, właśnie przywrócony na stanowisko dyrektora Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, ponownie przyjęty w poczet Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów oraz Przewodniczący Czarosądu, był niedostępny i jak dotąd nie skomentował wydarzeń. Przez cały ubiegły rok przekonywał, że Sami-Wiecie-Kto nie jest martwy, jak powszechnie uważano i miano nadzieję, ale ponownie zbiera zwolenników, aby powtórnie podjąć próbę przejęcia władzy. Przy okazji, Chłopiec Który Przeżył..."

- No i jesteś, Harry , wiedziałam, że jakoś cię w to wmieszają - oznajmiła Hermiona, spoglądając na niego znad gazety.
Byli w skrzydle szpitalnym. Harry siedział w nogach łóżka Rona i oboje przysłuchiwali się, jak Hermiona czyta Proroka Codziennego. Ginny, której kostka została błyskawicznie wyleczona przez panią Pomfrey, zwinęła się w nogach łóżka Hermiony. Neville, którego nos jakoś wrócił do normalnego rozmiaru i kształtu, siedział na krześle pomiędzy dwoma łóżkami, a Luna, która wpadła z wizytą, ściskając ostatnie wydanie Zwodnika, czytała magazyn do góry nogami i w oczywisty sposób nie docierało do niej ani słowo z tego, co czytała Harmiona.
- Teraz znowu jest "chłopcem, który przeżył", co nie? - powiedział Ron ponuro. - Już nie stukniętym pozerem, co?
Zaczerpnął garść czekoladowych żab z ogromnej góry na podręcznej szafce, rzucił kilka Harry'emu, Ginny i Neville'owi i zębami zdarł opakowanie ze swojej. Na jego ramionach nadal widniały głębokie blizny w miejscach, gdzie owinęły się wokół nich macki mózgu. Według pani Pomfrey, myśli mogą pozostawiać blizny głębsze niż niemal cokolwiek innego, chociaż odkąd zaczęła stosować znaczne dawki Mikstury Bezmyślności Doktora Ubbly'ego, dała się zauważyć niejaka poprawa.
- Tak, teraz są dla ciebie bardzo uprzejmi, Harry - przytaknęła Hermiona, przebiegając wzrokiem artykuł. - Samotny głos prawdy... świadomy i niewzruszony, nigdy nie zawahał się w swej opowieści... zmuszony znosić śmieszność i oszczerstwa... Hmmm - zmarszczyła brwi - jak widzę, nie wspominają jakoś, że to oni w Proroku pracowali nad tą śmiesznością i oszczerstwami...
Zesztywniała lekko i przyłożyła rękę do żeber. Zaklęcie, jakiego użył przeciw niej Dołohow, chociaż mniej skuteczne, niż mogłoby być wypowiedziane głośno, tak czy owak spowodowało, według słów pani Pomfrey "wystarczająco dużo szkód do zlikwidowania". Hermiona musiała codziennie zażywać z dziesięć różnych eliksirów, wspaniale wracała do zdrowia i zdążyła się już znudzić szpitalnym skrzydłem.
- Ostatnia próba przejęcia władzy przez Sami-Wiecie-Kogo, strona druga do czwartej. Co powinno powiedzieć nam Ministerstwo, strona piąta. Dlaczego nikt nie słuchał Albusa Dumbledore'a strona szósta do ósmej. Wyłączny wywiad z Harrym Potterem, strona dziewiąta... No - Hermiona zwinęła gazetę i odrzuciła na bok - to z pewnością dało im o czym pisać. A ten wywiad z Harrym nie jest wyłączny, to ten sam, który był w Zwodniku miesiące temu...
- Tata im go sprzedał - powiedziała Luna półprzytomnie, odwracając stronę Zwodnika. - Dostał za niego bardzo dobrą cenę, więc wybieramy się latem na wyprawę do Szwecji, żeby sprawdzić, czy uda się schwytać giętkorogiego chrapczyka.
Hermiona przez chwilę zdawała się walczyć sama ze sobą, w końcu powiedziała:
- To brzmi cudownie.
Ginny pochwyciła spojrzenie Harry'ego i szybko odwróciła wzrok, szczerząc zęby w uśmiechu.
- A, zmieniając temat - odezwała się Hermiona, siadając nieco prościej i znowu sztywniejąc - co się dzieje w szkole?
- No cóż, Flitwick pozbył się tego bagna Freda i George'a - odparła Ginny - zajęło mu to jakieś trzy sekundy. Ale zostawił resztkę pod ścianą i ogrodził ją...
- Dlaczego? - spytała Hermiona z zaskoczeniem.
- Och, mówi, że to naprawdę był kawałek solidnej magii - wzruszyła ramionami Ginny.
- Myślę, że zostawił to jako pomnik Freda i George'a - wymamrotał Ron z ustami pełnymi czekolady. - To oni mi to wszystko przysłali, wiesz? - wskazał Harry'emu miniaturową górę żab koło siebie. - Muszą sobie całkiem nieźle radzić z tym sklepem, nie?
Hermiona, wyglądając na raczej niezbyt zachwyconą, zapytała:
- Czyli Dumbledore pozbył się już wszystkich kłopotów?
- Tak - potwierdził Neville - wszystko wróciło do normalności.
- Pewnie Filch jest szczęśliwy, co? - rzucił Ron, opierając o dzbanek z wodą kartę z czekoladowej żaby przedstawiającą Dumbledore'a.
- Wcale nie - zaprzeczyła Ginny. - Tak naprawdę jest teraz bardzo, bardzo nieszczęśliwy... - zniżyła głos do szeptu. - cały czas powtarza, że Umbridge była najlepszą rzeczą, jaka kiedykolwiek trafiła się Hogwartowi...
Cała szóstka obejrzała się. Profesor Umbridge leżała na łóżku naprzeciwko nich, wpatrując się w sufit. Dumbledore wybrał się samotnie do lasu, aby ocalić ją od centaurów. Jak to zrobił - jakim cudem wyszedł spomiędzy drzew, prowadząc profesor Umbridge, bez najmniejszego nawet zadrapania - tego nie wiedział nikt, a Umbridge z pewnością nie zamierzała powiedzieć. Odkąd wróciła do zamku, nie wypowiedziała, o ile dało się stwierdzić, ani jednego słowa. Nikt tak naprawdę nie wiedział, co było z nią nie tak. Jej zazwyczaj zadbane mysie włosy były brudne i nadal tkwiły w nich okruchy gałązek i liści, ale poza tym wydawała się raczej nietknięta.
- Pani Pomfrey mówi, że to po prostu szok - wyszeptała Hermiona.
- Raczej fochy - stwierdziła Ginny.
- Taaa, daje oznaki życia, jeśli zrobisz tak - Ron zaklaskał cicho językiem. Umbridge usiadła natychmiast jak kołek, rzucając wokół dzikie spojrzenia.
- Coś nie tak, pani profesor? - zawołała pani Pomfrey, wysuwając głowę przez drzwi swego biura.
- Nie... nie... - odparła Umbridge, opadając znów na poduszki. - Nie, to musiał być sen...
Harmiona i Ginny zdusiły śmiech w pościeli.
- A skoro już mówimy o centaurach - odezwała się Hermiona, kiedy doszła już trochę do siebie - kto teraz jest nauczycielem wróżbiarstwa? Czy Firenzo zostaje?
- Musi - odparł Harry. - Reszta centaurów nie przyjmie go z powrotem, prawda?
- Wygląda na to, że będą uczyć razem z Trelawney - powiedziała Ginny.
- Założę się, że Dumbledore wolałby się pozbyć Trelawney na dobre - stwierdził Ron, wgryzając się w czternastą już żabę. - Swoją drogą, cały ten przedmiot jest bezsensowny, gdyby mnie ktoś pytał, Firenzo nie jest o wiele lepszy...
- Jak możesz tak mówić? - oburzyła się Hermiona. - Właśnie, kiedy odkryliśmy, że są prawdziwe przepowiednie?
Serce Harry'ego zaczęło bić szybciej. Nie powiedział Ronowi, Hermionie ani nikomu innemu, czego dotyczyła przepowiednia. Neville powiedział im, że stłukła się, kiedy Harry ciągnął go po schodach w Komnacie Śmierci, a Harry jeszcze nie sprostował ich przekonania. Nie był jeszcze gotów na oglądanie ich twarzy, kiedy powie im, że musi być albo mordercą, albo ofiarą, że nie ma innej drogi...
- Szkoda, że się stłukła - powiedziała cicho Hermiona, potrząsając głową.
- Tak, szkoda - przyznał Ron. - No, ale przynajmniej Sami-Wiecie-Kto nigdy się nie dowie, co w niej było... dokąd idziesz? - przerwał, patrząc z zaskoczeniem i niezadowoleniem, jak Harry wstaje.
