Dziki Zachód - wstęp
Jak wyglądało prawdziwe życie amerykańskich kowbojów
Rewolwerowe pojedynki, wizyty w saloonie, konne pościgi i romanse z pięknymi kobietami. Czy raczej ciężka i niebezpieczna praca przy bydle, a potem picie na umór i wizyty w domu publicznym? Jak naprawdę żyli XIX-wieczni kowboje?
W XVI wieku hiszpańscy kolonizatorzy przywieźli na kontynent amerykański nieobecne tam wcześniej zwierzęta – konie i krowy – następnie zaś rozpoczęli ich hodowlę. Stada iberyjskiego bydła pasły się na łąkach Meksyku, a ich doglądaniem zajmowali się konni poganiacze zwani vaqueros (hiszp. vaca – krowa). Do perfekcji opanowali sztukę jazdy konnej, operowania lassem i zmuszania krów do posłuszeństwa.
Gdy w kolejnych dziesięcioleciach na północy Meksyku otwarto kopalnie srebra, vaqueros pognali tam swoje stada, by dostarczyć mięsa górnikom. W ten sposób tysiące sztuk bydła pojawiły się w hiszpańskich wtedy Kalifornii i Teksasie. Przez okrągły rok pasły się one na rozległych łąkach, w zielonych dolinach i na trawiastych wzgórzach, a natura sama dokonywała selekcji.
W ciągu setek lat takiej egzystencji – częściowo dzikiej, a częściowo hodowlanej – a także krzyżowania się bydła iberyjskiego ze wschodnimi rasami osadników anglo-amerykańskich, wykształciło się charakterystyczne długorogie bydło teksańskie (ang. Texas longhorn). Zwierzęta te wyróżniały się imponującymi, dochodzącymi do dwóch metrów rozpiętości rogami. Odznaczały się też spokojnym usposobieniem, odpornością i brakiem dużych wymagań hodowlanych. Były wytrzymałe na suszę, zimno i brak pełnowartościowego pokarmu. Dostarczały smacznego mięsa o specyficznym, trochę pikantnym smaku.
Vaqueros i cowboys
Hodowla bydła rozpowszechniła się w Teksasie, a od meksykańskich ranczerów przejęli ją tamtejsi amerykańscy osadnicy. Zatrudniani przez nich poganiacze zwani kowbojami (ang. cow boys – chłopcy od krów) stykali się z vaqueros i przejmowali od nich sposoby pracy, zachowania, i terminologię. Stąd właśnie w języku angielskim takie słowa jak lasso, sombrero, ranczo, rodeo czy corral. Gdy w latach 30. XIX wieku Teksas oderwał się od Meksyku, a potem stał się częścią USA, amerykańscy hodowcy wypchnęli stamtąd meksykańskich konkurentów i zmonopolizowali krowi rynek.
Dobre warunki hodowli i niewielkie wymagania bydła sprawiły, że w połowie lat 40. XIX stulecia w Teksasie pojawił się nadmiar longhornów. Teksańczycy produkowali więcej wołowiny niż sami byli w stanie zjeść. Wprawdzie już we wczesnych latach 40. XIX wieku podjęto pierwsze próby dostarczania bydła do dużych miast (Nowego Orleanu i Shreveport w Luizjanie), ale mimo wszystko było to niewielkie źródło zysku.
Zjawisko nabrało większej skali, gdy ceny mięsa wzrosły. Okazało się wtedy, że warto pędzić stado nawet tysiące kilometrów, by sprzedać je z dużym przebiciem. Wytyczono więc specjalne szlaki przepędu, wiodące z Teksasu na północ do Kansas, dokąd dochodziły linie kolejowe i gdzie ładowano krowy do pociągów. Jedną z pierwszych takich tras był tzw. Szlak Szaunisów. Zaczynał się na południowym krańcu Teksasu, w miejscowości Brownsville nad Zatoką Meksykańską, a następnie biegł na północ do Dallas i dalej przez tereny indiańskie do Kansas City.