- Eee... do Hagrida - odparł Harry. - Wiecie, właśnie wrócił i obiecałem, że wpadnę się z nim zobaczyć i powiem mu, jak się czujecie.
- Och, no to w porządku - powiedział Ron utyskującym tonem, wyglądając przez okno na widoczny za nim skrawek błękitnego nieba. - Chciałbym, żebyśmy też mogli pójść.
- Pozdrów go od nas - zawołała Hermiona za wychodzącym Harrym. - I zapytaj go, co się dzieje z... z jego małym przyjacielem!
Harry pomachał ręką na znak, że usłyszał i zrozumiał, i wyszedł ze szpitalnej sali. Zamek wydawał się bardzo cichy nawet jak na niedzielę. Najwyraźniej wszyscy byli na dworze, na słonecznych błoniach, ciesząc się końcem egzaminów i perspektywą kilku ostatnich dni nie zakłócanych powtarzaniem wiadomości. Harry szedł powoli opustoszałym korytarzem, wyglądając po drodze przez okna. Widział ludzi, błądzących po boisku do quidditcha i kilku uczniów pływających w jeziorze w towarzystwie olbrzymiej kałamarnicy.
Z trudem przychodziło mu zdecydować, czy chce być z ludźmi, czy też nie. Ile razy znalazł się w towarzystwie, miał ochotę uciec, a kiedy był sam, chciałby mieć towarzystwo. Pomyślał, że mógłby naprawdę pójść odwiedzić Hagrida, zwłaszcza, że nie rozmawiał z nim właściwie odkąd wrócił...
Harry właśnie zszedł z ostatniego marmurowego stopnia do sali wejściowej, gdy Malfoy, Crabbe i Goyle pojawili się w drzwiach z prawej strony, które - jak Harry wiedział - prowadziły do salonu Slytherinu. Harry zamarł, podobnie Malfoy i pozostali. Jedynymi dźwiękami były krzyki, śmiech i pluski dolatujące do sali od strony łąk przez otwarte okna.
Malfoy rozejrzał się - Harry wiedział, że sprawdza, czy nie ma śladu nauczycieli - po czym spojrzał znów na Harry'ego i powiedział cichym głosem:
- Jesteś martwy, Potter.
Harry uniósł brwi.
- Zabawne - stwierdził - wydawałoby się, że powinienem przestać chodzić...
Malfoy wyglądał na bardziej rozzłoszczonego, niż Harry widział go kiedykolwiek. Poczuł pewną odległą satysfakcję na widok jego bladej, piegowatej twarzy wykrzywionej gniewem.
- Zapłacisz za to - powiedział Malfoy głosem niewiele silniejszym od szeptu. - Dopilnuję, żebyś zapłacił za to, co zrobiłeś mojemu ojcu...
- No, teraz jestem przerażony - odparł Harry sarkastycznie. - Podejrzewam, że Lord Voldemort to pestka w porównaniu z wami trzema... co się dzieje? - przerwał, bo Malfoy, Crabbe i Goyle jakby skamienieli na dźwięk tego imienia. - To kumpel twojego taty, no nie? Chyba się go nie boisz, co?
- Wydaje ci się, że jesteś taki świetny, Potter - Malfoy zbliżył się, mając po obu stronach Crabbe'a i Goyle'a. - Poczekaj. Dopadnę cię. Nie wpakujesz mojego ojca do więzienia...
- Myślałem, że już to zrobiłem - wtrącił Harry.
- Dementorzy opuścili Azkaban - powiedział cicho Malfoy. - tata i inni będą wolni lada moment...
- Taa, spodziewam się, że będą - przyznał Harry. - Ale teraz przynajmniej wszyscy wiedzą, co z nich za dranie...
Ręka Malfoya skoczyła w stronę różdżki, ale Harry był zbyt szybki. Wyciągnął własną różdżkę, zanim palce Malfoya zdołały sięgnąć do kieszeni szaty.
- Potter!
Głos zabrzmiał w całej sali wejściowej. Na schodach prowadzących do jego gabinetu pojawił się Snape, a na jego widok Harry poczuł ogromną falę nienawiści, nie do porównania z czymkolwiek, co czuł do Malfoya... Czego by Dumbledore nie mówił, nigdy nie wybaczy Snape'owi... nigdy...
- Co robisz, Potter? - zapytał Snape, zimno jak zazwyczaj, zbliżając się do całej czwórki.
- Próbuję zdecydować, jakim zaklęciem potraktować Malfoya, sir - odparł Harry jadowicie.
Snape wytrzeszczył na niego oczy.
- Schowaj tę różdżkę natychmiast - powiedział krótko. - Dziesięć punktów Gryff...
Snape rzucił okiem w stronę olbrzymich klepsydr na ścianie i uśmiechnął się złośliwie.
- Ach, widzę, że Gryffindorowi nie zostały już żadne punkty do odjęcia. W takim razie, Potter, będziemy musieli po prostu...
- Dodać trochę?
Profesor McGonagall wspięła się do zamku po kamiennych schodach. W jednej ręce niosła kraciastą torbę, a drugą ciężko opierała się na lasce, ale poza tym wyglądała całkiem dobrze.
- Profesor McGonagall - Snape pospieszył w jej kierunku. - jak widzę, wyszła pani ze św. Munga!
- Tak, profesorze Snape - odparła profesor McGonagall, zrzucając płaszcz z ramion. - jestem jak nowa. Wy dwaj, Crabbe, Goyle...
Przywołała ich władczym gestem, a oni podeszli, szurając wielkimi stopami i wyglądając niepewnie.
- Proszę - profesor McGonagall wepchnęła Crabbe'owi swoją torbę, a Goyle'owi płaszcz. - Zanieście to do mojego gabinetu.
Odwrócili się i poleźli po marmurowych schodach.
- No dobrze - odezwała się profesor McGonagall, przyglądając się klepsydrom na ścianie. - Cóż, sądzę, że Potter i jego przyjaciele powinni dostać po pięćdziesiąt punktów każdy za ostrzeżenie wszystkich o powrocie Sami-Wiecie-Kogo! Co pan na to, profesorze Snape?
- Proszę? - szczeknął Snape, chociaż Harry wiedział, że usłyszał doskonale. - Och... świetnie... sądzę...
- No więc po pięćdziesiąt za Pottera, dwójkę Weasleyów, Longbottoma i pannę Granger - oznajmiła profesor McGonagall, a gdy mówiła, deszcz rubinów sypnął się do dolnej części klepsydry Gryffindoru. - Och, i pięćdziesiąt za pannę Lovegood, jak sądzę - dodała, a pewna liczba szafirów spadła do klepsydry Ravenclawu. - A teraz, jak mi się zdaje, chciał pan odebrać dziesięć punktów Potterowi, profesorze Snape, więc proszę... - kilka rubinów wróciło do górnej części, mimo to zostawiając na dole słuszną porcję. - Cóż, Potter, Malfoy, sądzę, że w taki piękny dzień jak dziś powinniście być na dworze - ciągnęła profesor McGonagall dziarsko.
Harry'emu nie trzeba było dwa razy powtarzać - wcisnął różdżkę z powrotem w fałdy szaty i pomaszerował prosto ku wyjściowym drzwiom, nie rzucając ani spojrzenia na Snape'a i Malfoya.
Gorące słońce przeszyło go promieniami, gdy szedł przez trawniki w stronę domku Hagrida. Uczniowie, którzy leżeli na trawie opalając się, rozmawiając, czytając Proroka Codziennego i jedząc słodycze, przyglądali mu się, gdy przechodził. Niektórzy wołali do niego, inni machali, najwyraźniej chcąc pokazać, że podobnie jak Prorok zdecydowali, że jest w jakiś sposób bohaterem. Harry nie odezwał się do nikogo. Nie miał pojęcia, jak wiele wiedzą oni o tym, co wydarzyło się trzy dni temu, ale jak dotąd unikał wypytywania i wolał, żeby tak zostało.
Z początku, gdy zapukał do drzwi domku Hagrida, pomyślał, że ten musiał wyjść, ale wtedy zza rogu wypadł Kieł i niemal zwalił go z nóg, okazując radość z jego pojawienia się. Hagrid, jak się okazało, zbierał w przydomowym ogrodzie skaczącą fasolę.
- W porząsiu, Harry - uśmiechnął się szeroko, gdy Harry podszedł do ogrodzenia. - Wejdź, wejdź, strzelimy po kubku soku z mlecza...
- Jak leci? - zapytał Hagrid, gdy już usiedli przy drewnianym stole, każdy z kubkiem zmrożonego soku. - Wszystko... eee... w porząsiu, co?
Harry z wyrazu twarzy Hagrida wiedział, że nie ma on na myśli fizycznego stanu zdrowia.
- Nic mi nie jest - odparł szybko, bo nie mógłby znieść rozmowy o tym, co - jak wiedział - chodziło po głowie Hagridowi. - No, to gdzie byłeś?
- Ukrywałem się w górach - odpowiedział Hagrid. - W grocie, jak Syriusz, kiedy... - Hagrid urwał, chrząkając głośno, spojrzał na Harry'ego i pociągnął solidny łyk soku. - No i... wróciłem - dokończył niepewnie.
- Wyglądasz... wyglądasz lepiej - odezwał się Harry, który był zdecydowany odejść w rozmowie od Syriusza.
- Że co? - spytał Hagrid, unosząc potężną rękę i dotykając twarzy. - A... a tak. No, Grawpy teraz się zachowuje o wiele lepiej, o wiele. Wydawał się zadowolony, kiedy przyszłem, prawdę mówiąc. To jest dobry chłopak, serio... Już żem myślał, żeby mu znaleźć jakąś dziewczynę...
Normalnie Harry natychmiast spróbowałby wybić Hagridowi ten pomysł z głowy. Wizja drugiego olbrzyma, zamieszkującego w Lesie, może nawet dzikszego i bardziej gwałtownego niż Grawp, była zdecydowanie przerażająca, ale Harry jakoś nie mógł zebrać energii potrzebnej do sporu. Poczuł ochotę, żeby znowu znaleźć się w samotności i zdecydowany przyspieszyć swoje wyjście, przełknął kilka potężnych łyków swojego soku, opróżniając kubek do połowy.
- Tera wszyscy już wiedzom, że mówiłeś prawdę, Harry - łagodnie i nieoczekiwanie odezwał się Hagrid. Uważnie przyglądał się Harry'emu. - Bedzie lepiej, nie?
Harry wzruszył ramionami.
- Słuchaj... - Hagrid pochylił się ku niemu poprzez stół - znałem Syriusza dłużej niż ty... Zginął we walce i to był sposób, w jaki lubiałby odejść...
- On w ogóle nie chciał odejść! - warknął Harry ze złością.
Hagrid pochylił swoją wielką rozczochraną głowę...
- Nie, nie myślem, żeby chciał... - powiedział cicho. - Ale serio, Harry... on nie był taki, żeby siedział w domu i pozwalał innym ludziom za siebie walczyć. Nie mógłby ze sobą żyć, gdyby nie poszedł pomóc...
Harry zerwał się.
- Muszę iść i odwiedzić Rona i Hermionę w skrzydle szpitalnym - powiedział mechanicznie.
- Och... - Hagrid wyglądał na raczej zmartwionego. - Och, to w porząsiu, Harry... Uważaj na siebie i wpadaj, jak będziesz miał chwilkę...
- Taaa, dobrze...
Harry popędził do drzwi tak szybko, jak mógł i otworzył je. Był już z powrotem na słońcu, nim Hagrid skończył się z nim żegnać, i szedł trawnikiem. I znowu ludzie wołali do niego, gdy przechodził. Zamknął na chwilę oczy, marząc, żeby wszyscy zniknęli, tak że mógłby otworzyć oczy i znaleźć się na błoniach sam... Kilka dni temu, zanim skończyły się egzaminy i ujrzał wizję, którą Voldemort zasiał w jego umyśle, oddałby niemal wszystko, aby świat czarodziejów dowiedział się, że mówił prawdę, żeby uwierzyli, że Voldemort powrócił i żeby wiedzieli, że nie jest ani kłamcą, ani wariatem. Tymczasem teraz...
Poszedł kawałek wokół jeziora, usiadł na brzegu, kryjąc się przed wzrokiem ludzi za kępą krzaków i wpatrzył się w migoczącą wodę, myśląc... Może przyczyną, dla której chciał być sam było to, że czuł się oddalony od wszystkich od czasu swojej rozmowy z Dumbledorem. Niewidzialna bariera oddzieliła go od reszty świata. Był - zawsze był - naznaczony. Tyle, że nigdy tak naprawdę nie rozumiał, co to oznaczało...
A teraz, siedząc na brzegu jeziora, z przygniatającym go potwornym żalem, z tak świeżym i gryzącym poczuciem straty Syriusza, nie mógł się zmusić do odczuwania strachu. Świeciło słońce, a błonia wokół pełne były roześmianych ludzi i nawet jeśli czuł się od nich tak oddalony, jakby należał do innej rasy, nadal było mu bardzo trudno uwierzyć, gdy tak siedział, że w jego życiu musi się zdarzyć - lub zakończyć je - morderstwo...
Siedział tak długi czas, wpatrując się w wodę, próbując nie myśleć o swoim ojcu chrzestnym i nie pamiętać, że to dokładnie po drugiej stronie, na przeciwległym brzegu, Syriusz nie dał rady obronić się przed setką dementorów...
Słońce zaszło, zanim dotarło do niego, że zmarzł. Wstał i wrócił do zamku, ocierając sobie twarz rękawem.
Ron i Hermiona opuścili szpitalne skrzydło, całkowicie wyleczeni, trzy dni przed końcem roku. Hermiona nadal zdradzała chęć rozmowy o Syriuszu, ale Ron miał zwyczaj uciszać ją, ledwo wspomniała jego imię. Harry nie był pewien, czy chce, czy nie chce rozmawiać teraz o swoim ojcu chrzestnym. Jego chęci zmieniały się wraz z nastrojem. Wiedział jedno - chociaż w tej chwili czuł się nieszczęśliwy, będzie strasznie tęsknił za Hogwartem za kilka dni, gdy znowu znajdzie się pod numerem czwartym na Privet Drive. Nawet teraz, rozumiejąc dokładnie, dlaczego musi tam wracać każdego lata, nie czuł się z tym ani trochę lepiej. Tak naprawdę, nigdy nie bał się bardziej tego powrotu.
Profesor Umbridge opuściła Hogwart dzień przed zakończeniem roku. Wyglądało na to, że wyślizgnęła się ze skrzydła szpitalnego podczas kolacji, wyraźnie mając nadzieję wyjechać niezauważona, ale na swoje nieszczęście spotkała po drodze Irytka, który skorzystał z ostatniej okazji, aby wykonać polecenie Freda i George'a, i pogonił ją radośnie, szturchając ją na zmianę to laską, to skarpetką pełną kredy. Wielu studentów wybiegło z sali wejściowej, aby popatrzeć, jak Ubridge biegnie ścieżką, a opiekunowie domów bez przekonania próbowali ich zawrócić. W rzeczywistości profesor McGonagall opadła na swój fotel przy stole nauczycielskim po kilku niemrawych próbach i słyszano, jak skarżyła się, że nie mogła sama pójść powyśmiewać się z Umbridge, ponieważ Irytek pożyczył sobie jej laskę.
Nadszedł ich ostatni wieczór w szkole. Większość ludzi skończyła pakowanie i schodziła na dół na ucztę z okazji zakończenia roku, ale Harry nawet jeszcze nie zaczął.
- Zrób to jutro! - zaproponował Ron, czekający przy drzwiach dormitorium. - Chodź, umieram z głodu.
- Zaraz... Wiesz co, ty już idź...
Ale kiedy za Ronem zamknęły się drzwi dormitorium, Harry nie zrobił najmniejszego wysiłku, aby przyspieszyć swoje pakowanie. Absolutnie ostatnią rzeczą, na jaką miałby ochotę, było wzięcie udziału w uczcie zakończenia. Obawiał się, że Dumbledore w swoim przemówieniu mógłby się jakoś odnieść do niego, a był pewien, że powie coś o powrocie Voldemorta, w końcu mówił o tym rok temu...
Harry wyciągnął kilka pogniecionych szat z samego wierzchu kufra, aby zrobić miejsce na inne, złożone i wtedy zauważył nieporządnie owinięty pakunek, leżący w kącie kufra. Nie miał pojęcia, co to tutaj robi. Nachylił się, wyciągnął to spod swoich tenisówek i zbadał.
Niemal natychmiast zrozumiał, co to jest. Syriusz dał mu to tuż przed drzwiami wejściowymi na Grimmauld Place. "Użyj tego, gdy będziesz mnie potrzebował, dobra?"
Harry usiadł na swoim łóżku i rozwinął paczuszkę. Ze środka wypadło małe, kwadratowe lusterko. Wyglądało na stare, z pewnością było brudne. Harry podniósł je do oczu i ujrzał spoglądające na siebie własne odbicie.
Odwrócił lusterko. Na odwrotnej stronie było nabazgranych kilka słów od Syriusza. "To jest dwustronne lustro, ja mam drugie z tej pary. Jeśli będziesz chciał ze mną porozmawiać, wypowiedz do niego moje imię, pojawisz się w moim lusterku, a ja będę mógł mówić z twojego. James i ja używaliśmy takich, kiedy mieliśmy oddzielne szlabany".