Nie zjemy tylu krów!
Był to jednak dopiero początek hodowlanej hossy. Północno-wschodnie tereny USA, a zwłaszcza leżące tam duże miasta, dynamicznie się rozwijały. Rosła w nich liczba ludności, rozkwitały przemysł, handel i rzemiosło. Zwiększało się też zapotrzebowanie na żywność, a zwłaszcza na mięso. Wytyczono więc z Teksasu nową trasę, tzw. Szlak Chisholma, przetarty przez starego handlarza Jessy’ego Chisholma i biegnący bardziej na zachód od Szlaku Szaunisów.
Ten dobrze rokujący biznes zrujnowała wojna secesyjna, która na kilka lat zerwała kontakty handlowe Południa i Północy. W Teksasie znów doszło do nadprodukcji bydła. Jak obliczyli naukowcy, pasło się tam około pięciu milionów sztuk krów, których Teksańczycy nie byli w stanie skonsumować ani przerobić. Tymczasem na północy kraju wielkie miasta wciąż potrzebowały żywności, podobnie jak spore części kraju zniszczone podczas niedawnej wojny. Konieczne stało się więc połączenie rynku producentów z południa z rynkiem konsumentów z północy.
Gospodarka nie toleruje próżni, więc szybko znaleziono wyjście. W 1866 roku stary ranczer z Teksasu Charlie Goodnight wraz ze swoim wspólnikiem Oliverem Lovingiem wytyczyli nową trasę przepędu bydła na północ – Szlak Goodnighta-Lovinga W miasteczkach leżących na końcu szlaków bydlęcych i dochodzących do linii kolejowych wybudowano potężne zagrody na tysiące sztuk bydła. Po zawarciu odpowiednich transakcji zwierzęta ładowano do wagonów. Z Dzikiego Zachodu pociągi jechały na wschód do Chicago i St. Louis, gdzie w tamtejszych przemysłowych rzeźniach przerabiano krowy na mięso. Zanim jednak do tego doszło, longhorny trzeba było przepędzić z Teksasu. I tutaj niezbędni byli kowboje, bez których całe przedsięwzięcie nie miałoby szans realizacji.
Grają w karty, biją się i piją
Typowy poganiacz bydła był człowiekiem młodym, zwykle białym – choć oczywiście zawodem tym parali się też Afroamerykanie, Meksykanie oraz rdzenni Amerykanie – silnym i dobrze jeżdżącym konno. Wynajmował się do pomocy na ranczu lub tylko do przepędu bydła. Jego praca była ciężka, monotonna, czasem niebezpieczna. Na ranczu doglądał stada, bronił go przed kojotami, szukał odłączonych sztuk, zaganiał krowy do zagród.
Niektóre czynności były dość makabryczne, np. przycinanie nożem uszów, ogona i rogów zwierzęcia, a w przypadku młodych byków wycinanie im jąder (oczywiście wszystko to robiono bez znieczulenia). Praca zaczynała się wczesnym rankiem, a kończyła późno w nocy. Tak życie poganiaczy („wakerosów”) opisywał bez cienia romantyzmu Henryk Sienkiewicz w swoich „Listach z podróży do Ameryki”:
W dzień hulają konno za bydłem po stepach, wieczorem siedzą w szałasie wokół ogniska z łodyg kukurydzowych i grają w karty, kłócąc się przy tym, bijąc i pijąc. Stołów i stołków nie posiadają, […] całe zaś umeblowanie szałasu składa się z czerepów wołowych poustawianych pod ścianami. Wieczorem wakerosi stawiają je koło ogniska i siadają między rogami.
Roboczy strój kowboja składał się z drelichowych spodni (np. tych produkowanych przez Leviego Straussa z Kalifornii), skórzanych ochraniaczy na nogi, kapelusza z szerokim rondem chroniącym przez słońcem i deszczem (znane kapelusze wytwarzała od 1865 roku firma John B. Stetson Company z Filadelfii), butów z cholewami i ostrogami (powodzeniem cieszyły się ręcznie szyte i zdobione buty kowbojskie Hermana Josepha Justina z Teksasu), zawiązanej na szyi chusty, czasem rękawic.