Serce Harry'ego zaczęło bić szybciej. Pamiętał, jak ujrzał swoich rodziców w zwierciadle Ain Eingarp cztery lata temu. Będzie mógł porozmawiać z Syriuszem, teraz, wiedział to... Rozejrzał się w koło, aby się upewnić, że nikogo nie ma. Dormitorium było całkiem puste. Spojrzał znów w lusterko, uniósł je do twarzy trzęsącymi się rękami i powiedział głośno i wyraźnie:
- Syriusz.
Jego oddech pokrył mgłą powierzchnię lusterka. Uniósł je jeszcze bliżej, czując, jak wzbiera w nim podniecenie, ale oczy, które spoglądały na niego z mgły były zdecydowanie jego własnymi. Wytarł lusterko i powiedział, tak, że każdy dźwięk wyraźnie rozległ się w sali:
- Syriusz Black!
Nic się nie zdarzyło. Rozczarowana twarz, wyglądająca z lustra, była z pewnością jego...
Syriusz nie dał mu tego lusterka, kiedy przechodził przez bramę, odezwał się głosik w jego głowie. To dlatego nie działa... Harry przez dłuższą chwilę tkwił nieruchomo, a potem wrzucił lusterko z powrotem do kufra, gdzie się roztrzaskało. Przez całą wspaniałą minutę był przekonany, że zobaczy Syriusza, znowu z nim porozmawia...
W gardle buzowało mu rozczarowanie. Poderwał się i zaczął wrzucać swoje rzeczy byle jak do kufra, na stłuczone lusterko... Ale wtedy wpadł mu do głowy pomysł... lepszy pomysł, niż lustro... znacznie lepszy, znacznie ważniejszy pomysł... jak mógł o tym dotąd nie pomyśleć... Dlaczego nie zapytał?
Wybiegł z dormitorium i zbiegł po spiralnych schodach, obijając się w czasie biegu o ściany i ledwie to zauważając. Przebiegł przez pusty salon, przez dziurę pod portretem i wzdłuż korytarza, ignorując Grubą Damę, która zawołała za nim:
- Uczta się właśnie zaczyna, ledwo zdążysz!
Ale Harry nie zamierzał iść na ucztę...
Jak to możliwe, że gdy się nie potrzebowało żadnego ducha, wszędzie było ich pełno, a teraz... Biegł po schodach i korytarzach, nie napotykając nikogo żywego czy martwego. Wyraźnie wszyscy byli w Wielkiej Sali. Zatrzymał się przed klasą Zaklęć, dysząc i myśląc niespokojnie, że będzie musiał poczekać, aż się skończy uczta... Ale właśnie, kiedy stracił nadzieję, zobaczył to - ktoś półprzezroczysty płynął przez korytarz.
- Hej, hej, Nick! NICK!
Duch wystawił głowę ze ściany, ukazując kapelusz z niezwykłą ilością piór i niebezpiecznie chwiejąca się głowę Sir Nicholasa de Mimsy-Porpingtona.
- Dobry wieczór - powiedział, wyciągając resztę swego ciała z litego kamienia i uśmiechając się do Harry'ego. - A więc nie tylko ja jestem spóźniony? Chociaż... - westchnął - w trochę innym sensie, oczywiście...
- Nick czy mogę cię o coś zapytać?
Na twarzy Prawie Bezgłowego Nicka pojawił się bardzo dziwny wyraz, gdy ten wetknął palec pod kryzę i ustawił głowę bardziej pionowo, najwyraźniej chcąc dać sobie trochę czasu do namysłu. Poddał się dopiero, kiedy jego niemal odcięta głowa był bliska odpadnięcia.
- Eee... teraz, Harry? - zapytał niechętnie. - Czy nie może to poczekać do końca uczty?
- Nie... Nick... Proszę - powiedział Harry - naprawdę muszę z tobą porozmawiać. Możemy tu wejść?
Harry otworzył drzwi do najbliższej klasy, a Prawie Bezgłowy Nick westchnął.
- Och, no dobrze - stwierdził zrezygnowany - nie mogę powiedzieć, żebym się tego nie spodziewał.
Harry przytrzymał dla niego otwarte drzwi, ale Nick zamiast tego przeniknął przez ścianę.
- Spodziewał się czego? - spytał Harry zamykając drzwi.
- Że przyjdziesz i znajdziesz mnie - odparł Nick, podpływając do okna i wyglądając na mroczniejące błonia. - To się zdarza, czasem... Kiedy ktoś cierpi z powodu... straty...
To prawda - przyznał Harry, nie dając się zbić z tropu. - Masz rację, szukałem cię.
Nick milczał.
- Chodzi o to... - Harry nagle poczuł się bardziej zakłopotany, niż tego oczekiwał - chodzi o to, ze jesteś... martwy. Ale nadal tu jesteś, prawda?
Nick westchnął i dalej gapił się przez okno.
- Tak jest, prawda? - przynaglił go Harry. - Umarłeś, ale rozmawiam z tobą... możesz wędrować po Hogwarcie i tak dalej, prawda?
- Tak - odpowiedział Nick cicho - chodzę i mówię, tak.
- Więc wróciłeś, prawda? - zapytał nagląco Harry. - Ludzie mogą wrócić, tak? Jako duchy. Nie muszą całkiem zniknąć. Tak? - dodał niespokojnie, gdy Nick nadal milczał.
Prawie Bezgłowy Nick zawahał się, po czym powiedział:
- Nie każdy może wrócić jako duch.
- Co masz na myśli? - zapytał Harry szybko.
- Tylko... tylko czarodzieje.
- Och - Harry niemal roześmiał się z ulgi. - No to w porządku, osoba, o którą pytam, jest czarodziejem. Więc on może wrócić, tak?
Nick odwrócił się od okna i spojrzał na Harry'ego z żalem.
- On nie wróci.
- Kto?
- Syriusz Black - odparł Nick.
- Ale ty wróciłeś! - zawołał Harry ze złością. - Wróciłeś - jesteś martwy, a nie zniknąłeś...
- Czarodzieje mogą zostawić swój odcisk na tym świecie, aby potem przechadzać się blado tam, gdzie niegdyś wędrowały ich żyjące ciała - powiedział Nick nieszczęśliwie. - Ale bardzo niewielu czarodziejów wybiera tę drogę.
- Dlaczego? - zapytał Harry. - A zresztą... to nie ma znaczenia... Syriusz nie będzie dbał o to, że to niezwykłe, tylko wróci, wiem o tym!
I jego wiara była tak silna, że Harry aż odwrócił głowę ku drzwiom, pewien przez ułamek sekundy, że zobaczy Syriusza, perłowego i przejrzystego, ale uśmiechającego się szeroko i idącego ku niemu.
- On nie wróci - powtórzył Nick. - Będzie musiał... iść dalej.
- Co to znaczy, dalej? - spytał szybko Harry. - Dalej dokąd? Słuchaj, tak w ogóle, co się dzieje, kiedy umierasz? Dokąd idziesz? Dlaczego nie wszyscy wracają? Dlaczego to miejsce nie jest pełne duchów? Dlaczego...
- Nie mogę odpowiedzieć - odparł Nick.
- Jesteś martwy, prawda? - zniecierpliwił się Harry. - Kto ma odpowiedzieć lepiej niż ty?
- Obawiałem się śmierci - powiedział cicho Nick. - Wolałem pozostać pomiędzy. Czasem się zastanawiam, czy nie powinienem... no cóż, to jest ani tu, ani tam... w rzeczywistości nie jestem ani tu, ani tam... - zaśmiał się krótko i smutno. - Nic nie wiem o sekretach śmierci, Harry, ponieważ zamiast tego wybrałem swoją kiepską namiastkę życia. Wierzę, że uczeni czarodzieje studiują ten temat w Departamencie Tajemnic...
- Nie mów mi o tym miejscu! - zaprotestował Harry gwałtownie.
- Przepraszam, że nie mogę się bardziej przydać - powiedział Nick łagodnie. - Cóż... cóż, wybacz mi... uczta, sam wiesz...
I opuścił salę, zostawiając w niej Harry'ego, wpatrującego się pusto w ścianę, w której zniknął Nick.
Tracąc nadzieję, że będzie mógł jeszcze raz zobaczyć swojego ojca chrzestnego lub porozmawiać z nim, Harry poczuł się niemal, jakby utracił go na nowo. Powoli i smętnie wracał przez pusty zamek, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś poczuje się wesoły.
Skręcił w korytarz Grubej Damy, gdy zauważył kogoś, przypinającego kartkę do tablicy ogłoszeń na ścianie. Drugi rzut oka powiedział mu, że to Luna. Nie było się gdzie ukryć, musiała usłyszeć jego kroki, a poza tym Harry nie mógł się zmobilizować do unikania kogokolwiek właśnie w tej chwili.
- Cześć - powiedziała Luna niedbale, oglądając się na niego, kiedy wszedł w zasięg jej wzroku.
- Dlaczego nie jesteś na uczcie? - zapytał Harry.
- Cóż, straciłam większość swoich rzeczy - odpowiedziała Luna ze spokojem. - Wiesz, ludzie zabierają je i chowają. Ale to ostatnia noc, naprawdę musze je odzyskać, więc wieszam wiadomość.