Narzędziami pracy kowboja były: dobrze wyszkolony koń (zwykle miał go zapewnić właściciel stada, ale poganiacze woleli jeździć na swoich sprawdzonych rumakach), odpowiednie siodło, lasso i rewolwer do obrony przed zwierzętami, Indianami lub złodziejami bydła (popularne były szczególnie rewolwery produkowane przez Samuela Colta w Paterson w stanie New Jersey).
Kurz w oczach, nosie, ustach…
Wydarzeniem roku w życiu wszystkich kowbojów na ranczu był letni przepęd bydła na północ. Przygotowania do niego zaczynały się wiosną. Pasące się przez zimę na rozległych terenach stado zbierano w jedno miejsce. Następnie wybierano sztuki nadające się do przepędu i odpowiednio znakowano. Te niepokorne chwytano na lasso, przewracano i wleczono aż do ogniska, gdzie rozpalonym żelazem wypalano im znak właściciela.
Gdy egzemplarze przeznaczone do sprzedaży były już wybrane i oznakowane, tworzono zespół poganiaczy. Stado liczące około 2 tys. sztuk, które w ciągu sześciu tygodni miano przegnać kilkaset mil na północ, wymagało od 10 do 15 doświadczonych kowbojów i od 100 do 150 koni dla nich na zmianę. Ponadto w skład zespołu wchodzili jeszcze szef spędu i kucharz. Ten ostatni jechał specjalnym wozem wyładowanym prowiantem: konserwami, fasolą, mąką, solą, cukrem i kawą. Były tam także naczynia, beczka z wodą, skrzynia z narzędziami oraz broń, amunicja i osobiste rzeczy kowbojów.
W drogę wyruszano wczesnym rankiem. Najpierw młodzi kowboje opiekujący się końmi (zwani wranglerami – wranglers) wyjeżdżali z luzakami. Za nimi wytaczał się wóz kucharza. Na przedzie stada jechali doświadczeni kowboje, pilnujący, by byki, za którymi postępowała reszta bydła, nie zbaczały ze szlaku.
Reszta poganiaczy otaczała stado i dbała, by się nie rozchodziło. Ci kowboje dzielili się na skrzydłowych i bocznych (wingriders i flankriders). Na końcu podążali pojedynczy poganiacze (dragriders), który zgarniali odstające lub osłabione sztuki. Wszystkich o dzień drogi wyprzedzał przewodnik, który wyszukiwał trasę, wybierał miejsca przepraw i obozowisk. Dziennie pokonywano zwykle około 30 kilometrów. W południe urządzano popas na pojenie bydła i obiad. Potem znów jechano aż do wieczora.
Droga była uciążliwa. Wielkie stado wzbudzało tumany kurzu, który osiadał na twarzy i ubraniu, wpychał się do oczu, nosa i ust. Dlatego kowboje zasłaniali twarze znanymi później z westernów chustami. Niewiele to jednak pomagało. Ze wspomnień poganiaczy wiemy, że jeszcze wiele dni po spędzie odkaszliwali czarną flegmą. Po zatrzymaniu się na nocleg kowboje skupiali stado, karmili i oporządzali konie, a kucharz serwował kolację. Zwykle była to pieczona lub gotowana wołowina, fasola i suchary oraz czarna kawa.
Przed zaśnięciem dzielono się przeżyciami z kończącego się dnia, raczono alkoholem, naprawiano oporządzenie, grano w karty, śpiewano piosenki, czasem tańczono do wtóru harmonijki ustnej. Spano przy ognisku, z siodłami pod głową, przykrywając się kocami. Dyżurujący wartownik objeżdżał stado, pilnując go przed drapieżnikami i złodziejami. Gdy ogarniała go senność, wcierał sobie w oczy tytoń, by szczypanie nie pozwoliło mu zasnąć. O świcie ogłaszano pobudkę, a kucharz serwował śniadanie i kawę. I znów ruszano w drogę.