Wskazała na tablicę, na której wywiesiła listę wszystkich swoich brakujących książek i ubrań z prośbą o ich zwrot.
W Harrym zbudziło się przedziwne uczucie, zupełnie odmienne od gniewu i żalu, które wypełniały go od śmierci Syriusza. Potrwało chwilę, zanim zdał sobie sprawę, że jest mu żal Luny.
- Jak oni mogli schować twoje rzeczy? Zapytał marszcząc brwi.
- Och, cóż... - Luna wzruszyła ramionami. - uważają, że jestem trochę dziwna, wiesz. Niektórzy nawet nazywają mnie Szaluna Lovegood.
Harry spojrzał na nią i poczucie przykrości dość boleśnie się wzmogło.
- To żaden powód, żeby chować twoje rzeczy - powiedział bezbarwnie. - Chcesz, żeby ci pomóc je znaleźć?
- Och, nie - Luna uśmiechnęła się do niego. - Znajdą się, zawsze się w końcu znajdują. Ja tylko chciałam się dzisiaj spakować. A przy okazji... dlaczego ty nie jesteś na uczcie?
Harry wzruszył ramionami.
- Nie miałem ochoty.
- Nie - powiedziała Luna, obserwując go swymi mglistymi, wypukłymi oczami. - nie sądzę, żebyś miał ochotę. To znaczy, Śmierciożercy zabili twojego ojca chrzestnego, prawda? Ginny mi powiedziała.
Harry skinął krótko głową, ale poczuł, że z jakiejś przyczyny nie ma nic przeciwko Lunie mówiącej o Syriuszu. Pamiętał, że ona, podobnie jak on, mogła widzieć śmiercioślady.
- Czy ty... - zaczął. - To znaczy, kto... czy ktoś, kogo znałaś, umarł?
- Tak - odparła Luna po prostu. - Moja mama. Była naprawdę niezwykłą czarownicą, wiesz, ale lubiła eksperymentować i pewnego dnia jedno z jej zaklęć poszło raczej kiepsko. Miałam dziewięć lat.
- Przykro mi - wymamrotał Harry.
- Tak, to było dość okropne - przyznała Luna konwersacyjnym tonem. - Nadal mi czasem bardzo smutno z tego powodu. Ale nadal mam tatę. No i w końcu to nie jest tak, jakbym jej miała już nigdy nie zobaczyć, prawda?
- Eee... nie? - spytał niepewnie Harry.
Z niedowierzaniem potrząsnęła głową.
- Daj spokój. Słyszałeś ich, tam za zasłoną, prawda?
- Masz na myśli...
- W tej sali z bramą. Oni tylko ukrywali się poza zasięgiem wzroku. Słyszałeś ich.
Spojrzeli na siebie. Luna uśmiechała się lekko. Harry nie wiedział, co powiedzieć albo pomyśleć. Luna wierzyła w tak wiele niezwykłych rzeczy... Ale był pewien, że on także słyszał głosy za zasłoną.
- Jesteś pewna, że nie chcesz, żebym ci pomógł znaleźć rzeczy?
- Och, nie... - odpowiedziała Luna. - Nie, myślę, że zejdę na dół, zjem trochę puddingu i zaczekam, aż wszystko się znajdzie... zawsze się w końcu znajduje... Cóż, miłych wakacji, Harry.
- Taa... nawzajem.
Odeszła, a kiedy za nią patrzył, zdał sobie sprawę, że potworny ciężar w jego żołądku jakby nieco zelżał.
Podróż do domu Ekspresem Hogwartu następnego dnia okazała się pełna rozmaitych zdarzeń. Po pierwsze - Malfoy, Crabbe i Goyle, którzy w oczywisty sposób czekali cały tydzień, aby zaatakować bez nauczycieli w charakterze świadków, próbowali schwytać Harry'ego w zasadzkę w pociągu, kiedy wracał z toalety. Atak mógłby się powieść, gdyby nie fakt, że nierozważnie zdecydowali się uderzyć dokładnie pod przedziałem pełnych członków AD, którzy przez szybę dostrzegli, co się dzieje, i jak jeden mąż rzucili się Harry'emu na pomoc. Gdy już Ernie Macmillan, Hanna Abbot, Susan Bones, Justin Finch-Fletchley, Anthony Goldstein i Terry Boot skończyli rzucać szeroki wachlarz uroków i zaklęć, których nauczył ich Harry, z Malfoya, Crabbe i Goyla zostało nie więcej, niż trzy kolosalnych rozmiarów oślizgłe bryły, wciśnięte w mundurki Hogwartu. Harry, Ernie i Justin wepchnęli ich na półkę bagażową i zostawili tam, żeby sobie wyciekali.
- Muszę powiedzieć, że nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć twarz matki Malfoya, kiedy wysiądzie z pociągu - oznajmił Ernie z pewną satysfakcją, przyglądając się, jak Malfoy skręca się ponad nim. Ernie nigdy nie wybaczył Malfoyowi hańby odebrania przez Malfoya punktów Huflepuffowi, kiedy przez krótki czas był on członkiem Brygady Inkwizycyjnej.
- Ale mama Goyle'a będzie naprawdę zadowolona - stwierdził Ron, który zjawił się, aby zbadać źródło zamieszania. - Teraz wygląda lepiej... ach, Harry, wózek z jedzeniem właśnie się zatrzymał, jeśli coś chcesz...
Harry podziękował pozostałym i wrócił z Ronem do ich przedziału, gdzie kupił wielką porcję kociołkowych ciasteczek i pasztecików z dyni. Hermiona znów czytała Proroka Codziennego, Ginny rozwiązywała test w Zwodniku, a Neville głaskał swoją Mimbulus mimbletonia, która znacznie urosła przez ten rok i dziwnie zawodziła pod dotknięciem.
Harry i Ron spędzili większość podróży grając w szachy czarodziejów, a Hermiona odczytywała im urywki z Proroka. Był teraz pełen artykułów, jak odstraszać dementorów, wysiłków Ministerstwa, aby wytropić śmierciożerców i histerycznych listów, oznajmiających, że ich autor widział Lorda Voldemorta w swoim domu właśnie tego ranka...
- To się jeszcze na dobre nie zaczęło - powiedziała Hermiona ponuro, składając gazetę. - Ale to już niedługo...
- Hej, Harry - odezwał się Ron delikatnie, wskazując głową okno na korytarz.
Harry obejrzał się. Przechodziła Cho w towarzystwie Marietty Edgecombe, z twarzą osłoniętą zawojem. Jego oczy na chwilę spotkały się z oczami Cho. Cho zaczerwieniła się i poszła dalej. Harry opuścił wzrok na szachownicę w sama porę, żeby zauważyć, jak jeden z jego pionów ucieka ze swojego pola przed gońcem Rona.
- Co... eee... jest z tobą i nią? - zapytał Ron cicho.
- Nic - odparł Harry szczerze.
- Ja... eee... słyszałam, że chodzi teraz z kim innym - powiedziała Hermiona z wahaniem.
Harry był zaskoczony, kiedy stwierdził, że ta wiadomość w ogóle go nie zabolała. Chęć zaimponowania Cho zdawała się należeć do przeszłości, która już się z nim nie wiązała. Tak wiele rzeczy, których pragnął zanim Syriusz zginął, wydawała się dziś tak bezsensowna... Tydzień, który minął od czasu, gdy ostatni raz widział Syriusza, zdawał się trwać dłużej, znacznie dłużej. Rozciągał się w dwóch wszechświatach - jednym z Syriuszem, a drugim bez niego.
- Świetnie, że masz to za sobą, stary - stwierdził Ron z przekonaniem. - To znaczy, ona całkiem nieźle wygląda i tak dalej, ale potrzebujesz kogoś trochę weselszego.
- Pewnie jest dostatecznie wesoła przy kim innym - wzruszył ramionami Harry.
- Z kim ona teraz jest? - zapytał Ron Hermionę, ale to Ginny odpowiedziała.
- Z Michaelem Cornerem.
- Z Michaelem... Ale... - Ron wyciągnął szyję, żeby dostrzec ją ze swojego miejsca. - Ale ty z nim chodziłaś!
- Już nie - odparła Ginny energicznie. - Nie podobało mu się, że Gryffindor zwyciężył Ravenclaw w quidditchu i zrobił się strasznie naburmuszony, więc zostawiłam go, a on uciekł pocieszać Cho. - Podrapała się bezmyślnie w nos czubkiem pióra, odwróciła Zwodnika do góry nogami i zaczęła sprawdzać odpowiedzi. Ron wydawał się zachwycony.
- Cóż, zawsze uważałem, że z niego kawał kretyna - oznajmił, kierując swojego hetmana w stronę drżącej wieży Harry'ego. - To dla ciebie lepiej. Po prostu wybierz kogoś... lepszego... następnym razem.
Mówiąc to, rzucił Harry'emu dziwnie ukradkowe spojrzenie.
- Cóż, wybrałam Deana Thomasa, uważasz, że jest lepszy? - zapytała Ginny nieuważnie.
- CO? - ryknął Ron, wywracając szachownicę. Krzywołap pogonił za figurami, a Hedwiga i Świstoświnka zaświergotały i zahukały im nad głowami ze złością.
Kiedy pociąg zwolnił, zbliżając się do King's Cross, Harry pomyślał, że nigdy nie miał mniejszej ochoty wysiadać. Zastanowił się nawet przelotnie, co by się stało, gdyby po prostu odmówił wyjścia, z uporem siedząc tutaj aż do pierwszego września, kiedy pociąg zabrałby go z powrotem do Hogwartu. Jednak kiedy wreszcie się zatrzymali, zdjął klatkę Hedwigi i jak zwykle przygotował się do zabrania swojego kufra.
Kiedy bileter dał Harry'emu, Ronowi i Hermionie znak, że mogą bezpiecznie przejść przez magiczną barierkę między peronami dziewiątym i dziesiątym, odkrył, że po drugiej stronie czeka na niego niespodzianka: grupa ludzi czekała, aby go powitać, podczas gdy on nie spodziewał się nikogo. Był tam Szalonooki Moody, wyglądający tak samo groźnie w swoim meloniku nasuniętym na magiczne oko, jak wyglądałby bez niego, w sękatych rękach trzymając długa laskę, owinięty w obszerny podróżny płaszcz. Zaraz za nim stała Tonks z jaskraworóżowymi włosami jaśniejącymi w świetle słońca, przesączającym się przez brudny szklany dach dworca, ubrana w mocno poplamione dżinsy i jadowicie fioletową koszulkę ze zdjęciem legendarnych Fatalnych Wiedźm. Obok Tonks był Lupin z bladą twarzą i posiwiałymi włosami, w długim wytartym płaszczu okrywającym sfatygowany sweter i spodnie. Na przedzie grupy stali pan i pani Weasley, jak najstaranniej ubrani po mugolsku, oraz Fred i George, obaj w nowiutkich kurtkach z jakiegoś trupiozielonego łuskowatego materiału.
- Ron, Ginny! - wykrzyknęła pani Weasley, podbiegając i mocno przytulając swoje dzieci. - Och, Harry, kochanie - jak się masz?
- Świetnie - skłamał Harry, gdy przygarnęła go mocnym uściskiem. Nad jej ramieniem zauważył, jak Ron wytrzeszcza oczy na nowe ciuchy bliźniaków.
- Co to ma być? - zapytał, wskazując kurtki.
- Najlepsza smocza skóra, braciszku - odparł Fred, lekko pociągając za suwak. - Interes się kręci i uznaliśmy, że musimy o siebie zadbać.
- Witaj, Harry - odezwał się Lupin, gdy pani Weasley wypuściła Harry'ego i zwróciła się z powitaniem do Hermiony.
- Cześć - powiedział Harry. - Nie spodziewałem się... co wy tu wszyscy robicie?
- Cóż - odparł Lupin z bladym uśmiechem. - Uznaliśmy, że możemy pogawędzić chwilę z twoja ciotką i wujem, zanim pozwolimy im zabrać cię do domu.
- Nie wiem, czy to jest dobry pomysł - powiedział Harry natychmiast.
- Och, a ja myślę, że jest - zahuczał Moody, który przysunął się nieco bliżej. - To będą oni, prawda, Potter?
Wskazał kciukiem przez ramię. Jego magiczne oko najwyraźniej widziało przez tył głowy i poprzez melonik. Harry przesunął się odrobinę w lewo, aby dojrzeć, co wskazuje Szalonooki, a tam rzeczywiście byli Dursleyowie, wyglądający na całkowicie przerażonych komitetem powitalnym Harry'ego.
- Ach, Harry - odezwał się pan Weasley, odwracając się od rodziców Hermiony, których właśnie entuzjastycznie powitał i którzy na zmianę ściskali Hermionę. - No cóż, robimy to?
- Tak sądzę, Arturze - przytaknął Moody.
On i pan Weasley ruszyli poprzez stację w stronę Dursleyów, którzy najwyraźniej wrośli w ziemię. Hermiona łagodnie wywinęła się z objęć mamy, aby dołączyć do wszystkich.
- Dzień dobry - przywitał się uprzejmie pan Weasley z wujem Vernonem i stanął tuż przed nim. - Zapewne mnie pan pamięta, nazywam się Artur Weasley.
Ponieważ pan Weasley samodzielnie zdemolował większą część salonu Dursleyów dwa lata temu, Harry byłby niezwykle zdumiony, gdyby wuj Vernon go zapomniał. Zaiste, wuj Vernon przybrał głębszy odcień fioletu i zmierzył pana Weasleya spojrzeniem, ale zdecydował się nie odzywać, prawdopodobnie także dlatego, że Dursleyów było dwukrotnie mniej. Ciotka Petunia zdawała się równocześnie przerażona i zmieszana. Rzucała wokół nerwowe spojrzenia, jakby obawiała się, że ktoś może ją zobaczyć w takim towarzystwie. Dudley tymczasem starał się zrobić malutki i niedostrzegalny, co mu się całkowicie nie udawało.
- Pomyśleliśmy, że zamienimy z państwem kilka słów na temat Harry'ego - powiedział pan Weasley, wciąż z uśmiechem.
- Taak - zawarczał Moody. - O tym, jak jest traktowany, kiedy jest u was.
Wąsy wuja Vernona zdawały się jeżyć z oburzenia. Możliwe, że melonik dał mu mylne poczucie, że ma do czynienia z pokrewną duszą, ponieważ zwrócił się właśnie do niego.
- Nie mam poczucia, żeby było waszą sprawą to, co dzieje się w moim domu...
- Spodziewam się, że to, czego pan się nie spodziewa, Dursley, mogłoby wypełnić kilka książek - zawarczał Moody.
- Tak czy owak, nie w tym rzecz - wtrąciła się Tonks, której różowe włosy wydawały się urażać ciotkę Petunię bardziej niż cała reszta razem wzięta, ponieważ wolała zamknąć oczy, niż na nią patrzeć. - Rzecz w tym, że jeśli dowiemy się, że jest pan okropny dla Harry'ego...
- A nie obawiajcie się, dowiemy się o tym - dodał Lupin przyjaźnie.
- Tak - przytaknął pan Weasley, nawet jeśli nie pozwolicie używać Harry'emu feletonu...
- Telefonu! - zaszeptała Hermiona.
- ... tak, jeśli otrzymamy jakikolwiek sygnał, że w jakiś sposób źle traktujecie Pottera, będziecie musieli odpowiedzieć przed nami - zakończył Moody.
Wuj Vernon nadął się złowieszczo. Jago poczucie obrazy wydawało się wygrywać nawet z obawa przed tą bandą dziwaków.
- Grozi mi pan? - zapytał tak głośno, że przechodnie zaczęli się oglądać.
- Tak - odpowiedział Szalonooki, który wydawał się dość ucieszony faktem, że wuj Vernon tak szybko zrozumiał, o co chodzi.
- A czy ja wyglądam na człowieka, którego można zastraszyć? - warknął wuj Vernon.
- No cóż... - powiedział Moody, odsuwając do tyłu swój melonik i odsłaniając wirujące groźnie magiczne oko. Wuj Vernon odskoczył z przerażeniem i uderzył boleśnie w wózek bagażowy. - Tak, Dursley, muszę powiedzieć, że tak.
Odwrócił się od wuja Vernona i zlustrował Harry'ego.
- Tak więc, Potter... zawołaj, jeśli będziesz nas potrzebował. A jeśli nie będziemy mieć od ciebie sygnału trzy dni z rzędu, wyślemy kogoś...
Ciotka Petunia zapiszczała rozpaczliwie. Nie mogło być bardziej jasne, że zastanawiała się, co powiedzą sąsiedzi, jeśli zauważą tych ludzi idących ogrodową ścieżką.
- To na razie, Potter - powiedział Moody, na chwilę kładąc Harry'emu na ramieniu sękatą dłoń.
- Uważaj na siebie, Harry - odezwał się cicho Lupin. - Bądź w kontakcie.
- Zabierzemy cię stamtąd tak szybko, jak się da, Harry - wyszeptała pani Wesley, znowu go ściskając.
- Niedługo się zobaczymy, stary - powiedział Ron z niepokojem, podając mu rękę.
- Naprawdę szybko - dodała Hermiona z przekonaniem. - Obiecujemy.
Harry skinął głową. Jakoś nie mógł znaleźć słów, aby im powiedzieć, co dla niego znaczy, tak widzieć ich wszystkich zebranych tutaj, u jego boku. Zamiast tego uśmiechnął się, uniósł rękę na pożegnanie, odwrócił się i ruszył pierwszy w kierunku wyjścia na słoneczną ulicę, a wuj Vernon, ciotka Petunia i Dudley podążyli pospiesznie za nim.