Praca na szlaku nie dość, że była ciężka i monotonna, to bywała też niebezpieczna. Teksańskie bydło zwykle zachowywało się spokojnie i posłusznie, ale od czasu do czasu wpadało w panikę i stawało się groźne. Zwierzęta gnały wtedy w oszalałym pędzie i bardzo trudno było je uspokoić. Biada temu, kto dostał się pod kopyta wystraszonych krów i byków. Wielu kowbojów straciło życie w ten makabryczny sposób – zostali stratowani na miazgę.
Jeszcze groźniej było, gdy stado wpadło w panikę w nocy, np. wystraszone grzmotem pioruna, wystrzałem lub obecnością jakiegoś drapieżnika. Zdarzało się, że zwierzęta zrywały się i gnały przed siebie w ciemności, tratując wszystko na swojej drodze, a potem wpadało do rzeki lub do wąwozu, ginąc na miejscu. Nawet gdy obeszło się bez takiej masakry, zebranie rozproszonych krów trwało później nieraz nawet kilka dni.
Inne niebezpieczeństwa wiązały się z obecnością dzikich zwierząt (kojotów, wilków, węży) oraz ludzi. Na przepędzane bydło zasadzali się Indianie. Niektórzy tradycyjnie uprowadzali kilka lub kilkanaście sztuk, by potem uzyskać okup za ich zwrot. Inni z kolei po prostu napadali na stado i siłą zabierali tyle krów, ile zdołali. Przejście przez tereny niektórych plemion wiązało się z opłaceniem prawa przepędu określoną liczbą sztuk.
Prócz Indian niebezpieczni byli też zwykli złodzieje, a także – na bardziej zaludnionych terenach na północy – farmerzy, którzy nie chcieli przepuszczać przez swoje ziemie tysięcy tratujących wszystko krów. Konflikty na linii hodowcy–farmerzy przybierały nieraz bardzo krwawy charakter.
Niełatwe były też warunki atmosferyczne podczas przepędu. W ciągu dnia kowbojom dokuczało słońce, upał, kurz i pył, nocą temperatura spadała często do zaledwie paru stopni powyżej zera. Na porządku dziennym były burze, wichury lub susze, podczas których wysychały rzeki i pojawiał się problem z wodą. Wszystko to sprawiało, że rzadko kiedy udawało się doprowadzić do celu nieuszczuplone stado.
Odnotowano przypadki, że na miejsce dochodziła mniej niż połowa sztuk, które wyruszyły z Teksasu. Straty dotykały też koni oraz – rzecz jasna – ludzi. Cztery historyczne krowie szlaki z Teksasu na północ kryją kości wielu poganiaczy, którym nie dopisało szczęcie. Jak więc widać, codzienna praca kowboja niewiele wspólnego miała z barwną legendą o ich życiu, jaką stworzyły później westernowe filmy i powieści…
Pieniądze, kobiety, alkohol i broń
Każda podróż jednak kiedyś się kończy. Po sześciu tygodniach uciążliwego marszu stado docierało do celu, czyli miasteczka przy linii kolejowej. Niekiedy na jego widok uradowani kowboje popędzali konie i wymachując kapeluszami z wrzaskiem wpadali na główną ulicę, ciesząc się z końca swojej wędrówki. Po zakończeniu przepędu otrzymywali zapłatę w wysokości 30–40 dolarów za miesiąc. Zarobione pieniądze natychmiast wydawali w miasteczku, rzucając się w wir uciech, jakich ono dostarczało.
Cattle towns nastawione były na obsługę kowbojów i hodowców przybywających podczas sezonu spędowego. Ogromna większość tych osad zakładanych przy liniach kolejowych składała się z hoteli, banków, saloonów i domów publicznych, z których korzystać mogli kowboje po trwających tygodniami przepędach bydła. W 1870 roku w krowim miasteczku Abilene istniały 32 bary przy 500 stałych mieszkańcach. Zwykle więc poganiacze szli najpierw do fryzjera, potem brali kąpiel i kupowali nowe ubranie. Następnie zaś korzystali z rozrywek: upijali się, przegrywali w karty cały zarobek lub wydawali go w domu publicznym.
Pieniądze, kobiety, alkohol i broń tworzyły wybuchowe połączenie, więc bardzo często dochodziło do zwad, bójek i strzelanin, nieraz tragicznie zakończonych. Kowboje cieszyli się złą sławą, m.in. z powodu przestępstw, jakich się dopuszczali w tych właśnie miasteczkach.
Jak piszą dwaj amerykańscy badacze dziejów Dzikiego Zachodu, Robert V. Hine i John M. Farager, najczęstszą przyczyną zgonów było użycie broni palnej, ale tylko niespełna jedna trzecia zastrzelonych ginęła w wyniku strzelaniny. Większość zabitych stanowili ludzie nieuzbrojeni i zastrzeleni znienacka… To dobrze pokazuje, jakie obyczaje panowały wśród kowbojów. Pojedynki w samo południe na zapylonej ulicy miasteczka to wymysł złotej ery westernów. Częstsze były raczej zachowania rodem z antywesternów: strzał w plecy lub zabicie nieuzbrojonego człowieka.
Według cytowanych badaczy gazety z miasteczek Dzikiego Zachodu prawie w ogóle nie wspominają o strzelaninach rewolwerowców. Rzeczywistość była bowiem taka, że niewielu kowbojów potrafiło sprawnie posługiwać się rewolwerami. „Większość ran postrzałowych miała charakter przypadkowy. Ludzie potrafili postrzelić się przy pracy, w czasie wyładunku broni z wozów czy skrzyń, a nawet zdejmując ubrania” – piszą autorzy w książce „Pogranicza. Historia amerykańskiego Zachodu”.
Nawóz pod uprawę niwy społecznej
Brak wyksztalcenia, trudne warunki życia i pracy, prostactwo czy wręcz brutalność w codziennym zachowaniu i w kontaktach z innymi sprawiały, że kowboje bynajmniej nie należeli do elity amerykańskiego społeczeństwa. Pisarz Wallace Stegner, który spędził młodość wśród poganiaczy, stwierdził po latach: „Byłoby dla mnie dobrze, gdybym szybko zapomniał lub nigdy nie zetknął się z wieloma rzeczami, które reprezentowali sobą ci kowboje: z uprzedzeniami, gruboskórnością, bezlitosnymi kawałami i figlami, jakie potrafili sobie nawzajem płatać, z tendencją do oceniania wszystkich według tych samych, czarno-białych standardów”. „Otóż i ci kresowcy amerykańscy, owi «rycerze pustyni», «wakerosi» stanowią […] nawóz pod uprawę niwy społecznej” – skwitował trzeźwo Sienkiewicz.
Era kowbojów trwała około 30 lat. W latach 80. XIX wieku kolej dotarła głębiej na amerykański Zachód i dalekie przepędy stały się niepotrzebne. Ostateczny cios zadało im zasiedlenie rozległych przestrzeni Wielkich Równin, na których pojawili się drobni farmerzy hodujący mniejszą liczbę zwierząt, ogradzający swoje pola i pastwiska. Przepędzanie wielkich stad stało się niemożliwe, a kowboje-poganiacze okazali się zbędni.
Jak napisał jeden z polskich autorów, wielu z nich stało się po prostu zwykłymi wiejskimi parobkami. Ale niedługo później – pod koniec XIX i na początku XX wieku – zaczęła rodzić się ich legenda. W westernowych powieściach i pierwszych filmach stali się szlachetnymi postaciami walczącymi z bezprawiem, pomagającymi słabym i bezbronnym, egzekwującymi sprawiedliwość. Odeszli poganiacze bydła, nadeszli bohaterowie popkultury.
GRUPA MEDIA INFORMACYJNE & ADAM NAWZARA |