 

K O N I E C
SPIS ROZDZIAŁÓW
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dudley Obłąkany
1
ROZDZIAŁ DRUGI
Masa słów
9
ROZDZIAŁ TRZECI
Straż Przednia
19
ROZDZIAŁ CZWARTY
Grimmauld Place Numer Dwanascie
27
ROZDZIAŁ PIĄTY
Zakon Feniksa
36
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Szlachetny i Wielce Prastary Ród Blacków
44
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ministerstwo Magi
54
ROZDZIAŁ ÓSMY
Przesłuchanie
61
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Obawy Pani Weasley
68
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Luna Lovegood
80
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Nowa pieśń Tiary Przydziału
89
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Profesor Umbridge
99
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Szlaban z Dolores
112
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Percy i Łapa
125
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Wielki Inkwizytor Hogwartu
137
ROZDZIAŁ SZESNASTY
W Świńskim Łbie
148
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Dekret Edukacyjny Numer Dwadzieścia Cztery
157
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Armia Dumbledor'a
167
ROZDZIAŁ DZIEWĘTNASTY
Lew i Wąż
178
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Opowieść Hagrida
189
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Oko Węża
199
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Szpital Św. Munga Magicznych Dolegliwości i Zranień
210
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Gwiazdka na Oddziale Zamkniętym
222
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Oklumencja
233
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Żuk Przyparty do Muru
245
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Widzian e i Nieprzewidziane
257
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Centaur i Kapuś
269
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Najgorsze Wspomnienie Snape'a
280
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Porady Zawodowe
292
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Grawp
303
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
SUMy
315
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
Z Ognia
326
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Walka i Lot
336
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Departament Tajemnic
342
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY
Za Zasłoną
350
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
Jedyny, którego w ogóle się bał
361
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
Stracona Przepowiednia
367
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY
Zaczyna  się Druga Wojna
378

GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWARA

 
 
 
 
19 - 11.01.2017          
  Biblioteka GMI

Witamy w Wirtualnej Bibliotece GMI, którą otwieramy z myślą o wszystkich polskich uczelniach, instytutach naukowych, uczonych i studentach, czytających. Już teraz możemy zagwarantować powszechny bezpłatny dostęp do najważniejszych publikacji naukowych, pisarskich na świecie.

   
Fot. GMI
        Czytaj >
 
   
   
 
18          
  Biblioteka GMI

Witamy w Wirtualnej Bibliotece GMI, którą otwieramy z myślą o wszystkich polskich uczelniach, instytutach naukowych, uczonych i studentach, czytających. Już teraz możemy zagwarantować powszechny bezpłatny dostęp do najważniejszych publikacji naukowych, pisarskich na świecie.

   
Fot. GMI
        Czytaj >
 
   
   
 
17          
  Biblioteka GMI

Witamy w Wirtualnej Bibliotece GMI, którą otwieramy z myślą o wszystkich polskich uczelniach, instytutach naukowych, uczonych i studentach, czytających. Już teraz możemy zagwarantować powszechny bezpłatny dostęp do najważniejszych publikacji naukowych, pisarskich na świecie.

   
Fot. GMI
        Czytaj >
 
 
 
 
 
 
 
FACEBOOK YOUTUBE TWITTER GOOGLE + DRUKUJ  
 
       
       
 
 
Oferty promowane              
 
   
 
                   
         
 

Najlepsza rozrywka z TV Media Informacyjne

           
Filmy różne   Filmy reklamowe   Filmy informacyjne   Filmy sportowe   Filmy przyrodnicze
       
                 
Filmy muzyczne   Filmy dla dzieci   Filmy kulturalne   Filmy motoryzacyjne   Filmy edukacyjne
       
             
© 2010 Adam Nawara 2010            
   
 
   
   
   
     
    Korzystanie z portalu oznacza akceptację Regulaminu Copyright: Grupa Media Informacyjne 2010-2012 Wszystkie prawa zastrzeżone.